Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Zebrane w niniejszym tomie opowiadania prezentują rozmaite odmiany tej literatury, od "powieści kryminalnej w czterech trupach" do interesującej parafrazy motywu wehikułu czasu. Pisarz rezygnuje niekiedy z zasad prawdopodobieństwa naukowego na rzecz fantazji, paradoksalnych hipotez i eksperymentów intelektualnych. Jego utwory dobrze osadzone są w codzienności radzieckiej, wiele tu trafnej obserwacji obyczajowej i humoru.
[Opis wydawnictwa]
ISBN 830801822X
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Rok wydania: 1989
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Władimir Sawczenko
RETRONAUCI
Podstawa wyboru:
Władimir Sawczenko, Algoritm uspiecha. Powiesti i rasskazy.
Bibliotieka sowietskoj fantastiki. „Mołodaja gwardija”, Moskwa 1983; „DNIPRO” nr 7, 1969
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1989
ISBN 83-08-01822-X
Ten, kto nie chce nic robić, szuka przyczyny; ten, kto chce — szuka sposobów.
Przysłowie arabskie
Biorę drugą słuchawkę (podsłuch, a nawet nagrywanie na taśmę wszystkich rozmów telefonicznych albo radiotelefonicznych to rzecz u nas normalna — konieczna, żeby zaoszczędzić czas) i macham na Bahryja gazetą: niech pan ochłonie. Rzuca mi gniewne spojrzenie... Zbyt wysoko postawiony jest Gleb Worotilin, żeby podnosić na niego głos; a oprócz tego jest to nasz kurator i opiekun. Ma rację Artur Wiktorowicz, lecz i tamten ją ma: mimo wszystko profesor Miskin to nie chłopiec, który utonął, i nie pijak, który zamarzł na drodze.
...Wczoraj wieczorem w jednym z laboratoriów Instytutu Neurologii przeprowadzono doświadczenie na psie. Jakieś wprowadzanie sondy do zwojów nerwowych — połączenie akupunktury z wiwisekcją; prawdę mówiąc, nie bardzo się znam na takich sprawach, na nic mi to. Doświadczenie prowadził sam Miskin, dyrektor instytutu, wielki neurochirurg i zawzięty eksperymentator. Jako neurochirurg jest rzeczywiście specjalistą klasy światowej — należy do tych, których operacje na ośrodkach nerwowych są zbliżone do boskiej interwencji: i ślepi odzyskują wzrok, i paralitycy odrzucają kule. Jeśli nie poprawimy sytuacji, jutro coś takiego napiszą o nim w nekrologu.
Doświadczenie przeprowadzano za pomocą mikromanipulatorów w komorze pod wysokim ciśnieniem stymulującej mieszanki gazowej; pies został przedtem przygotowany do operacji i tam przymocowany. Butla, w której znajdowała się mieszanka, rozerwała się wówczas, kiedy Miskin zbyt niecierpliwie i szybko odkręcił jej zawór. Do pełna nabita butla, jak ta nie nabita broń, strzela raz w roku sama. Profesorowi ścięło pół czaszki; pies w komorze udusił się. Pozostali — laborantka oraz inżynier bionik, asystent Miskina — wyszli z wypadku ze stłuczeniami.
Od niedawna każda tego rodzaju informacja o wypadkach w naszej strefie jest przekazywana najpierw (przez milicję, pogotowie — przez wszystkich) właśnie do Gleba Worotilina — nieoficjalnie i osobiście. On decyduje (także nieoficjalnie — to główna specyfiką naszej pracy) albo o nadaniu sprawie zwykłego biegu, albo, po rozważeniu szans, o przekazaniu jej nam. Wielkich spraw mamy na koncie... — można policzyć na palcach; na razie zdobywaliśmy laury za topielców, dokumentowaliśmy założenia, opracowywaliśmy metodykę. Ale dowiedziawszy się tej nocy o nieszczęściu z Miskinem, Worotilin rozstrzygnął, że pogotowie już nie pomoże, milicja może poczekać — i dał nam znać.
— Wypadek, Glebie Aleksandrowiczu — z żarem mówi w tym czasie do słuchawki mój szef — jest, jak wiadomo, przejawem ukrytej prawidłowości. Nie istnieje lepsza ilustracja tej sytuacji niż ten fakt. Proszę przejrzeć protokoły naruszenia przepisów bhp w instytucie, czego w nich nie ma! — Bahryj potrząsa stosem papierów na biurku, jak gdyby Worotilin mógł to zobaczyć. — I przekroczenie norm napromieniowania rentgenowskiego, i lekceważenie zasad pracy z rtęcią, nie ekranowane urządzenia wysokiej częstotliwości, prowadzone w pojedynkę nocne prace w laboratoriach. A czy pamięta pan ten wypadek trzy lata temu, kiedy w kabinie tlenowej spłonęła lekarka!?
(Tak. Zdarzył się taki wypadek podczas podobnego doświadczenia, tylko że wówczas operowano ręcznie. Zaiskrzył przełącznik regulujący ciśnienie w kabinie — a czy dużo trzeba, żeby w obecności czystego tlenu wybuchł pożar? Nawet kabiny nie zdążono rozhermetyzować... Głośna i smutna była to sprawa, całe miasto żałowało tej dwudziestoośmioletniej, sympatycznej kobiety. Inżynier projektujący instalację dostał trzy lata za to, że nie przewidział konieczności wmontowania wyłącznika elektronicznego.) To wszystko zdarzyło się dawno i już nieodwracalnie.
Bahryj-Bagriejew (takie jest pełne nazwisko naszego szefa; my zaś dodajemy jeszcze „Zadunajski-Diabolin”, ma on z nami...) także rzuca słuchawkę i folguje sobie słowami wcale nie akademickimi.
Oglądamy się: w drzwiach stoi szczupły, lecz barczysty mężczyzna o pociągłej twarzy, z cienkim nosem i energicznym podbródkiem; uśmiecha się odsłaniając ładne zęby. To Światosław Ryndyczewicz, zwany też Ryndą albo Sławkiem, czyli „jedyny żywiciel”.
Od razu bierze się do rzeczy: przewija i natychmiast przesłuchuje na podwójnej szybkości nagranie rozmowy szefa z Worotilinem, jednocześnie przegląda dokumenty dotyczące Instytutu Neurologii, Miskiria... Bahryj tymczasem przemierza pokój drobnymi kroczkami, żali się:
Słucham tego z przyjemnością: szef w podnieceniu potrafi pięknie mówić.
Bahryj zatrzymuje się, spogląda na niego — i zmienia obiekt swego gniewu.
Rynda patrzy z ukosa, ale nie reaguje.
...Trzech chłopców kąpało się o zmierzchu w odludnym miejscu; jeszcze sobie zabawę pod wodą urządzili — nurkowali i łapali się nawzajem. Przeszła ,,kometa” —jednego zabrakło. Ta machina nie odczuła przy prędkości 70 kilometrów na godzinę, jak jej podwodne skrzydło, zaostrzone z przodu jak nóż, rozcięło chłopca. Dwaj pozostali przerazili się i pobiegli do punktu ratunkowego. Stamtąd sprawę przekazano nam... Przypadek prosty, Ryndyczewicz przemieścił się o sześć godzin wstecz i zjawił się na brzegu kwadrans przed wodolotem; rozebrał się, popłynął i wygonił chłopców z wody, a potencjalnego nieboszczyka sprał pasem. Ale przecież w końcu nic się nie stało. Mamusia ma rację.
Ryndyczewicz odwraca wreszcie w moją stronę energiczną twarz.
Zawstydziłem się nieco. Ma rację: zginął człowiek, i to jaki — trzeba ratować. Wypracowałem w sobie w krótkim czasie ,,milicyjny profesjonalizm”, też coś! Z jednej strony spokojny stosunek do nieszczęść, którymi się zajmujemy, jest niezbędny do powodzenia w prowadzeniu spraw, do ich likwidacji, ale z drugiej — to przecież mimo wszystko są nieszczęścia. Nie wypada szczerzyć zębów.
A humor mam (Rynda ma rację) rzeczywiście dobry. I dlatego, że mamy teraz wczesny poranek majowy, różowy wschód zapowiadający pogodny dzień. (To z powodu przykrości z Miskinem zebraliśmy się tutaj tak wcześnie). I w ogóle — mam dwadzieścia pięć lat, jestem zdrowy i silny, w życiu osobistym nic mnie na razie złego nie spotkało, mam ciekawą pracę — więc dlaczego powinienem być przygnębiony? Ale i naigrawać się nie należy, to prawda.
Jednak Bahryj już usłyszał o lakierze.
Sławek milczy, ale patrzy na szefa takimi oczyma, że wszystko jest jasne bez słów: jakie znaczenie w pracy mogą mieć powieści klasyczne i różne takie Beethoveny, Czajkowscy!...
Człowiek postronny zapewne nie zrozumie, że Ryndyczewicz dostaje dziś naganę (nie pierwszą!) nie za to, że nawalił, nawet nie za uchybienie, ale za swoją — jak i w ogóle naszą — najpoważniejszą sprawę, po której ukończeniu otrzymał pochwałę od wysokiej instancji, ode mnie zaś tytuł „jedynego żywiciela”. Poprawił wadliwe połączenie, od którego niestety zaczęła się realizacja obecnie szeroko omawianego, znanego projektu montażu na orbicie okołoziemskiej „Hangaru-1”, bazy startowej, przeładunkowej i remontowej dla lotów na Księżyc i inne planety — coś w rodzaju kosmicznego Bajkonuru.
Pierwszy został wprowadzony na orbitę moduł silnikowo-energetyczny — w częściach, z powodu jego ogromnych rozmiarów; podzespoły były tak duże, że nie starczyło rezerwy masy dla kosmonautów w kabinie, więc łączono je automatycznie, z Ziemi. Nastąpiła awaria, i to taka, że projekt był zagrożony: podczas manewru połączenia zmarnowano cały zapas sprężonego powietrza, przy którego pomocy dokonywano przemieszczeń podzespołów na orbicie. Części modułu nie połączywszy się odlatywały — oddalały się od siebie — w kosmos, w nieskończoność.
Stało się to z winy kierownika operacji połączenia w Centrum Sterowania Lotami, człowieka, w którego doświadczenie i kwalifikacje nikt — łącznie z nim samym — nie wątpił: doktora habilitowanego nauk technicznych Bułygina, czterdziestopięcioletniego chłopa na schwał o podłużnej twarzy i o ostrych rysach, z zawsze zadbaną fryzurą i wspaniałymi wąsami pod wydatnym nosem (fotografie klientów pozostają w naszym archiwum). Obiektów o takiej masie jeszcze w kosmos nie wysyłano i dlatego, chcąc nabrać doświadczenia, Bułygin postanowił „pokołysać” je na orbicie, sprawdzić zdolność manewru; stracił na to połowę zapasów powietrza. Potem przystąpił do połączenia — za pierwszym razem nie trafił, zdenerwował się, podniósł głos na jednego z operatorów. Ten odsunął od siebie podzespoły zbyt gwałtownie... a na to i na wytracenie w następstwie tego ich prędkości znowu zużyto powietrze. I... zapasu, który został, na nowe zbliżenie i połączenie po prostu nie wystarczyło, Bułygina, kiedy manewry nie powiodły się, zabrało w stanie przedzawałowym pogotowie.
Pomogło nam to, że nikt u nas nie spieszy się z ogłaszaniem programu prac w kosmosie, a wspominać o niepowodzeniu — tym bardziej. Gdyby wszyscy się dowiedzieli — wtedy koniec: psychiczne pole zbiorowego przekonania, że wszystko wyglądało właśnie tak, czyni rzeczywistość nieodwracalną. A tak, nawet w Centrum w pierwszym dniu bynajmniej nie wszyscy dowiedzieli się o niepowodzeniu.
Bahryj z Ryndyczewiczem odlecieli do gwiezdnego miasteczka. Sławek został przerzucony o dobę wstecz z zadaniem: minimalnie wpłynąć na Bułygina, żeby nie pojawił się w Centrum.
...Później Bahryj zaproponował z dziesięć wariantów minimalnego oddziaływania — zupełnie niezłych. Ale to było później. A tam, na miejscu, być może z powodu pośpiechu, być może z powodu jego charakteru, Rynda nie wymyślił niczego lepszego niż dziecięca psota z wiaderkiem lakieru. Umieścił je nad drzwiami mieszkania Bułygina tak, że kiedy ten rano wyszedł, żeby pojechać do Centrum, zawartość wiaderka wylała się na niego. I ciekł po doktorze habilitowanym niebieski lakier wysokiej jakości — za kołnierz i po włosach, i po wąsach... tylko do ust nie trafił. Czyścili potem Bułygina przez dwa dni. I ten wypadek również spowodował atak serca u doktora.
A w Centrum Sterowania Lotami za pulpitem dowodzenia stanął dubler, zastępca Bułygina — i wszystko znakomicie przeprowadził. Prace nad „Hangarem-1” idą teraz normalnym trybem.
Gleb Worotilin oprócz pochwały dla Ryndyczewicza wystarał się, żeby 10% „oszczędności” (ceny nieudanego wystrzelenia i połączenia) przelano na nasze konto. Tak Rynda został „jedynym żywicielem” i teraz możemy rozszerzać działalność nie tylko w sensie zakupów i zamówień, ale — co najważniejsze — wszędzie jeździć i szukać odpowiednich ludzi, trenować ich. Przecież jak dotąd jest nas trzech. A jeśli uwzględnić, że Bahryj z wielu (nie całkiem dla mnie jasnych) przyczyn jest w naszym zespole bardziej trenerem niż graczem, to zostaje nas dwóch: ja i Rynda.
Ryndyczewicz jest, jak się to mówi, z ludu. Był traktorzystą w swojej wsi białoruskiej, potem budowniczym, elektromonterem, ślusarzem, tokarzem — złota rączka. Skończył zaocznie studia. Swój dyplom ocenia z humorem. Jest człowiekiem kulturalnym „odtąd— dotąd”, minimalnie, na tyle, żeby zrozumieć, co nadaje telewizja. A do tego jeszcze jest egocentryczny, przewrażliwiony, uparty jak osioł — nic dobrego.
O sobie nie będę mówił, lecz myślę, że wiele moich cech nie cieszy wcale szefa. I jeśli wybrał nas dwóch spośród tysięcy, to nie dla przymiotów ducha i nie dla pięknych oczu (to ja mam piękne oczy: niebieskie z granatową obwódką; z ich powodu oraz blond włosów biorą mnie za mieszkańca Północy — chociaż w rzeczywistości jestem z Bierdiańska nad Morzem Azowskim), lecz z powodu absolutnej pamięci, głównej zalety wymaganej w naszej pracy. Zaletą Ryndyczewicza było to, że po pierwszym pokazie opanowywał wszystkie operacje z ich niuansami — zadziwiając przy tym przełożonych; moją zaś to, że w naszym Instytucie Mikroelektroniki zasłynąłem już na pierwszym roku jako chodzący poradnik, bibliograficzny periodyk i encyklopedia (chociaż wybierając się na te studia miałem nadzieję, że stanę się sławny z innego powodu). Dzięki tej sławie odszukał nas Bahryj. Pamięć absolutna — zdolność zapamiętywania wszystkiego aż do najdrobniejszych szczegółów i odtwarzania bez trudu oraz w dowolnej kolejności — to nie tylko jakby techniczna nasza właściwość: według wyjaśnień Bahryja-Bagriejewa jest to druga (a może nawet pierwsza) postać naszego istnienia.
Jesteśmy retronautami, ludźmi umiejącymi płynąć pod prąd czasu.
...Zdarzało mi się czytać w utworach science fiction: zapłaci facet milion i z przyjaciółką przenosi się w czasie, żeby popatrzeć na męki pierwszych chrześcijan albo na Noc świętego Bartłomieja. Dla lepszego trawienia. Można powiedzieć — leżąc i czkając. Nie, kochani, czas to nie jest przestrzeń, forsa znaczy tu tak samo mało, jak i energia.
Bahryj-Bagriejew poszedł inną drogą, nie zaczynał od energii, techniki, lecz od człowieka. Metodą informatyczną, co już samo przez się, przy swej całej teoretycznej ścisłości, jest bliższe sztuce niż technice.
Wyjściową hipotezą było to, że człowiek, jak każda istota, jest czterowymiarowy. Nie dość na tym, ma on dwa różne ,,wymiary w czasie”. Pierwszy — biologiczny: mniej więcej półsekundowy interwał jednoczesności, do którego są dostosowane nasze ruchy, słowa, bicie serca. Dzięki niemu postrzegamy nasz świat właśnie takim: gdyby, powiedzmy, składał się z tysięcznej części sekundy, to zamiast niskich tonów, słyszelibyśmy serie trzasków... i żegnaj, muzyko! Przed retromisją bierzemy preparat petoilu, który rozciąga interwał jednoczesności do kilku sekund — i coś strasznego, jak zmienia się otaczający nas świat!
Ale oprócz interwału biologicznego jednakowego dla wszystkich wyższych kręgowców istnieje też inny, w którym ludzie zauważalnie dominują nad pozostałymi stworzeniami: psychiczny. Pamięć. I tym ludzie różnią się nie tylko od zwierząt, ale i między sobą.
Pamięć... Na pierwszy rzut oka wydaje się, iż można ją przyrównać do postrzegania w przestrzeni: im dalej jest przedmiot, tym trudniej go zobaczyć, podobnie: im bardziej odległe w czasie jest zdarzenie, tym trudniej je sobie przypomnieć. Lecz dlaczego, powiedzcie, zdarzenie z odległej przeszłości niezwykle wyraźnie przypomina się w miejscu, gdzie się dokonało — przecież w czasie miejsca te przemieściły się tak jak inne? Dlaczego na starość ludzie najlepiej pamiętają zdarzenia z młodości i dzieciństwa? Dlaczego w ogóle można przypominać sobie dawne i najdrobniejsze fakty wraz ze szczegółami, nawet wzrokowo? A sny, w których widzimy dawno umarłych albo ludzi, którzy już zniknęli z naszego życia?... Wiele jest tu jeszcze pytań.
I odpowiedź na nie jest jedna: dlatego, że działo się to z nami. Wszystko, co przeżyliśmy kiedykolwiek, całkowicie pozostaje w pamięci. Wszystko zachowuje się: stłuczenia, rozkosz jedzenia albo miłości, spotkania, sny... i nawet kiedy mocno spaliśmy, to pamiętamy, że nic się nie śniło. Dlatego, że jest inne określenie czasu — istnienie. I prawdziwa czterowymiarowa istota, Człowiek — a nie jego zdjęcie, zmieniający się obraz — to długa wijąca się razem z Ziemią w czterowymiarowym kontinuum taśma-rzeka jego życia: jej źródło to narodziny, ujście... także wiadomo co.
I, co najważniejsze, zakres jego świadomego istnienia zależy od interwału i informacyjnej pełni pamięci — a mianowicie jej części poddającej się sterowaniu, podporządkowanej woli i rozumowi.
Opowiadam to, co Bahryj wykładał nam na zajęciach i treningach. Dużo wykładał, wiele nas nauczył — i wszystko to było tak niezwykłe, odmienne jakoś od tego, co pisze się o czasie i pamięci we współczesnych czasopismach i książkach (przecież czytam nowości), że przyszła mi do głowy pewna interesująca hipoteza. Myślałem o niej tak i siak, dopasowywałem do niej wyniki obserwacji szefa i wszystko układało się, jak się to mówi, w kolor:
Ogólnie biorąc, Rynda zgodził się z moimi argumentami i postanowiliśmy otwarcie porozmawiać z Bahryjem. Niech nie sypie piaskiem w oczy. Szef siedząc za biurkiem wysłuchał nas (a właściwie mnie) z dużą uwagą — i ani mrugnął.
Patrzy na nas niewinnymi oczyma i jeszcze się uśmiecha.
I zaczął używać tych słów, które w przyszłości będą, według Ryndyczewicza, nie znane. Kto wie, kto wie!
Milczę. Uczciwie mówiąc nie podoba mi się wariant, który narzuca nam Worotilin; plan Bahryja jest znacznie pewniejszy. Cóż ja mogę mieć za pomysły! Ale z drugiej strony trzeba się wysilić: w retromisję pójdzie ten, kogo plan zostanie przyjęty.
Bahryj chce jeszcze oponować, ale przeszkadza telefon. Podnosi słuchawkę (od razu zaczynają się obracać rolki magnetofonu), słucha — jego twarz blednie, nawet szarzeje:
Ryndyczewicz i ja nakładamy słuchawki.
Nigdy przedtem ci dwaj — niemłodzi, inteligentni ludzie na różnych stanowiskach i różnych profesji — nie mówili do siebie tak po prostu po imieniu i na „ty”; nie będzie tego między nimi i potem. Ale nieszczęście wszystkich zrównuje, teraz nie pora na subordynację i szacunek.
(A więc to BK-22! Och!... Czuję, jak mi wszystko w środku lodowacieje. BK-22 — piękny, o stu czterdziestu miejscach samolot, dwuturbinowy, czterośmigłowy, ostatnie słowo awiacji turbośmigłowej. Jego loty z między-lądowaniem w naszym mieście rozpoczęły się ostatniej zimy, widziałem reportaż w telewizji z otwarcia linii. I masz...)
Na tamtym końcu przewodu zapadła cisza. Czekałem z zamierającym sercem, co odpowie Worotilin; oczywiście, bardziej wierzy w Sławka niż we mnie.
Bahryj-Bagriejew odkłada słuchawkę, odwraca się do nas:
Bahryjem aż wstrząsa. Ryndyczewicz patrzy mu prosto w oczy ze skrywanym uśmieszkiem: oto, niby, taki już jestem — takim mnie trzeba przyjmować.
I spieszy, żeby nakazać technikom ogólną zbiórkę i żeby doglądać załadunku. Zostajemy z Ryndą sami. Czuję się wobec niego niezręcznie.
Rozmawiamy wspak i mówimy biegle. Jeśli nagrać to na taśmę i potem odtworzyć w odwrotnej kolejności, nikt niczego nie będzie podejrzewał. Zresztą nic szczególnego w mowie wspak nie ma: na słuch podobna do tureckiego, przymiotniki stoją za rzeczownikami jak we francuskim, a wymowa nie jest trudniejsza od angielskiej.
Oprócz tego znakomicie umiemy chodzić tyłem, wykonywać w odwrotnej kolejności skomplikowane niesymetryczne czynności w czasie, tak iż nie da się ich odróżnić przy odtwarzaniu wspak taśmy wideomagnetofonu, na której zostało to zarejestrowane. W kabinach treningowych, gdzie na ścianach i suficie rozwijają się w odwrotnej sekwencji rzeczywiste albo wymyślone przez Baliryja-Bagriejewa zdarzenia i sceny (często w przyspieszonym tempie!), uczyliśmy się orientować w nich, przewidywać dalszą przeszłość, nawet wtrącać się stosując repliki bądź naciskając guziki testowe.
To wszystko jest nam potrzebne do prawidłowego startu i finiszu podczas retromisji, a co więcej — do pogłębienia percepcji świata, do wyodrębnienia jego cech. Ujawnia się to, że sens licznych, nader licznych połączeń i działań jest symetryczny — zarówno od początku do końca, jak i od końca do początku. A dla zdarzeń, które się dzieją gdzie indziej, pozostaje tylko najbardziej ogólny, pozajakościowy ich sens — obraz unoszonych wiatrem-czasem fal materii: przód jest stromy, część tylna — łagodnie opadająca.
W tym właśnie rzecz, i dlatego podejrzewam, że nasz szef to człowiek nie z dzisiejszego świata, że jego pozaenergetyczna metoda jest filozofią stosowaną, ideą-czynem...
Mówimy z Ryndyczewiczem wspak i wiemy, co mówimy. „Tylko nie myśl o małpie z gołym zadkiem” — poradził mi. Prawda, najważniejsze to myśleć nie o niej, nie o białym niedźwiedziu: o tym, że teraz leży w zalewisku Oskołu za Gawrońcami to, co pozostało po arcydziele turbośmigłowym o stu czterdziestu miejscach. I precz z tym chłodem, co pod sercem... Na razie nic się nie stało. Słusznie zabiega Bahryj o straż i blokadę: nie wolno dopuścić do rozprzestrzeniania się pożaru psychicznego. Na razie to, co się wydarzyło, jest jedynie możliwością, ale umocniwszy się w umysłach stanie się nieodwracalną rzeczywistością.
Będę myślał o czymś innym: o tym, że w umysłach wielu ludzi ten samolot jeszcze leci, żyją siedzący w fotelach ludzie. Jadą bliscy, żeby ich powitać na lotnisku — niektórzy zapewne z kwiatami, a inni nawet z dziećmi. Z sierotami, właściwie... Nie, do diabła, nie! — oto jak zbacza myśl. Nie z sierotami! Ten samolot jeszcze leci, nabiera wysokości.
Patrzcie no, wszystko rozumie, chociaż prostak. Retromisja ze zmianą rzeczywistości — zamach na naturalny porządek rzeczy, na niezachwiany świat przyczyn i skutków. Czeka mnie solidna zmiana — i nie obejdzie się bez tego, że zgodnie z prawem reakcji wywoła to zmianę we mnie. Jaką? Jakim się stanę? Może się zdarzyć, że już nie będę retronautą.
Sławek i ja bardzo dobrze teraz rozumiemy się nawzajem, nawet bez słów — normalnych i wspak. Owe minuty przed przerzutem są nasze; bywają i inne, podobne, zaraz po powrocie. Ryndyczewicz i ja jesteśmy różnymi ludźmi — o różnych charakterach, o różnej wiedzy, zainteresowaniach. Nie jest dla mnie tajemnicą, że pracuje u nas z przyziemnych pobudek: chce osiągnąć wyniki, wykazać się, awansować, dostawać premie — jak w każdej pracy. Dlatego też zmartwił się, pozazdrościł mi teraz; ale jeśli się nadarzy sposobność, wiem to dobrze, z powodu tych oczywistych celów najspokojniej usunie mnie z drogi... I mimo wszystko w takich chwilach jak ta pojawia się między nami jakaś irracjonalna więź dusz: nie ma na świecie bardziej bliskiego mi człowieka niż on, i on — jestem przekonany! — czuje to samo.
To zapewne dlatego, że jesteśmy retronautami. W retromisjach otwiera się przed nami inny sens życia; ten właśnie sens, w którego obliczu życiowe kłopoty i konflikty są niczym.
Helikopter transportowy z naszą aparaturą i technikami został wysłany pierwszy. Pasażerskim Mi-4 lecę z Bahryjem ku Gawrońcom. Jako trzeci jest z nami Piotr Lemiech — krępy czterdziestoletni facet, długoręki i nieco krótkonogi, o zwykłej twarzy, w której najbardziej osobliwe są jasne, szarozielone oczy i porowaty nos jak kartofel; ubrany w wytartą kurtkę skórzaną, która na tę pogodę jest wyraźnie nieodpowiednia — to pamięć o minionych dniach.
Do miejsca wypadku jest pół godziny lotu — i w ciągu tego czasu niemało dowiemy się o BK-22: zarówno od Lemiecha, jak i przez radiotelefon.
— To nie samolot, ale zabawka — mówi Lemiech schrypniętym, przeciągłym głosem. — Nie będę mówił o tym, co i tak wiecie, było w prasie: krótki dobieg i rozbieg, tolerancja co do stanu pasa startowego — może być nawet ziemny, wszystko mu jedno, oszczędność... Powiem jako pilot: doskonale sterowny, dobry ciąg, krzywizna wznoszenia niemal jak u odrzutowców! A dlaczego? Dzięki zastosowaniu przez Bekasowa zdublowanych przeciwbieżnie obracających się na wspólnej osi śmigieł oraz turbin dużej, mocy — stąd i stabilność, i ciąg. Nie, za konstrukcję dam sobie głowę uciąć — jest w porządku! Wystarczy pomyśleć: gdyby były w niej wady, to doświadczalne maszyny spadałyby — a to przecież są seryjne...
Dane otrzymane przez radiotelefon od Worotilina: samolot został wyprodukowany w czerwcu ubiegłego roku, wylatał tysiąc sto godzin, przewiózł ponad dwadzieścia tysięcy pasażerów. Wszystkie regulaminowe kontrole przeszedł w terminie i bez odchyleń: protokoły ostatnich przeglądów technicznych nie informują o usterkach w pracy węzłowych punktów i podzespołów maszyny.
Niemało jeszcze dowiadujemy się od Lemiecha: i to, że awarie najczęściej zdarzają się podczas lądowania — częściej z odrzutowcami niż z turbośmigłowymi, a to z powodu dużej prędkości przy lądowaniu; następnie statystyki ujmują rozmaite awarie na lotniskach (w których, na szczęście, obchodzi się bez ofiar), potem — podczas startu, i dopiero w ostatniej kolejności występują bardzo rzadkie awarie podczas wznoszenia lub w locie poziomym.
Dolatujemy. W jakże pięknym miejscu spadł samolot! Oskoł — to niezbyt szeroka, lecz czysta i spokojna rzeka — oddala się tu od wysokiej prawej terasy tworząc otwartą wielokilometrową pętlę w dolinie. Wewnątrz tej pętli, pośród świeżej majowej zieleni łąk z rzadka zadrzewionych — okropna ciemna plama z czymś białoszarym, bezkształtnym pośrodku, słupy ognia i dymu, pobliskie drzewa również dopalają się, ale ten dym jest siny, właśnie jak z drewna.
A dalej, za rzeką, łąki i zagajniki w porannym, mglistym oparze; wysoki brzeg przechodzi w gładką jak stół szachownicę pól; za nimi — domki i sady w Gawrońcach. I nad tym wszystkim w szarobłękitnym niebie lśni wznoszące się słońce.
Kocham rzeki. Są one dla mnie niby żywe istoty. Kiedy tylko trafią mi się dwa—trzy wolne dni, a jeszcze pogoda pozwoli, biorę plecak i idę wzdłuż jakiejkolwiek, aby tylko było cicho i bezludnie. Namioty, śpiwory — nie uznaję tego; nie jestem ślimakiem, żeby dźwigać wygodny domek na sobie; zawsze znajdzie się stóg albo kopa siana, a i na trawie można się przespać pod gwiazdami.
I wzdłuż Oskołu wędrowałem, znam to kolano. O tam, wyżej, gdzie rzeka zawraca ku wysokiemu brzegowi, bije źródło wspaniałej wody; robiłem postój obok niego... Lecz teraz jest tu inaczej. W tamtym miejscu, gdzie wysoki brzeg wznosi się nad zakolem, stoi wśród nie skoszonej trawy nasz helikopter transportowy, a dokoła krzątają się ludzie: rozbijają dwa duże namioty —jeden dla mojej kabiny, drugi dla gości — wyładowują i ustawiają nasze oprzyrządowanie. Lądujemy.
— Słyszałeś? — mówi Arturycz, wyskakując w ślad za mną na trawę. — Samolot wyprodukowano jedenaście miesięcy temu. I na taki termin, czyli na mniej więcej roczny przerzut nastawiaj się. Wybierz punkt zaczepienia — porządny, solidny, nie piwo z rybką! — oraz zapas. Powinieneś mieć trzy—cztery dni zapasu. Tam — wskazuje w kierunku zakola — chodzić ci nie wolno, zabraniam. Trzymaj się też z daleka od tej krzątaniny... Jedność, głębia i jedność — oto co powinno cię przenikać. Roczny przerzut — pamiętaj o tym.
Tak, w takiej retromisji nie brałem jeszcze udziału. Ryndyczewicz też nie.
Wkrótce przylatują jeszcze dwa helikoptery. Z pierwszego po drabince schodzą trzy osoby. Tego z przodu, niewysokiego, o figurze sportowca, z siwą czupryną i ciemnymi brwiami, dzięki którym dopiero można zgadnąć, jakie wcześniej miał włosy — poznaję natychmiast, widziałem zdjęcia w czasopismach. To Iwan Bekasów, główny konstruktor, Bohater Pracy Socjalistycznej i tak dalej, i temu podobne. Ma ponad pięćdziesiąt lat, lecz jeszcze energiczne ruchy, kiedy podchodzi i wita się z nami. Wartka mowa i żywe ciemne oczy odmładzają go; twarz, ręce są pokryte szorstką krymską opalenizną — zapewne wyciągnięto go wprost z plaży gdzieś w Forosie.
Przedstawia nam (właściwie Bahryjowi; po mnie Bekasów prześlizguje się wzrokiem — i przestaję dla niego istnieć) pozostałe dwie osoby. Wysoki, szczupły i przygarbiony Mikołaj Daniłowicz (nazwiska nie dosłyszałem) — to główny inżynier zakładów lotniczych; ma zatroskaną twarz i zmęczony, głuchy głos. Drugi — okaz zdrowia, twarz o białej cerze z rumieńcami, szerokie ciemne brwi pod niewysokim czołem, kształtny nos i podbródek — to Feliks Juriewicz, kierownik wydziału śmigieł w tych zakładach; ma posępny i obrażony wygląd — gnębi go to, że właśnie jego wysłano na miejsce katastrofy. Podchodzi Lemiech. Bekasów wita go ciepło, tamtemu zaś oczy błyszczą ze szczęścia, że spotkał się z byłym szefem.
Czuje się, że ta autodegradacja do „żołnierza” niemało sił go kosztuje; słowo takie jakieś wybrał — „podporządkowanie”.
Podczas rozmowy wylądował drugi helikopter; z jego wnętrza wyłaniają się cztery postacie w szarych kombinezonach; od razu zaczynają wyładowywać swoje oprzyrządowanie. Jedne przyrządy (wśród których poznaję średnich rozmiarów mikroskop metalograficzny) przenoszą do namiotu, inne ustawiają na ziemi: przenośna radiostacja, podnośnik, jakieś dyski na drążkach, podobne do wojskowych wykrywaczy min, łopaty saperskie, gaśnica... Pójdą z tym na dół. Jest to grupa poszukiwawcza.
— Mógłbym i nawet uważam za konieczne — mówi Bahryj. — Proszę wszystkich do namiotu.
W namiocie świecą się żarówki, wspomagając światło sączące się przez plastykowe okienka; na stoliku stoi mikroskop, obok grubościomierz; ludzie rozpakowują i ustawiają jeszcze jakieś przyrządy. Na zaproszenie Bekasowa wszyscy gromadzą się wokół nas. Nie ma krzeseł, więc stoją. Krzesła — to nie w stylu szefa: dopóki sprawy nie zakończy, sam nie usiądzie i innym nie pozwoli.
Bahryj jest przystojny i dobrze się teraz prezentuje: wyprostowany, barczysty, ruchliwy, twarz uduchowiona, o gniewnych, a niekiedy wesołych oczach. Tak, oczy mają zdecydowany kolor (piwny), rysy twarzy są dość regularne i przyjemne, a do tego jeszcze ciemne kręcone włosy, przeplatane siwizną nad wysokim czołem. Elegancko ubrany... ale zwraca uwagę przede wszystkim nie powierzchowność, lecz to, co tkwi głębiej: szybkość, natchnienie, gniewna radość silnego ducha. I to właśnie mnie w nim peszy.
Zgromadzeni uśmiechnęli się powściągliwie.
Szef zamilkł, spojrzał na twarze stojących przed nim osób: nie było w nich należytej reakcji na jego słowa, należytego zaufania.