Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Książka o zdobywaniu mądrości napisana przez najmądrzejszego człowieka, jakiego spotkałem. Autobiografia intelektualna na tle bezpardonowej analizy upadku naszej cywilizacji. Gorzki ma smak, lecz odświeżający. Nie pozostawia złudzeń, ale pokazuje dobrą drogę.
prof. Andrzej Nowak
Jak Ryszard Legutko, jeden z najwybitniejszych umysłów europejskich, znakomity filozof i polityk, którego przemówienia potrząsały Parlamentem Europejskim i Ursulą von der Leyen, stał się tym, kim jest? Przyznam się, że często zadawałem sobie to pytanie. Ta książka jest jego własną na nie odpowiedzią. To fascynująca, refleksyjna opowieść o rozwoju intelektualnym - o dzieciństwie i studiach w PRL, o przeczytanych książkach, o poszukiwaniach filozoficznych, o rozczarowaniu liberalizmem, o zwrocie ku filozofii starożytnej oraz miłości do Sokratesa i Platona, o trosce o Polskę. To plastyczny obraz czasów minionych i gorzka diagnoza współczesności, niespełniającej dawnych nadziei. Jak bardzo są one niespełnione niech świadczy smutna konstatacja autora, że więcej wolności akademickiej panowało wtedy, gdy w PRL zaczynał swoją karierę niż w wolnej Rzeczypospolitej i że dzisiaj sito ideologiczne jest gęstsze niż wtedy.
prof. Zdzisław Krasnodębski
Rewelacyjna książka. Z pozoru duchowa autobiografia wybitnego uczonego i uważnego świadka naszych czasów; w istocie odkrywczy i wielowymiarowy obraz drugiej połowy XX wieku i początku XXI, kreślony ręką filozofa, który postrzega świat w kontekście dominujących idei i trendów intelektualnych. Głos niezależnego myśliciela, który niestrudzenie demaskuje odradzające się w coraz to innej postaci mistyfikacje, fałszerstwa i fetysze ludzkości, wypaczające jej los w imię rzekomego uszczęśliwienia. Jeśli próbujemy czasem wyobrazić sobie Sokratesa - co to był za człowiek i w jaki sposób prowadził dialog z rówieśnymi - możemy wzorować go na Autorze. Nic nie jest takie, jakie się nam wydaje.
Antoni Libera
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 385
Wydanie I
Projekt okładki i projekt graficzny okładek serii „Biblioteka Konserwatysty”
Michał Strachowski
Redakcja i korekta
Barbara Manińska, Karolina Kuć
Skład i łamanie wersji do druku
Gabriela Rzeszutek
Przygotowanie książki do druku
TEKST Projekt
Dyrektor wydawniczy
Maciej Marchewicz
ISBN 978-83-8079-364-4
Jakiekolwiek nieautoryzowane wykorzystanie tej publikacji do szkolenia generatywnych technologii sztucznej inteligencji (AI, SI) jest wyraźnie zabronione z wyłączeniem praw autora, współautora oraz wydawcy. Wydawca korzysta również ze swoich praw na mocy artykułu 4(3) Dyrektywy o jednolitym rynku cyfrowym 2019/790 i jednoznacznie wyłącza tę publikację z wyjątku dotyczącego eksploracji tekstu i danych.
© Copyright by Ryszard Legutko © Copyright for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2025
Wydawca
Fronda PL, Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
tel. 22 836 54 44, 22 877 37 35
faks 22 877 37 34
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Przygotowanie wersji elektronicznej
Epubeum
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Uwaga wstępna
I. DZIECIŃSTWO
Z Polski do PRL-u
Osiedle Oficerskie i Kraków
Podwórko, dom i szkoła
Lekcje religii
Kresy i komunizm
Fortunność początku
Spis treści
Cover
Title Page
Copyright Page
⸻■⸻
Książka nie jest autobiografią ani tekstem wspomnieniowym. Wyjąłem z życia kilka najważniejszych wątków, takich, które najbardziej zaważyły nad jego kształtem i dzięki którym nauczyłem się poruszać w zawiłościach świata. Pisałem więc o dzieciństwie, lekturach, pierwszych latach studiów, wykształceniu anglistycznym, filozofii, polityce, uniwersytecie i wreszcie o Polsce. Zapewne dałoby się znaleźć jeszcze inne osnowy, lecz niewiele zmieniłyby one w głównym przekazie. Tonacja wywodów jest refleksyjna, bo w zamyśle książka nie miała być zapisem zdarzeń przeszłych, lecz próbą zrozumienia tego, co mi się przytrafiło, a także co przytrafiało się światu, w którym żyłem. Stąd słowo „rekapitulacja” wydawało mi się trafnie oddawać formę książki oraz moją intencję.
Ci z przyjaciół, którzy zapoznali się z książką przed publikacją, powiedzieli, że opowiada ona o rozczarowaniu. Sądzę, że mieli po części rację. Pisanie o rozczarowaniu ma jednak tę wadę, że skazuje autora na przewidywalność, a tym samym odbiera czytelnikowi chwile miłych zaskoczeń. Z drugiej jednak strony, czy można pisać o Polsce – powiedzmy – od początku XVIII wieku po czasy dzisiejsze w taki sposób, by poczucie rozczarowania się nie pojawiało, i to ze smutną regularnością? Moje życie przypadło na okres szczególny. Urodzony w niewoli i okuty w powiciu, doczekałem po 40 latach momentu radosnego wyzwolenia Polski, a niedługo potem zacząłem obserwować niebezpieczny odwrót od niepodległości dokonujący się ze znaczącym udziałem licznej rzeszy samych Polaków. Radość więc powoli ustępowała, wypierana przez rozczarowanie, a za nim z kolei przyszedł znany tak wielu pokoleniom lęk o Rzeczpospolitą.
Postępujący zwrot ku podległości rzeczywiście przykro mnie zaskoczył, podobnie jak despotyczne tendencje oraz kłamliwość języka politycznego w całym świecie zachodnim. Ale wątki te nie wyczerpują opowieści. Czytelnik znajdzie w niej sporo wniosków szczegółowych – nie tylko o polityce, lecz także w obrębie wszystkich podejmowanych wątków – a także argumenty oraz kontrargumenty, jakie pozwoliły mi do tych wniosków dojść. A ponieważ poznawanie było moim głównym zajęciem w życiu, książka traktuje przede wszystkim o poznawaniu świata. Myślę więc, że choć rozczarowanie skłania ku przewidywalności, to wysiłek poznawczy tę przewidywalność częściowo rozbraja.
⸻■⸻
Rekapitulację życia zacząć wypada – jak nakazuje logika opowieści i wewnętrzna powinność opowiadającego – od genealogii rodzinnej. Ale tutaj już na początku zderzam się z trudnością nie do pokonania. Genealogii podać nie mogę, bo jej nie znam. Podróż w przeszłość w poszukiwaniu śladów rodzinnych kończy się na dziadkach. O wcześniejszych wydarzeniach i poprzednich ogniwach rodzinnego łańcucha nie przekazano mi żadnej informacji – ani ze strony ojca, ani ze strony matki – co z dużym prawdopodobieństwem może oznaczać, że niczego pamiętnego i godnego przekazania nie było. A skoro rejestr rodzinnych wspomnień nie utrwalił anegdot, dramatycznych okoliczności, barwnych postaci czy faktów dających podstawę do umoralniających pouczeń, jakimi starsi zwykli instruować młodych, to i moja ciekawość nigdy nie rozbudziła się na tyle, by jakiekolwiek poszukiwania świata przeszłego przedsięwziąć.
Mój ojciec urodził się w Tarnowie, lecz nie mieszkał tam długo. Wraz z szukającymi pracy rodzicami i młodszym bratem przeniósł się na Zaolzie, gdzie dziadek znalazł pracę w kopalni. Brat ojca, czyli mój stryj, już nigdy z Zaolzia nie wrócił, z biegiem lat się sczeszczył, został inżynierem górnictwa i przyjął obywatelstwo czechosłowackie. Zobaczyłem go po raz pierwszy, podobnie jak mojego dziadka z Zaolzia, gdy miałem kilkanaście lat. Obaj zmarli niedługo później. Babcia, mama ojca, już dawno nie żyła. Dziadka zapamiętałem jako żwawego staruszka, pijącego sporo wódki, spoglądającego na wnuka z sympatyczną ciekawością, lecz bez chęci nadmiernego zbliżenia, mówiącego dziwnym językiem, ni to czeskim, ni polskim, ni gwarowym nieznanego pochodzenia.
Pamiętam, że tata, wówczas blisko pięćdziesięcioletni mężczyzna, gdy witał się ze swoim ojcem po wielu latach niewidzenia, wynikłego ze splotu różnych nieinteresujących okoliczności, pocałował go w rękę. Zrobiło to na mnie duże wrażenie, bo wydawało się pochodzić z jakichś dawnych nieznanych mi czasów, cechujących się ładnym, choć na moje ówczesne odczucie nieco osobliwym kodem zachowań. Pamiętam też mojego stryja, już wówczas mocno osłabionego chorobą, łagodnego i dobrotliwie uśmiechniętego pana, którego podczas rozmowy ze mną wytrąciła z życzliwego nastawienia do świata jedna moja wypowiedź. Otóż na pytanie, czy gram w piłkę, odpowiedziałem przecząco. Stryj kochał piłkę, a nie miał syna, który mógłby kontynuować piłkarskie tradycje. Ja byłem jego ostatnią nadzieją i zawiodłem. Stryj nie tylko kochał piłkę, lecz także grał w nią w przeszłości i, jak mi powiedziano, jeszcze przed wojną zaszedł w piłkarskiej hierarchii wysoko, bo aż do czechosłowackiej kadry. Tej ostatniej informacji nie udało mi się nigdy zweryfikować.
Ale początki mojej skromnej genealogii to nie Tarnów ani nie Zaolzie. Ani jedno, ani drugie miejsce nie miało konsekwencji dla mojego życia. W relacjach rodzinnych tak, jak je zapamiętałem, i w jakich wzrastałem, wszystko zaczęło się w Samborze. Stamtąd pochodziła moja matka i tam poznała, a następnie poślubiła ojca, który na Kresach odbywał służbę wojskową i grał w trzecioligowej drużynie piłkarskiej Sparta Sambor. Podobno tato próbował też swoich sił w boksie, o czym czasami sam napomykał, ale mama zawsze ucinała te wspominki, mówiąc o jakimś łomocie na ringu, jaki ojcu spuszczono, a jaki mama, wówczas narzeczona, przyprowadzona na mecz bokserski pierwszy i ostatni raz w życiu, musiała z przerażeniem obserwować.
Mama była jedynaczką. Jej matka, a moja babcia była podobno, w tym punkcie wszystkie relacje są zgodne, osobą o wielkiej łagodności i dobroci, niezasłużenie przez los doświadczoną wyjątkowo wrednym mężem. Ów mąż, ojciec mamy i mój dziadek – z opowiadań jawi się jako figura jednoznacznie antypatyczna, jakkolwiek o ładnym nazwisku Hnatkowski – był dodatkowo komunistą i w którymś momencie zostawił żonę i córkę, by pojechać do Związku Sowieckiego i tam budować ustrój przyszłości. Ślad po nim zaginął. Prawdopodobnie skończył żywot w łagrze, w więzieniu lub w egzekucji, jak wielu innych polskich komunistów przedwojennych mniej lub bardziej świadomie poddających się groteskowemu męczeństwu za podłą sprawę. Dodam dla porządku, że sympatie polityczne Hnatkowskiego nie przeniknęły nigdy do reszty rodziny. W moim domu komuniści kojarzyli się ze wszystkim, co najgorsze, byli nazywani „bolszewikami”, „ciubarykami” lub równie mało przyjaźnie, a okupację sowiecką wspominano z większą odrazą niż niemiecką.
Mama, gdy poznała mojego ojca, pracowała na samborskiej poczcie. Z ówczesnych czasów nie zostały żadne pamiątki poza paroma drobiazgami. Zachowały się bodaj dwa lub trzy zdjęcia. W którymś momencie kończącej się wojny, już po ślubie, rodzice wraz z mamą mamy zdecydowali się uciekać z Sambora. Zatrzymali się na krótko w Przemyślu, gdzie urodziła się moja siostra. Później ruszyli dalej na zachód i zamieszkali w Krakowie. Tam w Wigilię Bożego Narodzenia 1949 roku pojawiłem się i ja na świecie.
O Samborze mama wspominała wielokrotnie i pod koniec życia planowała podróż, wówczas do Związku Sowieckiego, choć nigdy, prawdopodobnie z lęku przed konfrontacją z tym, co nieznane, ale także, jak podejrzewam, z tym, co znane, nie podjęła podróżnych starań z wystarczająco dużą energią, by plan zrealizować. Nic więc dziwnego, że do Sambora nie dojechała i go ponownie nie zobaczyła. Ja sam odwiedziłem Sambor dopiero kilka lat po jej śmierci. Zajrzałem na pocztę, by tam wyobrazić sobie młodą dziewczynę z grzywką i ciemnymi włosami do ramion, która, pracując za jednym z okienek, miała w przyszłości stać się moją mamą. Ale duch II RP już dawno uleciał i żadnego śladu po sobie nie zostawił. O Samborze kiedyś powiadano, że było to miasto klasztorów i ogrodów. Sowieci i Ukraińcy doprowadzili do tego, że określenie to już dawno przestało odpowiadać rzeczywistości. Ładny ratusz w środku miasta straszy dziś ukraińskimi symbolami, które wstawiono po usunięciu polskich orłów.
Sambor jest właściwym początkiem mojej opowieści nie tylko dlatego, że tam poznali się rodzice i wzięli ślub. Miejsce i okoliczności nadały historii mojej rodziny szczególną dramaturgię, od Drugiej Rzeczpospolitej na Kresach, przez okupację sowiecką, niemiecką i znowu sowiecką, wojnę, konspirację, ucieczkę, drugą konspirację, aż po finalne zagnieżdżenie w Krakowie już w innym kraju, który nazywał się Polską Ludową. Jest to dramaturgia w jakimś głębszym sensie znamienna dla losu polskiego ostatniego stulecia, a moje życie od lat wczesnych po dzisiejsze rozwijało się na obszarze i w klimacie jego oddziaływania, i to nawet w tych okresach, kiedy ciążenia przeszłości nie rozważałem lub go nie odczuwałem.
Ta perspektywa szerszej i głębszej zależności, w jaką zostałem uwikłany bez własnego udziału, lecz przez sam akt urodzenia, odsłoniła mi się dużo później. Dla kilkulatka, a później kilkunastolatka życie nie przedstawia się w ten sposób. Młody człowiek wprawdzie widzi swoją przyszłość w formie opowieści ze szczęśliwym zakończeniem, którym jest zawsze jakiś możliwie duży sukces życiowy – zostanie marszałkiem albo sławnym detektywem, albo wielkim aktorem, albo szeryfem – ale tak naprawdę jego życie w tym czasie, kiedy sobie wyobraża przyszłe stany, i zwykle także później, kiedy już te przyszłe stany, niemal zawsze inne od wcześniej wyobrażonych, nadchodzą, wydaje się być serią luźno związanych ze sobą epizodów, gdzie przypadek raczej niż uporządkowany scenariusz narzuca się jako siła sprawcza.
Tak też było i ze mną. Gdy wspominam siebie sprzed dziesięcioleci, to nie dostrzegam w tym kilkulatku, a później kilkunastolatku silnego poczucia historycznego ciężaru. Żyliśmy dniem dzisiejszym, tak jak miliony innych Polaków, stawiając mniej lub bardziej nieporadnie czoła zwykłym kłopotom, z jakimi borykało się tyle innych polskich rodzin. Poszedłem do pierwszej klasy we wrześniu 1956 roku, a w marcu 1968 roku byłem na pierwszym roku studiów. Te dwie daty wyznaczają ważne wydarzenia z historii PRL-u, a między nimi, czyli przez cały mój czas szkolny do początku studiów, trwał dwunastoletni okres względnego spokoju, jeśli nie liczyć konfliktów z Kościołem, lecz one, choć potężne, nie miały nigdy bezpośrednich konsekwencji ustrojowych. Od 1956 roku społeczeństwo zaakceptowało system peerelowski, nie pod wpływem strachu, lecz przez wyczerpanie nadziei, wyniszczenie energii skłaniającej do oporu, zinternalizowanie poczucia niemożności oraz najpotężniejszy ze wszystkich czynników, bo niemal nieodparty – przyzwyczajenie. Czasy wzdychania za jakimś cudem wyzwoleńczym, stały się zamkniętą na zawsze przeszłością. Triumf Gomułki w 1956 roku, przy aprobacie Kościoła, był pogodzeniem społeczeństwa i komunistycznej władzy: to pogodzenie polegało na tym, że społeczeństwo przestało się domagać zmiany systemu, natomiast władza zobowiązała się zapewnić społeczeństwu znośny poziom i zakres stabilizacji.
Realnie rzecz biorąc, byliśmy więc – mówię o moim pokoleniu – dziećmi PRL-u: urodziliśmy się w nim i wychowywali, wtopili w jego rytm, obrośli jego obyczajami, nasączyli nasze umysły jego językiem, nie znając żadnej innej rzeczywistości i nie mając nadziei na zmianę. Trudno zaprzeczyć, że życie w Polsce gomułkowskiej stało się wówczas znośne, a to, iż było ono znośne, sprawiło, że zostało dość szybko uznane za normalne. Wiedzieliśmy, że system będzie trwał wiecznie i że jedyne, co się może zdarzyć radykalnego w obrębie ustroju, to zamiana jednego pierwszego sekretarza na innego. Pamiętam jak przez mgłę informację o śmieci Stalina oraz już wyraźniej uroczystości żałobne po śmierci Bieruta. Pamiętam też szczątkowe informacje z okresu Października, przede wszystkim o oddawaniu krwi Węgrom i o niebezpieczeństwie sowieckiej inwazji. Ale wszystkie te fakty należały, jak mi się wydawało, do epoki już zamkniętej, do epoki, w której lała się krew, w której jeszcze toczono jakieś boje o inną Polskę i liczono na wielką zmianę i w której wierzono, że czyjaś śmierć lub zmiana władzy mogła zasadniczo odmienić rzeczywistość. Gdy kończyłem pierwszą klasę podstawówki, tę wielką historię i wielkie nadzieje z nią związane uważaliśmy już za miniony etap dziejów.
Moi rodzice po przyjeździe do Krakowa po wojnie zamieszkali na obrzeżach przedwojennej części miasta. Tam też dożyli swoich dni i tam ja z nimi mieszkałem aż do czasu mojego ślubu. To był ten Kraków, w którym się wychowałem. Do Rynku Głównego i na Floriańską trzeba było jechać od nas dwa przystanki tramwajem i była to zawsze wyprawa, jak się wówczas mówiło, „do miasta”. Ale przecież my też mieszkaliśmy w mieście, choć zwyczaj językowy, zapewne jeszcze przedwojenny, umieszczał nas poza obrębem miasta właściwego, tym samym nieco degradując nasz status. Rodzice kolegów, którzy przenieśli się ze wsi lub z małych miasteczek, gdy wybierali się na Rynek, Floriańską czy Grodzką, jeździli nie tylko „do miasta”, lecz wręcz „do Krakowa”, co sugerowało jakieś znaczniejsze przedsięwzięcie podróżnicze wymagające większego wysiłku i dłuższego czasu, gdy tymczasem przejście do Rynku piechotą, czyli, jak mówiliśmy, „na nogach”, zajmowało około trzydziestu minut.
Rodzice nie byli ludźmi wykształconymi, jakkolwiek mama przez wiele lat czytała książki w dużych ilościach i wychowywała nas w kulcie czytelnictwa. Odkąd pamiętam, w domu było mnóstwo książek (a także mnóstwo kotów), które mama kupowała dla siebie, ale przede wszystkim dla nas z myślą o naszym rozwoju. Dzięki niej pojawiło się także w naszym mieszkaniu pianino i rozpoczęły się dla nas – niezbyt zresztą lubiane – lekcje gam i pasaży. Mama też prowadziła nas – mnie i moją siostrę – na niedzielne msze do Karmelitów Bosych, na nabożeństwa majowe i czerwcowe, a także na procesje, w tym procesje Bożego Ciała, na których siostra sypała kwiatki, a ja, ubrany w białą komżę, robiłem różne podrzędniejsze, aczkolwiek wtedy dla mnie nobilitujące rzeczy. Jednym słowem, edukacja, jak najszerzej pojęta, od czytania książek i uczenia pacierza do posługiwania się nożem i widelcem, to była wyłączna prerogatywa mojej mamy, z której wywiązywała się – jak ze wszystkiego, co przedsiębrała – wyjątkowo rzetelnie.
Mieszkaliśmy w Krakowie na Osiedlu Oficerskim w wynajętym mieszkanku w niewielkiej prywatnej kamienicy zbudowanej tuż przed wojną. Na Osiedlu Oficerskim bloków było niewiele, a więc terenem naszych zabaw była zwykle ulica – cicha, niemal bez samochodów, z okazjonalnymi wozami zaprzężonymi w konie – nazywana przez nas „polem” lub „podwórkiem”. Wychodziło się więc zawsze w celach zabawowych „na pole” lub „na podwórko”. Wyrażenie „na dwór” spotykałem wtedy tylko w książkach.
Osiedle, jak już napisałem, wyznaczało praktycznie granicę miasta w sensie uznawanym przez nas za właściwy, choć przez innych za nieco naciągany. Nazwa osiedla była jeszcze przedwojenna i, jak się domyślaliśmy, wille i niskie kamienice były przeznaczone dla przedwojennej kadry oficerskiej. Po wojnie z dawnej kadry pozostali, między innymi, generałowie Bernard Mond i Jan Chmurowicz, których dzieci były w kręgu dalszych i bliższych znajomych moich i mojej siostry.
Poza granicami Osiedla Oficerskiego od wschodu i północy rozciągały się łąki, a dalej już wsie. Daleko, daleko na wschodzie, choć połączona tramwajem i autobusem, znajdowała się Nowa Huta, duma socjalistycznego budownictwa, a dla nas, nastolatków z Osiedla Oficerskiego, którzy przecież nawet nie mieszkali „w mieście”, miejsce niemal godne pogardy. Tam raczej nie bywaliśmy, bo uważano je za niebezpieczne, a przy okazji także niestosowne w znaczeniu powszechnie zrozumiałym, lecz niedającym się łatwo wyjaśnić. Miasto robotnicze uchodziło w oczach mieszkańców Krakowa za ciało obce, na tyle podejrzane, że starsi przestrzegali młodych przed lekkomyślnymi wyprawami w późniejszych porach dnia i wieczoru. O wyprawach nocnych w ogóle nie było mowy, bo podróż powrotna, już bez połączeń komunikacji publicznej i bez taksówki, przypominała – w każdym razie w naszych wyobrażeniach – drogę przez Wraże Uroczyszcze.
W kierunku północnym miałem widok z okna na pola oraz dalekie domki wiejskie, które znajdowały się już za rzeką Białuchą. Nad Białuchę chodziło się na spacery, lecz już kąpać się w niej zabraniano z powodu rzeczywistego lub domniemanego zanieczyszczenia. Pamiętam też tabory cygańskie, które zatrzymywały się na pewien czas nad rzeką. Aby zobaczyć coś z życia Cyganów, podchodziliśmy możliwie blisko, lecz nie za blisko, przestrzegani przez rodziców przed niebezpieczeństwem, jakie mogło nam grozić z ich strony, a także, jak to rodzice mają w zwyczaju, przestrzegani na wszelki wypadek. O Cyganach, jak wiadomo, mówiono, że porywają cudze dzieci i siłą przyłączają do taboru, co nam wydawało się niemożebnie ekscytujące jako przygoda książkowa, lecz wyjątkowo okropne, gdy wyobrażaliśmy sobie nasz przymusowy pobyt w tym realnym taborze oglądanym na własne oczy. Gdy później czytałem lub oglądałem rozmaite opowieści o porwaniach cygańskich, zawsze przypominałem sobie to kuszące zaciekawienie połączone ze sporą porcją autentycznego strachu, jakie nam, wówczas malcom, towarzyszyły, gdy skradaliśmy się w krzakach, by podglądać tabory nad Białuchą.
Bawiłem się więc „na polu” i „na podwórku”, ale moja mama dbała o to, bym nie uchodził za takiego, którego „podwórko wychowało”. To ostatnie określenie było wówczas dość popularne i stanowiło przestrogę dla większości matek wychowujących chłopaków. Mama była pod tym względem szczególnie wyczulona. Dbała o nasze maniery, przy powitaniach, przy stole, przy kontaktach ze starszymi, napominała, pouczała, poprawiała i wypominała przeszłe przewinienia. Gdy dzisiaj myślę o tym, dochodzę do wniosku, że traktowała ten rodzaj wychowania nie tylko jako rzecz oczywistą wynikającą z przekazanego przez tradycję nawyku, lecz po części także świadomie, zdając sobie sprawę, że owo „podwórko” rzeczywiście nam zagrażało, i to nie tylko to konkretne, na którym się bawiłem, lecz także cała nowa Polska. PRL była przecież swoistym „podwórkiem”, pełnym nowych ludzi z komunistycznego awansu, którzy niszczyli wszystkie pozostałości przedwojennego decorum.
Mama należała do tej całkiem licznej grupy rodziców, którzy pragnęli, by ich dzieci, pochodząc z grup o niższym statusie, zasiliły szeregi polskiej inteligencji, ale tej prawdziwej, w której istnienie wierzono, mimo postępującego schamienia. Upadek dobrego zachowania dawał się łatwo zaobserwować w przestrzeni publicznej, a więc w sklepach, w urzędach i na ulicy, a wyraźnie mniej w rodzinie i wśród znajomych, gdzie reguły uprzejmości w słowach i gestach jeszcze zachowywały swoją moc. Tacy ludzie jak moja mama uważali, że jakość umysłu powinna oznaczać, obok patriotyzmu i innych szlachetnych ideałów obywatelskich, także dobre wychowanie, dworność obyczaju i ładny język. Czy ówczesna polska inteligencja te kryteria spełniała i czy w swoim gronie kultywowała powyższe cnoty, to kwestia osobna, której moja mama oczywiście zweryfikować nie mogła.
To napięcie pomiędzy podwórkiem a inteligentem (w sensie przyjętym przez moją mamę) było wówczas przez wielu odczuwane, lecz głównie jako problem wychowawczy, a nie ogólnospołeczny. Gdy patrzę wstecz na swoje wczesne lata szkolne, to ten okres przedstawia mi się jako ilustracja peerelowskiej średniej. Przebywałem w gronie rówieśników pochodzących z mniej więcej takich samych rodzin, z nieszczególnie wykształconymi rodzicami, podobnym poziomem zamożności, czy raczej niezamożności, podobnymi warunkami mieszkaniowymi i towarzyskimi. Ale przecież wielu ten stan rzeczy nie zadowalał. Myślę, że w licznych domach mamy, a rzadziej zajęci pracą zawodową ojcowie, przejmowały na siebie podobne obowiązki tak, aby ich dzieci wyrwać z wpływu podwórka.
Bodaj tylko jeden z moich bliskich kolegów miał rodziców, którzy określali się jako należący do stanu wyższego. Ojciec był lekarzem, a matka opowiadała o sobie – mówiąc do swojego syna jakby mimochodem, lecz w mojej obecności – że znała języki obce, pochodziła z rodziny niemal arystokratycznej (a w każdym razie tak to odbierałem) oraz że u nich w domu bywają profesorowie, lekarze, adwokaci oraz – tu cytuję – „wyższy kler”. Trochę mnie te przechwałki śmieszyły, bo były klasy zbyt niskiej nawet jak na standardy kilkuletniego chłopca, lecz patrzyłem na ten przedstawiony mi zarys świata z ciekawością i zastanawiałem się, jak dalece, oglądany od wewnątrz, różni się od tego świata, jaki znałem. Przypomniałem sobie o tych przechwałkach przy dużo późniejszej lekturze Prousta, gdy Swann chwalił się gośćmi swojej żony, opowiadając o ich rzekomej społecznej dystynkcji swojej córce, a czynił to w obecności zaproszonego przez nią młodzieńca.
Próbowałem odgadnąć, jak też wygląda rozmowa przy obiednim stole w takim towarzystwie w domu mojego kolegi: czy także opowiadają dowcipy („Samolotem lecą razem Polak, Amerykanin i Rusek…”), czy może wiedzą coś więcej o kulisach władzy, czy są tak dobrze wychowani, jak mama chciała abyśmy byli, i tym podobne. Bardzo chciałem znać odpowiedzi na te pytania. I później ponownie nie bez uśmiechu odkryłem kolejne podobieństwo do opowieści Prousta, kiedy jego bohater także stawiał sobie analogiczne pytania, aczkolwiek nieskończenie finezyjniej sformułowane, obserwując z daleka arystokratów i wyobrażając sobie ich lśniące inteligencją i pełne subtelności rozmowy, zanim sam wszedł w ich towarzystwo. Gdy to uczynił, doznał – jak pamiętamy – rozczarowania.
Ale w gronie rówieśników takie myśli o lepszych środowiskach pojawiały się rzadko, bo nie było wielu bodźców, które by je wywoływały. Może był to problem dla niektórych rodziców, lecz nie dla nas, kilkuletnich, a później kilkunastoletnich chłopaków. Otaczająca przeciętność nam, dzieciom, nie doskwierała i nas nie drażniła. Były oczywiście dramaty dziecięce, upokorzenia, łzy, porażki, krzywdy i wiele innych niedobrych rzeczy, których w dzieciństwie nie brakuje, a których sprawcami są rówieśnicy, nauczyciele, rodzice, w różnych oczywiście proporcjach, w zależności od rodzaju kolegów, stanu rodziny i jakości szkoły. Ale problem naszego własnego statusu dla nas nie istniał.
Największe i bodaj główne zróżnicowanie można było dostrzec w szkole, bo ta ze swojej istoty różnicuje zawsze, nawet w świecie tak egalitarnym jak społeczeństwo komunistyczne. Szkoły, do których chodziłem, były typowe, co oznacza, że nie wyróżniały się poziomem kształcenia i wychowania, ani w sensie pozytywnym, ani negatywnym, jakkolwiek stopień chuligaństwa – co wspominam dzisiaj z nostalgiczną przyjemnością – nie był zbyt wysoki. Żeby się z chuligaństwem zetknąć, trzeba było wyjść wieczorem na ulicę w miejsce większego skupiska chłopaków, a to zwykle było trudno wykonalne, ponieważ większość rodziców pod naciskiem szkoły i w odruchu zdrowego rozsądku pilnowała, by dzieci po godzinie dwudziestej siedziały w domu. Tłukliśmy się oczywiście, jak każe chłopakom natura, lecz raczej niegroźnie, czasami w szkole, czasami poza nią, a nierzadko także po lekcjach religii w czasach, kiedy uczono jej w kościołach. Ponieważ kościół był nieco odległy, każde popołudniowe wyjście z tych lekcji groziło spotkaniem chłopaków z innej szkoły, a tutaj już żartów nie było. Poza guzami większych strat jednak nie odnotowywano.
Ale co innego chłopięce bijatyki, a co innego wychowanie na podwórku. W tej kwestii obowiązywało uogólnienie, które z dzisiejszej perspektywy skłonny jestem uznać za prawdziwe, a mianowicie, że zachodziła wyraźna różnica zachowań między dziećmi z „domów dobrych”, w których wychowywali rodzice, a dziećmi z „domów złych”, w których wychowywało podwórko. Wstawiłem cudzysłów, ponieważ przytaczam stosowane wówczas określenia. A ponieważ „dom dobry” oznaczał często nieco wyższy status majątkowy i nieco lepszą pozycję zawodową, wniosek był oczywisty: względna stabilność materialna i względnie wyższy status rodziców zwykle skłaniały do większej troski o wychowanie dzieci, natomiast niezamożność i gorszy status dość często, choć nie zawsze, czyniły tę troskę mniejszą. Stąd dziecko z domu lepszego raczej uczyło się lepiej, miało lepsze maniery i używało rzadziej, jeśli w ogóle, słów ordynarnych; dziecko z domu złego – odwrotnie. Wyjątki tej ogólnej reguły dramatycznie nie zakłócały.
Piszę o tym dlatego, że w przyszłości, już w latach osiemdziesiątych, a na pewno w III RP, to się miało zmienić. Więcej pieniędzy i wyższa pozycja zawodowa bardzo często miały wpływ demoralizujący na dzieci: bardziej nachalnie używane ordynarne słownictwo, łatwiejszy dostęp do narkotyków, mniejsza opieka rodziców. A jako że w rodzinach z niższych statusem majątkowym i zawodowym nie zaszła zmiana na lepsze, stary podział – ciągle jeszcze obowiązujący za mojego dzieciństwa – na domy lepsze, czyli lepiej wychowujące, i na domy gorsze, czyli gorzej wychowujące, stracił na aktualności, a same wyrażenia „dom dobry” i „dom zły”, jeśli w ogóle są dziś używane, to kpiąco.
Zróżnicowanie na dzieci z domów dobrych i złych nie powodowało szczególnych konfliktów, ponieważ obie grupy trzymały się osobno, a ich okazjonalne przenikanie spędzało sen z powiek rodzicom z tej pierwszej, którzy starali się swoich synów chronić przed złym wpływem tej drugiej (w przypadku dziewcząt takie przenikanie było rzadkie). Stąd też, jeśli dochodziło do starć między członkami jednej i drugiej grupy, to raczej z powodu lepszego zachowania i lepszych ocen tych pierwszych, co irytowało tych drugich, nie zaś z powodu zamożności lub braku zamożności rodziców. Nie pamiętam żadnego incydentu z wytykaniem komuś starych butów czy zbyt dużego płaszcza przejętego po starszym bracie. Ogromna większość z nas ubierała się zresztą skromnie.
Nie było też zatargów związanych z pochodzeniem. We wczesnych klasach podstawówki mieliśmy dwie koleżanki, które nie chodziły na religię – jedna najprawdopodobniej z powodu ateizmu rodziców, druga z powodu swojego żydowskiego pochodzenia. Nie tylko nigdy nie doszło w związku z tym do żadnego incydentu, lecz nawet nikomu do głowy nie przychodziło, żeby taki incydent wywołać. Zresztą poza lekcjami religii ten podział na dzieci „wyznaniowe” i „bezwyznaniowe” (do tego drugiego kwalifikowaliśmy naszą żydowską koleżankę, bo ewentualność wyznawania przez nią religii żydowskiej w ogóle nie pojawiała się w naszych głowach) nie istniał i w żaden sposób – w przeciwieństwie do podziału na domy dobre i złe – nie zmieniał relacji koleżeńskich.
Trzeba jednak powiedzieć, że słowo „bezwyznaniowy”, które w tamtych czasach oznaczało to, co dzisiaj ateizm, nie wywoływało dobrych skojarzeń. Chodzenie na religię to nie tylko było bowiem formowanie naszych dusz w świetle wiary katolickiej i przekazywanie odpowiedniej dla tego procesu wiedzy katechetycznej, lecz także stanowiło sporą część naszego zwykłego życia: branie udziału w jasełkach i procesjach, chodzenie na specjalne nabożeństwa, uczenie się ministrantury i tym podobne. Procesje Bożego Ciała, w ciągu tych kilku lat, kiedy władza komunistyczna nieco poluzowała Kościołowi, były spektakularne zarówno pod względem liczby uczestników, jak i długości przemarszu, jak i wreszcie imponujących ołtarzy budowanych na oknach i balkonach. Uczestnictwo w nich pamiętało się długo.
Kto nie brał w tym wszystkim udziału z lenistwa lub decyzją rodziców, musiał się wydać nieco podejrzany. Fakt, że mieliśmy w swojej klasie podstawówki tylko dwie takie osoby, nie czynił problemu, lecz świat, w którym takich osób byłoby dużo, wydawał się nam nienormalny, i to niezależnie od stopnia osobistego zaangażowania katolickiego poszczególnych koleżanek i kolegów. Stąd tak zwane licea bezwyznaniowe, które w tamtych czasach istniały, nieco przed wejściem w wiek licealny mojego rocznika, wywoływały, jak pamiętam z opowieści roczników starszych, dość dużą niechęć młodzieży i rodziców: jeśli ktoś z jakichś powodów decydował się tam pójść, to trochę musiał się tego wstydzić, spotykając się ze strony kolegów ze współczuciem.
Mimo komunizmu wychowanie katolickie – a antykatolicyzm, choć mocny, nie był dla malców dostrzegalny – było normą. Czy edukacja religijno-kościelna wpłynęła na nasze wychowanie? Pytam o wychowanie, nie zaś o ogólną formację umysłową, bo tutaj odpowiedź pozytywna jest oczywista. Religia katolicka przecież od najwcześniejszych lat zabudowała nasze umysły – w sposób, rzecz jasna, dla nas niezauważalny i przez wiele lat niedoceniany – takimi pojęciami, jak Bóg, grzech, upadek, zbawienie, cnota, łaska, doskonałość, poświęcenie, cierpienie, prawda, miłosierdzie, pokuta, dusza nieśmiertelna, bez których opis kondycji ludzkiej jest zawsze jednostronny, a nawet kaleki. Jak dalece to zabudowanie było trwałe i czyniło nas faktycznie dobrymi katolikami czy ludźmi lepszymi i duchowo bogatszymi, jak dalece stawaliśmy się przez to bardziej świadomi wyższych zobowiązań, zależało od dziesiątków okoliczności każdego ludzkiego życia, w tym od skłonności charakteru oraz od jakości życia publicznego i publicznej moralności, ale samo to, że to zabudowanie świadomości było nam dane, uznawałem zawsze, niezależnie od własnych poszukiwań metafizycznych, za rzecz wielce fortunną. Bez tego wstępnego wyposażenia umysłów przez religię katolicką nasz ogląd świata byłby uboższy, a punkt wyjścia do duchowej pracy nad sobą – odleglejszy.
Gdy już jako dwudziestolatek znalazłem się po raz pierwszy na tak zwanym Zachodzie, to jedną z rzeczy, które się natychmiast zauważało, była nikła obecność religii w przestrzeni publicznej: brak księży i zakonnic na ulicach, zamknięte kościoły, brak dzieci idących na msze w strojach komunijnych, niemal zupełny brak widocznego religijnego wymiaru świąt nominalnie religijnych. Tłumaczyłem to sobie początkowo silnym wpływem licznych grup protestanckich, dla których podobna obecność publiczna jest niekonieczna, a niekiedy bywa naganna. Ale nie wymagało wielkiego wysiłku, by stwierdzić, że rzecz jest głębsza. Duże wrażenie zrobiła na mnie wypowiedź pewnego znajomego profesora chadeka z Niemiec, który powiedział mi, że lubi przyjeżdżać do Polski, ponieważ nasza widoczna na ulicach katolickość dowodzi ciągłego istnienia w nas tej części świadomości, która w większości społeczeństw zachodnich uległa zanikowi, a tym samym odcięła żyjących w niej ludzi od pewnych treści, doznań, tęsknot i doświadczeń. Wkrótce i ja sam stwierdziłem – zanim jeszcze wszyscy Polacy zaobserwowali to na własne oczy w czasie szybkiej okcydentalizacji po 1989 roku – że osłabienie aktywności religijnej części ludzkiej duszy ani nie uczyniło człowieka mądrzejszym, ani nie przydało społeczeństwom szlachetności. Odwrotnie, spowodowało to degradację zachowań, języka, obyczaju i wrażliwości.
Na podstawie tego, co pamiętam z dzieciństwa i co dzisiaj prześwietlam wspartą na długim doświadczeniu refleksją, nie mam wątpliwości, że religii wiele w tamtych czasach zawdzięczaliśmy, i to nawet na poziomie elementarnym. Oczywiście, że nie uczyliśmy się na lekcjach katechezy kultury osobistej – bo o tę dbali lub nie rodzice oraz nauczyciele – ale obecność katechety stwarzała pewien rodzaj relacji, inny niż nauczyciel‒uczeń, relacji dla wychowania nader cennej. W stosunku do nauczycieli zachowywaliśmy się różnie, zdarzało się, że niegrzecznie, czy wręcz bezczelnie, choć granica niegrzeczności znajdowała się o wiele poniżej tego, co miało w szkołach nastąpić później. Wobec katechetów ta granica była jeszcze niższa, i to znacznie. Być może ze względu na szczególny przedmiot nauczania swoją powagą onieśmielający ucznia, być może z powodu atmosfery kościołów, do których się chodziło i w których obowiązywały reguły stroju i języka, w których mówiło się zawsze cicho i wykonywało rytualnie szereg gestów pokornych, być może ze względu na szczególny odstający od wszystkich innych ubiór księżowski, być może także z dodatkowych jeszcze przyczyn osoba katechety zawsze miała na nas wpływ powściągający i, jeśli można tak powiedzieć, wyciszający. Wiadomo było, że to, co uchodziło w przypadku niektórych nauczycieli, nie uchodziło przed żadnym księdzem, nawet tym najłagodniejszym i najbardziej ciapowatym: gwałtowniejsze gesty czy słowa więdły, zanim mogły stać się gwałtowne.
Napisałem, że ten rodzaj relacji między uczniem a księdzem miał ważny, jakkolwiek przez nas wówczas niedoceniany skutek wychowawczy. Taki wniosek przyszedł mi do głowy wiele lat później, gdy zauważyłem, że wzrostowi antyklerykalizmu wśród młodzieży (i nie tylko wśród niej) towarzyszył upadek wychowania. Antyklerykałowie zawsze, przynajmniej od czasów Woltera aż po gwiazdy antyklerykalnego chamstwa III RP, kierowali swoje pierwsze i główne uderzenie w tę warstwę ochronną otaczającą Kościół i księży, warstwę zbudowaną ze swoistego tabu, jaki przynależy statusowi osoby duchownej i miejscu świętemu, a czynili to w przekonaniu, że wraz z możliwie dotkliwym sponiewieraniem tego statusu słowem i czynem zniknie religia, a przynajmniej upadnie instytucja Kościoła. Przeważnie zaczynało się od sposobu zwracania do księdza; zwyczajowe zwroty wyróżniające w rodzaju „proszę księdza” zastępowano „obywatelem”, „panem” albo „wy”. Później przychodziły obelgi i insynuacje. Stąd nie było już „księdza, który się modli i oddaje życiu duchowemu”, lecz „facet w sukience, który jest łasy na szmal i cierpi na obsesje erotyczne”; nie było Kościoła jako drogi do zbawienia, lecz miejsce, gdzie odprawia się zabobonne praktyki i wciska ludziom do głów głupoty.
Antyklerykalna strategia eskalowania obelg, drwin i oskarżeń nie tylko obalała dobre nawyki zachowania, lecz także nakłaniała do zachowań złych i pochwalała je. Nie tylko nie trzeba było odnosić się do osób duchownych z odpowiednio większą rewerencją, lecz chwalebne stało się ich obrażanie. Nie tylko nie trzeba było zachowywać się w kościele ze szczególną wstrzemięźliwością, ale za wyróżniająco szlachetny akt odwagi zaczęło być uważane demonstrowanie w nim antyklerykalizmu, a nawet dokonywanie aktów profanacji. Stąd antyklerykalizm, nawet jeśli występował i nadal występuje przede wszystkim w świecie dorosłych, wywołuje niszczycielskie fale, które docierają do młodzieży i dzieci, osłabiając ważne dla wychowania nawyki i powściągi. Osłabieniu ulega przede wszystkim ten regulator zachowań, który nie zasadza się na regulaminie czy explicite wyłożonych nakazach, zakazach lub zasadach, lecz na wewnętrznym oporze wobec zachowań niestosownych.
Ów opór przeciw niestosowności, jaki wyrabiają w sobie dzieci pod wpływem wychowawczym dorosłych, ma swoje dwa podstawowe zakorzenienia: jedno w postawie do tego, co niesie religia oraz jej społeczna i obyczajowa obudowa, drugie zaś w postawie wobec starszych. O ile proces wychowawczy jest udany, to jedno i drugie, jakkolwiek nabyte przede wszystkim trudem rodziców i nauczycieli, staje się zwykle dla młodego człowieka czymś w rodzaju naturalnego, niemal biologicznie uwarunkowanego odruchu kontrolującego gesty i słowa.
Jeśli prawdą jest teza, że w epoce nowoczesności nastąpiło przejście od obyczaju do prawa, od regulowania zachowań ludzkich przez mało uświadomione nawyki do podporządkowania ich jasno wyłożonym regułom wraz z mechanizmami odwoławczymi i rozstrzygającymi konflikty, to w dzieciństwie żyliśmy, mimo komuny będącej przecież emanacją ducha nowoczesności, w atmosferze wychowawczej bliższej temu, co przednowoczesne. Oznacza to tym samym – co niektórzy uznaliby zapewne za paradoks, choć ja mniemam inaczej – że mimo nieustannego ataku na religię katolicką przez władze komunistyczne byliśmy wtedy, my dzieci wzrastające w peerelowskich szkołach i rodzinach na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wieku dwudziestego, pod znacznie silniejszym wpływem wychowawczego oddziaływania Kościoła katolickiego niż pokolenia późniejsze żyjące w czasach mniej represywnych.
Napisałem, że środowisko, w którym wzrastałem, mieściło się w peerelowskiej przeciętnej. Ta przeciętność ciążyła zresztą nad całym społeczeństwem nie tylko z powodu wspólnej dla dużej większości Polaków sytuacji materialnej odpowiednio niskiej i dlatego rodzącej dla wszystkich mniej więcej te same życiowe problemy, lecz także z powodu szczelnego zamknięcia w peerelowskim świecie, który został skonstruowany w ten sposób, by możliwie utrudnić wszelki ruch na zewnątrz zarówno w przestrzeni, jak i w czasie. Nie mogliśmy więc łatwo wyjechać poza PRL, nawet wyjazd do innego kraju bratniego z obozu socjalistycznego łączył się z niebotycznymi, a przy okazji upokarzającymi procedurami. Nie mieliśmy także łatwego dostępu do przeszłości, bo ta już z istoty systemu miała być strzeżona przez cenzurę i ideologię z taką szczelną drobiazgowością, byśmy pozostali w naszej socjalistycznej tożsamości niezagrożeni żadnymi historycznymi miazmatami. To podwójne zamknięcie pozwala zrozumieć, dlaczego we wszystkich momentach buntu przeciw władzy komunistycznej w Polsce zawsze ujawniały się z taką siłą i na taką skalę te dwa pragnienia – łatwości w wyjeździe za granicę oraz nieutrudnionego dostępu do wiedzy o przeszłości.
O ile ten pierwszy czynnik wymagał rozwiązania ustrojowego, o tyle ten drugi zależał częściowo także od skutecznej dynamiki indywidualnych zainteresowań, a przede wszystkim od tradycji rodzinnej. Jeśli marzeniem komunistów było, by obywatele nowego państwa socjalistycznego nie odczuwali już ciężaru historii, zjednoczeni z nową ideologiczną nadrzeczywistością, to odpowiedni wpływ rodziny mógł sprawić, że historia mimo presji państwa ideokratycznego wkraczała do domów i przez opowieści rodzinne wzbogacała życie młodego człowieka, dając mu poczucie bycia wyróżnionym przez możliwość obcowania ze światem przeszłym lub wyobrażonym, od tego systemu niezależnym.
Tak było również w moim przypadku. Gdzieś pod przeciętnością egzystencji, w jakiej wzrastałem, lub w jej tle, niekiedy dość odległym od realnego rytmu życia, istniały pewne rzeczy, które tę przeciętność podważały, a których siła miała dać się poznać w przyszłości. To były te rzeczy, które, jak miałem po latach dostrzec, uwrażliwiły mnie na ciężar historii i pozwalały osłabić poczucie epizodyczności egzystencji, jakiego doświadczałem i jakie długo uważałem za naturalny sposób odbioru świata. Świadomość łączności mojego życia z jakimiś ogólniejszymi nurtami czy zobowiązaniami ujawniała się tylko w momentach krytycznych, na przykład gdy ważne wydarzenia w historii PRL-owskiej wymagały zajęcia stanowiska lub gdy zdarzało się w moim życiu osobowym coś tak doniosłego – zwykle natury duchowej czy religijnej – co zmuszało do wyboru takiego lub innego kierunku określającego drogę do samoświadomości.
Jedną z tych rzeczy, dzięki którym w dzieciństwie czułem się wyróżniony spośród grona rówieśników, były wspomnienia rodziców sprzed wojny, w tym z polskiego Sambora. Nadawały one naszej krakowskiej egzystencji aspekt pewnej niezwykłości: nie byliśmy wszak stąd, lecz z innego kraju, z innego świata, a nawet z innej epoki. Później to doświadczenie potwierdzili mi różni moi znajomi, których rodzina znalazła się w PRL-u po ucieczce z Kresów. W pewnym momencie zauważyłem, że istniał jakiś rodzaj porozumiewawczości między wszystkimi moimi kolegami, których rodzice pochodzili też nie stąd, lecz ze Stryja, z Wilna, ze Stanisławowa, z Grodna czy Lwowa. W ich obecności można było od razu nie tylko swobodnie się wypowiadać na temat Ruskich i komuchów, lecz także używać wyrażeń i nazw mało czytelnych dla innych, co zwykle dawało przyjemne poczucie przynależności do elitarnego stowarzyszenia, do którego wstępowało się wyłącznie przez miejsce urodzenia rodziców, a nie własną decyzją. Jeśli więc na przykład kogoś nazywano wariatem, to członkowie tego niby-stowarzyszenia natychmiast łączyli go z Kołomyją i wysyłali do Kulparkowa, a nie – jak to mieli w zwyczaju krakusi zwyczajni – do Kobierzyna. „Ta du Kulparkowa” – jak mawiała dawniej w bałaku moja mama, gdy podawała w wątpliwość czyjeś zdrowie umysłowe. Po latach niestety – tu dodam przy okazji – jej bałak gdzieś zniknął i pozostały tylko ukraińskie czy, jak to nazywała, rusińskie porzekadła.
Ale ważniejsze było to, że kresowe pochodzenie matki z czasem zaczęło warunkować moją krakowskość. Tego uwarunkowania oczywiście nie odczuwałem jako kilkunastoletni chłopak bawiący się z rówieśnikami na Osiedlu Oficerskim. Później jednak, gdy poznałem krakusów wielogeneracyjnych, uświadomiłem sobie różnicę. Zadomowienie rodzinne w jednym miejscu od kilku pokoleń – i to niezależnie od tego, z jakiej warstwy społecznej by się pochodziło – stwarza zawsze inny rodzaj osadzenia młodego człowieka w mieście, z inną topografią znajomych i kontaktów, a często także z inną pozycją wyjściową. Stąd w którymś momencie zacząłem rozumieć, że moja tożsamość nie jest gotowym strojem, który został dla mnie uprzednio sporządzony, bym po urodzeniu mógł go z łatwością włożyć, lecz wymaga z mojej strony sporej pracy mentalnej.
Zrozumiałem, że przeniesienie się rodziców z dawnej Polski do Polski Ludowej, z części Polski, która przestała istnieć, do innej części Polski, która istniała, ale miała być zupełnie inna niż do tej pory – że to było coś więcej niż epizod rodzinny. Ta droga odbyta przez rodziców na zachód geograficzny, cywilizacyjny i ustrojowy, droga, którą w dzieciństwie traktowałem jako ledwie znak wyróżniający mnie w rówieśniczym środowisku, zaczęła – wraz z coraz bardziej angażującą mnie refleksją nad historią Polski ostatnich stuleci, z kolejnymi lekturami mądrych ludzi spierających się o to, co Polskę gubiło i gdzie należy szukać dla niej nadziei na lepsze, a wreszcie z własnymi dość skromnymi przeżyciami – nabierać dla mnie nowych sensów. Pojąłem, że owa wędrówka, tak jak setki tysięcy innych podobnych, nie tylko kryje w sobie trudne przeżycia rodzinne, lecz także odsłania nam jakąś głębszą prawdę o polskim doświadczeniu. Pojąłem też, że to doświadczenie sięga w przeszłość odleglejszą niż tragedia drugiej wojny i że to, co się wtedy działo z wygnańcami kresowymi, a także z tyloma innymi doświadczonymi przez wojnę, to kolejny rozdział trwającej długo i wymagającej starannego przemyślenia jednej i tej samej historii ‒ historii mojego narodu.
Poczucie nieprzeciętności w przeciętnym środowisku dawało mi jeszcze coś innego, a mianowicie dzielna przeszłość mojego ojca, który w czasie wojny był dowódcą oddziału leśnego AK w województwie lwowskim. O przeszłych doświadczeniach opowiadał niewiele, zwykle kilka tych samych anegdot zwieńczanych pomstowaniem na komunistów, ale przeszłość akowska ojca to ważny składnik mojego wychowania. Ojciec, jak wielu innych akowców, po pewnym czasie zapisał się do PZPR, lecz nieodmiennie kult przedwojennej Polski, antybolszewizm i wstręt do ustroju peerelowskiego kształtowały atmosferę, jaką oddychałem. Ojciec, który przez całe swoje życie nie powiedział dobrego słowa o komunizmie, a komunistów uważał za łobuzów, złodziei i zbrodniarzy, uzasadniał swój akces do partii jakimiś machiawelicznymi argumentami, z których nie zapamiętałem ani jednego. Przy jego ogólnej życiowej naiwności takie uzasadnienie nie brzmiało poważnie. Jego przeszłość patriotyczna w czasie wojny i zaraz po niej, zapadłszy głęboko w świadomość, nie tylko złagodziła moją ocenę zapisania się przez niego do PZPR, lecz także nadawała jego życiu taką wartość, której on sam – wciągnięty w Polsce Ludowej w tryby pracy, rozrywki i nieudanych prób zdobycia majątku – nie dostrzegał, a może – tu zrobię konieczną korektę – dostrzegał w rzadkich momentach zadumy nad własnym życiem. Z mojego punktu widzenia przynajmniej równie ważne jest i to, że doświadczenia rodziców z czasów, gdy przebywali w województwie lwowskim, przeniosły na mnie już we wczesnych latach mojego życia silną antypatię do komunistów i Sowietów, być może nawet silniejszą niż do Niemców, ale także wrogość do Ukraińców, o których mordach na Polakach wiedziałem tylko tyle, że były tak straszne, iż nie godziło się o nich opowiadać w obecności małego chłopca.
Po wojnie ojciec związał się w Krakowie z WiN-em, lecz na krótko. Z opowieści rodzinnych zapamiętałem historię o kotle, jaki w moim domu zorganizował UB. Szukano wtedy oficera WiN-u, który miał się pojawić u nas w domu. Cudem boskim mama zdołała powiadomić sąsiadów mieszkających piętro niżej, przekazując informację na kartce papieru, którą w chwili nieuwagi ubeków rzuciła przez okno na balkon niższego piętra. Ci zorganizowali czaty i uprzedzili oficera WiN-u, który tym sposobem uniknął pułapki. Kto poinformował UB o planowanym spotkaniu, tego nie wiem, a ojciec i mama nigdy się nad tym nie zastanawiali.
O owym oficerze wiem niewiele. W naszej rodzinie funkcjonował pod ksywą „pan Pif” nadaną mu przez moją siostrę. Mama wymieniła kilka razy jego nazwisko – Rutkowski – i powiedziała, że w końcu został złapany i stracony. Już po latach znalazłem w źródłach informację o Wincentym Rutkowskim, którego komuniści zabili w więzieniu we Wronkach na początku lat pięćdziesiątych. W czasie wojny działał w AK w Przemyślu. Być może to on był właśnie owym „panem Pifem”, który dzięki przytomności mojej mamy i sprawności sąsiadów uchronił się tamtego dnia przed aresztowaniem. Niestety nie na długo.
Ten epizod ubeckiego kotła długo był wspominany w moim domu. Między innymi mówiono z odrazą o pewnym ubeku, dowodzącym owym kotłem, który mojej mamie przykładał pistolet do głowy i groził rozwaleniem za odmowę przekazania informacji o wizycie Rutkowskiego. Po wielu latach ojciec opowiadał, że w czasie któregoś ze spotkań służbowych spotkał owego ubeka, wówczas funkcjonariusza jakiegoś z państwowych resortów. Panowie rozpoznali się, a były ubek, wedle relacji mojego ojca, tłumaczył się, jak to niewiele oni – to znaczy ubecy z lat czterdziestych – mogli wówczas zrobić, bo byli pod całkowitą kontrolą Ruskich, i jak starali się chronić Polaków przed enkawudowcami. Ojciec relacjonował to spotkanie bez specjalnego oburzenia i bez szczególnej złości na ubeka. Dominowało raczej zdumienie, że ten mógł tak łgać, przedstawiając siebie i UB jako narzędzie obrony polskich patriotów przez Sowietami.
Nie miałem wtedy ani teraz nie mam do ojca pretensji za to zobojętnienie. Przyjąłem, że długie życie w PRL-u doprowadziło do wyczerpania tej energii, która pchała kilkanaście lat wcześniej młodych ludzi do oddziałów leśnych w województwach lwowskim, tarnopolskim czy wileńskim do walki z dwoma wrogami. Ta obojętność ojca na ubeka, który kiedyś organizował kocioł w naszym domu, to był dla mnie dowód siły peerelowskiego ustroju. Wówczas pierwszy raz poczułem – na krótko, lecz pamiętnie – że upływ czasu ma w sobie coś moralnie złowrogiego.
Moja mama nie miała przeszłości partyzanckiej, lecz w chwilach trudnych, takich jak ów kocioł, zawsze zachowywała się jak trzeba. Przez większość życia nie pracowała zawodowo, lecz – jak to wówczas było powszechne – zajmowała się domem. Nie miała łatwego charakteru, ale była w niej wielka prawość, jaką zyskiwała szacunek wszystkich, którzy ją znali. Politycznie była niewzruszenie antykomunistyczna. Może III RP wprawiła ją w niejaką konfuzję, lecz wtedy już faktycznie przestała śledzić postępujące zmiany.
Gdy po latach przeglądałem swoje papiery w IPN, między innymi materiały dotyczące Marca ’68, dowiedziałem się, że donos na mnie przekazała jedna z sąsiadek, której mama powiedziała, że jest ze mnie dumna, bo zaangażowałem się w protest przeciw władzy komunistycznej. Uwaga skierowana do sąsiadki może nie była roztropna, lecz nie ukrywam, że wzruszyłem się, przeczytawszy, że mama, gospodyni domowa, niechętnie oddalająca się od domu i nieskora do zwiedzania świata, ostentacyjnie odgradzająca się od tumultu wydarzeń, nie miała żadnych wątpliwości, że przeciwstawianie się komunizmowi jest rzeczą słuszną. Owa prosta kobieta miała tę mądrość, która okazała się niedostępna dla rzeszy najświatlejszych umysłów na wszystkich kontynentach.
Ten bagaż przeszłości wpływający na moje życie za sprawą losów rodziców wikłał moją egzystencję w pułapkę, której oczywiście w tamtych czasach nie dostrzegałem, a z której w istniejących warunkach wyjść się nie dało. Wiedziałem, że komunizm jest nie do zaakceptowania, a jednocześnie miałem równie silne przeświadczenie, że usunięcie go jest niemożliwe. Podobne ustawienie problemu mocno komplikowało wybór drogi życiowej dla każdego młodego człowieka. Najbardziej racjonalne wydawało się wejście całkowicie lub częściowo w aparat partyjno-ideologiczny lub w jego sferę oddziaływania, przy możliwie najmniejszych stratach moralnych lub przy całkowitym odsunięciu kwestii kalkulowania takich strat. Takie wejście dawało szanse awansu zawodowego i ekonomicznego, a w każdym razie uzyskania elementarnego poczucia symbiozy z otaczającą rzeczywistością, którego to poczucia wszyscy potrzebowaliśmy nie tylko jako warunku umożliwiającego robienie życiowych planów, lecz także jako wymogu wewnętrznej równowagi. I tą drogą poszły miliony Polaków.
Ja wiedziałem jednak, że ta droga jest dla mnie niemożliwa. A może słowo „wiedziałem” jest nietrafne, ponieważ zakłada ono jasną świadomość racji i uzasadnień. Ja żadnej nierozwiązywalnej komplikacji egzystencji w PRL-u nie dostrzegałem i podobnych problemów nie rozważałem. Gdzieś głęboko, niemal na poziomie fizjologicznym, mój organizm od najwcześniejszych lat odmawiał zgody na PRL, a odmowa była tym silniejsza, im świadomiej odczuwałem ciężar historii. Wariant zapisania się do ZMS-u, czy w przyszłości do PZPR, czy jakikolwiek udział w peerelowskich rytuałach w ogóle nie pojawiały się nawet na poziomie eksperymentu myślowego. Nie pamiętam momentu w dzieciństwie, bym choćby mentalnie czy choćby na krótką chwilę znalazł się po drugiej stronie. Epizodyczność młodzieńczej egzystencji sprawiała, że o tych sprawach nie myślałem nazbyt często zaabsorbowany studiowaniem i rozrywką, ale gdy pojawiały się one w mojej świadomości – z powodu ekstraordynaryjnych wydarzeń politycznych takich jak Marzec ’68 czy osobistych doświadczeń w rodzaju przesłuchania przez SB lub konfliktów ze środowiskami partyjnymi – sygnał wewnętrzny był zawsze ten sam.
Dalsze życie zrodziło oczywiście rozmaite problemy i dylematy. Ale gdy dzisiaj patrzę w przeszłość, wydaje mi się, że droga, którą przebyłem od tamtego czasu, była prosta i, by tak rzec, nienegocjowalna. A jeśli to moje przeświadczenie jest słuszne, to być może w tym wczesnym okresie, tak przecież typowym dla peerelowskiego dziecka z mojego pokolenia, były jakieś pierwotne impulsy pchające mnie niezauważalnie, ale jednak konsekwentnie w tym samym kierunku. Pomijam różne wstydliwe epizody i uczynki, o których myślę z przykrością i chciałbym, żeby ich nie było. Mam jednak niedające się zakwestionować przekonanie, że wziąwszy pod uwagę szczęśliwe przypadki oraz pojawiające się bez mojej woli sprzyjające okoliczności, to jednak z tego wczesnego okresu prowadził mnie względnie prosty szlak, którym przez całe życie podążałem. Co więcej, był to szlak, który przeszedłem bez straty czasu na poszukiwania właściwego kierunku.
Fortunność mojej sytuacji polegała na tym, że wszystkie lub prawie wszystkie elementy potrzebne do prostego rozwoju znalazły się od samego początku w moim zasięgu: polskość, religia katolicka, książki kanoniczne z ich klasycznym kodem moralnym, wzruszenia kontaktem z historycznym dziedzictwem, a także – symbolicznie rzecz ujmując – ów Sambor, z którego moi rodzice zostali wygnani, a to stworzyło rodzinną opowieść o przejściu z jednej Polski do innej, z Polski wolnej do zniewolonej i w tę opowieść również ja musiałem się wpisać. I przeciw żadnemu z tych elementów nigdy się nie zwróciłem z gniewem, pogardą czy chęcią pognębienia. Temu wszystkiemu towarzyszył wyraźny podział na dobro i zło albo, mówiąc językiem mniej moralistycznym, podział na to, co przyzwoite i przystojne, do czego trzeba dążyć i co powinno być bliskie sercu, i ku czemu trzeba kierować swój umysł, a z drugiej strony na to, co jest obce, nienaturalne, przed czym trzeba się strzec i w miarę możliwości od tego odchodzić. Tym pierwszym była wolna Polska, silnie związana z chrześcijaństwem i z mądrością wielkiej kultury, tym drugim PRL ze swoim komunizmem. Tym pierwszym był prosty zestaw moralnych zasad i nakazów, jakie rodzice zwykle przekazywali dzieciom, a jakie dzieci znajdują w dobrych książkach o dzielnych mężach, tym drugim – rewolucyjne eksperymenty na społeczeństwie i moralności.
W ciągu dość długiego już życia jedne aspekty tej dychotomii uwydatniały się bardziej, inne odchodziły na drugi plan moich myśli i uczuć, ale sam schemat zawsze mi towarzyszył. Nie buntowałem się przeciw niemu, nie przeżywałem konwersji, apostazji, rozterek. Nie nęciły mnie transgresje ani nie pociągały ideologiczne demony, a mojej duszy nie rozdzierały pragnienia przejścia na drugą stronę. I dzisiaj gotów jestem twierdzić, że te wszystkie dramatyczne przygody były mi zaoszczędzone w dużej części z tego powodu, że w tym moim przeciętnym dzieciństwie przeżytym w przeciętnych warunkach, pozbawionym emocjonalnych wzlotów i upadków, zostałem niepostrzeżenie dla mnie w coś wyposażony, co na wiele lat utrzymało mnie w ryzach, co nie pojawiło się jako efekt świadomie realizowanego planu, a co ja już po latach uznałem za element osobowego przeznaczenia. Przejąłem, nie do końca będąc świadomy aktu przejmowania, jakiś zasób wewnętrznych drogowskazów, który nie tylko okazał się właściwy, lecz także na tyle mocny i twórczy, że w ogólnym zarysie zaprogramował moje całe życie. Wystarczało podążać tam, gdzie mnie niosły te wczesne lata, rozwijając tkwiący w nich potencjał i nie ulegając pokusom jego zmarnotrawienia pod wpływem ciągle pojawiających się błyskotek.
To prawda, że nie byłem mocno kuszony ani mocno straszony. To prawda, że nigdy nie stanąłem wobec krańcowych prób charakteru. I za to oszczędzenie mnie jestem wdzięczny Opatrzności. Patrzę na niektórych swoich kolegów z podziwem i mam wątpliwości, czy znalazłbym w sobie wystarczająco wiele siły. Czytam o niebywałych postaciach z przeszłości, którym piekło komunizmu, a także niemieckiej okupacji nie odebrało godności. Ale doceniając uprzywilejowanie, jakie stało się moim udziałem za sprawą łaskawości historii, powtarzam raz jeszcze, że udało mi się zachować ciągłość życia i że przygotowanie do zachowania tej ciągłości zawdzięczam również formacji zdobytej w dzieciństwie.
Oczywiście drogi moich rówieśników przebiegały różnie i nie ma tutaj żadnej konieczności obejmującej całe pokolenie. Były też środowiska przez wiele lat mi nieznane, a nawet nie byłem świadomy ich istnienia, które startowały w zupełnie innych warunkach wstępnych. O nich dowiedziałem się po raz pierwszy w 1968 roku. Mowa o dzieciach komunistycznej władzy, która przy wsparciu Sowietów zdobyła władzę w Polsce po wojnie. Kilka postaci z tego środowiska poznałem później i od razu zdumiała mnie różnica postrzegania świata wynikła z różnicy życiorysów.
Byli to ludzie zasadniczo inni, o ile oczywiście nie dokonali w którymś momencie fundamentalnego rozrachunku ze swoim dziedzictwem rodzinnym i środowiskowym. Ich świat był dla nas równie mało wyobrażalny jak świat Hotentotów. Jeśli w moim domu bywał wspomniany powyżej „pan Pif”, na którego polował ów ubek organizujący u nas kocioł i przykładający pistolet do głowy mojej mamy, to u nich właśnie ów ubek pojawiał się na kolacji jako gość serdeczny, a przy stole rozmawiało się o tym, jak najszybciej złapać i powiesić takie antykomunistyczne kanalie jak „pan Pif”. U mnie śpiewano o czerwonych makach i wspominano doświadczenia akowskie, a u nich mówiono o akowcach jako wrogach i bydlakach. W mojej rodzinie sąsiadami byli ludzie, którzy działali w AK, których małżonkowie zginęli w Katyniu, którzy wspominali utratę rodzinnych miejsc w Wilnie, Lwowie i Stanisławowie; u nich wpadali na pogawędkę lub popijawę ciocia Lena Wolińska, ciocia Luna Brystygierowa, wujek Zygmunt Bauman i inni towarzysze, rozmawiając o zagrożeniach „reakcyjnymi bandami”. U mnie chodziło się na procesje Bożego Ciała, a u nich w domu zapewne robiono wówczas remont mieszkania, opowiadając sprośne kawały o księżach.
W marcu 1968 roku dzieci wychowywane w takich czerwonych domach podniosły bunt przeciw komunizmowi. Ten bunt nam się oczywiście podobał i wspieraliśmy go w miarę możliwości. Ale ich droga do tego buntu była tak dziwaczna z naszego punktu widzenia, że może dobrze, iż nie zastanawialiśmy się wówczas nad nią. Trudno było pojąć, jak w lekturach Marksa czy Lenina, jak w źródłach PRL-u można było szukać remediów na komunistyczny system w Polsce. W którymś momencie, jak wiemy, doszło do przylgnięcia ich do naszej strony. Adam Michnik ogłosił, że akowcy byli w porządku i że w porządku jest również Kościół katolicki w Polsce. Warszawscy „komandosi” studiowali na KUL-u, a dawni zetempowcy i zetemesowcy wykładali po kościołach. Ale jeszcze później – co też wiemy – wszystko się skończyło i tenże sam Michnik, który zatrąbił był wcześniej na pojednanie dzieci komunizmu z Polską i Kościołem, zatrąbił po raz wtóry, oznajmiając, że ma już z owym pojednaniem „kłopot”; takim to słowem – przypomnę – zatytułował tekst, w którym ogłosił swój rozkaz przeformowania szyku. Na dźwięk owej trąbki sam trębacz i jego liczne zastępy ruszyły do boju o postęp, rozstając się bez żalu z KUL-owską formacją, z tradycją akowską i z sympatią do chrześcijaństwa i Kościoła.
Dlaczego wspominam te dość dobrze znane sprawy? Dla dodatkowego uzasadnienia postawionej powyżej tezy. Jeśli napisałem, że w dzieciństwie wyposażono mnie w pewien zestaw narzędzi i nawyków, które pozwalały mi trzymać w miarę prosty kurs, i jeśli mniej więcej równolegle owi ludzie zostali wyposażani w inny zestaw narzędzi i nawyków, przeciwstawny mojemu, to on też pod wieloma względami ustawił ich na resztę życia. Chwała im za to, że w którymś momencie odwrócili się od swoich rodziców i zaczęli podważać ich niechlubne dzieło. Ale po pewnym czasie dawne nawyki wróciły, a dawne narzędzia, mocno zmodernizowane, nabrały atrakcyjności. Wytrzymali długo, działając dla dobra Polski, ale nie wytrzymali do końca. Nam się wydawało, że oni są już po drugiej stronie młodości grzesznej i durnej, wyzwoleni z domowych obciążeń, a oni faktycznie przebywali wśród nas jedynie czasowo, by w nowej sytuacji wrócić do domu, znacznie odnowionego i zmodernizowanego, ale pachnącego tymi samymi co kiedyś zapachami i przywołującymi to dobrze znane z dzieciństwa poczucie swojskości.
Pamiętam, że szybko zrozumiałem, dlaczego obojętnie, a później coraz niechętniej odnosiłem się do opowieści rodziców dzieci tamtej drugiej strony rozliczających się ze sobą i z własnym środowiskiem albo wspominających rzeczy, o których wcześniej milczeli, albo dających interpretację własnych postaw. Ich opowieść nie była moją opowieścią i nie poczuwałem się do jakiejkolwiek z nią solidarności. Nie chodziło mi o to, że ci ludzie reprezentowali środowisko mi obce i nieznane, lecz że symbolizowali wszystko, co od najmłodszych lat odrzucałem i traktowałem jako wrogie. Ich wewnętrzna szarpanina, choć trwała dziesięciolecia i z tego powodu była dość żałosna, dowodziła raczej stałości ich zaangażowania, a nie popełnienia błędu, chwilowego zauroczenia czy nieświadomości. W sensie głębszym oni byli po drugiej stronie. Niezależnie od tego, czy był to Wat, Stryjkowski, Neverly, czy ktokolwiek inny równie sławny, a w pewnym okresie także zasłużony, to wszystko należało do tamtej strony i nie znajdowałem w sobie wystarczająco silnego impulsu, by takim ludziom współczuć czy podziwiać nawrócenia po dziesięcioleciach usłużnego wywiązywania się z politycznych obowiązków. To była linia życia, której nie tylko nie pojmowałem i nadal nie pojmuję i dla której nie znajduję ani usprawiedliwienia, ani zrozumienia.
W Moim wieku Wat opowiedział o swoich strasznych przejściach po inwazji Sowietów na Polskę 17 września 1939 roku. Niewiele rzeczy było jemu, a także jego żonie i synowi oszczędzonych, a jednak Wat trwał przy komunizmie jeszcze przynajmniej przez kilkanaście lat i mimo bycia tak bardzo doświadczonym przez zło systemu uczestniczył w powojennym tworzeniu sowieckiego ustroju w Polsce. Ten sam zdumiewający rozziew między byciem ofiarą komunizmu a uczestniczeniem w jego wspieraniu pojawiał się w życiorysach wielu ludzi – od Broniewskiego i Neverly’ego po Jaruzelskiego.
W przekonaniu o trwałości dawnych podziałów utwierdziłem się po 1989 roku, kiedy zobaczyłem, że w nowej sytuacji, kiedy stary system upadł, eks-komuniści i eks-dysydenci wrócili w większości do pierwotnego scenariusza, już mocno poprawionego, lecz równie wrogiego wobec tego wszystkiego, co zwalczała wersja pierwotna. Mowa oczywiście o tych, którzy żyli wystarczająco długo, by doczekać nowej odsłony historii Polski. Myślę jednak, że ich reakcja była typowa dla całej grupy, również dla tych, którzy zmarli ze świadomością, że PRL będzie już na wiele dekad jedyną możliwą Polską.
Wrażenie odtwarzania się dawnych podziałów, które nawiedza mnie od pewnego czasu, odczuwa dziś wielu moich znajomych i przyjaciół. Nie twierdzę, że proces ten stanowi prostą kontynuację genealogii historyczno-rodzinnych – nigdy przeszłość nie odtwarza się wiernie w teraźniejszości – lecz coraz wyraźniej dostrzegam, że te genealogie rzeczywiście odżyły, a wraz z nimi ponownie odezwały się historycznie uwarunkowane różnice i że wpływ tych różnic ma moc oddziaływania zadziwiająco, a nawet szokująco wielką. Działamy dzisiaj oczywiście w innych dekoracjach, ale sztuka wydaje się niezmiennie ta sama. Ciągle przeżywamy konflikt między określaniem się przez ciężar historii a radosnym egzystowaniem w ideologicznie skonstruowanej teraźniejszości; między wiernością tradycji Armii Krajowej i Żołnierzy Wyklętych a dystansowaniem się od niej na rzecz jakiejś ponadnarodowej lub postnarodowej lojalności; między pokorą wobec zobowiązań wynikających z chrześcijaństwa a entuzjazmem dla postępu. Tę listę różnic można rozszerzyć o niemałą ilość dodatkowych pozycji, dla których łatwo będzie znaleźć odpowiedniki w czasach mojego dzieciństwa i młodości.
Do pewnego stopnia dzisiejsze podziały można nazwać sporem o PRL, o ile PRL nie będziemy definiować wąsko, lecz szeroko, to znaczy jako plan realizacji pewnego wariantu nowoczesnego społeczeństwa. Kolejne pokolenia peerelowskiej linii ideowej łączy nie tylko niechęć do Polski stanowiąca źródło rozmaitych projektów poddania narodu polskiego głębokiej inżynierii społecznej i pozbawienia go dążeń do samodzielności, lecz także – co jest tej inżynierii uzupełnieniem – aspiracja do bycia jego jedynym zarządcą i sternikiem świadomości. Dawni „właściciele PRL-u” (jak nazywano ich kąśliwie za czasów Solidarności) do 1989 roku toczyli spory z młodymi aspirantami do tej funkcji, wywodzącymi się biologicznie i towarzysko z tych samych szeregów. Gdy po 1989 roku na skutek upodmiotowienia większej liczby Polaków i ujawnienia innych planów dla Polski zakwestionowano samą ideę „właścicieli Polski”, doszło do głębokiego konfliktu, który trwa do tej pory. Koalicja kilku pokoleń zwarła szyki i broni swoich praw właścicielskich nadanych pierwotnie ich dziadom i pradziadom jeszcze przez Józefa Wissarionowicza.
Moja rola w polskim spektaklu trwająca trzy czwarte stulecia w obu jego odsłonach, dawnej i dzisiejszej, była marginalna, ale cieszę się, że w wyniku szczęsnych okoliczności życia w tym spektaklu wystąpiłem i że – w przeciwieństwie do wielu innych – nie pozostałem na widowni. Cieszę się też, a nawet więcej – jestem z tego dumny – że niezmiennie mimo upływu czasu była to ta sama rola i że nie musiałem w ciągu swojego życia przedzierzgać się w postaci, które nie rozpoznawałyby nauk, jakimi mnie karmiono w dzieciństwie, lub które by się tych nauk świadomie wyrzekły.
WYDAWNICTWO FRONDA POLECA