Raisins to Escape - Traupa Accord - ebook

Raisins to Escape ebook

Traupa Accord

0,0

Opis

Odkąd w garażowym laboratorium Arthura powstają niebieskie rodzynki — silny narkotyk zamieniający ludzi w bezmyślne żywe trupy — on i jego żona Annalee zmuszeni są spakować manaty i wyjechać żółtą vespą donikąd. Nie wiedzą jednak, że ich ucieczka z miasta jest początkiem globalnej katastrofy, którą zrozumieć stara się największy detektywistyczny umysł — Ralph Rodrigon. Czy da się zapobiec pladze mordu? Czy rozwiązanie tkwi w tajemniczej książce z przepisami, którą Arthurowi podarował wujek?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 590

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Traupa Accord

Raisins to Escape

© Traupa Accord, 2021

Odkąd w garażowym laboratorium Arthura powstają niebieskie rodzynki — silny narkotyk zamieniający ludzi w bezmyślne żywe trupy — on i jego żona Annalee zmuszeni są spakować manaty i wyjechać żółtą vespą donikąd. Nie wiedzą jednak, że ich ucieczka z miasta jest początkiem globalnej katastrofy, którą zrozumieć stara się największy detektywistyczny umysł — Ralph Rodrigon. Czy da się zapobiec pladze mordu? Czy rozwiązanie tkwi w tajemniczej książce z przepisami, którą Arthurowi podarował wujek?

ISBN 978-83-8245-064-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział I

Dom bananowego chleba

Nie ma nic bardziej relaksującego niż myśl, że przez cały tydzień jesteś uwolniony od codziennych obowiązków. Tegoroczna majówka miała być dla Annalee czymś odświętnym, gdyż jak daleko sięgała pamięcią, tak w każdy długi weekend rozpoczynał się koszmarny proces krótkotrwałych, acz bolesnych katastrof. Dziewczyna siedziała w swoim akademickim pokoiku Prestiżowej Szkoły Madame Rollingard-Durf, która była tak ekskluzywna i wspaniała, że nigdy nie skracano jej majestatycznej nazwy.

Na jej gładko usłanym łóżku leżała średnia walizka na kółkach, powoli wypełniająca się zimowymi swetrami i koronkowymi stanikami. W tle leciał klasyczny rock dla opornych- połączenie debilnych intencji, ubranych w piękne słowa i nuty. Dla Annalee wszystko miało znaczenie, bo od dziecka życie nauczyło ją przyjmować porażki za każdą niedokładność. Cała ta anomalia wyjaśniała jej ambicje i szerokie osiągi w dziedzinie… wszystkiego.

Czas pakowania przerwał zgryźliwy sygnał telefonu. Annalee wrzuciła do walizki parę skarpet w krwiożercze tajgery i podeszła do błyszczącej słuchawki supernowego, odschoolowego telefonu na korbkę.

— Słucham, tu Annalee Morgan Decote.

— Aalee? — usłyszała szeleszczący głos, który prawdopodobnie został zagłuszony przez dźwięki autostrady.- Słuchaj, nie uwierzysz…!

— Dlaczego dzwonisz do mnie o tak późnej porze? — oburzyła się dziewczyna, po czym zarżała. — Haaha! Żartuję, koteczku! O co chodzi?

— Nie uwierzysz co ja… uczyniłem, Aalee!

Annalee przewróciła oczami. Rozczulało ją, że Arthur potrafił tak bardzo okazywać swoje emocje. Mógłby być jej narzeczonym, a właściwie był jej mężem- od jakichś dwóch miesięcy. Wbrew pozorom, jakie dawała ta para młodych istot, decyzja o małżeństwie była niezwykle dobrze przemyślana. Nie tylko się kochali, ale też mieli przed sobą wspólną przyszłość- zamierzali założyć własną aptekę ziołową.

— Mów szybko, bo muszę się skończyć pakować. — rzekła i odeszła kilka kroków od stolika z telefonem, naciągając jego sprężynkę. Zaniepokoiło ją jednak, że nie usłyszała odpowiedzi. Właściwie to nic nie usłyszała, a to niepodobne do zapału Arthura.

— Gdzie jedziesz. — brzmiało to bardziej jak stwierdzenie, niż pytanie.

— No do rodziców, a gdzie? — zmarszczyła brwi Annalee. Próbowała skupić się na rozmowie i jednocześnie odnaleźć w walizce swoje skarpety w krwiożercze tajgery, gdyż w trakcie przypomniała sobie, że są strasznie brudne i nie włoży ich na majowego grilla w rodzinnym Fresno.

— Nie możesz teraz jechać, Aalee. Nie możesz!

— Ta rozmowa robi się dziwna, Arthur.

Nie, nie pomyliła się. Chłopak faktycznie zachowywał się dość nietypowo jak na Małego Chemika, którego wszyscy znali i niektórzy kochali. Niewielu ma się przyjaciół w tym wieku, kiedy od urodzenia było się samotnikiem i kopaczem nadrzecznych kamieni podczas spacerów. Arthur był żywym przykładem tego, że nie trzeba wcale szukać, by odnaleźć miłość życia, w jego przypadku- bratnia dusza o imieniu Annalee Morgan Decote.

Nim jednak zdołała usłyszeć odpowiedź w słuchawce, otrzymała ją za oknem- na zewnątrz rozległo się stłumione turkotanie silnika. Bez wątpienia była to ukochana Vespa Arthura. Annalee spojrzała zza białej firanki i mocno wytężyła wzrok, bo pojazdu już nie usłyszała. Nadjechał zdecydowanie za szybko.

— Tutaj! — krzyknął ktoś z dołu. Dziewczyna otrząsnęła się i wbiła ślepia w stojącego na szkolnym dziedzińcu chłopaka. Z wysokości czwartego piętra Arthur wyglądał jak czarnowłosy, nieogolony robak.

— Arthur? — zapytała Annalee, gdy nagle jej uwagę zwróciły strasznie wyglądające smugi na trawniku, odznaczające się jasnozielonym kolorem rozjechanej, błyszczącej roślinności. — Och niebiosa! Zepsułeś trawnik należący do Prestiżowej Szkoły Madame Rollingard-Durf!

— Co? — parsknął Arthur, lecz nagle został zmuszony mentalnie do obejrzenia się za siebie. — Och, faktycznie. Ale cóż, przypadki chodzą po ludziach.

— Wiesz co, Arthurze? — zmarszczyła czoło Annalee. — Gdybyś naprawdę był człowiekiem, to byś przejmował się swoją niedoskonałością. Jesteś jak błędna jednostka, która okazała się idealna.

— Skacz, Aalee. — usłyszała i przeraziła się nie na żarty.

— Jestem na czwartym piętrze!

Wzrok Annalee można było porównać jakością do sokoła; widziała niezwykle szczegółowo, w tym listonosza wtykającego co dzień list do jakiejś skrzynki oddalonej od Prestiżowej Szkoły o kilka mil. Tym samym mogła zobaczyć ciemne tęczówki chłopaka, które matowiały za każdym razem, gdy ten opuszczał brodę. Coś naprawdę ważnego wydarzyło się w ich mieście i musiała szybko wskoczyć na tylne siedzenie żółtej Vespy. Dziewczyna odeszła na chwilę od okna, by poprawić ulizaną fryzurę w lusterku i zamknąć walizkę, na której wieku ukazał się czerwony napis „ŚCIŚLE TAJNE”. Przypadkiem przyskrzyniła swoje majtki, które niestety musiała poprawić.

Po chwili Arthur ujrzał na parapecie okna parę drobnych ud ubranych w eleganckie rajstopy i bagaż równie żółty jak Vespa.

— Musiałam poprawić to i owo przed wyjściem. — parsknęła świńsko Annalee i z ciekawości zajrzała do kieszeni, by się upewnić, że leki na astmę i chusteczki ma przy sobie.

— Wyglądasz ślicznie, kochanie! — zawołał Arthur. — A teraz skacz, bo nie mamy wiele czasu.

Annalee przytaknęła, a po jej czole spłynęła struga potu. Nadgryzła wargę do czerwoności na samą myśl, że ma łupnąć z tej wysokości na trawnik. Tak czy siak, miała pod sobą wyciągnięte ramiona Arthura, który fakt, nie był silny, ale na pewno dzielny, dlatego wierzyła, że jak chłopak się zepnie, to ze wszystkim sobie poradzi.

Odepchnęła się od parapetu i z ni to krzykiem, ni wyciem, zleciała. Prosto na Arthura, ale na szczęście jego ręce utrzymały jej ciężar.

— Dobrze, a teraz pojedziemy na stację, a potem do mnie. Tam wyjaśnię ci wszystko. — kiwnął Arthur, a następnie zaciął się na dłuższą chwilę.- Co do joty.

W takim razie jedźmy, nim dozorca zobaczy ten bałagan, pomyślała na głos Annalee. Jakie szczęście, że postanowiła załatwić wszystkie formalności od rana; miała mnóstwo czasu, by się spakować i tym samym nie drażnić ukochanego dodatkowymi minutami spędzonymi na potwierdzaniu wypisów w sekretariacie. Przynajmniej teraz mogła czmychnąć stąd jak najszybciej, zostawiając za sobą poharatany szkolny trawnik.

Ale chwilka! Coś błysnęło z góry na oczy Annalee. Tak jakby złota gwiazda, zwiastująca udane pożycie małżeńskie przez następne tygodnie. Tak jakby pierwsza kropla letniego deszczu spadła między źdźbła, zwiastując burzę…

Zanim Arthur zdążył coś powiedzieć, ujrzał fałdy na nosie Annalee. Podniósł swoje gogle po raz ostatni, nie chcąc już dłużej czekać.

— A gdzie twoja…

— Została na parapecie…

I faktycznie! Kiedy oboje trudzili się z szybką ucieczką przed dozorcą, żółty bagaż dziewczyny spoczywał sobie nadal na czwartym piętrze. I to nie złota gwiazda dawała taki blask, ale wypolerowana powierzchnia walizki. To utrwaliło Annalee w przekonaniu, że swoje majestatyczne opisy powinna zostawić tylko dla Fresno.

Minęła niedługa chwila, a para odjechała ku romantycznemu zachodowi słońca. Oczywiście bagaż Annalee został bezpiecznie odebrany z jej pokoju, lecz drugim razem już nie skakała z okna, a zdała się na schody. Arthur prowadził pojazd na ulicę Sezamową, gdzie mieszkał praktycznie od urodzenia. Wychowywał się pod okiem samotnej matki w skromnie urządzonym, aczkolwiek dużym domostwie w spokojnej okolicy. Swoją drogą, czy w tym mieście istnieje jakaś niespokojna okolica? Czy tu kiedykolwiek coś się działo? Czy kiedykolwiek ktoś tu kogoś okradł, przejechał, pobił czy wyzwał jego psa? Odpowiedź dla każdego z tych pytań brzmiała jednolicie: Nie.

Miasteczko, w którym poznali się nasi bohaterowie, było na tyle małe, by z powodzeniem dojechać na drugi jego koniec w dziesięć minut. Rzeka nieopodal błyszczała w świetle wielkiej pomarańczy na niebie. Turkot silniczka Vespy zaczął wydawać coraz bardziej pierdzące dźwięki, aż zgasł całkowicie na wjeździe do dużego garażu w rezydencji mamy Arthura.

— Mamo, czuję chlebek bananowy! — zakrzyknął chłopak, gdy razem znaleźli się u progu otwartych drzwi frontowych. Annalee także to poczuła- słodki swąd rumieniącego się pieczywa, któremu z pewnością towarzyszyła spora ilość miodu. Matka Arthura słynęła z tego wypieku, i to wiedziała, jednak po raz pierwszy jej nos miał okazję obcować z doznaniem, jakie zapewniał słynny bananowy chlebek.

— Chcecie coś do picia, dzieci? — zza drzwi kuchennych powitał ich wysoki głos kobiety.

— Przynieś nam dwa mocne kieliszki tequili. Do garażu, bo tam będziemy. — Arthur wskazał palcem podłogę i z pośpiechem zaciągnął Annalee do piwnicy.

To tam mieścił się ten wielki garaż, który kiedyś, kiedy jeszcze jego ojciec żył, miał służyć za samochodowy warsztat. Nigdy się to nie wydarzyło, a Arthur nie miał prawa narzekać — to był jego drugi, niezwykle przytulny pokój, który oprawił w swoje ulubione przedmioty, takie jak autografy rajdowców, plakaty z samochodami, czy właśnie swój mały żółty skuter — asfaltożerną Vespę 50.

Ale było tu jeszcze coś, co jednak nie pasowało do reszty wystroju miłośnika motoryzacji. Annalee dostrzegła czarną płachtę pokrywającą miejsce, gdzie powinno stać obdrapane biurko Arthura.

— Nie przypominam sobie tu tego. — wskazała palcem na toż tą dołującą rzecz. — A bywam u ciebie często.

— Spokojnie, wszystko ci opowiem od początku. Po to cię tu zabrałem. — Arthur puścił oczko w stronę ukochanej, która zadrżała z podekscytowania na samą myśl o jego błyskotliwości i prychnęła. No i oczywiście historia też powinna być niczego sobie, pomyślała.

Chłopak zdjął kask i okularki i ułożył je przy Vespie. To było jego pięć minut, albo i pięć godzin, na opowiedzenie historii, która raz na zawsze zmieniła jego życie. Annalee nawet nie miała pojęcia, że jej życiu także grozi drastyczna zmiana. Przyjechała tu by poznać kolejne streszczenie najnowszego odcinka „Anatomii Złomu według Saszy Złamasa”, ale nie pogardziłaby także „Pełnym blokiem” czy „Familiadą”. Natomiast Arthur gotował dla niej coś zupełnie innego niż konsumpcjonistyczną telewizję dla wszystkich.

— A teraz… Tadam! — chłopak pociągnął za płachtę i w mgnieniu oka oczom Annalee ukazało się zwykłe biurko. Jak zwykle, było całkowicie zagracone, co nigdy nie przeszkadzało właścicielowi. Jednak lampka, która zwykle stała nieco z boku, oświetlała namiętnie jakiś talerzyk na samym środku blatu.

— To, co widzisz, to moje dzieło. — Arthur uśmiechnął się i wskazał na dziwne drobinki porozrzucane na talerzyku. Annalee podeszła bliżej i stwierdziła, że wygląda jej to na rodzynki. Lub ewentualnie wysuszone karaluchy.

— To zwykłe rodzynki. — powtórzyła. — Ale są tak jakby trochę niebieskie. Po to mnie wyciągnąłeś tak wcześnie ze szkoły? Z powodu rodzynek?

— Proszę, usiądź. — zaproponował miło Arthur i osadził dziewczynę na starej, obszarpanej kanapie, która często służyła mu za łóżko.- Wiesz, kiedy eksperymentowałem z nimi, też myślałem, że nic z tego nie wyjdzie. Ale, wierz mi na słowo, to coś, to nie są rodzynki.

— To co? Mysia kupa? — Annalee zaśmiała się. — Wy chłopcy macie dziwne poczucie humoru. Ale dobrze, zważając na to, że jesteś moim partnerem i specjalnie przejechałam całe miasto, by tu być, wysłucham cię. Ale chcę za to kawałek chlebka twojej mamy.

— Oczywiście. I tak byś go dostała, więc się nie martw. — Arthur upadł tuż obok niej i objął ją ramieniem z podekscytowaniem, że może podzielić się swoim entuzjazmem z innym człowiekiem. Bo do tej pory właściwości tychże rodzynek znał tylko jego drogi przyjaciel z sąsiedztwa, świętej pamięci Sheldon Harmin…

Rozdział II

Spowiedź Arthura

Spokojnie, to tylko ja, Arthur. Przejąłem rolę narracyjną, by szybciej i zgrabniej przedstawić wam emocje, jakie mi towarzyszyły przy wydarzeniach sprzed kilku ostatnich dni. Bo czymże jest czytać słowa pośrednika, skoro mogę wam to opowiedzieć osobiście? Aalee siedzi tuż obok mnie, widzę, jak jej uda dygoczą, a stopy stukają o betonowe podłoże. Po chwili jednak weszła matka, zakłócając cały klimat, bo przyniosła nam tequilę. Kiedy wyszła, Aalee wzięła swój kieliszek, siorbnęła łyk i rzekła:

— To przecież zwykła lemoniada.

Na to ja jej odparłem:

— Tak, ale jest tak mocna i cytrynowa, że po kilku kieliszkach możesz skończyć na ulicy, stepując do wojennych przebojów w samych majtkach, polewany przez roześmiane dzieci wodą z węża ogrodowego.

Nie mam pojęcia, co moja matka dodaje do swojej kuchni, że jest taka niezwykła, ale jestem pewien, że te rodzynki to dowód na to, że te zdolności odziedziczyłem po niej. Tak też sądzę, gdyby nie ona, nigdy by do tego nie doszło. Czy to znaczy, że powinienem się na nią wściec?

Tak czy siak, moja historia zaczyna się nie tak dawno temu, w z pozoru normalny wtorek. Jak co dzień ruszyłem się z mojego łóżka, zostawiając za sobą pomiętą pierzynę. Nie miałem czasu ścielić, w sumie nigdy tego nie robiłem, byłem zbyt podekscytowany. Jeszcze w piżamie pognałem z sypialni do mojej drugiej sypialni. Do garażu, dla niewtajemniczonych, by zobaczyć, czy wstrzyknięta solanka przez noc oddziaływała na obiekt moich badań- garstkę ostatnich rodzynek z szafy.

O czym ośmielę się wspomnieć i co jest dość istotne, w święta otrzymałem wspaniałą książkę od wujka Josha z magicznymi eksperymentami. Ot zwyczajny zbiór różnorakich przepisów spisanych na cienkim szarym papierze niskiego budżetu.To ona mnie zainspirowała, by bawić się w mutację suszonych owoców. Chociaż nie od początku tak było- najpierw chciałem stworzyć Niezniszczalne Kurze Jajko, wstrzykując mu sterydy sporządzone w domowym zaciszu z przepisu „Wróżki Marie” [To też znalazłem w mojej książce]. Potem zeszło na strzelającego laserami psa, ale po, jak przypuszczałem, nieodpowiedniej tresurze wyszło na to, że mój kundel woli podkładać bomby.

Wreszcie odkryłem przepis na „Miętowe Rodzynki”, które po zjedzeniu miały wzmacniać siłę fizyczną, pamięć i kreatywność. Byłem dość zaciekawiony, ponieważ mógłbym sprzedawać je za grube pieniążki i z zarobionej kapusty zabrać Aalee na luksusowe wakacje, a starczyłoby mi też na ruszenie z własnym warsztatem, co było moim marzeniem, od kiedy pamiętam.

„TAK!” odrzekłem i przeszedłem do czynów. Nie będę już wyjaśniać, jak się robi solankę na rodzynki, wybacz Aalee. Wstrzykiwałem preparat zgodnie z przepisem, czyli dwa razy dziennie, rano i wieczorem. W tym okazałem się niezwykle sumienny, do czasu… Kiedy zostałem zaproszony na wypad z chłopakami i musiałem zostawić ten obowiązek mamie. Ale ta zasnęła przy romansach i zapomniała nakarmić rodzynki. Wtedy miałem to gdzieś, w końcu nic się nie stało i rodzynki robiły się niebieskie, ale teraz sobie mówię „Boże, byłem taki głupi…”

Aalee przerwała mi, by wziąć z blatu kawałek chlebka. Poprosiła także o więcej lemoniady. Jednak ja wiedząc, jak się to skończy, wolałem jej nalać zwykłego soku. Dziś nie będzie z nami alkoholu, ponieważ czeka nas jeszcze jedna przejażdżka, skarbie.

W końcu minęły przepisowe dwa tygodnie i mogłem odłączyć moje maluchy od codziennych zastrzyków. Musiały jedynie leżeć w świetle specjalnej lampki. I tu znów wkraczamy do tego feralnego dnia. Patrzyłem na nie z zaskoczeniem, tkwiąc w samej piżamie i dygocąc jeszcze od porannego zimna. Zanim jednak się ubrałem, posiedziałem chwilę z marszczuchami, zachwycając się ich błękitem. „Dacie mi duzio pieniążków, tak tak!”

Wszystkie z nich miziałem czule, zastanawiając się, jak też smakują. Czy nadal jak rodzynki, a może zupełnie inaczej? Biorąc potem prysznic, pomyślałem o Sheldonie, który mógłby rozwiać moje wątpliwości, o ile zastanę go w domu, nim wyjdzie do pracy w burgerowni.

Sheldon Harmin przyjaźnił się ze mną od dzieciństwa i od kiedy tylko pamiętam, ciągle był tak samo gruby. Naprawdę, jego otyłość była pokaźna, wręcz fascynująca. Sam Sheldon lubił swój „brzuszek” i chętnie wypełniał go różnymi świństwami.

— Przecież Sheldon jest miły, nie wyzywaj go od aż takich tłuściochów. — wygarnęła mi nagle Aalee. Rozumiałem ją, była bardzo empatyczna i nie lubi o nikim mówić źle. Ale postanowiłem jej wyjaśnić.

— On sam mówi na siebie gorzej. Jak go poznawałem, to uderzał mnie tym swoim brzuchem, krzycząc „Pokonał cię salceson!”. Siedmioletni ja się przewracał, a siedmioletni on zaczynał się histerycznie śmiać. Ja też zaczynałem. Obaj się z niego śmialiśmy

— No, ważne, że akceptuje siebie. — uśmiechnęła się z ulgą.

— On kochał swój bebech!

— A więc udałeś się do niego, by skosztował rodzynek?

Tak. Na szczęście złapałem go jak ubierał bluzę, gotowy do wyjścia. Jak wcześniej mówiłem, Sheldon lubił jeść wszystko i nigdy nie miał kłopotów z trawieniem. Wśród rodziny i znajomych zdawał się niezniszczalny w żołądku. Dlatego pomyślałem, że to on powinien przetestować obiekty mojego eksperymentu, ponieważ, jak przypuszczałem, mógłby na tym ucierpieć najmniej z nas wszystkich. A musiałem też się przekonać, czy rodzynki działają naprawdę.

— Archie! Cześć! Siadaj chwilę, mam jeszcze trochę czasu! — rozprostował ręce na mój widok, a guziki jego bluzy odpięły się błyskawicznie. Było mi z tego powodu trochę przykro, gdyż wiedziałem, że zapinał je z piętnaście minut. Wpadłem do jego domu jak do swojego, zajmując jedno z krzeseł w małej, rustykalnej kuchni. Na stoliku leżała pusta paczka chipsów i kubek po kawie.

Pokrótce wyjaśniłem mojemu przyjacielowi, po co tu jestem i z czym do niego przychodzę. Siedział naprzeciw mnie, uważnie słuchając, co mam do powiedzenia.

— Jesteś ideałem, jeśli chodzi o eksperymenty z jedzeniem. — schlebiłem mu. — Na tobie mógłbym sprawdzić, czy staniesz się silniejszy, bystrzejszy i bardziej kreatywny po zażyciu jednej rodzynki.

— No pewnie! — zarzucił ręce na kark. A cóż innego mógłby powiedzieć ktoś, kto odważył się zjeść starego burgera spod stolika w burgerowni? — Jeśli to ma ci pomóc zrobić interes, to zrobię wszystko. Ale dzielisz się ze mną zyskiem!

Obiecałem mu, że na pewno go wynagrodzę za to poświęcenie. Zgodził się, ubiliśmy interes. Wyjąłem worek z rodzynkami i wziąłem jedną sztukę. Nim jednak położyłem ją na stół, Sheldon zamachnął się i wrzucił ją na język.

— Obserwuj swój organizm w czasie pracy. Zobacz, czy coś się zmieniło i mi powiedz o tym, kiedy wrócisz. — dodałem, patrząc, jak Sheldon kręci policzkami i mlaszcze, ciągle zmieniając wyraz twarzy. Po chwili usłyszałem dźwięk przełykania.

— Śmieszny smak. — odparł. — Nadal czuć rodzynkę, ale jest bardziej miętowa i jakby posolona.

— A poczułeś coś nadzwyczajnego? — zapytałem podekscytowany.

— Nie. Chyba nie. Ale ej, Archie, nawet jak nie będzie działać, możesz to rozdawać na Halloween. — poklepał mnie po plecach, hehesząc.

— No cóż, dzięki Sheldon. — Podałem mu rękę niczym poważny biznesmen z aspiracjami i wyszedłem z niemałym rozczarowaniem. Mimo że wiedziałem, że należy poczekać z efektami, niezbyt wierzyłem, że jakikolwiek się pojawi. Przecież to głupia książeczka dla dzieci, sterta bzdur i fanaberii. Wróciłem do domu i ze smutku zacząłem sprzątać garaż.

— To faktycznie w twoim stylu. — zauważyła Aalee. — Kiedy jesteś zły lub smutny, zaczynasz robić rzeczy do ciebie niepodobne.

— Osobiście mnie to przeraża. Jestem zdruzgotany, że udało mi się nawet wyrzucić te wszystkie śmieci spod kanapy. — przyznałem.

— No, jest jakby niższa niż zazwyczaj. — potwierdziła Aalee, podskakując tyłkiem na tapicerce, wydając przy tym trzeszczący dźwięk starej sprężyny. Tego dźwięku nie usłyszę tutaj długo, bo gdy tylko zakończę moją historię, będę musiał uciekać.

Zaraz po porządkach zasnąłem bardzo głęboko. Bo gdy się obudziłem i widząc godzinę popołudniową, rzuciłem się do telefonu, zobaczyłem, że Sheldon dzwonił kilka razy, ale nie zostawił wiadomości głosowej. Moja reakcja była błyskawiczna. Zarzuciłem na głowę kask, wsiadłem na skuter i pojechałem do burgerowni, gdzie pracował grubas.

Nie dzwoniłby do mnie w godzinach pracy bez powodu. Z każdą minutą szybkiej jazdy ekscytowałem się coraz bardziej i, co najgorsze, nie mogłem tego opanować. Dotarłszy na miejsce, zaparkowałem Vespę byle gdzie i wparowałem do sanktuarium tłuszczu i dymu, jakim była burgerownia. Nie zobaczyłem nigdzie Sheldona w jego śmiesznej czapeczce, ale za to dostrzegłem sprzątającego nieopodal Timmy’ego, którego trochę kojarzyłem. Zapytałem, czy Sheldon jest na zapleczu.

— Nie ma go tutaj. — odpowiedział Timmy, unosząc rękę pytająco. Na palcu miał plaster, świadczący o skaleczeniu. — Jakąś godzineczkę temu wyszedł, bo się źle poczuł. A szef nie lubi rzygów na podłodze, więc puścił go do domu.

Cała moja ekscytacja wyparowała jednym susem, kiedy dowiedziałem się, że Sheldon się źle czuje. To było przytłaczające, Aalee. Pierwszy raz słyszałem, żeby on się zatruł! Przecież to pancerny czołg!

I pomyśleć, że wziąłem pieniądze na największą kanapkę z ich menu. Wyszedłem z restauracji z pustym żołądkiem, tracąc ochotę na cokolwiek z powodu unoszącego się wokół mnie smrodu. Nie wiem, jak ludzie mogą tam jeść, skoro burgerownia pachnie tylko śmiercią i cytrynowym płynem do toalet. To okropne połączenie, uwierz mi, okropne.

Nie mogłem spotkać mojego przyjaciela nigdzie indziej, jak nie w domu. W tym celu znów zajechałem na rodzimą ulicę Sezamową. Dostrzegłem na podjeździe jego miętowe auto, normalność. Dostrzegłem też miniaturowy żywopłot, ostrzyżony na równi, który ładnie komponował się z fioletowymi kwiatami. Coś czuję, że z czasem mój ton staje się coraz bardziej poważny…

Zadzwoniłem raz, drugi, ale nikt nie otworzył mi drzwi. Nie słyszałem też za nimi żadnych kroków, więc uznałem, że żarty zaczynają się kończyć. Pytałem sam siebie, czy Sheldon leży w łóżku, a może rzyga? Może obie rzeczy naraz? W końcu nie wiedziałem, do czego zdolny jest preparat z zestawienia magicznych eksperymentów.

Wskoczyłem do domu przyjaciela, szukając po drodze podejrzanych zapachów. Natrafiłem tylko, na szczęście, na swąd jakiegoś herbacianego odświeżacza, który znałem już wcześniej. W mieszkaniu było bardzo cicho. Dokąd iść, zapytałem swoje odbicie w dużym lustrze o drewnianej oprawie, które wisiało w ciasnym holu. Nie odpowiedziało mi. Ruszyłem po prostych schodach na strych.

Ogólnie dom Harminów jest mały i staromodny. Nie znam się na dekoratorstwie wnętrz, nie odróżniam kanapy od tapczana i znam tylko kilka kolorów. Jednak nawet ja zauważam, że po śmierci rodziców Sheldon nie zrezygnował z ich pomysłu na urządzenie mieszkania i zostawił wszystkie stare buble z lat sześćdziesiątych. Ciekaw jestem, czy zrobił to w jakiejś intencji, na przykład by zachować ten sam klimat, który mu zapewniono w dzieciństwie, a może po prostu mu się nie chciało przestawiać tych wszystkich gratów i tyle?

Dotarłem do pokoju Sheldona, który urządzony był już nowocześniej niż reszta budynku. Stary rozkładany tapczan przypominający spuchnięty wafel stał pod ścianą obklejoną plakatami zespołu jakichś czubków, których nawet nie znałem i wizerunkami wszystkich półnagich babek, które Sheldon znalazł w gazecie. Nie brakowało miejsca także na zdjęcia z dzieciństwa i inne ozdobniki. Jednak akurat tego dnia zaciekawiło mnie coś innego. Pusty pokój.

Zmięte na łóżku poduszki były jeszcze ciepłe, czyli mój przyjaciel musiał kryć się w pobliżu. Może faktycznie rzygał? Postanowiłem poczekać na niego tutaj, nie chciałem wystraszyć go od tyłu jak jakiś tchórz. Lepiej zaskoczyć go, gdy sam tu wparuje. Przechadzając po pomieszczeniu, słyszałem nieregularne kapanie wody. Sheldon musiał brać kąpiel, a może też, skoro czas pozwalał, starczyło mu na chwilę przyjemności. Nie zastanawiałem się nad tym wbrew pozorom. Ty też, Aalee, nie myśl o tym.

— Archie? Ty tutaj? — Ten głos tak mnie przestraszył, że o mało nie narobiłem.

— Dlaczego mnie straszysz? — oburzyłem się. — Dzwoniłeś do mnie kilka razy i zwolniłeś się z pracy?

— Przepraszam, jak już pewnie wiesz, źle się czułem i musiałem sobie zrobić wolne od smażenia kotletów. Ale dobrze, że jesteś. Bardzo dobrze.

Wiesz co, skarbie? Wcześniej myślałem, że to jego głos jest straszny. Był taki ochrypły i zmechanizowany, że aż można się skupczyć. Delikatnie mówiąc, chyba przeziębił gardło. Ale prawdziwym szokiem okazało się to, jak Sheldon wyglądał, nie mówił. Wszedł do pokoju, poczynając od swojego brzucha, który wyglądał na jakiś mniejszy niż kilka godzin temu. Dokładnie widziałem jego bladą skórę, którą okrył jedynie szlafrokiem w cętki geparda. Na twarzy miał szeroki uśmiech, a oczy zjeżdżały mu w dół.

— Wyglądasz strasznie. — przyznałem z drżącym głosem. — Mogłem cię zabić przez te głupie rodzynki.

— Głupie rodzynki? — Sheldon ze zdziwienia powiększył liczbę swoich podbródków. — Och nie, to na pewno głupie przeziębienie czy inny syf. Wiesz, co ludzie potrafią podrzucić w resztkach.

— No pewnie. — odparłem, wyobrażając sobie liczbę chorób w takim pozostawionym gryzie burgera, których pracownik burgerowni musi pozbywać się każdego dnia.

— Napijesz się czegoś? — zaproponował grubas, otwierając szafę. — Tylko się ubiorę i mogę zejść do kuchni.

— Nie, właściwie to już pamiętam, po co tu przyszedłem. — o wyjaśnienie, rzecz jasna! — Chciałem się dowiedzieć, czy przypadkiem cię nie otrułem. Skoro mówisz, że to nie przez moje rodzynki, to po co do mnie tyle razy dzwoniłeś?

— Tak właściwie, Archie… — Sheldon był odwrócony tyłem, szukając jakichś spodenek. Głos mu się nieco zwolnił, jakby się zastanawiał, czy to, co mi powie, nie okaże się niewłaściwe. — Mógłbym dostać ich jeszcze trochę?

— Serio? Aż tak ci smakują? — Jego słowa zaskoczyły mnie dogłębnie. Spodziewałem się wszystkiego, począwszy od raka czy nawet tego, że Gruby Sheldon ma jakieś kłopoty sercowe. Ale by mnie wezwał tylko po to, żeby dostać coś, co w smaku, jak sam przyznał, było średnie? Jeszcze rano powiedział, że mogę je rozdawać dzieciakom na Halloween, a każdy w tej jakże gościnnej okolicy wie, że sąsiad może ci wrzucić do torebki jedynie miedziaka albo plaster marchwi. Nigdy w całym swoim życiu nie znalazłem w mojej wyciętej dyni dobrego cukierka.

— Na początku były mi obojętne. — Sheldon podszedł do lustra i poprawił jasnego jeża. — Ale po jakimś czasie, smażąc kotleta dla klienta nr 21, nabrałem ochoty na kolejną rodzynkę. Później było coraz gorzej… Nie mogłem się skupić na niczym innym, tylko na twoich pysznych rodzynkach.

— Cieszę się. — Oparłem dłonie o biodra, stojąc w dumnym rozkroku. Nadzieja na udany biznes zaczynała powoli powracać. — Może jednak coś na tym zyskam…

Nie dokończyłem. Sheldon odwrócił się z wytrzeszczem, podbiegł do mnie i chwycił mocno za ramiona. Gdyby nie był moim przyjacielem, zaprezentowałbym na nim swoje niezwykłe techniki samoobrony. Ale nie ukrywam, znowu się przestraszyłem.

— Musisz zacząć je sprzedawać! — rzekł poważnym tonem, plując mi w oczy. — Ludzie oddadzą oszczędności życia, by to zjeść. Będziesz ich bogiem, Arthur.

— Dobrze, już dobrze. Mam w zanadrzu trochę twoich boskich smakołyków.

— Daj mi je. Daj mi je!

Rzuciłem w niego woreczkiem, który tak łapczywie próbował mi odebrać. Jeszcze nigdy nie widziałem w nim takiej żądzy jadła, nigdy. Zjadł nawet woreczek.

— Dałeś mu wszystkie rodzynki? — zapytała Aalee, a ja podniosłem opuszczony na jej rajstopy wzrok. Pokręciłem przecząco.

— To była tylko część. Lecz i to niczego nie zmieniło…

Po tym spotkaniu rozstałem się z Sheldonem na jakieś dwa dni. Nie telefonował do mnie ani mnie nie odwiedzał. Z tego co mi było wiadomo, nie pojawił się nawet w pracy. Nie podejrzewałem niczego, póki stara sąsiadka z okolicy nie opowiedziała mi o jękach, które wydobywały się ze strychu domu Sheldona. Pani Humprey wiedziała, że się przyjaźnimy, dlatego poprosiła mnie, bym do niego zajrzał, w końcu to taki biedny, samotny chłopiec.

Tak zrobiłem. Wieczorem wybrałem się do domu Harmina z ciastem domowej roboty i puszką Moka Coli [ja to umiem robić prezenty, nie?]. Zadzwoniłem do drzwi, choć wiedziałem, że to bezsensu i muszę wejść sam. Kiedy stanąłem w ciasnym holu, zamarłem…

— Tylko mi nie mów, że Sheldon nie żyje! — złapała się za głowę Aalee.

— Nie przesadzajmy. — machnąłem ręką na znak, by ukochana przestała w kółko czytać te horrory. — Z Sheldonem było jeszcze gorzej. Wręcz tak źle, że powinienem modlić się o jego szybką śmierć. Posłuchaj…

W nozdrza uderzył mnie ohydny fetor, połączony z ciepłymi obłokami pary, wydobywającymi się z rustykalnej kuchni. Wywaliłem język aż po kolana i zatkawszy nos, udałem się do źródła smrodu. Sheldon stał w fartuchu z napisem „Kiss the Cock”, który sądząc po literówce pochodził z chińczyka, i pichcił coś w garnku.

— Co to za gówno? — obeszło się bez zbędnego powitania. Nie rozumiałem, jak można funkcjonować w takim smrodzie.

— Cześć, Archie. Dobrze, że jesteś. — odpowiedział spokojnie Sheldon. Był w jeszcze gorszym stanie niż poprzednio — przez te dwa dni stał się bardziej niebieski i wychudzony, a jego rozciągnięta skóra opadała mu jak jakieś ponczo.

— Nie jest ci szkoda tak spalać ten ciężko uzbierany tłuszcz? — zapytałem i podałem mu Moka Colę. — Wszyscy myślą, że nie żyjesz.

— Czuję się świetnie, dzięki za troskę. — uśmiechnął się sztucznie i poczołgał się po miskę na drugą stronę kuchni. — Zjesz ze mną kolację?

— A co gotujesz? — zapytałem czysto z grzeczności, choć i tak nie zamierzałem jeść tej zgnilizny. I słusznie.

— Zupa rodzynkowa. — odpowiedział. — Powinna być pyszna. Naleję ci.

— Dlaczego rodzynkowa? — Pot ściekł mi po skroni. Sheldon chyba popadł w jakiś nałóg, pomyślałem. — Sheldon, to się robi niezdrowe…

— Kiedy zjadłem tą paczkę od ciebie, i tak było mi mało. Byłem zbyt słaby, by do ciebie pójść, by pójść gdziekolwiek. — Podszedł z miską do garnka i nalał sobie ostrożnie wrzątku z pływającymi czarnymi kuleczkami. — Dlatego postanowiłem poszukać rodzynek u siebie w domu.

Zakrztusiłem się. Próbowałem wypluć te słowa za niego, gdy tylko przyjrzałem się, co tak naprawdę pływa w tej całej „zupie”. Rodzynki przecież nie mają nóżek, prawda?

— Stary, to są karaluchy! — Odskoczyłem od stołu, przy którym jadł, próbując mu wyrwać łyżkę z ręki. — Nie możesz ich jeść! To nie rodzynki.

— To nie karaluchy! Przecież się nie ruszają, debilu!

Kim stał się mój przyjaciel? Kim stał się Sheldon Harmin? Jeszcze kilka dni temu był wesołym dryblasem o różowej karnacji i lśniących blond włosach, serwującym niedobre burgery mieszkańcom naszego miasteczka. Był towarzyski i jadł to co dobre. Teraz jest chudym, nawiedzonym kolesiem o zgniłym kolorycie, żrącym robaki zanurzone we wrzątku jak jakiś popapraniec z psychiatryka. Kiedy myślałem o tym, że to przez mój gówniany eksperyment zmarnowałem mu życie, łzy napływały mi do oczu. To nie tak miało wyglądać.

— Kurwa! — zadarł się. Zamachnął się i zepchnął swoją miskę na kafelki, roztrzaskując ją i wylewając zawartość. Jedna z „rodzynek” słabo popełzła swoimi nóżkami pod szafę kuchenną. — To nie ten smak! To nie jest ten smak! Wszystko psuję!

Zrozumiałem, że Sheldon przestał jeść cokolwiek, uporczywie poszukując tego smaku, którym go uzależniłem. Próbował wmówić sobie, że karaluchy z piwnicy to rodzynki, z których można przyrządzić obiad.

— Nie mogę cię tak zostawić. — zmartwiłem się, oglądając, jak ten wypłakuje się w ceratę na stole. — Musimy jechać do szpitala.

— Nie. — usłyszałem.

— Jesteś wrakiem człowieka! Umrzesz, jeśli nie zjesz czegoś normalnego!

— Powiedziałem NIE! — wrzasnął, a ja umilkłem. — Masz mi dać te pierdolone rodzynki, rozumiesz? Wiem, że masz ich pełno, na pewno masz. Jeśli chcesz mi pomóc, to po prostu mi daj to, czego potrzebuję.

Jego wypowiedź przerwał szczęk małego przedmiotu. Patrzyliśmy na siebie w ciszy, a potem przeniosłem wzrok na drobne białe elementy rozrzucone przy jego łokciu. Wziął jeden z nich do ręki i przyjrzał mu się uważnie.

— To… Twoje zęby? — zadrżałem. Sheldon spojrzał na mnie, ukazując szczerbaty uśmiech. Kilka jego dolnych zębów wypadło mu z ust.

— Daj mi te rodzynki, Archie. — Wstał z krzesła, powoli się do mnie zbliżając niczym zombie. — Jeśli jesteś prawdziwym przyjacielem, daj mi te pierdolone rodzynki!

Bez krzyku zerwałem się do ucieczki, zabierając ze sobą nieruszoną Moka Colę. Ogarnął mnie strach i adrenalina. Strach przed tym, co będzie i co się właśnie wydarzyło. Poślizgnąłem się na wylocie z kuchni, wybiegłszy na hol. Od siły rozpędu uderzyłem się w boczną ścianę, próbując znaleźć najbliższe wyjście. Za plecami ujrzałem kroczącego Sheldona, który ciałem zagradzał mi drzwi wyjściowe.

— DAWAJ JE! — ryknął na mnie monstrualnie, aż zapiszczało mi w uszach. Próbował sprytnie zagonić mnie w kozi róg i zrobić coś, o czym nawet nie chciałem myśleć. Ważna była tylko ucieczka z tego przeklętego domu. Postawiłem na piwnicę. Dlaczego? Dom Harminów zbudowany jest mniej więcej tak jak mój. Piwnica połączona jest z garażem, który ma wylot w postaci bramy. Zejście w dół znajduje się na końcu domu, w ślepym zaułku. Udałem się tam szybko, gdzie zastałem białe drzwi. Tuż obok miałem widok na salon i ręcznie malowany ślubny portret Carola i Diany Harmin, który zdobił miejsce nad zgaszonym kominkiem. Ich głębokie, muśnięte pędzlem oczy zdołały mi przekazać dostatecznie wiele. I jak tu w stronę takich pięknych, młodych twarzy powiedzieć, że ich syn stał się zombie?

Jednak nie miałem czasu na podziwianie. Usłyszałem dźwięk przewracanych mebli i zbliżające się kroki. Sheldon błagał o rodzynki głosem, który nawet nie należał do niego. Zapocony szarpnąłem za złotą klamkę i znalazłem się w ciemnym, zaskakująco suchym miejscu.

Schodki prowadzące w dół były bardzo wąskie i okurzone. Piwnica zapełniona gratami i starymi konserwami, nic podejrzanego. Wtedy przeszył mnie lodowaty dreszcz. Szybko zauważyłem, że nigdzie nie ma drzwi. Kurna, a powinny tu być! Zamiast tego, na ścianie znajdował się biały ślad po zamurowywaniu. Przeklinam to wszystko!

Nie pozostało mi nic innego, jak czekać na śmierć lub walkę. Podjąłem się tego drugiego. Sheldon był moim przyjacielem, druhem i kompanem, ale osoba, która mnie ściga, to nie Sheldon, tak sobie powiedziałem, gdy znalazłem pomiędzy kartonami baseballowy kij. Na polerowanym drewnie widać było wyblakły podpis „Dla najlepszego orła”. Rodzice Sheldona całe życie wierzyli w to, że ich jedynak kiedykolwiek zainteresuje się sportem. Mieli wobec niego wiele planów, chcieli zobaczyć jak gra w pierwszej lidze niczym dziadek Harmin i jego słynna, zwycięska podkręcona piłeczka. Oczywiście Sheldon mimo wielogodzinnych namów nigdy nie zagrał na boisku ani nie zagrał w ogóle. A kij podarowany mu na święta dyskretnie odłożył w sferę zapomnienia.

Niestety, tym razem musiałem go użyć przeciwko niemu. Nim się obejrzałem i przeżegnałem, wystraszył mnie trzask drzwi od piwnicy i dziwne stukotanie. Jeden chwyt i kij znalazł się w moich drżących rękach. Gdy się obróciłem i zamachnąłem, dokładnie w tym samym momencie żywe truchło Sheldona, goniące mnie po całym domu, spadło ze schodów z trzaskiem.

Nastała cisza, a jego ciało leżało w bezruchu twarzą do betonowej podłogi. Milczałem, wpatrując się w jego blade ręce, wyglądające na złamane w kilku miejscach. O mało się nie poryczałem.

— Sheldon… Czekaj, on nie żyje? — Annalee wgapiała się na mnie zza grubych szkiełek, a ja nawet nie zauważyłem, że ma oczy jak pięć złotych. Nienawidziłem tego wyrażenia.

— Sam już nie wiem, Aalee… — wszystkie te wydarzenia, z których się zwierzyłem, uderzyły mnie w pierś ze zdwojoną siłą.

— Arthur, to poważna sprawa. — Aalee ścisnęła mi ręce na ramionach i spojrzała w głąb mojej duszy, co miała w zwyczaju robić, gdy uznała sprawę za niecierpiącą zwłoki. — Kochanie…

Zacisnąłem usta i wyrwałem się z ich sideł.

— Zostawiłem go w piwnicy i nic nikomu nie powiedziałem. — wybełkotałem przez plączący się język. — Tak, to zdanie brzmi strasznie.

— Arthur…

— Wiem, co chcesz powiedzieć. Jestem mordercą i idiotą oraz że jedziemy na policję wydać mnie nim stracę rozum. Na wszystkie moje grzechy i błędy, zaufaj mi, Aalee. Przysięgam na to wszystko, że osoba, którą zamierzałem ogłuszyć kijem, nie była Sheldonem, którego znaliśmy. To nie jest on…

— Arthur…

— Jestem skazany na życie z tym gównem na sumieniu. I nie chcę mówić, że się na to nie zgadzam, bo naprawdę na to zasługuję. Ale nie pójdę na policję. Stworzyłem substancję, która poważnie zagraża istocie ludzkiej. Jestem ojcem produktu ciemnej strony nauki. Dlatego, Aalee… — zrobiłem dramatyczną pauzę, spoglądając smutno przed siebie. — Uciekam.

Rozdział III

Gnijący grubas

Arthur długo szukał w oczach Annalee tego istotnego błysku, który mógłby go zapewnić, że jego luba rozumie go i akceptuje jego decyzję. Jednak błysk nie pojawił się, a usta dziewczyny rozwarły się jak most spuszczany na fosę. Długo, bo aż kwadrans myślał o tym, czy to konieczne, aby uciekać z domu w obawie przed wykończeniem jeszcze kogoś. Rodzynki stanowiły narkotyk do każdego, kto choć raz poczuje ich smak. Wystarczy potem tylko kilka godzin, by zacząć powoli umierać.

— Arthur — Annalee ponownie oparła mu dłonie na barkach odzianych w skórzany płaszcz od święta. — To, co mi opowiedziałeś, brzmi jak brednie ośmiolatka po maratonie filmów grozy.

Arthur westchnął i oparł się plecami o kanapę.

— Ale i tak ci wierzę, rozumiesz? Wierzę, bo wiem, że nigdy byś sobie nie wymyślił czegoś takiego, a już na pewno nie zażartowałbyś z utraty przyjaciela. — Głos Annalee okazał się bardziej stanowczy, niż chłopak zdołał sobie wyobrazić. Jej poważna mina zdradzała, że jest zdeterminowana i gotowa do zostania jego prywatnym adwokatem podczas sądowej rozprawy. Taka właśnie była Annalee i już — nieważne jak bardzo namieszasz jej w głowie swoimi problemami, ona zawsze będzie chciała je zwalczyć.

— Ojej, kocham cię! — rozczulił się Arthur. Już miał się wdać w uściski, jednak przypomniał sobie, że ma niewiele czasu. Spojrzał na swój plecak podróżny leżący w kącie garażu, który pamiętał wszystkie szkolne wycieczki z liceum. Dobrze, że się spakował. Dobrze, że zrobił to wcześniej, niż pierwotnie chciał. A zaraz się dowiemy, dlaczego.

— Jestem gotowy do drogi. — oświadczył i wstał z kanapy. — Wskakuj, podrzucę się do Fresno.

— Naprawdę chcesz uciec? — Annalee zadrżała szczęka. — Nie możesz…

— Czemu nie? Mam mapę i kompas. Pojadę zgubić ich na pustyni a potem, jak już dojadę do jakiegoś wygwizdowa, zadzwonię do ciebie z miejskiego telefonu. Pewnie będę krążył po kraju, pracował lokalnie. Obiecuję, że wyślę ci pieniądze. Nie dam się żadnej prostytutce. Będę cię kochał.

— Nie, Arthur, nie możesz! — podniosła głos Annalee. — To nie jest rozwiązane. Być może nic nie zrobiłeś, a Sheldon ży…

Arthur przyłożył jej palec do warg. Oboje zamilkli na chwilę, skupiając się na dziwnym hałasie dochodzącym z góry. Te kroki z pewnością nie należały do delikatnego tuptania matki Arthura. Były ciężkie, masywne, a dla Arthura… Niepokojąco znajome. Wszystko ucichło przy drzwiach do garażu. Chłopak sięgnął po swój plecak i powoli, cały czas patrząc na drzwi, załadował na Vespę bagaż Annalee. Ta nie protestowała, gdyż coś od środka zabraniało jej to robić. Poczuła nadchodzące niebezpieczeństwo.

— Tu jesteś, Archie. — usłyszał znajomy głos zza otwierających się drzwi. Czoło Arthura pokryło się potem, a jego ręce odruchowo zacisnęły się w pięści.

Sheldon wszedł do środka, wyglądając jeszcze gorzej niż kiedy zaatakował przyjaciela w swoim domu. Jego skóra już nie była tylko niebieskawa, a pomarszczona i miejscami odchodziła płatami. Oczy miał tak przekrwione, że aż czarne. Burczenie jego brzucha rozgrzmiało po całym pomieszczeniu jak burza stulecia. On był głodny. Annalee jęknęła na jego widok, niemal mdlejąc. W ostatniej chwili oparła się o siedzenie Vespy.

— Aalee, otwórz bramę. Szybko. — rozkazał Arthur. To był czysty rozkaz, bez sprzeciwu.

— Co? Zostawiasz przyjaciela w potrzebie i uciekasz? — Sheldon zgiął szyję ze zdziwienia i uśmiechnął się żałośnie. — Ale z ciebie dupek.

Arthur nie mógł się ruszyć. Za plecami usłyszał trzask bramy, przez którą mieli wyjechać w siną dal. Usłyszał też, jak Annalee wsiada na skuter.

— Nie jesteś Sheldonem. — odpowiedział pusto Arthur. — Zamieniłem cię w potwora, którego trzeba karmić lub zabić. Ja skorzystam z trzeciej opcji. Nie dam się tobie.

— Jestem Sheldonem. — Żywy trup zrobił krok w przód. Głos mu ochrypł w błyskawicznym tempie. — Po prostu mam ochotę na rodzynki. Wiesz, że są dobre. Za dobre dla mnie. Dlatego mnie unikasz. Jestem dla ciebie nikim. Dasz rodzynki Annalee albo zjesz sam.

— Gdyby to nie była trutka, dałbym ci ich tyle, aż byś pękał. Dałbym ci wszystko.

— Nie, jesteś zły! Jesteś zły! Głupi dupku, dawaj mi to, na co zasługuję!

Wtedy zombie-Sheldon zrobił to, czego chłopak obawiał się najbardziej — rzucił się w ich stronę jak wór kartofli, tyle że z wyciągniętymi, morderczymi łapskami. Arthur wskoczył na Vespę i uruchomił ją. Annalee objęła go w talii i przyłożyła głowę do jego karku. Jej policzek był gorący od adrenaliny.

— Arthur! On mnie złapał za nogę! — zawyła dziewczyna i zaczęła się niespokojnie wiercić. Zombie-Sheldon z szantażem udawał, że chce ją odgryźć. Ślepo czerpał satysfakcję ze strachu niegdyś bliskiej mu osoby.

— O nie! Odczep się od Annalee! — Arthur nie darował mu tego posunięcia. Uruchomił πerda — sekretny czerwony przycisk przy kierownicy. Gdy go wcisnął, Vespa ruszyła z niewiarygodną prędkością, spuszczając na Sheldona chmurę kwaśnego pierdu z rury wydechowej. Zombie krzyknął od niewiarygodności smrodu i upadł na ziemię, ocierając oczy. Resztki jego człowieczeństwa pozwalały mu jeszcze reagować na takie bodźce jak fetor. Ale zainfekowany mózg podpowiadał mu, ze trzeba biec za żółtym motorem.

Tymczasem para uciekinierów wjechała już na Welcome Way- główny wylot z tego miasta. Słońce już zdążyło dotknąć horyzontu i poczerwienieć. Ale nawet piękna pogoda nie była tak wspaniała jak ulga, że jest się już bezpiecznym. Na razie. Po kilku chwilach usłyszeli przytłumione syreny.

Rozdział IV

Spotkanie z szykiem

Raphael Rodrigon nienawidził czekać, a to między innymi dlatego, że był niezwykle cholerycznym człowiekiem. Personel restauracji, do której zawitał z powołania przez Szefa Wszystkich Szefów, nie wiedział, z jaką drażliwą osobistością miał do czynienia i nie uwijał się zbytnio z jego pilnym zamówieniem.

— Do licha, Clackson! — uderzył pięścią w stół, aż stojące na serwecie pieprz i sól podskoczyły. — Ile można czekać na jakąś głupią kanapkę?

Niejaki Pan Clackson, specjalista od spraw rachunkowości i kryminalistyki, a w wolnych chwilach zawodowy bilardzista, siedział naprzeciwko swojego towarzysza i drżącymi łapkami próbował uchwycić teczkę większą od niego. Wbrew pozorom, wcale nie przestraszył się byle krzyku Rodrigona. Pracuje z nim już od naprawdę wielu lat, co skutecznie przyzwyczaiło go do tych awanturnikowych monologów.

— Niech pan przypomni sobie, po co tu właściwie jesteśmy. — Clackson kiwnął paluchem z pouczeniem. — Sprawa niecierpiąca zwłoki. Niedługo wybije siedemnasta.

— Ach tak… — Rodrigon rozluźnił mięśnie swojej poszarzałej twarzy i opadł na czerwono-kremowe oparcie. Niełatwo o taki widok, jak odpoczywający detektyw Rodrigon. To jak oglądać relaksującego się złoczyńcę z kreskówki, który poza chęcią zawładnięcia światem okazuje się mieć jeszcze inne hobby typu oglądanie seriali w szlafroku. Dosłownie, mężczyzna ten przypominał karykaturalnego geniusza zła — długi, czarny wąs, uczesane na żel krucze włosy, grube brwi i wnikliwe spojrzenie były tylko niektórymi z jego charakterystycznych cech.

— Doktor Katamari obiecał zjawić się tu z całą swoją kompanią. To obiecujący młody japoński milioner, którego współpraca z nami pozwoliłaby nam się nieźle wysławić. — uśmiechnął się niespodziewanie Clackson.

— I taki pedancik wybrał sobie na miejsce spotkań tę podmiejską norę? — Rodrigon marszczył i kręcił brwiami, wodząc oczami po jaskrawych tapczanach i niedokładnie umytych stołach. — Nie mógł nas zawieźć chociażby do Silverhoe?

— Wykluczone. — Pokręcił głową Clackson. — Czyżbym nie wspomniał, że musimy być w pobliżu naszego głównego sprawcy? Wspomniałem, jakieś sto razy…

Dyskusję przerwał nagły zgrzyt szklanych drzwi, których czerwone zawiasy wymagały solidnego naoliwienia. Większość klientów restauracji zwróciła swoje oczy w kierunku podążającego między stolikami niecodziennie ubranego mężczyzny. Czarny, połyskliwy płaszcz i niezwykle jasne włosy powiewały na wietrze znikąd. Spod długich spodni wystawały szpiczaste buty, które uderzane o podłogę wydawały dźwięk tysiąca kłaniających się cesarzowi Chińczyków. To właśnie była istota Yasue Katamari.

— Panowie wolni? — zapytał młodzieniec, zatrzymując się przy stoliku oznaczonym karteczką numerem 13. Rodrigon zrobił kwaśną minę, a Clackson uśmiechnął się, jak zwykle.

— Zapraszamy, Panie Katamari. — odpadł ten drugi.

Doktor nawet aktówkę wyjmował z gracją. Wszyscy wgapiali się w jego ruchy niczym zahipnotyzowani. Jedynie Raphael Rodrigon zastanawiał się, dlaczego każdy młody pajac jest tak bardzo uznawany przez tłumy.

— Detektyw Rodrigon, miło mi. — Mężczyzna wyciągnął czarną skórzaną rękawiczkę w kierunku Katamari. Zaskoczyło go, że młody doktor nosił taką samą. Przywitali się, ale jakoś sztucznie. Wcale mu nie było miło i to okazywał.

— Doktorze, jesteśmy zaszczyceni z Panem współpracować. — ukłonił się Clackson.

— Ja także, ale musicie wiedzieć, że zaraz mam kolejne spotkanie z kimś innym, więc proszę się streszczać, panowie.- Katamari władał angielskim jak bóg. Mówiono też, że operuje także włoskim, rosyjskim, polskim, chińskim i hiszpańskim. No i oczywiście swoim ojczystym japońskim.

Clackson ogarnął się należycie i z pokerową twarzą otworzył swoją wielką teczkę. Jednak jedyne, co z niej wyciągnął, to małą kopertę. Postawił je przed Rodrigonem oraz Katamari, czekając na odzew.

— Dokument i akta naszego zbiega. W środku znajduje się także dyskietka z jego portretem i dodatkowymi informacjami.

— Mógłbym zerknąć? — zapytał z uniesionym paluszkiem Yasue. Rodrigon usłyszał trzecim uchem, jak jakaś nastolatka pojękuje na widok ich błyskotliwego towarzysza. Niechętnie wyszarpnął wszystko Clacksonowi i oddał w czarne rękawice Katamariego.

Milioner analizował dokumenty bardzo dokładnie. Detektyw i jego pomagier od kilku minut wyciągali się znudzeni na siedziskach. Aż nagle i nieoczekiwanie Rodrigon wywęszył swoim szpiczastym nochalem pożądany zapach.

— Idzie mój prosiaczek z jajami! — uśmiechnął się na widok zbliżającej się młodej kelnereczki. Dziewczyna miała ze sobą tacę z parującą kanapką specjalnie dla niego. Dla Rodrigona. Podłużna buła, nadziana jajkami, bekonem, kotletem wieprzowym i majonezem. Oraz miłością. „Życzę smacznego” usłyszał przy uchu, gdy zamierzał wgryźć się w jadło.

Tak jakby dotyk śniadaniowej kanapki miał uruchomić jakiś czujnik, tak drzwi z impetem trzasnęły, wpuszczając do środka potężnego dryblasa. Facet miał idealnie dobrany garnitur, ale za krótki krawat i wyglądał na kogoś, komu nie powinno się tego mówić na głos. W mgnieniu oka i bez zastanowienia mięśniak złapał jeszcze ciepłe zamówienie Rodrigona i rozmiażdżył w dłoniach, czyniąc kanapkę brązową plwociną. Dokładnie przyjrzawszy się, odłożył wszystko delikatnie z powrotem. To śmieszne, że po tym wszystkim obchodził się z resztkami kanapki jak z małym dzieciątkiem.

— Co ty robisz! — Rodrigon patrzył i nie dowierzał. Obrócił się z szokiem do dryblasa i musnął palcem jego dopasowany garnitur. — Facet, ja znam kogoś kto ci wykrzywi ten twój…

— Ochłoń. — oznajmił ze spokojem Katamari, najwidoczniej sfrustrowany przerwaniem lektury. — Sammy robił to dla naszego, dobra, mojego dobra.

— Miał nas ochronić przed kanapką? — podrapał się po głowie Clackson.

— Chwilunia… — Detektyw z nagła wywęszył pewne powiązania. — To twoja sprawka, lalusiu? Grzebiesz mi w jedzeniu jak jakaś mysz? Słuchaj, gryzoniu, psujesz mi dzień!

Katamari otrzepał ze swojego płaszcza plwociny oszczerstw.

— Najwidoczniej nie jesteś świadomy, jak wielu ludzi ginie co roku przez bomby ukryte w zamówionym jedzeniu. — rzekł Japończyk spokojnym tonem i zaczął jeść jabłko wyjęte z kieszeni. — Sammy to mój ochroniarz, tak.

— Powiedz mi, kto normalny ukrywa bomby w jedzeniu? — Detektyw wskazał na swoją zgwałconą kanapkę, ani trochę niepocieszony z tego wyjaśnienia. Jak już umrzeć, to z jajkiem i bekonem w ustach. Zawsze to lepsze niż postrzelenie przez szalonego dzieciaka z glockiem.

— Panie Rodrigon, w mojej karierze ważna jest nie tylko dokładność, ale i ostrożność. To dlatego jeszcze żyję. Połączenie tych dwóch arcyważnych cech to przepis na awans mojego pokroju.

— Co ty bredzisz, gryzoniu! — Raphael Rodrigon był w jeszcze gorszym nastroju niż na początku rozdziału. Minął niecały kwadrans, a on już ma dość tego młodzika od siedmiu boleści. Milionerzyk. Ciekawe skąd wziął te pieniążki… — W tej robocie liczy się dobrze wykonana praca mimo wszystko. Nie ma czasu na płacz i dbanie o własne bezpieczeństwo, szczególnie, gdy w zasięgu ręki mamy takich niebezpiecznych typków jak on.

Jego palec wskazywał na trzymane przez Katamari akta. Tak się składa, że już przeczytał opis podejrzanego i obejrzał jego zdjęcie. Typowej urody rozczochrany smark. Trochę żółty na twarzy. Czarne włosy i oczy. Opadnięte powieki i uśmiech mówiący „Jestem królem jezdni”.

— Panowie, zabieram to do wglądu moim ludziom. — Katamari wstał, zostawiwszy na stole ogryzek zapakowany w plastikową torebkę. „Jaki sterylny” pomyślał Rodrigon. Clackson skinął głową i także wstał, by podać Japończykowi dłoń. Jednak ten obrócił się i tylko trzepnął płaszczem jego wyciągniętą rękę.

W tym samym czasie do baru znów wparował Sammy i jakiś inny Sammy [wyglądali identycznie]. Tym razem podeszli do swojego szefa z jakąś nowiną. Słychać było pomruki i westchnienie. W końcu Katamari obrócił się do Rodrigona.

— Nasz sprawca ucieka z miasta.

— On??? — Rodrigon i Clackson w tym samym czasie odskoczyli od stołu.

Rodrigon szybko zmarszczył brwi i rozkazał natychmiastowe złapanie go. Mimo że nie był milionerem, nie był piękny, nie miał kariery ani wpływów tak jak Katamari, to on, stety czy niestety, dowodził tą sprawą. Doktor Katamari był tylko pomocnikiem, marionetką. A Clackson robił to co zawsze. Wysyłał wiadomości, asystował i nosił swoją teczkę z pierdołami.

Kilkanaście radiowozów i wielka limuzyna ruszyły w pościg przez całe miasteczko. Rodrigon siedział na tyłach limuzyny obok kompana Clacksona. Wodził palcem po skórzanych, białych oparciach. On już dorwie tego pchlarza. Jest tego pewien.

Rozdział V

Droga żółtego rumaka

— Przekroczyłeś prędkość? Policja siedzi nam na ogonie. — zaalarmowała Annalee, kiedy po obejrzeniu się dostrzegła czerwonego koguta na horyzoncie. Prawdopodobnie byli niecałe kilka kilometrów od miasteczka. Welcome Way, podobnie jak cała okolica, była spokojną szosą o gładkiej jak aksamit nawierzchni. Jechało się tu znakomicie, dlatego auta chętnie przejeżdżały przez miasto. Tym razem, jak na ironię, Droga Powitania posłużyła im za Drogę Pożegnania.

— A skądże. — zmarszczył czoło Arthur. — Jestem na pięćdziesiątce.

Postanowił przyspieszyć. Nie podobał mu się ten pościg.

— To czemu są na sygnale? — wtedy Annalee olśniło. — Sądzisz, że to przez Sheldona?

— Niemożliwe. Nie dowiedzieliby się o niczym tak szybko. Zaciśnij pasy, Aalee, będziemy pędzić.

***

W tym samym czasie Rodrigon i Clackson śledzili poczynania jadącego przed nimi jednośladu. Katamari zajmował miejsce przy kierowcy, mając najlepszy wgląd na sytuację, jednak zamiast z tego korzystać, lekkomyślnie oglądał swoje chude palce.

— Podejrzany porusza się żółtą Vespą 50 z prędkością 55 km/h. Właśnie przyspieszył, jest teraz na siedemdziesiątce. Poruszamy się trasą Welcome Way w stronę autostrady. Clackson, notujesz?

— Zapisane. — Clackson zerknął na swojego szefa zza grubego, skórzanego notatnika. Pisał jak dziki. Od młodych lat miał styczność z księgowaniem, grubymi dziennikami i stertą papierów. Od czterogodzinnego snu i hektolitrów kawy niemal całkowicie wyłysiał, a zakola niesamowicie eksponowały jego jajowatą czaszkę.

— Może przyspieszymy i zajedziemy im drogę? — zaproponował Rodrigon, zwracając się do ogółu.

— Wykluczone. — przyciął mu entuzjazm Katamari.

— Niby czemu?

— Nie czytałeś procedur? Najpierw musimy włączyć sygnał i uprzedzić ściganych. Nie jesteśmy kaskaderami.

To tak, jakby wyprzedzenie kogoś było jakimś wielkim wyczynem, pomyślał Rodrigon. Pewnie boi się o nowe autko, że coś mu się stanie. I pewnie sam skubany stworzył te nieznane nikomu procedury. Ale ktoś w końcu, kurna, musi ich złapać.

— Proszę się zatrzymać! — zagrzmiał dudniący głos, po czym uruchomiono syreny. Detektyw i pomagier Clackson zasłonili uszy. Ni stąd ni z owąd głowa Katamariego znalazła się za szybą okna i krzyczała przez megafon jak nie wiadomo co.

Annalee obejrzała się i wytrzeszczyła oczy.

— Jakiś Azjata na nas krzyczy. — pociągnęła za płaszcz Arthura.

— Chińczyk? Japończyk? — zapytał, a jego słowa zagłuszał wiatr.

— Skąd mam wiedzieć? Oni wszyscy wyglądają tak samo.

— Jesteśmy z policji. Proszę się zatrzymać. — powtórzył głos Profesora Katamariego. Nie był jednak świadomy, że uciekinierzy nie słyszeli go wyraźnie. By upewnić się, czy rozumieją przekaz po angielsku, powtórzył kwestię jeszcze kilka razy, w językach, które znał.

„Per favore, fermati”

„Остановитесь”

— Co oni tam szepczą? — Arthur odchylił głowę na bok, by jednocześnie spojrzeć za siebie i mieć oko na drogę. Tutaj, na Welcome Way, zdarzały się przebiegające sarny bądź pełzające menele.

— Nie jestem pewna. Chyba coś o Ferrari. Może się chwalą swoim Ferrari? — odparła Annalee. — Nie, czekaj, to przecież mercedes.

„Yamete kudasai”

— Daj spokój, Katamari! Nie wiesz, że kryminalistom chodzi o to, by uciec? Nie zatrzymają się, bo ich o to prosisz. — Rodrigon sfrustrował się całą tą sytuacją i ukradkiem wymacał w kieszeni świeżo zakupiony pistolet. Ten nabój miał ochotę wykorzystać na tego bezczelnego Japońca, jednak wiedział, że musi wydać strzał ostrzegawczy. — Clackson, zamień się ze mną. Ale najpierw otwórz okno…

Detektyw wychylił swój nos na wiatr. Nabita broń czekała w jego spoconych dłoniach. Wyciągnął się na tyle, by jego plecy ocierały się o krawędź okna. Po kilku próbach udało mu się namierzyć tylne koło Vespy 50 z kobietką na bagażniku. W duchu zmówił modlitwę, by nie strzelił jej w nogę, bo miałby taką rozprawę w sądzie, że nawet jego fikcyjna Julie by go zostawiła.

Padł strzał. Echo tego huku jak i rozrywającego gardło, struny i śledzionę krzyku, rozbrzmiało pomiędzy pustynnymi górami o płaskich szczytach. Tutaj było ich na pęczki. Tak samo jak koloru pomarańczowego. Rodzinne miasto Arthura zbudowane zostało dwa wieki temu w tak zwanej Dolinie Czerwonych Skał, którego klimat cechowała pogodność i naszpikowana toksyną kolczasta flora.

— Strzelają do nas! — Annalee w panice odsunęła się do przodu. Tylne koło pojazdu wydawało brzydki klekoczący dźwięk. Przy tej prędkości zamieniał się w mlaskanie śliskimi wargami.

— Bum, przebita opona! — pogratulował sobie Rodrigon, jakoby ten strzał miał być w dziesiątkę.

— Siadaj, Rodrigon. — machnął ręką Katamari.

— Dla ciebie Detektywie Rodrigon.

— Co pan teraz zamierza? — zabrał nagle głos Clackson. Jedną ręką przytrzymywał kapelusz, który przy najbliższym wiaterku próbował opuścić jego łysinę.

— Z klekotem daleko nie zajadą, mówię wam. Staną przy najbliższej stacji.

Arthurowi coraz trudniej było przycisnąć gaz. Nigdy wcześniej nie musiał uciekać przed armią kogutów, strzelającym facetem i własnymi błędami naraz. Napędzana strachem Vespa sama pruła na jednym kole i nie sposób było ją zatrzymać.

— Dlaczego oni strzelają?! — Annalee próbowała przekrzyczeć wieczorny kalifornijski wiatr. Arthur tylko kiwał głową i zaprzeczał, gdyż sam nie znał odpowiedzi.

Rodrigon nabijał kolejny nabój. Robił to niechętnie, gdyż był niemal pewien, że uciekająca para szybko się podda. Nigdy nie widziałem takiego szybkiego moturka, pomyślał na głos i wymierzył ostatni posiadany nabój…

— Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. — Clackson szarpnął za ramię Detektywa. — Może się z tego zrobić karambol. Między nami jest coraz więcej samochodów.

— Clackson, musisz mnie wysłuchać, kolego. — Rodrigon nastroszył brwi i przybrał poważny ton. — W życiu są czasem takie chwile, kiedy ryzyko to jedyne rozwiązanie. Musisz zaufać swojej broni nim ktoś ci ją zabierze i w ciebie strzeli. Rozumiesz mnie teraz?

— Nie. To chyba niezgodnie z prawem.

— A uciekanie przed służbami już jest dobre, tak? Odsuń się, muszę zakończyć tę imprezkę.

O tej porze na Welcome Way robiło się tłoczno. Cadillaki wypełnione wyszykowanymi na huczny wieczór, naćpanymi nastolatkami, pędzące karetki wiozące naćpane nastolatki, starzy kowboje w autach imitujących krówska na prerii, czy też rodzinne wycieczki, jadące z północy ku zaczerpnięciu czerwonego pustynnego powietrza. To wszystko i wiele, wiele innych smaczków, jak świąteczna ciężarówka Moka Coli, jechało w różne zakątki kraju na słoneczną majówkę. Prócz oczywiście naszych bohaterów.

Wóz Katamari przeciskał się niezgrabnie przez powoli rosnący korek. Arthur palił laczka między dwoma osobówkami. Wiedział, że zaczął przyciągać wzrok kierowców. Jakiś kilkuletni dzieciak z wybitymi zębami doklaskiwał mu zza szyby rodzinnego busa.

— Musimy ich zaskoczyć. — stwierdził Arthur, kiedy brzdąc zaczął pukać w szybę i chichotać. — Trzeba ominąć korek.

— Miejmy nadzieję, że skoro są tu ludzie, nie będą już otwierać ognia.

Arhur zdziwił się, skąd u Annalee takie słownictwo jak ‘otwieranie ognia’. Wtedy sobie przypomniał, że przecież jej ojciec, zawodowy strzelec, swoją miłość do broni przeniósł na całe swoje potomstwo. Annalee była dyplomatycznym dzieckiem, które wolało o broni poczytać niż jej używać. I choć nigdy nie interesowała się rodzinną pasją, z pewnością nabyła kilka informacji i zwrotów.

Para zauważyła, że mercedes zmuszony był zwolnić z powodu korków. Na ich nieszczęście, oni też musieli przystopować. W pewnym momencie Vespa niemal przestała się poruszać. Korek na dobre.

— Pieprzeni turyści! — zaklął Rodrigon, opluwając sobie brodę.

— Stoimy.- zaalarmował Katamari, czyli Pan Oczywisty.

— Widzę, że stoimy! Stoimy jak gówno w dupie. Tak jak wszystkie auta. Uciekinier porusza się motorem i jest w stanie swobodnie przejechać, a tym samym uciec.

— Ale stoi, proszę pana. — Clackson ścisnął mu przedramię. — Nic się nie stanie, jak trochę poczekamy. Wyrównały się nam szanse, otóż jak my stoimy, to on też, a jak się ruszymy…

Trzasnęły drzwi auta. Rodrigon znajdował się już za szybą. Katamari zmarszczył czoło w rozzłoszczonym grymasie.

— Co pan wyprawia? — syknął, otwarłszy okno. Rodrigon stał między dwoma autami, stojąc na linii ciągłej i nabijając broń. W milczeniu ruszył przed siebie, gdzie niecałe trzydzieści metrów od niego znajdowała się jego żyła złota- żółty skuter.

Annalee odwróciła się po raz kolejny i tym razem pobladła. Ten straszny facet podążał w ich stronę, a co gorsza, miał ze sobą pistolet. Gwałtownie zaczęła obracać głową, szukając pomocy u towarzyszących im kierowców. Nikt chyba nie zwracał uwagi na kroczącego między samochodami dziada, a przynajmniej tak jej się wydawało.

— Arthur, skarbie… — tylko tyle zdołała z siebie wydusić, nim potrząsnęła jego ramionami. Arthur obrócił się i wytrzeszczył oczy. Tego w planie nie było.

Detektyw Rodrigon przybrał naostrzony, zębiasty grymas. Pewnie już w myślach zakuwał ich w kajdanki. Pod czarnym wąsiskiem wisiała gruba dolna warga, która pod wpływem rozciągnięcia przybrała intensywnie różowy kolor. Oczy także wydawały się rubinowe, choć mogła to być jedynie iluzja z powodu silnego stresu. Arthur cisnął palce na hamulcu, jakby to miało coś dać. W na co dzień pełnej pomysłów głowie zauważył całkowity ich brak, a jak na złość, nawet najbardziej debilna idea mogła okazać się pomocna.

— Dlaczego nagle wszystkim zachciało się jechać przez tę pieprzoną drogę! — syknął, mając niebywałą ochotę przypierdolić obuwiem o stojący obok pojazd, ale w ostatniej chwili zauważył za jego szybą łysego, grubego osiłka o odstających spod pach czarnych łodygach. Zapewne obok siebie miał kij lub siekierę, którym mógłby sprać takiego szczeniaka jak on, lecz Arthur już był przekonany, że do powalenia go wystarczy sama pięść. Dlatego zawsze trzymał się z Sheldonem.

Annalee wydała pisk. Usłyszała za sobą zgrzyt nabijanej broni. Arthur odwrócił głowę.

— Myślicie, że mi uciekniecie, gówniarze? — Rodrigon niesamowicie zniżył głos. Celował do nich, gotowy do strzału, gdyby skomplikowano mu sprawę.

— Jestem dobrym obywatelem.- Annalee uniosła powoli ręce. — Mój mąż także. Nic nie zrobiliśmy.

— Poproszę dokumenty. Zejdźcie z pojazdu. — detektyw wydał stanowczy rozkaz. Jak powiedział, tak zrobili, choć niechętnie.

— Najpierw chciałbym wiedzieć, o co jesteśmy oskarżeni. — odezwał się Arthur, gdy w końcu znalazł w kieszeni swój tracący ważność w tym roku dowód. Nie lubił tego zdjęcia, pochodziło z końca liceum, kiedy dopiero co regenerowała mu się grzywka po haniebnym wypadku ze spawarką. Rodrigon wyszarpnął dokument i przyrównał go do tego, który dostał od Annalee.

— Nie pasujecie do siebie. — zmrużył oczy, wpatrując się w obie fotografie, po czym złożył je razem.- Arthur, tak? Atrhurze, zostałeś przyłapany na gorącym uczynku wczoraj, w barze Francesco Gabana.

— Francesco Gabana? — Annalee spojrzała na męża. — To tam, gdzie grasz w bilard?

— Byłem tam, owszem. Ale nie pamiętam, żebym coś zrobił. Wypiłem tylko dwa piwa. — Arthur podrapał się po kieszeniach, zastanawiając się, co takiego zaszło w jego ulubionej nocnej knajpce.

— Niedawno właściciel zamontował kamerę w barze, która około godziny dwudziestej trzeciej uchwyciła, jak zakrada się pan do barku i kradnie z niego cztery butelki, po czym wychodzi.

Nastała niezręczna pauza w dialogu. Annalee zatkała blade usta, zaciął jej się oddech. Uporczywie przeklepała kieszenie w poszukiwaniu leku, który na szczęście spakowała tuż pod ręką. Arthur zaczął myśleć. Tak, jak zwykle dwa razy w tygodniu, udał się do baru Francesco w godzinach wieczornych. Przeważnie była to dwudziesta pierwsza. Ale tym razem zjawił się godzinę wcześniej, gdyż miał w planach porządnie postukać w bile i imitacyjnie zagrać na butelce piwa lecącą w tle serenadę. Tak, zgadliście. Było to w dniu, kiedy Sheldon ostatecznie stracił nad sobą kontrolę. Arthur fatycznie wypił dwa piwa i trochę postukał w bile, ale dalsza zabawa przelała się na drinki mocniejsze.

— Musiał mi się urwać film. — mruknął tylko pod nosem. Rodrigon pokręcił swoim.

— Od dwóch piw? Arthur, jeśli naprawdę gwizdnąłeś te piwa… — Annalee przybliżyła mu do twarzy grożący palec.

— Ale przyrzekam, zrobiłem to niepoczytalnie! — chłopak wręcz podskoczył ze złości. W głębi duszy jednak odczuł ulgę. Gliny ścigały go tylko za kradzież, a on głupi myślał, że cały świat wie o jego eksperymencie! Czy to nie jest idealny przykład szczęścia w nieszczęściu? — Dobra, czy jak oddam się w areszt, to da mi pan spokój? Muszę odwieźć żonkę do Fresno, więc przed nami kawał drogi.

Detektyw Rodrigon zirytował się. Tyle czasu, nabojów i paliwa poświęcili na takiego rozczochranego szlaufa, a ten, koniec końców, tak po prostu chce się wsadzić za kratki? W głowie zapaliła mu się czerwona lampka, która mimo upływających lat nigdy jeszcze nie wywróżyła pomyłki. Chłopak ten był bardzo specyficzny. Nie mówiąc już o sposobie wyrażania uczuć, podskakiwanie itd., mało kto oddycha ze spokojem, słysząc dotyczące go zarzuty. Mimo to nie miał innych podstaw, by go aresztować za coś większego. Nie miał, aż do chwili, kiedy pomiędzy skórzanymi butami młodzieńca zauważył pewną połyskującą, niebieską rzecz.

— W takim razie niech pan z nami pojedzie. — odrzekł detektyw. Co to? Czy to jakiś klejnot? A może zwykłe sreberko?

— Jestem zawiedziona. — syknęła Annalee, wracając do Vespy. — Tylko co mamy zrobić z pojazdem, panie władzo? Nie mam prawa jazdy na skuter, żeby jechać za moim głupim mężem na komisariat.

— Niech pan mi wyjaśni tylko… Cóż to? — Rodrigon odbiegł od tematu, schylając się nisko po znalezisko. Dygresji nikt się nie spodziewał.

A Arthurowi ugięło kolana. Dosłownie, piszczele zapadały się pod ciężarem zdrętwiałego ciała. Boże, skąd to wypadło? Boże, złapali go. Złapali zabójcę Sheldona i narkotykowego producenta garażowego. Zaaresztują go. Niee, od razu wsadzą na dwa tysiące lat za gęste kratki, będzie siedział. W towarzystwie dwóch goryli. Jeden skazany za zabójstwo, drugi za gwałt. Każdy będzie wiedział, że nie jest chojrakiem. Nigdy już nie będzie tak jak dawniej. Nie uzyska niczyjej pomocy. Wykorzystają to, pewnego dnia obudzi się martwy, w kałuży krwi i moczu.

— Proszę mi to dać. — rzekł krótko Arthur, głosem cierpiącego na zatwardzenie. Natychmiast, jakby odzyskał czucie w kończynach i otrzymał od diabła drugą szansę, rzucił się na Detektywa, który w pięści zgniótł jedną z zagubionych rodzynek. — Proszę pana!

— Hej! Pchlarzu, nie ubrudzisz mi płaszcza tymi lepkimi łapami. A kysz! — Rodrigon zaczął się szarpać i odpychać od agresywnego chłopaka. W jego oczach błyszczał strach, który Detektyw widział w szczególnych przypadkach. W jego zaciśniętej dłoni musiało tkwić coś naprawdę ważnego.

Annalee znów złapała się za twarz i jęknęła. Zawsze przypominała anemiczkę, ale teraz, przy tym biednym, przeciążonym bagażami skuterku, niemal nikła w oczach od swojej chorej bladości. Chwiejnym krokiem dała susa w kierunku szarpiących się mężczyzn.

— Pan nie rozumie, to pamiątka po babci! — krzyczał Arthur, co chwilę przerywając głośnym stękaniem. Detektyw nie wiedział, czy się śmiać czy złościć.

— Ja mam w to uwierzyć? Policja to sprawdzi. — Rodrigonowi niemal eksplodowała żyła na nosie. — Do radiowozu!

W końcu odpowiednim chwytem wykonał obrót chłopakiem, zaciągnął mu ręce na plecy i skrępował wytrenowanymi przez lata palcami. Niestety, nie miał przy sobie kajdanek, które mu niezbędne pewnie leżały luzem w aucie. Annalee, widząc tę scenę, złapała Rodrigona za grube i porządnie uszyte fraki.

— Jest pan bez serca! — krzyknęła, aż wszyscy z otaczających ją stojących w korku samochodów zwrócili na nią szczególną uwagę.- Babcia Arthura byłaby załamana.

— Panienko, nie wtrącaj się. — odrzekł Detektyw, nie zważając na jej błagalny ton, przy którym Arthur zawsze ulegał. Chłopak został popchnięty przed siebie, w stronę radiowozu. Ale on miał asa w rękawie.

I pewnie już siedziałby na tylnym siedzeniu w towarzystwie policji, gdyby nie spontaniczny i udany obrót spraw. Arthur z nagła gwałtownie wyprostował zgięte plecy i uniósł wąski podbródek. Detektyw Rodrigon poczuł uderzenie w nos i zawył, łapiąc się za niego. Tym samym chłopak uwolnił się z ucisku skórzanych rękawic, a gdy poczuł niedocenianą wcześniej wolność, rzucił się w stronę Vespy.

— Wsiadaj! Szybko! — wykrzyczał, niemal wyszarpując ramię Annalee z jej szczupłego tułowia. Ta z krzykiem poszła jego śladem i oboje wskoczyli na żółty pojazd.

W ostatniej nanosekundzie uniknęli twardej ręki nieugiętego Detektywa Rodrigona. Vespa ruszyła z piskiem, pozostawiając po sobie delikatny ciemny ślad. Mimo flaki, wystartowała niemal niezawodnie. Mężczyzna, wściekły jak nigdy dotąd, wycofał się do limuzyny Katamariego.

— Gońcie ich! — rozkazał w stronę kierowcy. Katamari rozchylił usta w niemałym zaskoczeniu.

— Tkwimy w korku, nie widzi Pan? — Japończyk wskazał białym palcem przed siebie.

— Jak nic nie zrobimy, będziemy tkwić w dupie, Panie Katamari!

— Nie odpowiadam za to. — odrzekł po dłuższej chwili milczenia i odwrócił wzrok.

W końcu chcąc czy nie chcąc, auto porwało się w pościg. Z początku powolne przeciskanie się przez tunel pomiędzy pasami jezdni przybierało na prędkości. Ale ryzykownym było rozpędzić się- naraziliby setki ludzi na niebezpieczny karambol. Gdyby zamienić się w ptaka i obserwować z jego lotu Welcome Way, odniosłoby się wrażenie, jakby cały świat, prócz policji i uciekinierów, zatrzymał się. Kierowcy aut, znużeni oczekiwaniem w korku, z ekscytacją obserwowali ten niewiarygodny wyścig. Inni byli przerażeni i pogłaśniali radio, słuchając najnowszych wiadomości. Inni z uśmiechem komentowali i obstawiali, czy chłopak i dziewczyna zostaną złapani. Jak na meczu, a brakowało jeszcze corndogów i trzasków puszek z napojami.

Na lokalnej rozgłośni przerwano właśnie program, by nadać komunikat o niebezpiecznym pościgu policji na głównej trasie wylotowej z miasta. Arthur i Annalee przekroczyli bezpieczny próg prędkości, jadąc slalomem. Arthur czuł się, jakby został kopnięty w jajca- a może i tak się stało, tylko przez nerwy niczego nie pamięta. Annalee kręciła załzawionymi oczami, przyjmując szaleńczy wyraz twarzy. Syrenę słyszała coraz wyraźniej, z każdym tchem, przerywanym głośnym „ŁUUUU”.

— Przepraszam, Aalee! — nadarł gardło Arthur, nie spuszczając wzroku z trasy.

— Dobra, to nie czas i miejsce, jedź! — odpowiedziała mu wrzaskiem.

— Nie, nie rozumiesz, Aalee. Muszę to powiedzieć teraz, bo się boję, że to nasza ostatnia przejażdżka!

— Nie ostatnia, Arthur! Nie zastrzelą nas!

— Nie o to mi chodzi!

Vespa nadal manewrowała. Powoli zaczynała wjeżdżać w strefę ciężarówek. To jak wpłynąć między rekiny pod postacią malutkiego błazenka.

— A więc o co? — zapytała Annalee, gdy nagle wypowiedź urwała długim, przeciąganym krzykiem.

Przed nimi jechała pochylona i pusta laweta. Kąt 45 stopni. Idealna jako narzędzie do wykonania sceny kaskaderskiej. Arthur, nie, stój…

Kierowca limuzyny ciskał gaz ostrożnie. Nie podobało się to Rodrigonowi, który zaczął gubić widok żółtego skuterka. Katamari miał to w głębokim poważaniu, natomiast półłysa pała Clacksona lśniła od potu. W wozie panowała napięta atmosfera, w której gęstwinie nikt nie odważył się palnąć słowa. Nikt, prócz Detektywa.

— Nie widzę ich, gdzie oni są? — zaczął niecierpliwie szarpać się w pasach bezpieczeństwa. — To ja powinienem prowadzić. Nie zgubiłbym ich tak łatwo.

— To doświadczony kierowca. — odrzekł ze spokojem Katamari. — Wie, co to przepisy.