Qedesha - Rafał Kosowski - ebook

Qedesha ebook

Rafał Kosowski

4,6

Opis

Los nie oszczędza Aberes niczego. Po nocnej ucieczce z pułapki zastawionej przez męża, bohaterka wraca do rodzinnego miasta i pod przybranym imieniem próbuje ułożyć sobie życie. Jednak przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Odtrącona przez bliskich, musi sama stawić czoła życiu. Może liczyć tylko na dwie wierne przyjaciółki. A choć ma przy sobie dziecko, dla którego musi żyć i być silna, Aberes nie radzi sobie z trudnymi wyborami i coraz bardziej brnie w bagno niemoralności. Z królowej staje się świątynną prostytutką.
W międzyczasie kraj dojrzewa do wojny. Z południa nadchodzą alarmujące wieści o kolejnych zwycięstwach armii zbiegów z Egiptu, którzy po czterdziestu latach wędrówki przez pustynię, błyskawicznie zajmują Zajordanie, i wkrótce staje się jasne, w jakim celu przybyli pod bramy Kanaanu. W Jerychu panuje atmosfera strachu, która wydobywa z ludzi najgorsze cechy. W obawie przed zdrajcami mogącymi spiskować z najeźdźcą, szpiedzy króla zaczynają interesować się tajemniczą przeszłością Aberes. Na domiar złego do miasta, wraz ze swymi demonami, przybywa jej prześladowca – Hetammu i odnajduje uciekinierkę.
Qedesha to opowieść o potędze zła, które w końcu zrzuca maskę i dopada swoją ofiarę, by ją upodlić i zniszczyć. Gdy ginie wszelka nadzieja, a przyszłość pozostaje niedostępna za zatrzaśniętymi drzwiami, właśnie wtedy zaczyna działać Ten, dla którego nic nie jest niemożliwe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 576

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Motto

Tych drzwi już nie otworzę

Nie chcę i nie potrafię

Zatrzasnęły się wbrew mej woli

Odgradzając od jedynej przyszłości, jakiej pragnęłam

Odtąd świt zawsze krwawy, zawsze przykry

A słońce zwiastunem cierpienia

Więc niech zostanie tam, po drugiej strome

Bo nigdy za nim nie zatęsknię

Choćby nieruchome stanęło na środku nieba

I błagało o chwilę mojej uwagi

Nawet nie spojrzę w jego kierunku

Mym przeznaczeniem mrok

Niech weźmie mnie za rękę

Niech ułoży w chłodzie i ciszy, pozwoli zasnąć

Odgrodzi od dni zbyt długich i samotnych

Zabroni myślom pędzić ku temu, co niemożliwe

Niech więc stanie się ciemność!

Gęsta i nieskończona

Dobrze mi w jej objęciach

Stronatytułowa

Stronaredakcyjna

Redakcja:

Zespół Vocatio

Redakcja techniczna:

Paweł Pietrzyk

Korekta:

Beata Kaczmarczyk

Projekt okładki:

Maciej Garbacz

Copyright © 2011 by Oficyna Wydawnicza „Vocatio”.

All rights reserved.

Wszelkie prawa do wydania zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

W sprawie zezwoleń należy zwracać się do:

Oficyna Wydawnicza „Vocatio”

02-798 Warszawa, ul. Polnej Róży 1

e-mail: [email protected]

Redakcja: fax (22) 648 63 82, tel. (22) 648 54 50

Dział handlowy: fax (22) 648 03 79, tel. (22) 648 03 78

e-mail: [email protected]

Księgarnia Wysyłkowa

02-798 Warszawa 78, skr. poczt. 54

tel. (603) 861 952

e-mail: [email protected]

www.vocatio.com.pl

ISBN 978-83-7829-044-5

1 Żołnierze Fortuny

Dzisiaj bez kraju i ziemi Jutro świat dzielić będziemy

GĘSTEGO, nagrzanego powietrza nie chłodził nawet najmniejszy powiew. Pustynia pogrążona w ciszy późnego popołudnia powoli przygotowywała się do wieczornego odpoczynku. Tym wyraźniej dało się odczuć drżenie ziemi. Wzmagało się, potężniało, natarczywe i ponure jak dudnienie tysiąca kowalskich młotów. Wreszcie, zza szerokiego na pół mili łagodnego piaszczystego wzgórza wyłonił się szwadron rydwanów i przetoczył po jego grzbiecie. Wozy sunęły w luźnej formacji, niezbyt szybko, rozciągnięte jak szczypce ogromnego skorpiona. Ich lekkość zdawała się drwić z sennego klimatu otoczenia, jakby konie biegły na królewskiej paradzie, a nie walczyły z gęstym i gorącym piachem pustyni. Tuż za nimi posuwali się piechurzy, cała kompania. Byli niczym uzbrojony w kolec odwłok skorpiona. Ich tarcze poruszały się miarowo, jak wiosła na królewskiej galerze, pasiaste chusty okrywające głowę przed skwarem furkotały niczym chorągwie. Groty włóczni podskakiwały, czekając na sposobność, by wbić się w ciała wrogów. Skorpion był gotowy i niecierpliwy. Ofiara wymykała się już zbyt długo.

Tylko jeden element wyraźnie nie pasował do bojowego charakteru oddziału. Trzy niezgrabne wozy do transportu ładunku, ciężkie i toporne, o prostopadłych burtach z desek, zaprzężone w dwie pary koni każdy, raziły swym widokiem na tle zgrabnych rydwanów. Oprócz woźniców wiozły także uzbrojoną po zęby załogę, by odstraszyć potencjalnych napastników. Żołnierze o srogich obliczach siedzieli po dwóch z każdej strony, gotowi do odparcia ataku, gdyby jakimś cudem eskorta nie spełniła swego zadania.

Dowódca zauważył zwiadowców dopiero wtedy, gdy pół tuzina postaci wynurzyło się spoza niewysokiej wydmy, gdzie oczekiwali na spotkanie. Podniósł prawicę, a wtedy jego oddział się zatrzymał. Konie parskały, wytrącone z równowagi nagłym postojem; rzucały łbami, biły kopytami, wzniecając niewielkie tumany pyłu.

Czarni jak heban zwiadowcy stali nieruchomo, jak wbici w piach, i tylko białka ich wielkich oczu poruszały się, obserwując Egipcjan. Krótkie włócznie i tarcze były zapięte na plecach. Przy takich zadaniach nie na wiele się przydawały. Ich główną bronią była znajomość pustynnych szlaków i nieludzka wręcz wytrzymałość. Przywódca był wyższy od pozostałych o głowę i szczupły, choć pod skórą grały doskonale wyrzeźbione muskuły. Trudno było odgadnąć jego wiek, jak w przypadku wszystkich niemal mieszkańców Czarnego Lądu. U Egipcjan nawet ciężki makijaż nie potrafił ukryć oznak zbliżającej się starości.

Z enigmatycznym uśmiechem na ustach zwiadowca podszedł pewnym krokiem ku pierwszemu z rydwanów i skłonił się lekko, pozdrawiając kapitana Fensu-An, który właśnie zeskakiwał z powozu. Nawet stojąc na ziemi, sylwetką górował nad otoczeniem. Hełm z krokodylej skóry pomalowany na czarno zlewał się w jedną całość z doskonale ułożonymi włosami, dodatkowo zwiększając wzrost kapitana. Zbroja z linothoraksu, wytrzymałego materiału uzyskiwanego z kilku warstw płótna zszytych i nasączonych żywicą, pokryta brązowymi łuskami, osłaniała potężny tors i ramiona o barwie miedzi. Jednak pomimo emanującej z kapitana siły i władzy nie zdołał ukryć niepewności czającej się w oczach.

Egipski woźnica stale taksował go spojrzeniem spod przymrużonych powiek. Oczy młodego adiutanta stojącego na platformie sąsiedniego rydwanu co chwilę przeskakiwały od stojących na wzgórzu zwiadowców do ich przywódcy. W wejrzeniach oficerów czaiła się zawodowa żołnierska podejrzliwość wobec obcych. Nie ufali ludziom z plemienia Massi-Kufa, którego nazwa oznaczała gatunek niebezpiecznego i zdradliwego węża. Zwiadowcy wypowiadali ją tak, jakby dzielili z gadem wspólny język.

Spięta twarz kapitana świadczyła o tym, że podziela nastroje swoich ludzi. W wojskach faraona walczyło, co prawda, wielu najemników z Nubii i Kusz. Bez nich Egipt nie odniósłby tylu znakomitych triumfów – co do tego nikt nie miał wątpliwości, jednak pustynni łowcy należeli nie tyle do innego narodu, co wręcz do innego gatunku, i nigdy nie było pewne, po czyjej stronie są tak naprawdę. Ich postawa i błyszczące oczy zdawały się przekonywać, że służą jedynej prawdziwej królowej: Pustyni, i nawet będąc na usługach Egiptu, pozostaną lojalni tylko wobec niej.

Żołnierze czuliby się lepiej, gdyby zwiadowcy byli Egipcjanami, ale tylko synowie tego i nielicznych innych plemion potrafili biec cały dzień i znaleźć to, czego szukali. A zadanie, do jakiego zostali wynajęci, wymagało właśnie tego – szybkiej i dyskretnej wymiany informacji, i to na sporych dystansach. Bemzi, jak zwał się ich przywódca, nieraz oddawał kapitanowi spore przysługi. Jego informacje zawsze były precyzyjne i dostarczane na czas. Dla kogoś odpowiedzialnego za spokój i porządek na wschodnim pograniczu, gdzie mimo dominacji faraonów krzyżowały się wpływy i kultury mnóstwa wielkich i mniejszych ludów, aktualna i dokładna wiedza o ich działaniach i zamiarach była na wagę złota.

― Czy już? ― zapytał krótko kapitan, próbując odgadnąć odpowiedź z jego oczu, zanim padną pierwsze słowa.

― Tak, wielki Fensu-An ― odparł zwiadowca łamanym egipskim. ― Sašu jeszcze tej nocy iść na szlak.

Kapitan skrzywił się z niesmakiem. Sašu… Czym byli? Liczne opowieści krążące po pograniczu malowały ponury, odrażający obraz. Ci pustynni łupieżcy jawili się bardziej jak pół hieny, pół demony, niż ludzie, a ich dzikie twarze i wrzaski już od miesięcy budziły popłoch wśród karawan podążających północnym szlakiem. Ostatnio nawet żołnierze zaczęli tracić morale z powodu wyczynów ich band. Zbóje okazywali się świetnie zorganizowani i prawie nieuchwytni, a gdy już doszło do potyczki, bili się zajadle, jak najlepsi weterani wojsk faraona. Doniesienia o coraz liczniejszych incydentach zaczęły wreszcie docierać do królewskiego pałacu. Sašu mimo swej niewielkiej liczebności stanowili nie lada problem. Najwyraźniej, niepokojenie konwojów przestało im wystarczać, i od paru miesięcy z konieczności posyłano coraz to większe oddziały dla ochrony granicznych siół i miasteczek. Jednak atak zawsze następował tylko wtedy, gdy mieli przewagę. Doskonale wykorzystywali okoliczności. Relacje naocznych świadków, zazwyczaj niewielu pozostałych przy życiu, rozchodziły się błyskawicznie po wschodnich rubieżach, karmione przez strach i wybujałą ludzką wyobraźnię. Niejedna wojna nie niosła ze sobą takiego popłochu, jak wieści o Sašu i ich dowódcy o przezwisku „Wilk”, który bezpośrednio dowodził niemal każdą akcją i zyskał sobie sławę, o jakiej niejeden dowódca faraona mógł tylko marzyć.

― Czy domyślają się czegoś? ― Głos Egipcjanina lekko zadrżał. Wciąż nie był pewny powodzenia planu. Wszystko zdecyduje się w najbliższych godzinach.

― Nie. Chciwość krzywi ich rozum. ― Murzyn uśmiechnął się złośliwie. ― Bardzo złota chcą. Moi ludzie obserwują… Gdy coś zmieni się, my zaraz powiemy, czcigodny.

― Doskonale. ― Fensu-An powoli zaczął się odprężać. W jego ruchach znów pojawiła się stanowczość, a oczy zabłysły, jakby już zobaczył zwycięskie zakończenie. ― Śledź Sašu. Przybędziemy na szlak po świcie. Dobrze się spisałeś, Bemzi. Ruszajcie.

Czarna postać dołączyła do pozostałych, po czym wszyscy zniknęli wśród wydm tak nagle, jak się pojawili. Tylko znikające na wschodzie ślady na piasku świadczyły o ich niedawnej obecności. Kapitan nie poświęcił im więcej uwagi.

― Ruszamy w stronę Esjon-Geber ― zwrócił się do adiutanta. ― Rozbijemy obóz w Araba, dwie mile za miastem. Ty szybko ruszaj przodem i przekaż dowódcom szwadronów i nosicielom sztandarów, że chcę spotkać się z nimi właśnie tam. Natomiast ich oddziały muszą zostać ukryte po drugiej stronie i czekać w pełnej gotowości, zgodnie z planem.

A plan był prosty. Sašu mieli dowiedzieć się, że Traktem Królewskim zmierza do Damaszku bogaty konwój. Sądząc po tym, co powiedział Bemzi, wieści już do nich dotarły i wywołały oczekiwany odzew. Tyle że była to mistyfikacja, bo konwój nie wiózł niczego cennego – po wkroczeniu na teren działania band, wozy tylko z daleka miały wyglądać jak obładowane i pilnie strzeżone, by zwrócić na siebie uwagę. Eskorta była bardzo silna – pięćdziesiąt rydwanów i dwustu piechurów, co dodawało fortelowi wiarygodności, jednak nie miało odstraszyć napastników. Ich siły szacowano na jakieś pół tysiąca mieczy, więc mogli pokusić się o skuteczny atak i rabunek ładunku. Zwiad Sašu na pewno dość dobrze orientował się w ruchach oddziałów na zachód od niziny Araba, ale nie mogli wiedzieć, że Fensu-An jeszcze przed ostatnią pełnią księżyca umieścił swoje siły także na wschodzie, w pobliżu traktu do Tema, miejscowości leżącej na wysokości Tell Al Amarna, tyle że po drugiej stronie zatoki. Kolejne trzy szwadrony rydwanów i dwie kompanie piechoty właśnie nadchodziły do miejsca spotkania. Do tej pory niedostrzeżone, skoro pustynni zbóje jednak zdecydowali się na atak.

― Tym razem nie uciekniesz, Wilku. ― Kapitan wciąż pamiętał szczupłą sylwetkę herszta zbójów, która wraz z innymi chyżo znikała za horyzontem, zanim jego oddział zdołał przyjść napadniętym z odsieczą.

*

Nikt nie spodziewał się, że po wyjątkowo ciepłym wiosennym dniu noc okaże się tak chłodna. Nawet drapieżniki pozostały w kryjówkach, przynajmniej te czworonogie. W ciemności rozbłysły białka oczu. Bemzi szedł po cichu. Wiedział, że jeśli tamci nadejdą, to będą równie bezszelestni. Przybycie swoich zleceniodawców poczuł doskonale wytrenowanym szóstym zmysłem, zanim słuch złowił ciche szuranie stóp na piasku. Wkrótce też w bladym świetle półksiężyca zobaczył ich niewyraźne sylwetki. Zza skały wyszedł mężczyzna. Ciemne szaty i chusta okrywająca twarz czyniły go niemal niewidzialnym. Po chwili pojawiły się za nim kolejne dwa cienie.

― Bardzo spóźniacie ― warknął Bemzi w języku przypominającym jakiś kananejski dialekt. Potrafił porozumieć się w kilku językach, jednak nigdy nie dbał o poprawność. Wystarczała mu w miarę skuteczna komunikacja.

Przybysze nie odpowiedzieli. Jego wzburzenie nie robiło na nich wrażenia. Skoro przyszli później, widać mieli ku temu powody, i nikomu nie zamierzali ich wyjaśniać. Stali jak posągi, wysocy, pozornie obojętni, choć każdy inny na ich miejscu miałby nerwy napięte jak postronki. Ich pewność siebie uspokoiła zwiadowcę. Odwrócił się i ruszył w kierunku, z którego nadszedł. Khetu podążyli za nim w całkowitej ciszy. Po przebyciu kilkuset kroków przewodnik się zatrzymał.

― Obóz za wzgórzem.

― Czy czegoś się domyślają?

― Nie, Wilku, ale nieufni. Źle patrzeli na nas. Boją się.

― Dobrze, Bemzi. Weź swoich ludzi i chodź z nami. Do Egipcjan wrócisz tuż przed wejściem na szlak.

Massi-Kufa z respektem spojrzał na sylwetkę dowódcy. W końcu syknął w złożone dłonie. Jego ludzie pojawili się wokół jak duchy. Razem podążyli za żołnierzami.

*

W namiocie zjawiło się sześciu oficerów. Atmosfera zgęstniała, a napięte twarze przybyłych świadczyły o powadze sytuacji. Odprawę przeprowadzić miał Fensu-An, „dowódca zastępów rydwanów”, mający pod swoją komendą cztery szwadrony rydwanów i trzy kompanie piechoty, razem tysiąc wojowników.

― Sašu połknęli przynętę. ― Obserwował ich reakcje. ― Massi-Kufa śledzili ich przez ostatnie dni i są przekonani, że zbóje zaatakują jutro. Dali się zwieść, że konwój wiezie cenny ładunek. Spodziewają się mojego oddziału, ale o was nic nie wiedzą.

― Jeśli informacje o ich siedzibie są wiarygodne, dlaczego uciekamy się do podstępu? ― spytał sceptycznie dowódca piechurów noszący tytuł „nosiciela sztandarów”.

― Informacje są wiarygodne ― podkreślił Fensu-An ― ale musimy uderzyć z zaskoczenia, pełną siłą i precyzyjnie. To szmat terenu. Jeśli zaczniemy działać choć trochę po omacku, atak może być nieskuteczny, a jeśli nie zdołamy zniszczyć ich dzisiaj, jutro będą już gdzie indziej. Ta ich taktyka jak dotąd była piekielnie skuteczna. Na pewno obserwowali nas, odkąd opuściliśmy Paran, i znają nasze siły. Możemy spodziewać się znacznego oporu.

― Czy mogą okazać się zbyt liczni? ― Głos zabrał Retep, dowódca szwadronu „Piorunów”, który zeszłego lata przejął komendę po zaginionym bez wieści kapitanie Mephre. Przez ostatnie miesiące reputacja jednostki bardzo podupadła, nie tylko na skutek zmiany dowódcy. Podczas tamtych manewrów burza piaskowa zabiła wielu żołnierzy, a połowa koni nie nadawała się do walki. Straty uzupełniono, ale o wiele trudniej było naprawić morale i zgranie oddziału. Nowy dowódca od dawna czekał na okazję do praktycznego sprawdzenia poziomu wyszkolenia, wiedząc jednocześnie, że niepotrzebne ryzyko może przynieść odwrotny skutek. Po twarzach i wypowiedziach pozostałych oficerów wnioskował, że jego obawy nie są odosobnione. Ta wyprawa mogła skończyć się niepomyślnie, co oznaczałoby koniec historii szwadronu.

― Oddzielne bandy zwykle nie liczyły więcej niż stu. ― Fensu-An próbował ostudzić emocje podkomendnych. ― Zawsze pojawiali się w paru miejscach naraz. Z tego wnosimy, że jest ich najwyżej pół tysiąca, z tego mniej niż setka na koniach. Tym razem muszą uderzyć całą siłą, ale poradzimy sobie z nimi. Dotąd działali z zaskoczenia i dlatego wygrywali, jednak w regularnej bitwie będą bez szans. Mamy okazję uwolnić pogranicze od tej plagi. Sam faraon dowie się o zwycięstwie. Pamiętajcie o tym podczas pościgu i bitwy.

― Czy uda się schwytać Wilka? ― spytał Retep.

Fensu-An posłał mu złe spojrzenie. Nie cierpiał tego przydomka. Nieraz słyszał swych podwładnych z respektem rozmawiających o herszcie pustynnych szczurów, jakby był wielkim generałem. A był hieną. Pozbawioną czci i honoru hieną w ludzkiej skórze!

― Zbyt on chciwy, by pozostawić rabunek swoim ludziom. Na pewno się zjawi. Dajcie rozkaz wymarszu.

*

W nocy dopadł go koszmar. Cwałowali ku umykającemu wrogowi. Słyszeli tylko ich śmiech znikający za wydmami. Wtem z tyłu, w odległości paru mil, coś grzmotnęło w piasek. Coś ogromnego i z bardzo wysoka. Odgłos był taki, jakby to sam sfinks rzucił się z niebotycznej skały, wrył w ziemię i pękł z łoskotem. Tuż po tym dźwięku, z początku cicho jak brzęczenie trzmieli, potem z coraz większą siłą zabrzmiał nieziemski ni to szept, ni syk, jakby milion trupów próbowało nabrać powietrza w dziurawe płuca, a potem wypuszczało je powoli, gardłowo… Dźwięk dobiegający z innej przestrzeni, z piekielnych lochów. I stale narastał, coraz bliżej i bliżej. Wszyscy jego żołnierze odwracali się, spłoszone konie nie trzymały szyku, rzucały dziko głowami, wytrzeszczały ślepia. Wkrótce do dźwięków dołączył obraz: z oddali mknęły ku nim liczne smugi piasku w dziwnych kształtach, zasłaniały cały horyzont. Chamsin nie potrafił wyrzeźbić takich form. Nad ziemią, nisko, równo, sunęły demoniczne cienie utkane z czarnego piachu.

Wszystkie egipskie szwadrony, uciekając przed tą zgrozą, pędziły na złamanie karku, pokonując wydmy i pustynne równiny, jakby były zwykłymi piaskownicami, a i tak żywy czarny piach doganiał żołnierzy. Ogromne nietoperze już przemykały między rydwanami niczym sokoły wśród przepiórek, wyprzedzały ich, zostawiając za sobą smugi czarnego piachu, który nie opadał, za to cuchnął, palił, blokował oddech.

Wtedy Fensu-An spojrzał w bok. Jeden z demonów właśnie przelatywał obok. Jego wydłużony w locie łeb nagle odwrócił się, uśmiechnął obrzydliwie, patrząc na swą ofiarę, wreszcie rozwarł paszczę wielką jak wrota do pałacu faraona, uzbrojoną w rzędy ostrych kłów, długich jak spiczaste obeliski w Dolinie Królów i zaryczał, tak potężnie, że sama siła tego ryku zmiotła wszystkie rydwany niczym plewy z klepiska.

Wtedy się obudził. I nic nie pamiętał.

*

Bemzi kazał swoim ludziom przyspieszyć. Z naprzeciwka zaczęły majaczyć sylwetki koni i rydwanów Khetu przecinane wstęgami refleksów nieba odbitego w wilgotnym, porannym powietrzu. To przeszkadzało w obserwacji. Gdy zbliżyli się na mniej niż pół mili, Massi-Kufa mogli dokładniej ocenić liczebność oddziału. W doskonałym szyku, jakby na paradzie przed samym faraonem, posuwały się zgrabne rydwany ciągnięte przez świetnie zbudowane rumaki. Na pierwszy rzut oka stawało się jasne, że przewyższają rozmiarem i siłą konie wykorzystywane przez Egipcjan. Wydawały się wręcz zbyt duże dla rydwanów, które w ogóle ich nie obciążały. Bemzi był pewny, że każdy z rumaków nawet w pojedynkę mógłby bez większych problemów pociągnąć powóz do bitwy. Patrzył na to z podziwem. Choć jego głównymi atutami było tropienie i umiejętność przetrwania w każdych warunkach na pustyni, a sprawy wojskowości znał dość oględnie, nawet ta niewielka wiedza pozwoliła mu z dużą dokładnością przewidzieć wynik starcia. Dojdzie do niego na pewno, bo nie łudził się, że został wynajęty na te długie miesiące tylko po to, by dwie małe armie biegały wokół siebie po pustyni jak bawiące się szczenięta.

Liczył na to, że przy braku dalszych rozkazów będzie mógł wszystko dobrze obejrzeć. Wkrótce dostrzegł lamparcią sylwetkę dowodzącego wyprawą Murtekha. Jechał wyprostowany jak struna na platformie powozu oznaczonego na pomarańczowo i błękitno. Pozostałe wozy nie miały żadnych ozdób, wręcz przeciwnie. Robiły wrażenie, jakby każdy detal utoczono ze skał i piasku pustyni. Niemal idealnie zlewały się z podłożem. Powitanie było zdawkowe. Amalek nigdy nie lubił wiele mówić.

― Czy nadal utrzymują dystans?

― Tak, panie. Dwie mile stąd. Gdy wyjadą z doliny, zobaczycie wyraźnie. Rydwany pierwsze, za nimi piechota. Wiedzą, że nadciągacie.

― Tak, jak myślałem. Chcą wziąć nas jednym szturmem, a potem dobić. Będziecie stali na tamtej wydmie. ― Wskazał na południowy–zachód, gdzie dominowało piaskowe wzgórze na tyle wysokie, by z jego szczytu objąć okiem teren w promieniu kilku mil. ― Gdyby działo się coś dziwnego, nadeszły niespodziewane posiłki lub piechota próbowała uciekać, natychmiast rozpalicie ognisko. Wtedy zjawi się ktoś ode mnie i przekażecie mu wiadomość. Po bitwie chcę widzieć was wszystkich przy sobie, zrozumiałeś?

― Jak sobie życzysz ― odparł Bemzi, zadowolony z obrotu wydarzeń. ― Posłuchaj uważnie, czcigodny ― z powagą spojrzał na Murtekha ― polują na ciebie, boją się twego imienia.

― Fensu-An ma powody, by mnie nienawidzić. To wielki dowódca.

Na tę opinię Bemzi zareagował błyskiem strachu w czarnych oczach.

― Nie obawiaj się. Za godzinę będą martwi. Możesz odejść.

Przez ostatnie miesiące młody Amalek zmienił się nie do poznania. Ślepa nienawiść i umiłowanie przygody ponad rozsądek zastąpiło poczucie odpowiedzialności i rzetelne wykonywanie obowiązków dowódcy, jakim został mianowany. Potrafił skupić się na zadaniu i dla dobra większej sprawy pozostawić własne ambicje czy młodzieńcze porywy. Nawet jego twarz spoważaniała, a oczy nabrały takiego wyrazu, jaki mają doświadczeni wojownicy i dowódcy potrafiący patrzeć poza zewnętrzną warstwę problemu na ukryte głębiej implikacje.

Gdy zwiadowcy oddalili się w nakazanym kierunku, Murtekh wydał ostatnie rozkazy. Rydwany ustawiły się w pojedynczą linię w sporych odstępach. Setka wozów zajęła grubo ponad pół mili przestrzeni. Jednak znajdowali się na równinie wystarczająco wielkiej, by rozwinąć szyk liniowy. Z każdej strony widać było odległą o kilka mil wstęgę wzgórz znaczących granice niziny Araba.

Bemzi obejrzał się po raz ostatni, by zobaczyć, jak piechota, w sile porównywalnej z egipską, ustawiła się w grupkach po pięciu i w odstępach bardzo podobnych do tych między rydwanami. Byli uzbrojeni w potężne łuki refleksyjne, dość trudne w użyciu na otwartym terenie, niektórzy trzymali włócznie, zobaczył też procarzy niosących worki pełne kamiennych lub ołowianych kul potrafiących rozłupać czaszkę konia. Zaskakujące było również to, że w każdym z pododdziałów dostrzegał tylko dwie lub trzy tarcze, też inne od zazwyczaj używanych. Na tyle duże, że z łatwością mógł się za każdą ukryć klęczący wojownik. Wszyscy podobnie ubrani, jakby dopiero co wyszli spod piachu pustyni, ledwo widoczni na jej tle. Nic z tego nie rozumiał. W walce z rydwanami takie ustawienie piechoty było samobójstwem. Tylko zwarte i głębokie szeregi, falangi nastroszone ostrokołem włóczni, jak ogromny jeżozwierz, były w stanie skutecznie oprzeć się szarży rydwanów. W ustawieniu, jakie teraz widział, zostaną zlikwidowani w mgnieniu oka. Zdezorientowany pokiwał głową i podążył na wzgórze. Zaczął zastanawiać się, jak umknąć z okolicy w razie niepomyślnego wyniku bitwy, gdyby Fensu-An zdał sobie sprawę z tego, że został wprowadzony w błąd. Ze szczytu ujrzał, jak horyzont na zachodzie zaczyna się poruszać. Zbliżali się Egipcjanie.

*

Fensu-An wytężał wzrok. Nie musiał czekać na kolejny meldunek zwiadu. Wyczuwał obecność wroga instynktem wyćwiczonym podczas licznych bitew i podjazdów. Najpierw dostrzegł charakterystyczne sylwetki koni. Przewidywania okazały się prawdziwe. Było ich około stu. Pewnie znów chcieli zaatakować w tym samym stylu, co dotąd – otoczą karawanę, zatrzymają wielbłądy lub konie, a potem nadbiegnie piesza horda i zacznie się rzeź.

― Nie tym razem! ― warknął gniewnie. Przysięgał, że osobiście dopadnie herszta i ciosami miecza zetrze z jego twarzy ten chytry uśmieszek.

Serce zabiło mu żywiej. Wielokrotnie wcześniej przeżywał ten moment w swoich myślach, a ostatnio każdej nocy umysł podsuwał mu tysiące wariantów spotkania. Wkrótce okaże się, czy zaszczyt, jakim niewątpliwie był dla niego tytuł „dowódcy zastępów rydwanów”, czyniąc go najmłodszym oficerem tej rangi w całej armii Nebmaatre, nie okaże się ostatecznie pułapką i końcem kariery. Gdy Egipt obdarzał zaufaniem i władzą, oczekiwał rezultatów i zysków. I nie był cierpliwy w swym oczekiwaniu. To właśnie dzięki swemu pomysłowi Fensu-An stanął na czele tak silnego oddziału. Gdy pełen entuzjazmu przedstawiał plan podczas narady, nawet generałowie spojrzeli po sobie znacząco, nie kryjąc zainteresowania. Potem zrozumiał, że to uznanie wyniesie go na szczyty tylko w razie powodzenia wyprawy. Gdy popełni błąd albo nie dopisze mu szczęście, po miesiącu nikt nie będzie pamiętał ani jego twarzy, ani imienia.

A teraz zbliżało się rozstrzygnięcie. Jeszcze raz ogarnął spojrzeniem swoje siły. Pozostałe szwadrony już były na pozycjach. Szli nieco z tyłu, by pozostać niedostrzeżeni, na tyle jednak blisko, by niezwłocznie włączyć się w bitwę. Wspaniały widok! Serce rosło i wybiegało ku zwycięstwu. Chociaż mroki nocy nieraz kazały kapitanowi stanąć oko w oko ze strachem i niepewnością, widok rozpościerający się daleko za nim i szeroko po bokach napawał optymizmem. Jakie siły mogą przeciwstawić bandyci? Aż wstyd, że trzeba dwustu rydwanów i trzech kompanii piechoty, by rozprawić się z ludzkimi hienami grasującymi dotąd bezkarnie po pustyni. I czy ktokolwiek na dworze faraona w ogóle uzna to za zwycięstwo? Już widział grymas pogardy na twarzach dostojników i ich żon – Fensu-An, „Pogromca Hien”!

Dość tych ponurych wizji. Trzeba skupić się na zadaniu. Gdy tylko wróg znajdzie się w polu widzenia, sprawy potoczą się szybko i rutynowo. Łupieżcy poczują na sobie całą siłę szarży czterech szwadronów rydwanów, grad tysięcy strzał wznieci wśród nich popłoch, potem przybędzie piechota, oskrzydli ich, zamknie odwrót, i zanim się zorientują, zostaną wycięci w pień. Ci, którzy będą mieli nieszczęście przeżyć, zostaną przywiązani do rydwanów i będą wleczeni tak długo, aż na sznurach zostaną jedynie krwawe szczątki. Wtedy prawdziwe hieny, szakale i sępy będą miały ucztę. Stanie się tak ku przestrodze, by już nikomu nie przyszło na myśl niepokojenie granic kraju boskich faraonów.

*

Ostatnie spojrzenie na okolicę. Na przestrzeni paru mil piasek był ubity i wolny od kamieni, doskonały do takiej szarży. Murtekh kazał woźnicy przejść w pełny galop. Pozostali uczynili to samo. Miesiące treningu nie poszły na marne. Nie było zaprzęgu, który zbliżyłby się do sąsiedniego choćby o łokieć albo wysunął do przodu nawet o pół końskiego łba. Byli jak cień orła przesuwający się po pustyni. Egipcjanie znajdowali się zaledwie o pół mili od nich i szybko się zbliżali. Amalek zastanawiał się, co myśli teraz jego przeciwnik. Dowódca Egipcjan nie miał pewnie pojęcia, że zamiast półdzikiego tłumu umykającego przed nim na wschód w kierunku zbawiennej granicy Edomu, zobaczy naprzeciw siebie setkę rydwanów. Ocenił dystans. Tamci wejdą w pole skutecznego ostrzału o wiele później. To da im czas na ryzykowny manewr, najważniejszy element planu.

*

― Na Horusa! ― Krzyk kapitana sprawił, że załogi jadące w pobliżu rzuciły w jego kierunku pełne zdziwienia spojrzenia. ― Haptehu, widzisz to, co ja?

Woźnica przysłonił oczy i drgnął nerwowo.

― Widzę rydwany. Ze dwa szwadrony. ― Popatrzył na kapitana, oczekując jakiejś decyzji.

Fensu-An widział utkwione w nim spojrzenia innych załóg. Nie było czasu, by domyślać się, skąd pustynni zbóje wzięli rydwany, może wynajęli któregoś z khazanuti z górskich okolic Djahi. Przeczył temu fakt, że rydwany Kananejczyków były o wiele większe i cięższe, a coraz wyraźniej dostrzegał charakterystyczne kształty zgrabnych egipskich wozów bojowych.

Na jednym z nich dostrzegł charakterystyczną sylwetkę Wilka. Stał wyprostowany, a wiatr rozwiewał jego włosy, jakby z radością pędził w objęcia śmierci.

― Doczekasz się ― mruknął kapitan.

Czas uciekał. Chyżo umykała ziemia spod kół rydwanów. Konie zdążyły już rozpędzić się do pełnej szybkości i porozumiewanie stało się trudne. Potrzebna była prosta i zdecydowana komenda.

Nagle poczuł przypływ bitewnej euforii. Jeśli wróg chce prawdziwej bitwy, będzie ją miał! Fensu-An mimo swych trzydziestu paru lat był doświadczonym dowódcą i potrafił pokierować swą formacją.

― Atakujemy. ― Jego głos przebił się przez huk kopyt. Wyciągnął z pochwy kopesz i energicznym ruchem skierował klingę w stronę wroga.

Zadziałało. Żołnierze odruchowo przyjęli wytrenowaną postawę. Mocniej stanęli na nogach, wzrok skupili na sylwetkach wrogich powozów. Z setek gardeł dobył się gromki bojowy okrzyk.

*

Murtekh napiął ciężki łuk refleksyjny. Załogi rzadko z niego korzystały, gdyż mimo piekielnej siły i dalekiego zasięgu trudno było się nim posługiwać na ciasnej platformie rydwanu. Najskuteczniejszy był dla piechoty chroniącej się za umocnieniami. Jednak teraz chodziło zaledwie o jeden strzał. Egipskie rydwany rosły w oczach. W sekundę wybrał cel. Strzała pomknęła z ogromną siłą. Wróg nie mógł się spodziewać, że strzał z takiej odległości odniesie skutek. Jednak zadecydowała o tym siła cięciwy i szybkość samego rydwanu. Ich rosłe konie potrafiły biec jak wiatr.

Po kilku sekundach jeden z rydwanów w samym środku szyku skręcił gwałtownie i uderzył w sąsiedni. W tej samej chwili jęknęło sto cięciw i w stronę szarżujących Egipcjan pomknęli posłańcy śmierci. Tamci byli wciąż zbyt daleko, by ich pociski mogły wyrządzić Khetu jakąkolwiek szkodę, a pod słońce nie widzieli, co ich czeka za kilka sekund.

Czas na zmianę reguł. Murtekh gwizdnął donośnie. Wszyscy jednocześnie zareagowali na sygnał.

*

Fensu-An był zdezorientowany. Najpierw jego uwagę zwróciło zamieszanie z prawej strony. Rozglądał się, by zobaczyć, co się stało. Musiało dojść do wypadku.

Nerwy na wodzy, na Horusa! ― pomyślał z irytacją. Takich incydentów najmniej teraz potrzebowali.

Nagle, od strony nieprzyjaciela dobiegł jego uszu przeciągły gwizd, po czym cała linia rydwanów zgrabnie zakręciła w lewo i na oczach zdumionych egipskich żołnierzy zawróciła, nie łamiąc szyku. Od razu przyspieszyli i zniknęli za łagodną fałdą terenu.

Strzały były w połowie drogi.

Kapitan zastanawiał się gorączkowo, czemu przypisać tę nagłą zmianę kierunku. Działanie przeciwnika było niekonwencjonalne, przez co bardzo niewygodne. Egipskie załogi przygotowywały się na starcie, strzelcy trzymali łuki w pogotowiu, gdy tymczasem musieli przejść w pościg. To już druga niespodzianka tego poranka. Żołnierski instynkt, choć zagłuszony szybkim kalkulowaniem możliwych wariantów działania posłał dowódcy wyraźne ostrzeżenie.

Wtedy to usłyszał, z początku cicho jak brzęczenie trzmieli, potem z coraz większą siłą zabrzmiał nieziemski ni to szept, ni syk, jakby milion trupów próbowało nabrać powietrza do dziurawych płuc, a potem wypuszczały je powoli, gardłowo… Skąd to pamiętał?! Nie miał czasu się zastanawiać, bo następne wydarzenia postawiły włosy na jego głowie. Zajęci śledzeniem manewru wroga nie spodziewali się mknącej ku nim od strony słońca setki strzał. Ich siła rażenia była potworna. Z sykiem zagłębiały się w ciała rumaków, zrzucały żołnierzy z platform, bez trudu przebijały łuskowe pancerze. Egipskie szyki, jak łan pszenicy targnięty wichrem, zachwiały się i zmąciły. Trafione konie potykały się i przewracały, podcinały nogi innym. Krzyk bitewny, przedtem donośny niby grzmot, teraz zamarł jak ucięty nożem. Po chwili w niebo wzbił się kwik koni, trzask łamanych osi i dyszli; wrzaski żołnierzy miażdżonych kołami mroziły krew w żyłach.

Haptehu, woźnica Fensu-Ana, mistrz w swoim fachu, jedynie cudem uniknął zderzenia z wozem jadącym z prawej. Inni nie mieli tyle szczęścia. Kapitan ze zgrozą patrzył, jak połowa jego własnych rydwanów zostaje bezpowrotnie wyeliminowana z walki. Jedno spojrzenie na szwadron idący obok wystarczyło, by i tam zobaczyć śmiertelne żniwo. Mnóstwo wozów zostało zmuszonych do zatrzymania i znalezienia wolnego miejsca wśród wraków i rannych, by znów dołączyć do szyku i nadrobić stracony dystans. To wszystko stało się, zanim zdążyli wypuścić w kierunku wroga choćby jedną strzałę! Fensu-An wiedział, że musi zareagować. Stać go było jedynie na krzyk, pełen gniewu i wściekłości, na który odpowiedziały inne załogi. Głos instynktu w jego głowie powtarzał mu wciąż jedno i to samo, ale nie potrafił go słuchać. Teraz nie chodziło jedynie o uwolnienie pogranicza od bandytów czy odniesienie kolejnego zwycięstwa. Jego duma dowódcy właśnie otrzymała bolesny cios. Jeśli nie pomści tego w ciągu najbliższej godziny, nie zrobi tego nigdy. A wtedy dokona się klęska. Zacisnął szczęki i obrzucił spojrzeniem oba kołczany przypięte do burt. Były po brzegi wypełnione strzałami. Jeszcze chwila, a zrobi z nich użytek.

*

Pędzące rydwany Khetu zbliżyły się do piechurów ustawionych w grupkach. Wjechały pomiędzy nich i zatrzymały się. Załogi pozostawiły na platformach zbędne już łuki i przeskoczyły zgrabnie na grzbiety rumaków, podczas gdy piesi żołnierze w mig odcięli uprząż. Po uwolnieniu koni ustawili rydwany w równej linii dyszlami w kierunku Egipcjan. Murtekh ogarnął to jednym spojrzeniem i wraz z innymi popędził na wschód. Byli ukryci przed wzrokiem przeciwnika dzięki ukształtowaniu terenu. Piaszczyste diuny łagodnie schodziły w dół, by milę dalej znów podnieść się przed pasmem niewysokich skalistych wzgórz dzielących pustynię Paran na wschodzie Synaju od niziny Araba biegnącej ku Morzu Martwemu. Dalej piętrzyły się skały Edomu.

Po przejechaniu pół mili oddział się rozdzielił. In-Kathenu poprowadził drugą setkę jeźdźców.

― Teraz wszystko albo nic. Nie ma odwrotu! ― krzyknął Murtekh do swych żołnierzy i podniósł rękę w salucie. ― Pamiętajcie, nie oszczędzamy nikogo!

Przyspieszyli. Musieli dojechać dokładnie na ten czas, gdy Egipcjanie będą zajęci walką.

*

― Wozy tutaj?

Retep nie krył zdumienia. O ćwierć mili od nich stała linia porzuconych rydwanów, a przynajmniej tak to z daleka wyglądało. Sylwetki koni przeciwnika już malały pół mili dalej. Znów nie było czasu na długie zastanowienie.

― Uciekają konno! ― wrzasnął Fensu-An, próbując znaleźć Wilka. ― Naprzód, bo znikną nam z oczu. Nie przerywać szarży ― starał się przekrzyczeć turkot kół i tętent koni. W głowie huczało mu jedno jedyne pytanie: Co planują? Może zrozumieli, że konfrontacja z rydwanami Egiptu musi skończyć się dla nich klęską?

Przeszło mu przez umysł, że Sašu o wszystkim wiedzieli i teraz wciągają ich w pułapkę. Wilk to drapieżnik! Zdołał tę myśl odpędzić. Rodziła zbyt wiele niewiadomych.

― Jedziemy między nimi! ― krzyknął do woźnicy, modląc się, by inne załogi zrozumiały jego intencje.

Sytuacja zmieniała się szybko, ale do takich manewrów był przyzwyczajony. W klasycznym starciu pędzące naprzeciw rydwany często przemykały między sobą, a przez cały czas zbliżania i tuż po przejściu strzelcy razili wroga pociskami. Bo było o wiele trudniejsze, niż ominięcie pustych wozów. Kapitan znów wyrzucił prawicę przed siebie. Pozostali dowódcy szwadronów uczynili to samo. Gdyby chcieli ominąć całą linię, straciliby cenny czas. Tylko dwa szwadrony idące na zewnątrz szyku miały przed sobą w większości wolną przestrzeń – „Pioruny”, którym teraz wydawało się sprzyjać szczęście, i „Szpony”. Oba prawie nie poniosły żadnych strat przy pierwszej salwie. Nie stracili tempa i zrównali się z pierwszą linią. Szwadron Fensu-Ana, a raczej to, co z niego pozostało, i drugi idący w środku musiały manewrować pomiędzy porzuconymi wozami, ale nie mieli innego wyjścia. Inny manewr mógłby spowodować trudne do opisania zamieszanie.

Jeszcze sto kroków i przekroczą linię. Chwycił się burt, gdyby mimo umiejętności Haptehu otarli się o przeszkodę. Opuścił łuk. Przyda się dopiero potem.

Jeszcze trzy sekundy i będą po drugiej stronie.

I znów wszystko stało się zbyt szybko, by umysł mógł to ogarnąć i ułożyć w logiczną całość. W ostatniej chwili ujrzeli uosobienie koszmaru. Za każdym wozem czaili się wojownicy. Dopiero teraz można ich było dostrzec, tak dobrze maskowała ich odzież i zasłaniały rydwany. Kilku kryło się za potężnymi tarczami, wystawały tylko hełmy. Serce podeszło Egipcjaninowi do gardła. Poczuł się tak, jak gdyby wpływał czółnem na krawędź wysokiego na tysiąc łokci wodospadu. Cóż za diabelski plan! Ledwo powstrzymał się, by nie krzyknąć z przerażenia. Mimo to wraz z żołnierzami rutynowo przyjął pozycję. Wszyscy jak jeden mąż wykonywali wyćwiczone ruchy. Raz! Łuki w górze. Dwa – strzały na cięciwach. Trzy…

― Na Horusa ― wycedził Fensu-An, puszczając pocisk ― strzelajcie!

Rozległy się stęknięcia cięciw i świst. Strzały trzasnęły w tarcze, utkwiły w burtach rydwanów, niektóre trafiły wrogów. Przemykając pomiędzy wozami, kapitan błagał bogów o jeszcze jedną salwę. Na próżno – stracili decydujący moment. Khetu mieli stalowe nerwy i ściśle trzymali się rozkazów. Przepuścili wszystkie wozy i dopiero wtedy, gdy po szaleńczym manewrze egipscy strzelcy odwracali się na platformach i napinali łuki, piechurzy Khetu bluznęli w nich wszystkim, co mieli pod ręką. Z dystansu zaledwie kilkunastu kroków ołowiane kule procarzy, strzały i włócznie zmasakrowały większość załóg na całej długości szarży. Rozpędzone konie pozbawione kontroli galopowały dalej, gnane nieludzkimi krzykami konających. Wielu żołnierzy zaplątanych w uprząż wlokło się po ziemi.

Fensu-An poczuł, jak strzała przemknęła mu koło ucha, w tej samej chwili ołowiana kula wytrąciła mu z ręki łuk. Usłyszał za sobą odgłos roztrzaskiwanej czaszki. Haptehu nawet nie poczuł, co go trafiło. Napędzany już tylko adrenaliną, kapitan zdołał wyszarpnąć lejce z rąk martwego towarzysza i pochylony ze strachu przed kolejną salwą gnał byle dalej od piekielnej pułapki. Nad polem bitwy po raz kolejny zapanowała cisza.

*

Murtekh obserwował sytuację w środku pola. Tu niewiele się zmieni, pomyślał. Nieliczne ocalałe wozy miotały się bezładnie w poszukiwaniu wroga. Wiele jechało bez załóg. Przerażone konie zatrzymywały się lub gnały na wschód.

Egipska piechota wciąż stała w szyku kilkaset kroków dalej. Gdy zdadzą sobie sprawę z zagłady szwadronów, rzucą się do ucieczki. Bemzi wciąż nie dawał sygnału. Czas upływał.

Ocenił liczebność wroga. Oddziały Khetu pędzące ku obu flankom spotkają z każdej strony pola najwyżej czterdzieści wozów. Pozostałe przeszły przez pole śmierci w środku.

Musi wyrównać siły – w prawdziwej bitwie wrogów będzie mnóstwo, a ta próba powinna dać kolejne odpowiedzi. Pozostawił połowę jeźdźców w odwodzie.

*

Jakaś siła kazała mu spojrzeć w lewo, gdzie o strzał z łuku dostrzegł obiekt swej furii i zawodowej nienawiści. Wilk w otoczeniu kilkunastu konnych obserwował pole bitwy, wydawał rozkazy, z ożywieniem komentował poczynania żołnierzy.

Musi go dopaść, drugiej szansy nie będzie!

W promieniu dwustu kroków kręciło się bezładnie sześć wozów, a wokół siebie dostrzegł kolejne. Brakowało jedynie kompletnych załóg. Zdezorientowani żołnierze próbowali wydobyć broń z wraków.

Kilkanaście wozów to niewiele, ale muszą wystarczyć. Na jego krzyk zorganizowali się i sprawnie obsadzili platformy. Fensu-An krzyknął na żołnierza z łukiem biegnącego od przewróconego rydwanu. Utykał na jedną nogę, ale poza tym wyglądał na sprawnego.

― Możesz powozić?! ― krzyknął w jego kierunku, gdy z sykiem nadleciała salwa piechoty. Żołnierz pochylony dotarł do rydwanu kapitana i zgrabnie chwycił lejce.

― Jakie rozkazy, czcigodny Fensu-An?

Wszyscy patrzyli z oczekiwaniem w oczach.

― Formować szyk. Dobierzemy im się do skóry. ― Wyciągnął dłoń w stronę grupy jeźdźców skupionych wokół dowódcy, który wskazywał coś na lewej flance. ― Zbliżamy się dwójkami, po pierwszym strzale oskrzydlamy. Musimy improwizować. Róbcie to, co ja. Im dłużej nas nie zauważą, tym lepiej. Strzelać w konie.

Tamci wciąż ich nie widzieli, zajęci rozmową z dowódcą. Zamieszanie działało więc na ich korzyść. Fensu-An pędził po lewej, a tuż za nimi pozostałych sześć dwójek. Pod kopytami znów pojawił się ubity piasek tłumiący tętent. Sto kroków od celu obaj strzelcy z pierwszej dwójki wystrzelili i natychmiast rozdzielili się, otwierając pole strzału. Druga dwójka po chwili zrobiła to samo. W grupie jeźdźców zakotłowało się. Co najmniej trzech z jękiem spadło z koni, jeden z rumaków zakwiczał przeraźliwie z grotem wbitym w kark. Strzały ugodziły kolejne trzy konie, choć jeźdźcy zdołali utrzymać się w siodłach. Wilk spojrzał wściekły w stronę nacierających. Kapitana zdumiała szybkość jego reakcji.

Mimo zaskoczenia, dowódca Sašu natychmiast uniósł tarczę i skierował konia ku atakującym, a za nim pozostała dziesiątka. Wilk pochylił się w siodle, niemal dotykając końskiego łba. Tarczę trzymał płasko, by nie stawiała oporu. Jego ludzie co chwilę zmieniali kierunek, utrudniając Egipcjanom celowanie, a jednocześnie sami sięgnęli po oszczepy. Rydwan był o wiele łatwiejszym celem. Dwa zwierzęta połączone dyszlem, dwaj żołnierze na ciasnej platformie… Jeźdźcy wyprostowali się w strzemionach i wyrzucili oszczepy. Zaprzęgi z trzeciej i czwartej dwójki rozbiły się w chwilę potem, niemal zatrzymując pozostałe.

Kilkadziesiąt kroków do starcia. Fensu-An, widząc jak kolejny jeździec opuszcza tarczę, sięgając po oszczep, oddał mistrzowski strzał. Strzała musnęła grzywę gniadosza i uderzyła tamtego w zbroję. Jednak grot ześlizgnął się po krzywiźnie i poleciał w bok. Egipcjanin zaklął. Dwie sekundy i przejdą obok siebie. Posłał kolejną strzałę, mierząc wysoko. Przeszła nad tarczą i tym razem utkwiła u nasady nosa jeźdźca. Ten runął w piach.

Oddziały uderzyły w siebie z łoskotem. W oczach kapitana wszystko zlało się w jedną smugę. Jedynie świst, jęki i własna wyobraźnia mówiły mu, co dzieje się podczas starcia. Jeźdźcy do maksimum wykorzystali martwą strefę strzału Egipcjan. Nawet nie próbowali atakować zasłoniętych tarczami strzelców. Murtekh zawinął długim mieczem, rozpruwając nim końskie gardło, jakby było dojrzałym melonem wbitym na pal na placu ćwiczeń. Wóz jadący w drugim rzędzie na wysokości Fensu-Ana zatoczył się ciężko i zatrzymał w chmurze piachu.

Za przykładem dowódcy poszli inni. Żałosny charkot i kwik szlachtowanych zwierząt przebił się przez zgiełk starcia. Dwóch woźniców skręciło gwałtownie, unikając ostrza zaledwie o cal. To jednak nie wystarczyło. Idący z zewnątrz jeździec czekał na taką okazję. Ostro przyhamował i rzucił się ku rydwanowi. Załoga zajęta była utrzymywaniem równowagi przy ciasnym zwrocie i długa klinga opadła na kark woźnicy, zanim zasłoniła go tarcza. Jeździec dopadł do pozbawionego kontroli rydwanu i dwoma ciosami wyeliminował drugiego żołnierza.

Pierwsza część starcia przyniosła starty obu stronom, choć Egipcjanom większe. Oba oddziały na krótko oddaliły się, po czym, nie tracąc szybkości, zawróciły. Ich siły były zbyt małe, by organizować szyk, a furia wzięła górę nad taktyką. Walka zmieniła się w serię pojedynków. Woźnice mieli oczy dokoła głowy. Powozili, jednocześnie osłaniając tarczą strzelca lub siebie, zależnie od potrzeby.

Jeden z rydwanów w akcie desperacji uderzył w pełnym pędzie w bok rumaka Khetu, który nie zdążył w porę uskoczyć. Koń z dzikim wizgiem zwalił się na bok, pociągając za sobą jeźdźca. Rumaki z zaprzęgu były oszołomione, jeden jak szalony kręcił łbem na wszystkie strony po doznanym urazie.

Khetu uderzył w ziemię. Słychać było tylko trzask miażdżonych kości nóg i barku. Strzelca z rydwanu utrzymały ochronne pasy, ale woźnica wyrzucony siłą bezwładności poszybował do przodu, uderzając ostro w dyszel. Wstał ze strzaskanym nosem i wściekły rzucił się z mieczem na rannego Khetu, który z wrzaskiem próbował uwolnić się spod rumaka. Egipcjanin zaślepiony własnym cierpieniem i żądzą krwi zlekceważył oszalałe z bólu zwierzę. Był to błąd. Koń wierzgnął znienacka, miażdżąc mu staw biodrowy. Ranny zawył nieludzko i osunął się na ziemię.

Nieopodal dwaj Khetu doganiali samotny powóz. Z dystansu paru stóp egipska strzała pomknęła ku napastnikowi, który właśnie brał zamach oszczepem. Uderzyła w tarczę z taką siłą, że ten stracił równowagę, a broń wypadła mu z ręki. Drugi jeździec dopadł wroga i zaatakował woźnicę. Ten jednak, osłaniając się tarczą, pozbawił swego towarzysza ochrony. Wtedy Khetu uderzył mieczem. Klinga przecięła łęczysko łuku i szyję egipskiego strzelca.

Kapitan zdążył jeszcze ujrzeć dwa pędzące ku sobie rydwany. Mknęły z ogromną szybkością. Z powodu koni Khetu pomiędzy nimi woźnice nie mogli siebie zobaczyć. Jeźdźcy pomiędzy rydwanami zastygli w bezruchu, patrząc w oczy niebezpieczeństwu jak skazańcy gotujący się na cios katowskiego topora. Zważali jedynie na strzały ocierające się o nich, mknące z obu stron, syczące i groźne. Strzałom było wszystko jedno w jaki cel trafią. Najpierw wyeliminowały woźnicę jednej z bratnich załóg, a w mgnienie oka później trafiły konia z drugiego zaprzęgu, który zamiast zwolnić i upaść, przyspieszył w bolesnym amoku, zmuszając drugie zwierzę do jeszcze większego wysiłku. Khetu nagle rozpierzchli się na boki, a oba rydwany dziwnym trafem skręciły się w tę samą stronę i mimo rozpaczliwych wysiłków załóg uderzyły w siebie z taką siłą, że zwierzęta, rydwany i załogi utworzyły bezkształtną krwawą masę, plątaninę skóry i mięśni, rzemieni i drewna.

*

Oszalały z wściekłości Fensu-An dostrzegł Wilka, który nie brał udziału w walce, tylko ją obserwował. Czerwona mgła furii zasnuła pole widzenia kapitana. Krzyknął na jadącą obok załogę i razem rzucili się na osamotnionego dowódcę.

Uwagę Amaleka przykuł pojedynek toczący się z prawej strony. Młody Khetu, z fantazyjnym pióropuszem włosów sterczących mu z głowy, jeden z najlepszych w jego oddziale, pędził prosto ku nadjeżdżającemu z naprzeciwka rydwanowi. W ostatniej chwili Egipcjanie skręcili, unikając zderzenia. Poderwany ostrym szarpnięciem wędzidła koń Khetu wykonał karkołomny skok i kopytami staranował skulonych ze strachu żołnierzy. Rydwan się przewrócił.

― Udało mu się! ― zakrzyknął podekscytowany. ― Młokos chędożony! Staranował rydwan!

Młody wojownik imieniem Tamur nieraz popisywał się przed dowódcą swoimi umiejętnościami, ale Murtekh nie przypuszczał, by takie chojractwo udało się w prawdziwej walce. Mylił się. Manewr okazał się wykonalny.

Tamur zawrócił konia. Dowódca dostrzegł strzałę sterczącą z uda żołnierza. Krew zabarwiła siodło i spływała na skórę jego klaczy, ale widać młodzik nic sobie z tego nie robił. Podniósł miecz, by dokończyć dzieło. W tym momencie od strony przewróconego rydwanu jak błyskawica śmignął mały bojowy toporek. Murtekh wstrzymał oddech, jednak Tamur schylił się, unikając ciosu, a po chwili jego ostrze błysnęło dwukrotnie i za każdym razem odpowiedzią był krzyk umierającego.

Fensu-An przez chwilę patrzył na tę scenę, czując, jak serce napełnia mu się zimną nienawiścią. Spojrzał na broń przymocowaną do burty. Wybrał toporek, taki sam, jaki przed chwilą chybił celu.

― Ubij konia! ― krzyknął do jadącego obok strzelca. ― Wilka zostaw mnie.

Murtekh dopiero teraz ich zauważył i na widok szarżującego tandemu przyspieszyło mu tętno. Byli zbyt blisko, by cokolwiek zrobić. Nie mógł uciekać ani atakować. Każdy jego ruch był widoczny jak na dłoni. Strzelec jednego z rydwanów już w niego celował, a drugi czekał w gotowości, trzymając w ręku toporek.

― Nie zawiedź mnie, Qadim ― szepnął jej do ucha. Klacz zobaczyła nadlatująca strzałę i nawet bez jego reakcji odruchowo rzuciła się w bok.

― Teraz! ― wrzasnął w swoim języku, jakby został trafiony, jednocześnie gwałtownie pociągnął lejce i mocno uderzył boki klaczy piętami. Też miał swoje fortele.

Qadim doskonale pojęła te pozornie sprzeczne komendy. Zwaliła się na lewy bok, dając jeźdźcowi dość czasu, by uwolnił nogę. Druga strzała przeleciała wysoko ponad nimi. Murtekh zaległ nieruchomo u boku Qadim z dłonią na rękojeści miecza, którego nie wysuwał z pochwy. Uważnie obserwował przeciwników spod półprzymkniętych powiek, skoncentrowany i gotowy do działania.

Stało się tak, jak przewidział. Rydwan, z którego padły oba strzały, zbliżał się do niego na pełnej szybkości, a drugi zwalniał. Chcieli sprawdzić, czy jeszcze oddycha, gdyby tak było, ten z drugiego rydwanu zająłby się nim, jak należy. Gdy pędzący zaprzęg był o kilka kroków, Murtekh przekoziołkował na drugą stronę jego toru, odciągając uwagę od leżącej nieruchomo Qadim. Woźnica zareagował prawidłowo, ale zabrakło mu dwóch piędzi, a strzelec był zupełnie nieprzygotowany. Murtekh podniósł się na ugiętych nogach jak na sprężynach, wyszarpnął miecz, z bólem w sercu ciął konia Egipcjanina powyżej kolan, po czym odskoczył do tyłu przed skręcającym gwałtownie rydwanem.

Krótko ocenił sytuację i nadal pochylony doskoczył do wypadającego z platformy woźnicy wciąż trzymającego lejce. Jednym cięciem w gardło pozbawił go życia, po czym dobił nieszczęsne zwierzę, które wierzgało w agonii, obficie brocząc krwią z odciętych kończyn.

Nie poświęcał uwagi strzelcowi. Nie miał szans w zderzeniu z ziemią. Niebezpieczny był drugi rydwan.

Fensu-An z zimną determinacją kazał woźnicy zatrzymać się w odległości kilkunastu kroków od Murtekha. Podniósł topór, mierząc wroga nienawistnym wzrokiem. Nie zaprzątał sobie głowy sławą zwinnego przeciwnika, dyszał tylko żądzą zabicia go.

Wziął szybki zamach. Z tej odległości nie mógł chybić. Nie chybił. Toporek mknął prosto w tors Wilka i nawet srebrzysta zbroja nie potrafiłaby zatrzymać ciosu. Murtekh wstrzymał oddech, włożył całą siłę i zręczność w jedną desperacką zasłonę i odbił toporek. Poczuł to uderzenie od łokcia aż po nadgarstek, ale uniknął ciosu. Trzonek, wirując, upadł mu do stóp, a odcięte u nasady ostrze wykrzesało snop iskier z leżącego opodal kamienia.

Fensu-An już sięgał po łuk, gdy z tyłu dobiegł go tętent.

Nie tracąc czasu, napiął cięciwę. Został jednak trafiony ułamek sekundy, zanim sam zdążył strzelić: myśliwski nóż rzucony przez Tamura utkwił między lewą łopatką a obojczykiem. Wypuścił łuk i zdrową ręką chwycił się burty. Dziwny chłód obejmował lewą stronę ciała. Zmiękły mu kolana i opadł na podłogę w pozycji siedzącej. Jak w zwolnionym tempie zobaczył młodego śmiałka z zawadiacką czupryną na głowie, jak zeskakuje z siodła i schyla się po leżący oszczep. Murtekh podszedł bliżej rannego, bacznie go obserwując.

― Kapitan Fensu-An, jak mniemam! ― zawołał po egipsku. ― Polowanie na wilka ułożyło się niefortunnie.

― Zbóje zawsze będą zbójami, choćby włożyli zbroje i dosiedli rumaków. ― Egipcjanin wykrzesał z siebie resztki dumy.

― Nie nazywaj nas zbójami, oficerze. Tym większa wasza hańba! ― krzyknął Tamur i osadził konia w miejscu, potem spojrzał na Murtekha.

― Nieźle sobie poradziłeś. ― Amalek się uśmiechnął. ― Dziękuję.

― Drobiazg. Niestety, nie pomyślałem, by tak zręcznie odbić to świszczące diabelstwo. W robieniu mieczem jesteś szybki jak demon, wodzu. Musisz mnie tego nauczyć.

― I tak zasłużyłeś na awans.

Fensu-An miał wrażenie, że zbóje zupełnie go ignorują.

― Prędzej czy później rzucą cię krokodylom ― wysapał, krzywiąc się z bólu. Coraz trudniej mu się oddychało. ― Nikt nie będzie drwił z boskiego faraona.

― Twój faraon wkrótce umrze. Tak samo, jak ty teraz ― rzekł Murtekh. Tamur zacisnął dłoń na oszczepie. ― Wasi bogowie nie zmienią przeznaczenia.

Pole widzenia Egipcjanina przysłoniła nagle rozwarta paszcza demona, ostre kły ociekały jadem.

Wilk skinął przyzwalająco. Oszczep uderzył jak piorun, przybijając kapitana do burty. Konając, widział sylwetki jeźdźców mknące ku jego piechocie. Bitwa wciąż jeszcze trwała, gdy Sašu zabrali się do porządkowania pola. Sprawdzali każdego leżącego, metodycznie dobijali rannych, by później podnieść ich ciała i załadować na rydwany. Zbierali każdy złamany oszczep, każdą strzałę, przysypywali ślady krwi grubą warstwą piasku. Likwidowali ślady walki. W górze zaczęło rozlegać się gniewne kwilenie skrzydlatych padlinożerców. Kapitan zdał sobie sprawę, że po jego oddziale pozostanie mniej niż nic. Odejście w niebyt będzie absolutne.

*

Zniszczenie piechoty okazało się łatwiejsze, niż przypuszczali. Najpierw jeźdźcy starli się z formacją peherer – pieszych wojowników uzbrojonych w lekkie tarcze i włócznie. Stanowili drugą linię ataku. Ich zadanie polegało na dobiciu wrogich załóg, gdy już rydwanom uda się rozgromić przeciwnika. Dwustu rozproszonych peherer na widok jazdy próbowało skupić się w większe grupy, ale pożegnali się z życiem w kilkanaście sekund.

Piechurzy już wiedzieli, że zostali sami. Tym razem nie było wśród nich kenyt-nesu. Tylko oni mieliby jakiekolwiek szanse ustać na nogach przez więcej niż pięć minut, zanim zostaną zgładzeni.

Mimo rozpaczliwego położenia, żołnierze karnie ustawili się w obronne czworoboki, wystawili włócznie. Zza tego ostrokołu błyszczały tylko ich przerażone oczy. Jeźdźcy pędzili jak wicher, wymachując zakrwawionymi mieczami. Bez trudu przeskoczyli nad włóczniami i wpadli w sam środek formacji, jak wilki w owcze stado, miażdżyli ich samym ciężarem koni, siekali na kawałki długimi klingami…

Już po minucie starcia piechota nie wytrzymała presji i poszła w rozsypkę. W mig zostali okrążeni i wycięci.

Straty Khetu były nieznaczne. W całym ataku zginęło nie więcej niż pięćdziesięciu ludzi, z czego połowa to piechota, podczas gdy tysiąc żołnierzy – cały egipski zastęp – straciło życie w pół godziny.

Khetu wystawili do walki zaledwie dziesiątą część swojej konnicy. Za rok zdołają ją zwiększyć o połowę. W sojuszu z Baszanem będą gotowi stawić czoła każdej armii świata. Wtedy zaatakują.

*

Hetammu co chwilę dyskretnie obserwował mężczyznę stojącego obok. Wzgórze dawało im doskonałą panoramę całej bitwy od samego początku aż po zwycięski koniec, który zrobił na gościu ogromne wrażenie. Nie odzywał się, ale mimo opanowania wyraz oczu i przyspieszony oddech mówiły same za siebie.

Mag wymienił z Hetammu znaczące spojrzenie i zwrócił się do Chiwwity pozornie chłodnym tonem:

― Co więc będziesz radził królowi Hazor, wielkiemu Jabinowi, dostojny Mahkulpe?

Nadworny doradca Jabina musiał poszukać odpowiednich słów, co zdarzało mu się nieczęsto. Po raz kolejny omiótł wzrokiem pole bitwy. Nawet sprzątanie ciał i szczątków przebiegało tak sprawnie, jakby ćwiczyli to miesiącami. Jeśli cała armia może poszczycić się taką karnością i skutecznością w walce, czy jest przed nimi coś niemożliwego? Ostatnia godzina zupełnie zmieniła negatywne nastawienie, z którym przybył na południe i którego nie krył w rozmowach z Gemre i Ullisukmi. Jako najbardziej zaufany i doświadczony doradca swego pana, o którego względy od miesięcy zabiegali przedstawiciele Djahi, mógł pozwolić sobie na sceptycyzm; wręcz musiał się nim kierować. Jabin nie będzie ryzykował niepewnego sojuszu, jeśli Mahkulpe uzna, że przedsięwzięcie może przynieść mu szkodę, a tak właśnie je postrzegał, odkąd tylko posłowie południa zjawili się w stolicy Retenu i zasiedli do rozmów. Podczas tej wizyty jego opinii nie potrafiły zmienić zapewnienia ani króla, ani kapłana, a przedstawiane przez nich plany, prognozy i analizy sytuacji politycznej w regionie wywoływały jedynie uprzejmy uśmiech politowania. Dopiero gdy dotarł tutaj i z piaszczystego wzgórza na własne oczy ujrzał, jak nieznane nikomu oddziały rozbijają w pył doborowe egipskie szwadrony ochrony pogranicza, zadrżał i zdumiał się nad swym brakiem przenikliwości. Zbyt pewny swych racji, by trzeźwo i bez uprzedzeń wysłuchać propozycji Djahi, musiał teraz przełknąć dumę i uznać Południe za godnego partnera dla Retenu.

― Król Jabin dowie się o waszym zwycięstwie i przychylnie odniesie się do planów, które byliście łaskawi mi nakreślić. ― Patrzył wprost w oczy maga wzrokiem jakże odmiennym od spojrzenia sprzed zaledwie godziny. ― Czcigodna Córka Królewska, Pani Wiecznych Źródeł Huldah, Siostra Jutrzenki, Hulet-At, z radością i dumą ofiaruje swą rękę twemu królowi, czcigodnemu Gemre. Szczegółowo i wnikliwie przedstawię mojemu panu obecną sytuację. Przekażcie królowi Gemre, że już w święto wiosny Jabin wraz ze swą córką i całą świtą dostojników udadzą się do Grodu Księgi na zaślubiny królewskiej pary.

― Podjąłeś mądrą decyzję, dostojny Mahkulpe ― rzekł Ullisukmi. ― Niech mądrość nieustannie przemawia przez twe słowa, jak przemawia w tej chwili. Będziesz zawsze cieszył się naszą przychylnością. Przed wyjazdem zapraszam na ucztę do Kiriath-Sepher. Król Gemre z radością usłyszy z twych ust słowa przychylności i przyjaźni, którymi dzięki twej mądrej radzie i za twym pośrednictwem król Jabin obdarza bratnie Djahi.

― Niech tak się stanie, dostojny kapłanie Ullisukmi.

W oddali rozległo się echo zawodzenia wiatru, a niebo od południowego horyzontu zaczęło zasnuwać się szarą zasłoną piasku. Nadchodził pustynny wicher. Mężczyźni spojrzeli w tamtym kierunku.

― Oto i chamsin ― rzekł Ullisukmi, jakby zapowiadał przybycie swego posłańca. ― Już wkrótce to miejsce zmieni się nie do poznania.

― Piach zasypie wszystkie pozostałe ślady. ― Hetammu skierował się ku ścieżce w dół. ― Pójdę ponaglić oddziały, by nie dopadła nas burza.

2 Rachabe

Gdy woda za wcześnie rozrywa zaporę

A wzgórze zbyt małe, by szukać ukrycia

Gdy mroczne przeczucie rozsadza ci głowę

Na ciemnej spotkajmy się stronie księżyca1

NIECHŻEwreszcie zamilkną te bębny! Uciszcie je! Dość… Dooość! Próbowała zakryć uszy, ale udało się zmusić do ruchu tylko jedną rękę. Druga była czymś przygnieciona. Od huku wciąż pękała jej głowa. Musi zatkać uszy, objąć całą głowę rękami, jak najszczelniej. Szarpnęła gwałtownie, i jeszcze raz. W końcu uwolniła drugą rękę. Wtedy poczuła że od łokcia aż po koniuszki palców była odrętwiała. Zimna i martwa, jak ziemia, na której spała. Docierało do niej coraz więcej nieprzyjemnych bodźców. Po chwili krążenie w ręce wróciło. Wciąż nie otwierając oczu, spragniona snu, zdołała zakryć uszy. Bez różnicy. Łomot nie ustaje.

― Przestańcie bębnić! ― wrzasnęła.

Odpowiedział jej gwałtowny ruch za plecami. Czyjaś ciężka łapa zwaliła się na jej głowę. Potem poczuła, w okolicy krzyża, kopnięcie kolanem. Pewnie przypadkowe, ale i tak zabolało jak diabli. Stęknęła. Jednak musi wstać. Usiadła, podpierając się rękami z tyłu. Łomot się nasilił. Wtedy zrozumiała, że to huczy w jej głowie.

― Litości! ― jęknęła, podnosząc ciężkie powieki. Wciąż była w gaju. Słońce dopiero nadciągało pod horyzont. W szarości niewiele było widać, ale wiedziała, że to nadal teren świątyni. W odległości kilkunastu kroków majaczył zachodni mur, a za nim zarysy zamku. Nie pamiętała, jakim cudem znalazła się tak daleko od głównej alei biegnącej od bramy do podwyższenia, na którym odbywały się występy.

― Znowu?! Bogowie, jak ja nienawidzę tak się budzić!

Wśród podłużnych liści krzewów juki rosnących obok coś drgnęło. Przyglądało się jej bacznie, napawało jej stanem, czerpało jakąś niegodziwą satysfakcję z upodlenia. Mogła przysiąc, że słyszy chichot i tarcie łusek o pnie juki.

Przetarła oczy. Znów ktoś się poruszył, tym razem obok. Tamto musiało być resztką nocnego koszmaru. Marą bez znaczenia. Ważniejsza była postać obok; wiedziała, kim jest. To znaczy, wiedziała, dlaczego leży akurat obok niej. Jednak żadne imię nie przychodziło jej do głowy. Poczuła falę obrzydzenia do samej siebie, otoczenia, nagiego mężczyzny, który najwyraźniej jej szukał, macając po trawie ręką.

― Kochanie ― mamrotał. ― Zimno mi, połóż się obok.

Odskoczyła jak przestraszona kocica. W ostatniej chwili udało mu się złapać skraj jej sukni, a raczej jej resztki.

― Puszczaj, bydlaku! ― warknęła, szarpiąc sukno.

Nie żeby to miało jakieś znaczenie. Jej okrycie nawet w półmroku wyglądało żałośnie. Do tego ten chłód. Nie pamiętała, by ktoś podarł na niej suknię. No tak. Poprzednim razem też nic nie pamiętała, dopóki już w domu w lustrze nie zobaczyła paskudnego zadrapania, jakie zostawił na jej piersiach zerwany naszyjnik. Oczywiście przepadł. A twarz wyglądała o wiele gorzej niż teraz. Przejechała dłonią po czole i policzkach. Nie poczuła niczego niepokojącego. Maska zsunęła się na szyję. Odruchowo poprawiła ją. Nikt nie może wiedzieć.

Owinęła się strzępami tkaniny, ale nadal dygotała z zimna. Na szczęście jej ozdobne sandały wciąż były na nogach. Trzymały się mocno, bo tak zostały uszyte. Ich wiązania sięgały wysoko nad kostki. Nawet podczas dzikiego tańca nie miały prawa spaść ze stóp. Gdyby zgubiła je później, robiąc to, co zazwyczaj się robi po tańcach, dopiero byłoby źle. Naami nieraz się to zdarzało.

― Diablica z tej Naami. Ale jeszcze trochę, i jej dorównam ― powiedziała do siebie gorzko. Ostatnio coraz częściej myślała, dokąd zaprowadzi ją ta przyjaźń. Już jako nastolatka, Naami miała na nią zły wpływ, ale wtedy mimo oporów wciąż słuchała rodziców. Teraz była wolna, lecz choć minęło zaledwie pół roku, ta wolność okazywała się przepaścią, która coraz szerzej otwierała się pod jej stopami.

Jak tu przejść obok śpiącego mężczyzny, by go znów nie zbudzić? Teraz zaczął chrapać. Nawet nie potrafiła rozpoznać, kim był. Pamięć też jej w tym nie pomogła. Z odrazą odwróciła wzrok. Gdzie ta brama? Ciągle czuła bolesny rytm w głowie i ciężkość, jakby ktoś włożył jej do środka cegłę. Nie byli sami. Wokół leżało kilka innych par i niemało tych, co spali w pojedynkę.

W pobliżu rozległy się odgłosy czyichś torsji. Reszta tłumu goszczącego na wczorajszym święcie rozeszła się po domach jeszcze w nocy. Ale oni nie pili tego, co podawano tancerkom. One otrzymywały napój, który pozwalał długo i bez znużenia tańczyć. Musiały jednak przedtem zjeść koniecznie treściwy posiłek, gdyż w przeciwnym wypadku następnego ranka brało to na nich odwet. Na szczęście jedynym efektem ubocznym, jaki dokuczał Rachabe po jego spożyciu, był ból głowy, który znikał już w porze śniadania.

„Zemsta Aszer”, jak qedeshe żartobliwie nazywały przyprawione przez kapłanki wino, miała też ten dobry skutek, że chroniła przed ciążą i odsuwała niepotrzebne skrupuły. Niestety, gdy napój przestawał działać, świat robił przygnębiające wrażenie, a wczorajszy książę z bajki jeszcze gorsze.

Obok, w pachnących słodko krzewach, coś zaszeleściło. Spojrzała przestraszona, odruchowo sprawdzając, czy maska ciasno przylega do jej twarzy. Zobaczyła młodą kobietę przyglądającą się jej z dziwną ciekawością, którą bardziej wyczuła, niż zobaczyła. Półmrok poranka maskował wiele szczegółów, wyostrzając przeczucia i instynkty. I ten zapach. Mimo wczesnej pory, kobieta pachniała całym bukietem perfum, jakby dopiero teraz wyszła z domu, przygotowana do święta, zrobiona na bóstwo. Jej strój też trzymał się świetnie. Nie spędziła nocy na nakazanych zwyczajem święta swawolach. Zbliżyła się do śpiącego, spoglądając z wyrzutem na Rachabe.

― Idź już, piękna pani. ― W jej głosie nie było wrogości, tylko nutka żalu i wyraźne zniecierpliwienie. ― Całą noc czekałam, no idź już! Teraz on mój.

Rachabe zdrętwiała z przeszywającego ją uczucia wstydu. Nieraz była świadkiem takiej sceny. Większość mężczyzn i kobiet przybyła na święto razem. Nad ranem szukali bliskich, nie zawsze każde z nich świetnie się bawiło w ramionach obcego. Miłość potrafi zachować cząstkę zazdrości nawet tutaj… Ta kobieta spędziła noc, czekając na swoje parę chwil z ukochanym. Na żałosne strzępy jego pożądania.

― Likka. ― Próbowała obudzić mężczyznę. ― Kochany, to ja.

Rachabe chciała uciec, ale jakaś sentymentalna ciekawość kazała jej czekać. Kiedyś też pragnęła miłości. Czy już pogodziła się ostatecznie, że sprawy ułożyły się inaczej? Odsunęła się kilka kroków by nie przeszkadzać stęsknionej kobiecie. Pokornie pożywi się okruszkami, które zostawia jej królowa nocy, qedesha w masce, boska Rachabe. Serce ściskało jej się z żalu na widok tej pary.

― Czego ode mnie chcesz, kobieto. Gdzie qedesha?

― Cicho, kochanie. ― Przyłożyła mu dłoń do ust. To ja, Nenat.

― Nenat? ― Zaczął wracać do rzeczywistości. Rozejrzał się zaspanym wzrokiem. Kobieta klęczała przy nim, czule głaszcząc po włosach i policzku. Przeskok z jednej rzeczywistości do drugiej nie był dla niego mile widziany. ― Czego chcesz? Myślałem, że spotkamy się w domu.

― Nie potrafiłam, kochanie. ― Rozpłakała się. ― Ciągle czekałam, aż sobie pójdzie, ale oboje zasnęliście. Nie potrafiłam odejść… Przecież wiesz, jak bardzo chciałam tu z tobą przyjechać.

Rachabe znów usłyszała w głowie ten wstrętny chichot splątany z żałosnym łkaniem, jakby gorsza i lepsza część jej natury komentowały sytuację. Jej sumienie płakało, a demon śmiał się do rozpuku.

― Chyba nie patrzyłaś, jak…?! ― warknął mężczyzna wściekle.

Serce Rachabe przestało niemal bić. Krwawiło, słysząc ból w głosie kobiety. Żony, narzeczonej?

― Myślałem, że z kimś byłaś.

― Nie potrafiłam bez ciebie, Likka. Bądź ze mną, zrobię wszystko, czego zapragniesz.

Nie mogła dłużej tego słuchać. Uciekła. Przeskakiwała nad leżącymi, jęcząc z obrzydzenia wobec samej siebie.

― Czy oni nie mogą wynieść się wcześniej? Chyba oszaleję. Bogowie, czemu ja to robię? ― A w głowie pojawił się nowy głos, może rozsądku, powtarzał, że przecież musi z czegoś żyć. Wtedy krzyknęło sumienie, że zrobi to znów, bo lubi, czerpie z tego przyjemność. Wyłączyła ten dialog. Niech wróci, gdy wreszcie się wyśpi.

Rozejrzała się za przyjaciółką, ale nigdzie nie zauważyła Naami. Poradzi sobie. Dobiegła do tylnej bramy leżącej u północnego krańca gaju. Byle do łóżka. Jeszcze niedawno, wychodząc z gaju, nie potrafiła patrzeć na wprost. Jej dom usytuowany był przy północnym murze, a po drodze, za wzgórzem zamkowym leżało miejsce, które, jak sądziła, chyba do końca życia będzie wywoływało ból i gorycz. W obcych rękach zatraciło cały swój urok i sprawiało przygnębiające wrażenie. Wspomnienia parzyły jak ogień, więc wolała nadkładać drogi przez główne wejście świętego gaju na rynek, po wschodniej stronie przekraczała pierwszy mur i dopiero tam kierowała się do siebie. Poczucie winy doprowadzało ją do rozpaczy, aż w końcu zrozumiała, że to bez sensu. Lepiej coś zaplanować, próbować zmienić… Tyle że dni mijały, a nic nie zmieniało się na lepsze. Nowy styl życia coraz bardziej tępił w niej wrażliwość. Coraz mniej bolało, przestała się zadręczać, a z czasem zaczęła wracać do domu najkrótszą drogą.

Teraz biegła pustymi ulicami, myśląc, ile zostało jej czasu. Jej zmiana w karczmie dopiero po południu, a Vni ma dyżur przy dzieciach do śniadania, więc zdąży się wyspać. Ostatnio ona musiała przedłużyć swoją turę, bo Naami wróciła wyjątkowo późno, a Vni też była długo zajęta klientami przybyłymi z karawaną z północy. Ledwo zwlekły się z posłania, by ją zastąpić, zanim pierwsi goście zjawią się na śniadanie. Ci, którzy od początku święta nocowali w obu izbach na parterze, wyprowadzili się, bo spotkali jakichś znajomych i przenieśli się do większej karczmy przy bramie. Nie protestowały, z noclegami było więcej problemów niż korzyści.

Już przekraczała pierwszy mur. Straży tu nie było. Któż chciałby strzec dzielnic biedoty i meneli? Mogła przecież przenieść się do świątyni na stałe, do luksusów, ale tego nie chciała. Czasem ganiła się za tę głupią obłudę. I tak jesteś qedeshą, mówiła sobie. Nic tego nie zmieni. A prowadząc karczmę, tylko narażasz dziecko na towarzystwo typów spod ciemnej gwiazdy i wykolejeńców, jakich wśród klienteli nie brak. Niejeden raz zdążyli wywołać burdę, zanim kopniakami wyrzucono ich na bruk. Miasto nie dbało już o swój wizerunek, tak jak przed laty. Z drugiej strony, myślała, Menuel i tak jest za mała. Ma niewiele ponad roczek. Szil miałaby… Dość! Nie wracamy do tego! Zacisnęła szczęki. Nagły skurcz bólu. Po takich nocach zawsze wspomnienia bolały bardziej, więc starała się szczelnie od nich odgrodzić. Nie zawsze się udawało. Podobno potrzeba dwóch lat, by strata przestał boleć. Czyli była dopiero na półmetku. Szaleństwo! Nigdy nie zacznie żyć normalnie. I zawsze, jak ta dziewczynka z baśni, musiała wrócić przed świtem. Nie zniesie widoku młodego słońca oświetlającego zachodnie wzgórza. Wtedy też wstawał świt…

Dotarła do uliczki, przy której leżało boczne wejście do jej domu. Był częścią zewnętrznego muru, ale w przeciwieństwie do klientów karczmy, domownicy wchodzili od zachodu i prosto od drzwi kierowali się na wąskie schody prowadzące na piętro, podczas gdy klienci wchodzili na salę drzwiami od wschodu. Takich karczm było w mieście kilka. Poza jadłem i napitkiem oferowały zazwyczaj inne usługi. Dom Rachabe w niczym nie odbiegał od tego modelu.

Z niemałym trudem wspięła się na schody. Musiała trzymać się kurczowo poręczy, bo ból głowy nie ustępował. Raz potknęła się i o mało nie spadła. Wreszcie dotarła na piętro. Menuel spała na swoim posłaniu. Podeszła na palcach, nie chcąc jej budzić. Znów odezwało się silne postanowienie, że gdy nadarzy się okazja, zostawi to wszystko i zacznie żyć godnie. Teraz Menuel była malutka i rozkoszna. Warta takiego poświęcenia. Znów ta obłuda! ― zganiła się. Jakiego poświęcenia?! Poddałaś się! Trzeba było próbować. Im też nie było łatwo przejść nad wszystkim do porządku dziennego. A najważniejszego i tak im nie powiedziałaś. Bo się bałaś, że to też zlekceważą. Dość, dość, dość!… Stare demony znów zaczęły się z nią kłócić i po mistrzowsku wplątywały zmęczony umysł w niekończące się dysputy.