Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Pulp magazyn to mocna dawka popkulturowej rozrywki i wiedzy. Czekają na was opowiadania, wywiady, recenzje i felietony.
Temat numeru to „Czarodzieju, gdzie moja bryka?” Łukasza Kucharczyka. Mateusz Kapusta pisze o „Prędkości i adrenalinie w domowym wydaniu” i o tym „Jak simracing i esport stały się świetnym zamiennikiem realnego torowania”, a zna się na tym jak mało kto.
Za to Julian Jeliński w swoim stylu opisuje jak „Śmierć czai się w ciężarówce” i to teoria spiskowa, której trudno się oprzeć.
Na wywiad z Witoldem Vargasemzaprasza Marta Sobiecka.
Możecie też przeczytać recenzje i artykuły autorstwa m.in. Klaudii Sołdyńskiej, Juliana Jelińskiego, Marty Sobieckiej, Tomasza Skupnia czy Marcina Kończewskiego.
Ponadto teksty naszych stałych felietonistów: Marcina Świątkowskiego „O mrówkach, mimesis i najgorszej grozie”, Krzysztofa A. Zajasa „Wakacje z horrorem”, czyli jak w praktyce wyglądają wakacje pisarza.
W sierpniu zapraszamy na opowiadania autorstwa: Anny Robak-Reczek, autorki powieści “Melafiry” i Jakuba Sokołowskiego. A także PRZEDPREMIEROWY fragment najnowszej powieści Jakuba Ćwieka „Tewila Bambi”.
Nad formatem audio czuwa reżyser dźwięku - Marcin Kardach.
Lektorzy sierpniowego numeru: Agnieszka Kołodziejska, Zuzanna Galia, Mikołaj Krawczyk, Mateusz Kapusta, Marcin Kardach, Filip Kosior
Magazyn Pulp dostępny jest w formatach audio i e-book.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 143
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 3 godz. 38 min
Rok wydania: 2025
Lektor: Mikołaj KrawczykZuzanna GaliaMarcin KardachAgnieszka KołodziejskaFilip Kosior
■ Jakub Ćwiek
Większość z Was pewnie zna te słowa doktora Kinga:
„Jeśli nie możesz latać, biegnij. Jeśli nie możesz biec, idź. Jeśli nie możesz chodzić, czołgaj się. Ale bez względu na wszystko – posuwaj się naprzód.”
Panuje chyba powszechna zgoda, co do tego, że jest to sentencja mocna, dobrze brzmiąca i prawdziwie inspirująca. Ja jednak, pyzaty dzieciak utuczony popkulturą, słysząc je, natychmiast przechylam głowę na bok z przekornym pytaniem: A to nie lepiej byłoby ogarnąć sobie jakąś mega brykę?
Bo tak, żadne to odkrycie, popkultura kultowymi pojazdami stoi, a my jesteśmy nimi karmieni od dziecka. No bo już pal sześć napędzane stopami wozy we Flinstonach – no bo jednak mało mechaniczne, więc jakby nie na temat – ale czy jest tutaj ktoś, kto nie pamięta Mystery Machine Scooby Gangu? Prawdziwy członek drużyny! Gdyby ktoś powiedział mi na przykład: wybieraj, albo Van albo ten irytujący, wszechwiedzący kurdupel Scrappy, to nie zastanawiałbym się ani sekundy!
No a potem to już wiadomo: Burtonowski Batmobil, DeLorean z Powrotu do przyszłości, komiksowe motocykle Sędziego Dredda i Lobo, złowieszcza ciężarówka Peterbilt 281 z Pojedynku na szosie, Dodge Challenger R/T ze Znikającego punktu i jego daleki rednecki kuzyn „Generał Lee" z Dukes of Hazard. Nie zapominajmy też o Fordzie Falconie XB GT, którym drogi patrolował jeszcze nie tak szalony Max. Wiele było tych pojazdów w moim życiu i to na długo, nim wreszcie sam zrobiłem prawko!
Pewnie też tak macie, bo przecież każdy z nas ma swoje ulubione opowieści, a z perspektywy czasu ciężko sobie wyobrazić, kim byłby Han Solo bez Sokoła Millenium, Michael Knight bez KITTa, bracia Blues bez Bluesmobila, Winchesterowie bez Impali czy wreszcie Pogromcy duchów bez kultowego Ecto-1.
Czasem popkultura idzie nawet o krok dalej – pojazd może być twoim przyjacielem jak garbusek Herbie, czy autobot Bumblebee albo zazdrosną, mściwą dziewczyną jak krwiożercza Christine. I jakoś kupujemy to bratanie się z maszynami bez zgrzytu, choć jednocześnie wiemy dobrze, że wobec również użytecznych lodówek czy pralek nie bylibyśmy tak otwarci i wyrozumiali.
Dlaczego?
Mógłbym tu spokojnie powiedzieć, że to kolejne uwspółcześnienie średniowiecznych etosów utrwalonych westernowym mitem – opowieść o rycerzu i jego rumaku. Ale to przecież też się z czegoś brało.
I stawiałbym, tu już w całkowitej zgodzie z doktorem Kingiem – na nieustanne, nieustępliwe dążenie do wolności.
Nasze maszyny przypominają nam, że cokolwiek się w naszym życiu dzieje, zawsze jest jeszcze droga przed nami. Jak długa? Cholera wie… Ale radio gra, jedna ręka na kierownicy, druga na drążku zmiany biegów. Stopy na gazie i sprzęgle. Rzut oka w lusterko wystarczy za pożegnanie.
A potem już tylko gaz, ryk i przyszłość!
Miłej lektury, Kuba
TEMAT NUMERU
■ Łukasz Kucharczyk
Na wstępie zmuszony jestem przyznać się do rzeczy, dla wielu zapewne, wstydliwej – nie znam się na samochodach. Już w przedszkolu okazywałem całkowite désintéressement wobec lśniących wielobarwnym lakierem resoraków. mknących po pomarańczowym torze hot wheelsów czy zdalnie sterowanych terenówek Lego. Zamiast nich dziecięcy wzrok kierował się ku figurkom z uniwersum Kaczora Donalda, McDonaldsowym zabawkom z Toy Story (mam nadzieję, że będę mógł kiedyś na łamach Pulp Magazynu opowiedzieć o tym jak zgubiłem i odzyskałem ukochanego Chudego) czy też seriom dodawanym do Kinder Niespodzianek (smoczki budowlańcy już na zawsze pozostaną w mym sercu). Do dziś zresztą samochody rozpoznaję jedynie po barwach, poza to moje umiejętności opisowe nie wykraczają. Wydaje mi się, że ta obojętność wobec wszystkiego, co związane z jazdą przełożyła się potem na praktykę. Na rowerze jeździłem po rodzinnych Starachowicach niczym po przysłowiowej Kambodży, niespecjalnie zwracając uwagę na obowiązujący ruch lewostronny, komunikowanie za pomocą rąk dalszych manewrów, jak również innych kierowców. Nadal jednak żyję. W samochodzie wcale nie było lepiej, mój poziom skupienia jest mniejszy niż ten należący do gupika wpatrującego się w to, co widać za zmętniałą szybą akwarium. Jeśli do tego z radia poleci jakaś muzyka filmowa, na przykład Obrona Zbaraża Krzesimira Dębskiego, wnet na trasie wyrastają wrogie tatarskie wojska, samochód przemienia się w rączego bułanka a miast lusterek widzę po swych bokach dumne husarskie skrzydła. Dlatego wolałem odpuścić i od lat warszawskie ulice przemierzam rydwanem potocznie zwanym „busem”, powożonym przez woźnicę z ZTM na plakietce. Pewnie na ten brak predyspozycji wpływa też totalna atechniczność piszącego te słowa. Przykładowo zapoznając się z prozą Marka Hłaski byłem pod wrażeniem misternie tkanych relacji międzyludzkich, projektowania egzystencjalnej otchłani czy też krytyki ciasnych i koślawych ram komunistycznego systemu. Zupełnie natomiast nie rozumiałem drobiazgowości autora Następnego do raju w opisywaniu wszelkiego rodzaju aut, od osobowych, aż po ciężkie, dostawcze, ciężarowe. Nie ma oczywiście w tym nic dziwnego, ponieważ Hłasko od najmłodszych lat pracował jako szofer, kierowca w spółdzielni czy nawet prowadząc ciężkie samochody (zniszczone wojną studebakery i „dżemsy”, zwane w Hłaskowej prozie po prostu „trupami”) przez mordercze szlaki Bystrzycy Kłodzkiej. Jednakże dla mnie, jako czytelnika drobiazgowe opisy pracy silnika, żywcem wzięte z podręcznika pisania prozy socrealistycznej, były całkowicie niestrawne. Lata później konieczność istnienia tego rodzaju opisów wyjaśnił mi niezawodny Umberto Eco w swych Sześciu przechadzkach po lesie fikcji. Autor Imienia róży ukazywał w tym krótkim, interpretacyjnym dziełku, że partie eseistyczne, w których pisarz daje upust swym zainteresowaniom są niezbędne by czytelnik odpoczął mogąc bezmyślnie przemykać oczami po samej powierzchni tekstu, bez konieczności zagłębiania się. Do dziś tak tłumaczę sobie swe każde lekturowe ograniczenie. Na szczęście człowiek jest istotą, która praktycznie każdemu przedmiotowi jest w stanie nadać znaczenie symbolicznie, nie inaczej dzieje się w przypadku aut. U wspominanego Hłaski samochody symbolizują na przykład wolność, ucieczkę przed szarością reżimu, ale też niespełnione, niedoścignione marzenie młodych ludzi czy nawet śmierć. W wielu dziełach szeroko rozumianej kultury, bez względu na to, czy mówimy o literaturze, filmach, kreskówkach czy grach, pełnią auta rozmaite role. Warto więc udać na krótką przejażdżkę po naszej ukochanej popkulturze. Należy jednak pamiętać, że samochody bynajmniej nie od razu podbiły serca ludzkości. Przez długi czas wśród tak zwanych elit panowało przekonanie, że samochód jest czymś dziwacznym, niegodnym i nigdy nie zastąpi konia czy bryczki. Zmianę mentalnościową przyniósł dopiero wiek XX i następujące wraz z nim urbanizacja oraz wykształcenie się stanu mieszczańskiego, czy też klasy średniej. Jednakże II Rzeczpospolita była bardzo zaniedbana, jeśli chodzi o przemysł samochodowy, do 1939 roku po polskich drogach poruszało się zaledwie kilkadziesiąt tysięcy aut. W rozwoju tej gałęzi przemysłu nie pomagały z pewnością fatalnej jakości drogi. Jak pamiętamy z kart Króla Szczepana Twardocha podróż autem z Warszawy do Mińska Mazowieckiego zajmowała… 24 godziny! Na szczęście kultura popularna od razu przekonała się do czterokołowych maszyn, stworzyła też o wiele pewniejsze i funkcjonalne drogi.
Nie ma chyba człowieka, który nie kojarzyłby słynnego DeLoreana DMC-12. Ten futurystyczny samochód stał się wśród wszelkiej maści geeków legendą, symbolizuje swobodne przemierzanie granic czasu, jak również dzieciństwo każdego wychowanego w latach dziewięćdziesiątych. Wybór tego konkretnego modelu nie może dziwić – DeLorean charakteryzował się otwieranymi do góry drzwiami, więc dla ludzi z lat pięćdziesiątych musiał wyglądać niczym statek kosmiczny. Stwórcą tego czterokołowego wehikułu czasu był w filmie dr Emmett Brown, dzięki któremu Marty McFly przenosi się w lata młodości swych rodziców, gdzie pomaga ojcu stać się bardziej pewnym siebie. Co ciekawe w pierwotnej wersji scenariusza za wehikuł służyć miała bohaterom…zamrażarka. Wydaje się, że pozostanie przy pierwszym pomyśle odebrałoby czasoprzestrzennym podróżom całkiem sporą część efektowności. No i zawsze istniało ryzyko, że tropem doktora i Marty’ego podążą dzieci masowo zamykające się w lodówkach. Przygody nietypowego duetu nie zakończyły się jedynie na wyprawie w to, co dawno minęło, w filmowym sequelu wyruszyli ku nieodgadnionej przyszłości. Tym razem Marty wyrusza na ratunek swemu jeszcze nienarodzonemu synowi. Wydaje się, że to właśnie „dwójka” stała się najbardziej kultowym filmem, zapewne za sprawą wizji tego jak rok 2015 (swoją drogą już dawno miniony…) będzie wyglądać. Co z przewidywań twórców się ziściło a co pozostało w sferze nieograniczonej ludzkiej wyobraźni? Z całą pewnością scenarzyści trafnie wydedukowali powszechność „wideorozmów”, przejście na płatności zbliżeniowe (choć jeszcze nie robimy tego odciskiem palca) czy wykorzystywanie hologramów w przemyśle filmowym. Niestety nie doczekaliśmy się samowysychających ubrań, samowiążących się butów, lewitujących deskorolek i latających samochodów. Pewne nadzieje wzbudziła firma Nike, która w 2011 i 2016 roku wypuściła limitowaną serię butów Nike Mag, czyli dokładnie takich jakie McFly przywdziewał wsiadając na futurystyczną deskorolkę. Przynajmniej nieliczni szczęśliwcy mogli poczuć się nieco jak w przyszłości wykreowanej przez Roberta Zemeckisa.
Latające samochody to bardzo interesujący temat. Jeśli obejrzymy archiwalne wywiady z lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych lub obejrzymy grafiki przedstawiające fantasmagoryczne zobrazowania przyszłości przekonamy się, że stale powtarzającym się leitmotivem były właśnie szybujące po nieboskłonie auta. Nadal niestety przemierzają one jedynie horyzonty fantastycznych neverlandów, choć należy odnotować, że słowacka firma Klein Vision zapowiedziała wypuszczenie pierwszego latającego samochodu zwanego Aircarem już w 2026 roku. Pożyjemy, zobaczymy a póki co możemy cieszyć się tym czym obdarzyła nas popkultura. Jeśli przypomnimy sobie kultowego Blade Runnera to zapewne wpierw przychodzi nam na myśl jednocześnie osobliwy i zachwycający asamblaż cyberpunku i kina noir, ogromne hologramy, pogrążone w ciemności futurystyczne Los Angeles i…przemierzające powietrzną przestrzeń samochody, tak zwane „spinnery”. W kreskówkowej wizji przyszłości, w słynnych Jetsonach cała tytułowa rodzinka również korzysta z pojazdu przypominającego skrzyżowanie latającego spodka z naszym rodzimym Fiatem 126p. Czy jednak zdolność samochodów do lotów miałaby być jedyną opcją do futurystycznych rozważań? Odpowiedź nie jest trudna, zawsze przecież możemy się zastanowić co by było, gdyby samochody miały duszę, rozum, jaźń, osobowość. Tego typu wizję roztacza przed nami gra Cyberpunk 2077, gdzie przemierzamy bezlitosne Night City jako V. Oczywiście mamy w grze dostęp do wszelkiej maści samochodów, które radośnie i bez konsekwencji możemy rozbijać podczas przemierzania dróg i pustkowi, ale twórcy obdarzyli graczy ciekawym wątkiem pobocznym. Delamain to korporacja taksówkarska zarządzana przez sztuczną inteligencję o tej samej nazwie. Prosi nas o pomoc w znalezieniu samochodów, które w jakiś sposób odłączyły się od głównego rdzenia kontrolnego. Poszukiwanie zbuntowanych aut okazuje się sprawą bardzo wielowymiarową, wymagającą różnego typu umiejętności. Jedną z samoświadomych taksówek musimy złapać zajeżdżając jej drogę po szaleńczej gonitwie, inna nasyła na nas cały gang rzezimieszków, z kolejną będziemy musieli odbyć…terapeutyczną rozmowę. To jednak nie koniec zadań związanych z zarządzaną przez AI korporacją, ponieważ system Delamaina zostaje zainfekowany wirusem, co skutkuje rewolucją uciskanych czterokołowych. Jako V możemy zadecydować, co finalnie zrobimy: możemy zniszczyć główny rdzeń sterujący i tym samym uwolnić wszystkie „dziatki” Delamaina, zresetować go do ustawień fabrycznych, lub zmusić wszystkie samodzielne osobowości aut do ponownego połączenia się ze swym nadzorcą. Sam wybrałem opcję numer jeden, co poskutkowało, że do końca gry otrzymywałem od wyzwolonych aut piękne pocztówki z różnych zakątków postapokaliptycznej Ameryki. Innymi słowy – było warto. Oczywiście przykładów aut napędzanych sztuczną inteligencją jest o wiele więcej. Grzechem byłoby nie przypomnieć o popularnym serialu lat osiemdziesiątych jakim był Nieustraszony z Davidem Hasselhoffem w roli głównej. Grany przez niego bohater, agent Fundacji na rzecz Prawa i Rządu, walczy z kryminalistami w asyście obdarzonego sztuczną inteligencją samochodu KITT. Swego rodzaju dekonstrukcją wyżej wymienionych przykładów jest Christine pióra Stephena Kinga. Tytułowa bohaterka to…auto Plymouth Fury 1958, które stopniowo oplata umysł szesnastoletniego Arniego, rujnuje życie nastolatka i sprowadza śmierć na bliskich mu ludzi. To bardzo ciekawy przykład jak za pomocą opowieści grozy można zmetaforyzować takie tematy jak obsesja, pożądanie i toksyczna relacja. Osobiście wybrałbym jednak Delamaina i relację na odległość, za pomocą wspominanych wyżej pocztówek. Być może Disneyowskie Auta stanowią swego rodzaju wariację na temat świata podbitego przez auta takie jak Christine. W tej pozornie niewinnej animacji mamy przecież do czynienia ze światem postapokaliptycznym, zarządzanym przez świadome samochody, które dokładnie zmapowały struktury i obyczaje wytworzone przez gatunek ludzki. Ludzie kochani, przecież te samochody mają nawet swojego papieża!
A gdyby tak połączyć umiejętność latania z samoświadomością? Co prawda nie przychodzi mi do głowy żaden tekst kultury mówiący o świecie przyszłości (nie, Transformersy się nie liczą), za to tego typu wytwór mogliśmy ujrzeć za murami Szkoły Magii i Czarodziejstwa, zwanej również Hogwartem. W drugiej części cyklu przygód Harry’ego Pottera nastoletni czarodziej wraz z Ronem Wasleyem odkrywa, że magiczne przejście na słynny peron 9 ¾ zostało zablokowane. Chłopcy „pożyczają” więc należącego do taty Wesleya zaczarowanego Forda Anglia, który potrafi latać. Ojciec Rona jako ministerialny pracownik ds. mugoli nie mógł sobie odmówić poeksperymentowania na tym symbolizującym wszelką niemagiczność wynalazku. Lot udaje się całkiem nieźle, aż do momentu bliskiego, zbyt bliskiego spotkania z Bijącą Wierzbą, która bezlitośnie okłada niczemu winną maszynę, aż ta ucieka ku Zakazanemu Lasowi. Jednakże to nie ostatnie spotkanie bohaterów ze starym Fordem, ponieważ to właśnie on, dużo później, wybawia ich od pająków w leśnej gęstwinie. Okazuje się, że przebywając wśród mroku i dziwów Lasów samochód sam zdziczał i zdziwaczał niczym pozbawiony opiekuna pies. Niestety dalsze losy dzielnego auta nie są znane, ale jak dla mnie: minus pięćdziesiąt punktów dla Gryffindoru za brak empatii wobec czterokołowych.
Trudno wyobrazić sobie Spidermana czy Supermana zasiadającego za kółkiem, skoro jeden ma do dyspozycji niesamowicie wytrzymałe sieci a drugi…no cóż, po prostu jest super i lata. Istnieją jednak superbohaterowie, którzy nie zostali aż tak hojnie obdarowani przez los, naturę czy eksperymenty genetyczne. Chyba najbardziej kultowym pojazdem kojarzącym się z superherosem jest Batmobil. Auto Batmana przechodziło na przestrzeni lat wiele różnorodnych ewolucji. Kultowe auto po raz pierwszy pojawiło się na łamach Detective Comics w 1939 roku, nie miało nic wspólnego z późniejszymi, uzbrojonymi i futurystycznymi wariacjami. Był to po prostu czarno-czerwony garbusek, dwa lata później został przeobrażony w bardziej luksusowy ciemnoczerwony kabriolet, następnie zaś został polakierowany na czarno, zaś maskę zaprojektowano na wzór głowy Batmana. Tak naprawdę komiksowych wersji auta Nietoperza z Gotham jest Legion. Siłą rzeczy najbardziej w zbiorowej pamięci utrwaliły się te zaprezentowane na kinowym ekranie. I tak w filmach Tima Burtona mogliśmy podziwiać sportowy model z ogromną turbiną przodzie, w BatmanForever otrzymaliśmy pojazd bardzo zbliżony kształtem do nietoperza, zaś w Nolanowskiej trylogii widzimy Batmobil w wersji czołgu, zwany „Tumblerem”, co bardzo pasuje do realistycznej estetyki tych filmów. Oczywiście nie tylko Batman posiadał własne auto. Na pęczki miał ich choćby Tony Stark, jedno bardziej luksusowe i droższe od drugiego, ale przecież jego zbroja Ironmana przewyższała wszystkie Ferrari świata. W starszych komiksach z lat siedemdziesiątych Spiderman otrzymał własny Spider – Mobile. Mniej znany superbohater Green Hornet wymierzał sprawiedliwość zza kierownicy swojej Black Beauty, czyli naszpikowanego arsenałem Sedana. Jeśli zaś skierujemy się ku Imperium Zabawek okaże się, że każdy z herosów posiadał osobiste auto. Znanym faktem jest niewidzialny samolot Wonder Woman, według twórców zabawek superbohaterka posiadała również auto, oczywiście niewidzialne. Hulk, jako znany miłośnik motoryzacji, również dorobił się swojego zielonego Vana.
Wydaje się, że w wielu przypadkach możemy mówić o bliskiej więzi łączącej kierowcę z jego autem. Trudno się dziwić, przecież wieki temu podobna relacja łączyła jeźdźca i jego konia. Człowiek, jako istota pragnąca przekraczać granice znanego, u swego zaistnienia rozmyślał, w jaki sposób uprawnić żmudny i szybko meczący marsz. Dlatego też samochody, jak również inne środki lokomocji po brzegi wypełniają popkulturę. Bo symbolizują ruch, pęd, zmianę, zjawiska, które fascynują a niekiedy też przerażają ludzi. Dlatego warto od czasu do czasu zajrzeć pod maskę fantasmagorycznych pojazdów i zastanowić o czym nam chcą opowiedzieć poprzez warkot silnika. Może to być opowieść o wolności, docenieniu chwili, niespełnionej obietnicy czy skrywanym marzeniu. Pamiętajmy, że pod najnowszą warstwą lakieru mogą kryć się inne, starsze, na których zapisane zostały czekające na odkrycie historie.
■ Mateusz „Gucio1846” Kapusta
Gatunek gier wyścigowych jest jednym z większych w branży gier. Wyścigi dzielą się na zwykłe zręcznościówki, pełnoprawne symulatory dla zapaleńców i simcade’y, będące czymś pomiędzy. Ścigamy się samochodami, motocyklami, samolotami, motorówkami, zabawkami, a nawet dziwnymi futurystycznymi pojazdami – do wyboru do koloru. Choć o gatunku gier wyścigowych można by napisać książkę, to postaram się wam w krótki i przystępny sposób przedstawić dziesięć moich ulubionych gier, które pozwolą wam doświadczyć niezłego poczucia prędkości, adrenaliny i po prostu bardzo fajnej zabawy! Witajcie w moim świecie, kochani.
Nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął od motocykli, prawda? W branży głównie dominują samochody, ale mimo to, istnieją produkcje oparte o dwa kółka, którymi warto się zainteresować. Jedną z takich gier jest seria Ride, której produkcją zajmuje się włoskie studio Milestone. Produkcja jest stworzona przez fanów dla fanów i zaliczyłbym ją do simcade’u, z mocnymi aspiracjami do symulatora. Siłą Ride, zwłaszcza piątej części, jest ogromna ilość motocykli, którymi możemy się pościgać. Co więcej, są to maszyny często drogowe, takie same jak te, które widzimy na ulicy lub które być może sami macie w swoim garażu. Nie bez powodu ta produkcja często nazywana jest motocyklową Forzą czy też Gran Turismo, do których zresztą w tym zestawieniu jeszcze dojdziemy. Kolejną siłą gry jest model jazdy, który wiernie stara się odwzorować zachowania prawdziwych maszyn w warunkach wyścigowych. Na tym polu Milestone nie ma sobie równych, więc możecie się spodziewać naprawdę świetnej zabawy, a jeśli nie mieliście styczności z jednośladami na żywo, to gra pozwoli wam poczuć to, co może czuć motocyklista podczas szybkiej przejażdżki. Dla fanów wyzwań, najnowsze Ride 5 oferuje wyścigi długodystansowe z cyklem dobowym, co potrafi być czasem naprawdę morderczym wyzwaniem dla naszych palców i koncentracji.
Seria Forza Motorsport