Przysięgnij, że opowiesz - Roth Rachel - ebook

Przysięgnij, że opowiesz ebook

Roth Rachel

4,5

Opis

Wspomnienia Racheli Roth włączają się w wielką opowieść świadków o Holokauście. Spisane w latach siedemdziesiątych XX wieku są wypełnieniem przyrzeczenia złożonego nieznajomej więźniarce w Auschwitz i upamiętnieniem tych wszystkich, którzy bezimiennie cierpieli i ginęli. Rachela opowiada światu o tym, co przeżyła ona – ta, która cudem przetrwała, i co przeżyli ci, którzy umierali pobici, zagłodzeni, zamarznięci, rozstrzelani, zagazowani.

Rachela Roth do dziś przechowuje w domu bezcenną pamiątkę – rodzinne zdjęcie zrobione w warszawskim getcie latem 1941 roku podczas uroczystości zaślubin jej wuja. Wokół skromnie zastawionego stołu zgromadziło się dwadzieścia jeden osób. Z tego grona przeżyła tylko ona – dziewczyna na prawym skraju fotografii obejmująca troskliwie kilkuletniego chłopczyka – swojego braciszka. Pozostali – jej mama, siostry i brat, dziadkowie i kuzyni – zginęli w łapankach w getcie, w transportach do obozów zagłady, w komorach gazowych.

Rachela Roth (nazwisko rodowe Rotsztejn), urodzona w inteligenckiej żydowskiej rodzinie na warszawskiej Pradze, trafiła do warszawskiego getta, gdy była nastolatką. Przetransportowano ją z Umschlagplatzu do obozu w Majdanku. Jako więźniarka z numerem 48915 przeżyła Auschwitz. W obozie w Bergen-Belsen doczekała wyzwolenia. Po wojnie wyjechała do Brytyjskiego Mandatu Palestyny, skąd w latach sześćdziesiątych wraz z mężem wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszka do dziś.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 485

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (44 oceny)
31
6
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

przeczytaj bo warto. bo warto pamiętać o ludziach rodzinach które były takie same jak my teraz. I za sprawą jednego człowieka zniknęły z powierzchni ziemi. całe rodziny usmiercano. czytaj i płacz nad ludźmi którym nie było dane przeżyć życie tak jak chcieli. . tylko jedna osoba przeżyła ta gehennę.
10
DariaNesca

Z braku laku…

Książka jest bardzo ciekawa, niestety wg.mnie stronnicza. Zdaje sobie sprawę, że wśród Polaków byli tacy, którzy współpracowali z faszystami,ale w tej książce wszyscy Polacy byli zagorzałymi antysemitami. Dla mnie jest to krzywdząca opinia
00
Wikann

Nie oderwiesz się od lektury

Opowieść ocalonej z zagłady, kawał historii ze slodko-gorzkim finiszem, bardzo ciekawe,
00
edyta19701970

Nie oderwiesz się od lektury

Wspomnienia Racheli Roth włączają się w wielką opowieść świadków o Holokauście. Spisane w latach siedemdziesiątych XX wieku są wypełnieniem przyrzeczenia złożonego nieznajomej więźniarce w Auschwitz i upamiętnieniem tych wszystkich, którzy bezimiennie cierpieli i ginęli. Rachela opowiada światu o tym, co przeżyła ona – ta, która cudem przetrwała, i co przeżyli ci, którzy umierali pobici, zagłodzeni, zamarznięci, rozstrzelani, zagazowani.
00

Popularność




Z głębokości wołam do Ciebie, Panie…

(Ps 130,1)

Mojej mamie, rodzeństwu: Regince, Justynce, Dawidkowi, całej mojej straconej w komorach gazowych Treblinki rodzinie

Wy­bacz, Nie­zna­jo­ma,

że wcze­śniej nie wy­wią­za­łam się ze sło­wa da­ne­go To­bie

na dnie piekła o nazwie Majdanek.

Przyrzekłam,

że jeżeli dane mi będzie przeżyć tę gehennę,

opowiem światu, jak oni szatańsko znęcali się nad nami.

Wybacz,

wtedy po wyzwoleniu nie byłam jeszcze na to gotowa.

Jeszcze wciąż krwawiły otwarte rany.

Wiele razy zaczynałam pisać,

zalewając papier strumieniami nieposkromionych łez.

Po takim pełnym gorzkich wspomnień dniu

nawiedzały mnie nocą koszmary.

Śniłam, że Niemcy ścigają mnie,

chcą zabrać mi moje dzieci.

Budziłam się z krzykiem,

zlana zimnym potem.

Po wielu latach łzy wyschły.

Zagoiły się krwawe rany,

pozostały tylko blizny.

O zmierzchu życia utrwaliłam na papierze

grozę getta i obozów zagłady.

Przy­się­gnij, że opo­wiesz

Ra­chel Roth

© by Ra­chel Roma Roth, 2020

This edi­tion © by Wy­daw­nic­two RM, 2020 03-808 War­sza­wa, ul. Miń­ska 25 [email protected], www.rm.com.pl

ISBN 978-83-8151-366-1 ISBN 978-83-8151-367-8 (ePub) ISBN 978-83-8151-368-5 (mobi)

E­dy­tor pro­wa­dzą­cy: Justyna MrowiecRe­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Ir­mi­na Wala-Pę­gier­skaRe­dak­cja: Ju­sty­na Mro­wiecKorekta: Irmina Wala-PęgierskaProjekt okładki: Studio GRAWEdytor wersji elektronicznej: Tomasz ZajbtOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikcja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec

Wydawnictwo RM dziękuje pani Katarzynie Lisieckiej za pomoc w przekładzie fragmentów z języka jidysz.

Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób, bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.

W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]

SPIS TREŚCI

Wstęp

Rozdział 1 Początek

Rozdział 2 Getto

Rozdział 3 Przesiedlenie

Rozdział 4 „Kocioł”

Rozdział 5 Powstanie w getcie warszawskim

Rozdział 6 Majdanek

Rozdział 7 KL Auschwitz-Birkenau

Rozdział 8 Obóz Bergen-Belsen

Rozdział 9 Wyzwolenie

Rodzina Autorki składa podziękowania Pani Jadwidze Szumińskiej, której wytrwałe starania

Wstęp

Pu­er­to Rico, 2012 rok. Dla uczest­ni­ków sym­po­zjum na­uko­we­go z No­we­go Jor­ku zor­ga­ni­zo­wa­no we­lco­me par­ty. Pod­czas im­pre­zy do mo­je­go męża pod­szedł po­tęż­ny męż­czy­zna. Spoj­rzał na jego wi­zy­tów­kę z na­zwi­skiem i za­py­tał po an­giel­sku: „Mó­wisz po pol­sku?”. Mąż przy­tak­nął. „To su­per, przy­pro­wa­dzę tu swo­ją mamę”. Za chwi­lę męż­czy­zna wró­cił w to­wa­rzy­stwie drob­niut­kiej, ni­skiej osiem­dzie­się­cio­sze­ścio­let­niej pani, któ­ra ura­do­wa­na, z bły­skiem w oku za­wo­ła­ła: „Je­ste­ście z Pol­ski? Ach, to do­brze, to mo­że­my po­ga­dać!”. I tak roz­ma­wia­li­śmy z Romą kil­ka go­dzin. Wszy­scy się ro­ze­szli, a my do póź­nej nocy z cie­ka­wo­ścią słu­cha­li­śmy jej wspo­mnień, wier­szy, pio­se­nek i dow­ci­pów. Przez cały ty­dzień spo­ty­ka­li­śmy się przy ba­se­nie i roz­ma­wia­li­śmy o jej prze­ży­ciach, o bom­bar­do­wa­niu War­sza­wy w 1939 roku, get­cie, kom­ple­tach, o jej ro­dzi­nie.

Za­chwy­ci­ła nas pol­sz­czy­zna Romy, bo­ga­te słow­nic­two, bez śla­dów ob­ce­go ak­cen­tu (a prze­cież przed woj­ną Roma skoń­czy­ła tyl­ko sześć klas, a Pol­skę opu­ści­ła w 1944 roku, czy­li sześć­dzie­siąt osiem lat temu). Kon­cert Jan­kie­la, Odę do mło­do­ści zna­ła na pa­mięć; rów­nież wszyst­kie zwrot­ki i sło­wa hym­nu pol­skie­go. Jej ulu­bio­nym utwo­rem był Pan Ta­de­usz, a Mic­kie­wi­cza uwa­ża­ła za naj­wy­bit­niej­sze­go pol­skie­go po­etę.

Roma wspo­mi­na­ła swo­ją szko­łę i na­uczy­cie­li sprzed woj­ny, szcze­gól­nie na­uczy­ciel­kę pol­skie­go, pan­nę Cynk­ste­in, któ­ra bar­dzo czę­sto wzy­wa­ła ją do re­cy­ta­cji („Rotsz­tej­nów­na[1], do ta­bli­cy”). To po­twier­dza­ło sło­wa mo­jej mamy, któ­ra mó­wi­ła, że przed woj­ną wiel­kim sza­cun­kiem ob­da­rza­ni byli na­uczy­cie­le szcze­gól­nie wy­ma­ga­ją­cy.

Szko­ła, lek­cje, pra­ca do­mo­wa były naj­waż­niej­sze. Na­wet w get­cie, w cza­sie woj­ny, kie­dy pa­no­wa­ła po­wszech­na bie­da, głód, cia­sno­ta. Gdy Niem­cy za­mknę­li szko­ły i za­ka­za­li na­uki, ro­dzi­ce po­sy­ła­li dzie­ci na kom­ple­ty. Uczniom za udział w nich gro­zi­ła śmierć, a mimo to na­dal uczy­li się pol­skie­go, fran­cu­skie­go, ma­te­ma­ty­ki, che­mii.

Wspo­mnie­nia Romy były nie­sa­mo­wi­te: tyle szcze­gó­łów o ży­ciu w get­cie, o po­wsta­niu. Obo­je z mę­żem je­ste­śmy z War­sza­wy, z Mu­ra­no­wa, i do­kład­nie zna­my uli­ce, o któ­rych mó­wi­ła Roma: Miła, Dłu­ga, Mio­do­wa, Pa­wia, Ka­cza, Gę­sia.

Urze­kła nas po­go­da du­cha Romy, jej en­tu­zjazm, hu­mor i opo­wie­ści o ży­ciu przed woj­ną, trud­nych prze­ży­ciach w get­cie i obo­zach. Ni­g­dy wcze­śniej nie spo­tka­li­śmy ni­ko­go, kto prze­żył get­to war­szaw­skie, po­wsta­nie w nim, obóz Maj­da­nek albo Au­schwitz czy Ber­gen-Bel­sen.

Za­sko­czy­ła nas życz­li­wość Romy, ra­dość ży­cia, któ­ra z niej ema­nu­je i przy­cią­ga lu­dzi. Wie­lo­krot­nie przy­jeż­dża­łam do No­we­go Jor­ku, gdzie te­raz miesz­ka Roma. Kie­dy wy­cho­dzi­ły­śmy na spa­ce­ry, są­sie­dzi i zna­jo­mi za­trzy­my­wa­li nas, py­ta­jąc o zdro­wie i ro­dzi­nę. Romę cią­gle ktoś od­wie­dzał: są­siad­ka z kwia­ta­mi, mło­dy czło­wiek z cze­ko­lad­ka­mi, któ­ry wła­śnie przy­le­ciał z Bel­gii i spe­cjal­nie dla niej przy­wiózł je w pre­zen­cie.

Za­sta­na­wia­łam się nie­raz, jak to moż­li­we, że po ta­kim kosz­ma­rze wo­jen­nym Ro­mie uda­ło się za­mknąć ten roz­dział swo­je­go ży­cia, za­ło­żyć ro­dzi­nę, do­brze wy­cho­wać i wy­kształ­cić dzie­ci, nor­mal­nie żyć, pra­co­wać i za­cho­wać tyle życz­li­wo­ści, ra­do­ści i po­go­dy.

Po woj­nie i wy­zwo­le­niu Ber­gen-Bel­sen Roma i jej ciot­ka Hela tra­fi­ły do Pa­ry­ża. Tam na­wią­za­ły kon­takt z oj­cem Romy Sa­mu­elem, któ­re­mu w 1939 roku, po wkro­cze­niu Niem­ców do War­sza­wy uda­ło się uciec z kra­ju. Do­tarł do Pa­le­sty­ny, gdzie był ko­re­spon­den­tem pra­so­wym. W la­tach 60. wy­je­chał do USA.

Roma wy­szła za mąż w 1947 roku za Shlo­mo Chę­cin­skie­go, któ­re­go ro­dzi­na wy­emi­gro­wa­ła do Pa­le­sty­ny w 1935 roku. W Pol­sce zo­stał jego brat, Jó­zef, któ­ry był żoł­nie­rzem Po­gra­ni­cza. Shlo­mo był dla Romy naj­lep­szym przy­ja­cie­lem i po­cie­szy­cie­lem. Wspie­rał ją i uspo­ka­jał, gdy zla­na po­tem bu­dzi­ła się z noc­nych kosz­ma­rów. Spę­dzi­li ra­zem sześć­dzie­siąt pięć lat.

Roma uro­dzi­ła pię­cio­ro dzie­ci. Wspo­mi­na, że wy­cho­wa­ła je na so­kach i awo­ka­do (w tam­tych cza­sach nie­wie­le wię­cej było w Izra­elu do je­dze­nia). W 1967 roku z sied­mio­ma do­la­ra­mi w kie­sze­ni i z troj­giem dzie­ci wy­emi­gro­wa­ła do USA do ojca. Je­den naj­star­szy syn zo­stał w Izra­elu, żeby słu­żyć w tam­tej­szej ar­mii.

Na no­wo­jor­skim Bro­okly­nie ro­dzi­na Romy otwo­rzy­ła za­kład pro­duk­cji koł­der, z któ­re­go ko­rzy­sta­ło dużo klien­tów (szcze­gól­nie Wę­gie­rek za­chwy­ca­ją­cych się wy­ra­zi­sty­mi ko­lo­ra­mi).

Jak do­szło do na­pi­sa­nia tej książ­ki? Roma wspo­mi­na:

„Czę­sto mia­łam kosz­mar­ne sny, bom­bar­do­wa­nie, uciecz­kę. Niem­cy za­bie­ra­ją mi dzie­ci… Od 1970 roku za­czę­łam re­gu­lar­nie bu­dzić się o trze­ciej w nocy. Wte­dy za­czę­łam spi­sy­wać swo­je wspo­mnie­nia, tak jak przy­rze­kłam nie­zna­jo­mej więź­niar­ce w obo­zie na Maj­dan­ku. Wpa­da­łam w coś jak­by trans, za­le­wa­jąc się łza­mi, pi­sa­łam – bez pa­ra­gra­fów, bez prze­cin­ków. Chcia­łam jak naj­szyb­ciej opo­wie­dzieć świa­tu o tym, co prze­ży­łam ja, któ­ra cu­dem prze­trwa­łam, i o tym, co prze­ży­li ci wszy­scy, za­nim zgi­nę­li po­bi­ci, roz­strze­la­ni, za­gło­dze­ni, za­mar­z­nię­ci, za­ga­zo­wa­ni. Chcia­łam wy­rzu­cić z sie­bie te wspo­mnie­nia, tak jak obie­ca­łam tej kosz­mar­nej li­sto­pa­do­wej, przej­mu­ją­co zim­nej nocy spę­dzo­nej na ape­lu na Maj­dan­ku, pa­trząc na wi­szą­ce zwło­ki dziew­czy­ny z na­sze­go ba­ra­ku, któ­ra spró­bo­wa­ła uciecz­ki. Żeby prze­trwać tę po­twor­ną noc, za­czę­łam opo­wia­dać o mo­jej ro­dzi­nie – jak szy­ku­je­my się do uro­czy­stej ko­la­cji, jak mama przy­rzą­dza po­tra­wy, na­kry­wa stół. Noc mi­nę­ła i kie­dy roz­cho­dzi­ły­śmy się po ape­lu, po­de­szła do mnie star­sza ko­bie­ta, któ­ra po­wie­dzia­ła: «Ja już tego nie prze­ży­ję, ale ty przy­rzek­nij mi, że prze­trwasz to pie­kło i opo­wiesz świa­tu, co te be­stie z nami ro­bi­ły». I tak spi­sa­łam swo­je wspo­mnie­nia po pol­sku, w swo­im oj­czy­stym ję­zy­ku.

Od 1956 roku by­łam za­pra­sza­na przez róż­ne gru­py, od­wie­dza­łam szko­ły pod­sta­wo­we i śred­nie, pu­blicz­ne i pry­wat­ne, col­le­ge, uni­wer­sy­te­ty, sy­na­go­gi i opo­wia­da­łam o swo­ich prze­ży­ciach. Dzię­ki tym pre­zen­ta­cjom pro­wa­dzo­nym na te­re­nie ca­łe­go No­we­go Jor­ku spo­tka­łam mnó­stwo cie­ka­wych lu­dzi, mło­dzie­ży ży­dow­skiej, ale też ze wszyst­kich za­kąt­ków świa­ta, mło­dych lu­dzi z Ko­rei, Chin, Pu­er­to Rico. Do­sta­łam też od nich set­ki li­stów z po­dzię­ko­wa­nia­mi.

W cią­gu tych lat wie­le osób mó­wi­ło mi, że in­te­re­su­je się te­ma­ty­ką dru­giej woj­ny, Ho­lo­kau­stem, czy­ta na ten te­mat, ma zbio­ry hi­sto­rycz­ne li­czą­ce kil­ka­set ksią­żek, ale moje wspo­mnie­nia na­dal do nich bar­dzo prze­ma­wia­ją i po­zwa­la­ją (cho­ciaż­by w nie­wiel­kim stop­niu) wy­obra­zić so­bie opi­sy­wa­nie wy­da­rze­nia.

Dzię­ki tym wszyst­kim pre­zen­ta­cjom po­zna­łam Da­vi­da Hir­sha, pro­fe­so­ra Wy­dzia­łu An­gli­sty­ki i Stu­diów Ju­da­istycz­nych na Brown Uni­ver­si­ty, któ­ry za­pro­po­no­wał mi prze­tłu­ma­cze­nie mo­ich wspo­mnień na an­giel­ski. Dzię­ki jego za­an­ga­żo­wa­niu uda­ło się wy­dać mój tekst w USA po an­giel­sku pod ty­tu­łem Here The­re is No Why (Tu­taj nie ma dla­cze­go). Sło­wa te wy­po­wie­dział dok­tor Men­ge­le na py­ta­nie więź­niar­ki Au­schwitz «dla­cze­go nam to ro­bi­cie?». Na­dal, mimo że mi­nę­ło osiem­dzie­siąt lat od woj­ny, nie zna­la­złam od­po­wie­dzi na to py­ta­nie. Dla­cze­go przed­sta­wi­cie­le na­ro­du nie­miec­kie­go, z któ­re­go wy­wo­dzi się tylu wspa­nia­łych uczo­nych, no­bli­stów, in­ży­nie­rów, fi­lo­zo­fów, fi­lan­tro­pów, mu­zy­ków, kom­po­zy­to­rów i pi­sa­rzy, po­sta­no­wi­li znisz­czyć, za­mor­do­wać z peł­ną pre­me­dy­ta­cją i we­dług do­kład­nych pla­nów mi­lio­ny nie­win­nych lu­dzi, ko­biet, dzie­ci i star­szych?

Książ­ka zo­sta­ła już prze­tłu­ma­czo­na na ję­zyk hisz­pań­ski i he­braj­ski. Wresz­cie w 2000 roku chcia­łam wy­dać książ­kę w Pol­sce, ale wy­daw­nic­two za­żą­da­ło ogrom­nej sumy, któ­rej nie mia­łam. Ma­nu­skrypt w koń­cu za­gu­bi­li, ko­pia le­ża­ła w szu­fla­dzie do­brych kil­ka lat, aż do 2012 roku. Cie­szę się, że te­raz książ­ka uka­że się po pol­sku. Wie­le osób mówi, że moja opo­wieść po­win­na być we wszyst­kich bi­blio­te­kach i zna­leźć się na li­ście lek­tur szkol­nych. Mam na­dzie­ję, że tra­fi do sze­ro­kie­go gro­na od­bior­ców”.

Cza­sem lu­dzie zwra­ca­ją uwa­gę na wy­ta­tu­owa­ny na ra­mie­niu Romy nu­mer 48915. Py­ta­ją, czy była tam i to prze­ży­ła. Kie­dy Roma zwie­dza mu­zea, szcze­gól­nie Tre­blin­kę, Maj­da­nek, Au­schwitz, wzbu­dza za­in­te­re­so­wa­nie, bo nie­wie­lu zo­sta­ło na­ocz­nych świad­ków tych wy­da­rzeń.

Z Romą nie moż­na się nu­dzić. Mimo swo­je­go wie­ku jest bar­dzo spraw­na fi­zycz­nie i psy­chicz­nie. Co­dzien­nie się gim­na­sty­ku­je i pły­wa: z sa­me­go rana za­kła­da ko­stium, go­gle i je­dzie na trzy­dzie­ste pię­tro bu­dyn­ku, na któ­rym jest ba­sen z ta­ra­sem i pięk­nym wi­do­kiem na cały Nowy Jork. Roma nie od­pusz­cza pły­wa­nia na­wet w po­dró­ży – bywa, że pły­wa w oce­anie. Spa­ce­ru­je po Cen­tral Par­ku, a je­śli musi zgło­sić się do le­ka­rza pięt­na­ście ulic da­lej, idzie pie­szo. Ra­zem cho­dzi­my do kina, na wy­kła­dy i kon­cer­ty. Udzie­la­my się w cen­trach dla se­nio­rów.

Roma co­dzien­nie czy­ta – od de­ski do de­ski – „New York Ti­mes”. Oglą­da CNN, po­chła­nia wie­le ksią­żek. Pew­nej nocy za­uwa­ży­łam, że w jej sy­pial­ni świe­ci się świa­tło. Za­glą­dam ukrad­kiem – wśród pie­rzyn nie wi­dzę Romy, tyl­ko wiel­ką, gru­bą książ­kę De­kla­ra­cja Bal­fo­ura o an­giel­skim man­da­cie w Pa­le­sty­nie w 1917 roku.

W każ­dy czwar­tek u Romy roz­dzwa­nia­ją się te­le­fo­ny, Sky­pe itp. z ca­łe­go świa­ta (z Izra­ela, RPA, Eu­ro­py) – od zna­jo­mych, przy­ja­ciół, ku­zy­nów, pię­cior­ga dzie­ci, osiem­na­ścior­ga wnu­cząt, w imie­niu pra­wie czter­dzie­ścior­ga pra­wnu­cząt, tak­że od zię­ciów i sy­no­wych z ży­cze­nia­mi zdro­wia i do­brych świąt: Sza­bat sza­lom!

Ży­cze­nia skła­da też Hela, to­wa­rzysz­ka lat ge­hen­ny. To ona uchro­ni­ła Romę od śmier­ci, od sa­mo­bój­stwa, opie­ko­wa­ła się nią w cza­sie cho­ro­by i po po­bi­ciu, dzie­li­ła się ostat­nim kę­sem chle­ba i ły­kiem wody, sta­ła za nią w cza­sie se­lek­cji i szep­ta­ła: „Roma wy­pro­stuj się. Nie drżyj, nie bój się, je­stem z tobą”. „Cio­cia Hela to moja Mat­ka, moja Sio­stra, moja Przy­ja­ciół­ka, mój Anioł Stróż. Dzię­ki niej prze­trwa­łam” – mówi Roma.

Je­śli z ja­kie­goś po­wo­du ro­dzi­na nie może być ra­zem pod­czas piąt­ko­wej ko­la­cji, przy­cho­dzą zna­jo­mi syna Romy z przy­go­to­wa­ny­mi da­nia­mi. I wte­dy Roma zmie­nia swój spor­to­wy strój na dłu­gą suk­nię, za­kła­da ko­ron­ko­wy cze­pek, na stół kła­dzie świe­ży śnież­no­bia­ły ob­rus, sta­wia srebr­ne kan­de­la­bry i pięk­ne kwia­ty. To jest za­wsze wy­jąt­ko­wy wie­czór.

Na ob­cho­dach 75. rocz­ni­cy wy­zwo­le­nia Au­schwitz, na któ­rą Roma zo­sta­ła za­pro­szo­na, jej ro­dzi­na li­czą­ca czter­dzie­ści osób była naj­więk­sza.

Ja­dwi­ga Szu­miń­ska

maj 2020

[1] „Przy urodzeniu nadano mi imiona Ruchama Rachela Rothste­in. Ro­dzi­ce i ko­le­żan­ki uży­wa­li spo­lsz­czo­ne­go imie­nia Roma. Na­zwi­sko w spo­lsz­czo­nej wer­sji brzmi Rotsz­tejn lub Rotsz­tajn. Gdy wy­szłam za mąż, za­czę­łam uży­wać na­zwi­ska po mężu (Chen­cin­ski). Po przy­jeź­dzie do USA skró­ci­łam na­zwi­sko ro­do­we do Roth, żeby uła­twić so­bie i in­nym ży­cie. Nie chcia­łam, by cią­gle py­ta­li „jak to się pi­sze?”.

Rozdział 1

Początek

Zło­ci­ste lato 1939 roku ma się ku koń­co­wi. Bez­tro­sko mi­ja­ją moje ostat­nie wa­ka­cyj­ne dni w Urlach, let­ni­sko­wej miej­sco­wo­ści pod War­sza­wą. Sierp­nio­we słoń­ce od­bi­ja się zło­ci­stym bla­skiem w błę­kit­nych fa­lach nie­śpiesz­nie pły­ną­ce­go Liw­ca. Na jego roz­grza­nym brze­gu dzie­ci bu­du­ją zam­ki z pia­sku. Mło­dzi pły­wa­ją w kry­sta­licz­nej rze­ce, flir­tu­jąc we­so­ło. Sły­chać plusk wody, śmiech ką­pią­cych się, na­wo­ły­wa­nie ma­tek. Po­wie­trze prze­siąk­nię­te jest słod­kim aro­ma­tem pły­ną­cym z po­bli­skich so­sno­wych la­sów. Bez­tro­sko roz­cią­gnię­ta na cie­płym na­brze­żu prze­sy­pu­ję mię­dzy pal­ca­mi zło­te zia­ren­ka syp­kie­go pia­sku. Śmie­ję się pro­sto ku słoń­cu, któ­re z nie­ska­zi­tel­ne­go błę­ki­tu nie­bios roz­sie­wa szczo­drze ty­sią­ce zło­ci­stych pro­mie­ni. „Wspa­nia­ły jest ten wszech­świat”, my­ślę so­bie, mru­żąc oczy. Skry­wa mnó­stwo ta­jem­nic i nie­spo­dzia­nek dla trzy­na­sto­let­niej, bu­dzą­cej się do ży­cia dziew­czy­ny.

Te­raz, z per­spek­ty­wy mo­je­go do­my­ka­ją­ce­go się ży­cia, wciąż nie­za­tar­te w pa­mię­ci po­zo­sta­ją wspo­mnie­nia ostat­niej wy­ciecz­ki szkol­nej na po­łu­dnie Pol­ski. Wi­dzę sie­bie kro­czą­cą w kie­run­ku Dwor­ca Wschod­nie­go z ple­ca­kiem za­rzu­co­nym na ple­cy. Po obu mo­ich stro­nach idą Pola i Hela – dwie młod­sze sio­stry mamy do­trzy­mu­ją mi kro­ku. Ma­sze­ru­jąc sprę­ży­ście, śpie­wa­my pół­gło­sem:

Gdy jedziemy na wycieczkę wszyscy razem, przestrzeń ucieka nam spod nóg. Zachwyceni pięknym krajobrazem, wciąż szukamy nowych dróg.

Milk­nie­my na chwi­lę, aby prze­kro­czyć jezd­nię. Po­tem na nowo pod­chwy­tu­je­my sło­wa pio­sen­ki:

A naszym przewodnikiem jest nadzieja. Idziemy razem wśród snów i marzeń…

Do­cie­ra­my do dwor­ca. Pa­nu­ją tu roz­gar­diasz, śmiech i miły gwar. Ko­le­żan­ki ra­do­śnie mnie wi­ta­ją. Po­ciąg po­wo­li wta­cza się na pe­ron. Uści­ski, po­ca­łun­ki, ostat­nie upo­mnie­nia. Gwizd lo­ko­mo­ty­wy prze­szy­wa po­wie­trze. Zwol­na, ocię­ża­le po­ciąg ru­sza z miej­sca. Przez otwar­te okien­ko wa­go­nu, wy­ma­chu­jąc chu­s­tecz­ką, że­gnam moją ro­dzi­nę. Co­raz mniej­sze są syl­wet­ki bli­skich, aż zu­peł­nie zni­ka­ją za za­krę­tem.

Rodzina Racheli Roth, z domu Rotsztejn, urodzonej w 1926 roku w Warszawie: od lewej w pierwszym rzędzie – Justynka (Jehudit), mama Golda, Dawidek, w górnym rzędzie – Roma (Rachela) i Reginka (Rywka) Archiwum Autorki

Śpie­wa­my co tchu w pier­siach, sta­ra­jąc się za­głu­szyć stu­kot kół. Mi­ja­my zie­lo­ne łąki, usia­ne zło­ty­mi kło­sa­mi pola. Cu­dow­ny jest ten świat. Na­le­ży do nas, do mło­dych.

Ty­sią­cem wspa­nia­łych bla­sków mie­ni się jesz­cze w mo­jej pa­mię­ci ka­pli­ca Świę­tej Kin­gi w ko­pal­ni soli w Wie­licz­ce. Sta­ry, ma­gicz­ny Kra­ków. Wa­wel, sie­dzi­ba kró­lów Pol­ski. Su­kien­ni­ce. Ta­jem­ni­cze gro­bow­ce kró­lów. Za­ko­pa­ne. Wspa­nia­łe, za­pie­ra­ją­ce dech w pier­siach po­tęż­ne szczy­ty Tatr. Miłe po ca­ło­dzien­nej wspi­nacz­ce wie­czo­ry w za­ko­piań­skim schro­ni­sku.

Mimo że wów­czas nie za bar­dzo in­te­re­so­wa­łam się po­li­ty­ką, to zda­wa­łam so­bie spra­wę z ist­nie­nia Trze­ciej Rze­szy Nie­miec­kiej, a na­zwi­sko Hi­tle­ra i na­zwa par­tii na­zi­stow­skiej nie były mi zu­peł­nie obce. Przy­słu­chi­wa­łam się ciąg­łym dys­ku­sjom na te­mat Au­strii za­ję­tej przez hi­tle­row­skie Niem­cy w 1938 roku. Opusz­czo­na przez cały świat są­sied­nia Cze­cho­sło­wa­cja zo­sta­ła sprze­da­na Niem­com w za­mian za po­kój. An­giel­ski pre­mier Cham­ber­la­in twier­dził, że Cze­cho­sło­wa­cja za­spo­koi żar­łocz­ny ape­tyt Hi­tle­ra. Wciąż do­cho­dzi­ły do nas nowe, bu­dzą­ce gro­zę wia­do­mo­ści z Nie­miec, jak cho­ciaż­by o nocy tłu­czo­nych szyb, czy­li Kri­stal­l­nacht[1], bez­pod­staw­nym aresz­to­wa­niu se­tek Ży­dów nie­miec­kich, pa­le­niu sy­na­gog, skle­pów i wszel­kie­go mie­nia ży­dow­skie­go przez hi­tle­row­ców. Roz­nio­sło się to hio­bo­wą wie­ścią wśród pol­skich Ży­dów. Mój oj­ciec, od­po­wie­dzial­ny re­dak­tor ży­dow­skiej ga­ze­ty, „Dos Ji­di­sze Tog­błat”[2], opi­su­je bar­ba­rzyń­skie dzia­ła­nia owe­go z pre­me­dy­ta­cją zor­ga­ni­zo­wa­ne­go po­gro­mu li­sto­pa­do­we­go. Naj­bar­dziej za­trwa­ża­ją­cy jest fakt, jak pi­sał mój ta­tuś, że spo­łe­czeń­stwo nie­miec­kie, a wraz z nim cały kul­tu­ral­ny świat mil­czy. Nie pro­te­stu­jąc ani nie re­agu­jąc na nik­czem­ne wy­czy­ny fa­szy­stów, świat daje wol­ną rękę Hi­tle­ro­wi.

Lato 1939 roku ma się już ku koń­co­wi. Pierw­sze­go wrze­śnia – sy­gna­li­zu­je kar­tecz­ka w ka­len­da­rzu. Pa­ku­je­my się, szy­ku­je­my do po­wro­tu z wa­ka­cji do War­sza­wy. Już za dwa dni za­czy­na się nowy rok szkol­ny. Ni­czym grom z ja­sne­go nie­ba spa­dła na nas wieść o za­ata­ko­wa­niu gra­nic Pol­ski przez ar­mię nie­miec­ką. Za­pa­no­wał cha­os, na­stą­pi­ło po­spiesz­ne pa­ko­wa­nie, po­ja­wi­ły się nie­pew­ność, pa­ni­ka. Po­cią­gi ja­dą­ce w kie­run­ku War­sza­wy prze­peł­nio­ne są ludź­mi, wa­liz­ka­mi, to­boł­ka­mi. Na sta­cji ko­le­jo­wej fru­wa­ją ni­czym śnieg bia­łe pió­ra z roz­dar­tych pie­rzyn i po­du­szek. Ner­wo­we na­wo­ły­wa­nia, prze­kleń­stwa, go­rącz­ko­we po­szu­ki­wa­nia ba­ga­żu, płacz wy­lęk­nio­nych dzie­ci i kró­lu­ją­cy nad tym wszyst­kim prze­raź­li­wy gwizd lo­ko­mo­ty­wy, stu­kot kół po szy­nach – wszyst­ko to wy­wo­łu­je wiel­ki za­męt. Ni­czym za do­tknię­ciem złej cza­ro­dziej­skiej różdż­ki zni­kła gdzieś wczo­raj­sza bło­gość, ulot­nił się – nie wia­do­mo do­kąd – ten wczo­raj­szy nie­za­chwia­ny spo­kój. Bły­ska­wicz­nie nie­pew­ność, lęk przed nie­zna­nym ju­trem, po­płoch i pa­ni­ka za­wład­nę­ły ca­łym na­szym świa­tem i każ­dym z nas z osob­na.

Za­sta­li­śmy War­sza­wę w ciem­no­ściach. Za­to­pio­ne w mro­ku, nie­oświe­tlo­ne, opu­sto­sza­łe uli­ce sto­li­cy wy­glą­da­ły groź­nie. O świ­cie two­rzy­ły się ko­lej­ki przed skle­pa­mi. Ogon­ki po chleb, po wę­giel, po mle­ko. Jak to się sta­ło, że na­gle mia­sto zmie­ni­ło swo­je co­dzien­ne, tak do­brze zna­ne mi ob­li­cze? Mówi się o bły­ska­wicz­nej woj­nie. Blitz­krieg. Nie przy­zna­jąc się ni­ko­mu, my­ślę so­bie tak: „Szko­ły za­mknię­te, wa­ka­cje są prze­dłu­żo­ne. Bę­dzie więc tro­chę no­wych wra­żeń i nie­co przy­gód, szyb­ko prze­gna­my nie­miec­ką ar­mię i wszyst­ko nie­ba­wem po­wró­ci do sta­re­go, nor­mal­ne­go try­bu ży­cia”. Tro­chę jak w no­wym wo­jen­nym szla­gie­rze:

Nalot, nalot to mi raj, dawaj panna buzi, nie pytaj. Ciemno, przyjemno itd. Można robić, co się chce, nad nami bombowiec, trójmotorowiec. On nad nami władzę ma, a z dala odpowiada karabinów kanonada. La, la, la, la.

Do­ro­śli z ro­sną­cym nie­po­ko­jem de­ba­tu­ją na te­mat pak­tu ra­dziec­ko-nie­miec­kie­go. Zgro­ma­dze­ni przy od­bior­ni­kach ra­dio­wych w sku­pie­niu przy­słu­chu­ją się no­wym ko­mu­ni­ka­tom. „Wszyst­kie Ja­sie i Sta­sie wra­caj­cie na­tych­miast do do­mów” – oznaj­mia spi­ker ra­dio­wy. „To mo­bi­li­za­cja” – tłu­ma­czy ta­tuś ze­bra­nym.

Trze­cie­go wrze­śnia. An­glia wy­po­wia­da woj­nę Niem­com. Po kil­ku go­dzi­nach w jej śla­dy idzie Fran­cja. Wła­dze obu kra­jów przy­rze­ka­ją Pol­sce po­moc. Pa­nu­je ogól­na ra­dość. „Niech żyje An­glia! Niech żyje Fran­cja! Śmierć na­jeźdź­com nie­miec­kim” – sły­chać peł­ne otu­chy gło­sy z gło­śni­ków ra­dio­wych. Upo­jo­ny nową na­dzie­ją na­ród ma­ni­fe­stu­je przed am­ba­sa­dą Wiel­kiej Bry­ta­nii i Fran­cji. „Je­ste­śmy sil­ni, zwar­ci i go­to­wi!”. „Bę­dzie­my bro­nić oj­czy­zny do ostat­nie­go żoł­nie­rza. Nie od­da­my Pol­ski na­jeźdź­com. Nikt nam nie zro­bi nic. Nad nami Śmi­gły, Śmi­gły Rydz”[3]. Na­dzie­ja wy­peł­nia ser­ca słu­cha­czy.

Szó­ste­go wrze­śnia. Sły­szy­my nowy, nie­wró­żą­cy ni­cze­go do­bre­go ko­mu­ni­kat ra­dio­wy. Pol­ska obro­na nie zdo­ła­ła prze­ciw­sta­wić się wro­go­wi i ode­przeć do­sko­na­le uzbro­jo­nych sił nie­przy­ja­ciel­skich kro­czą­cych na War­sza­wę. W ra­diu prze­mó­wie­nie wy­gło­sił Ro­man Umia­stow­ski, szef pro­pa­gan­dy w szta­bie na­czel­ne­go wo­dza. Wzy­wał, by lud­ność cy­wil­na opu­ści­ła sto­li­cę.

Na nie­bie zga­sła już ostat­nia gwiaz­da. Świ­ta. Wsta­je nie­pew­ny po­ra­nek. Sto­imy nie­zde­cy­do­wa­ni, drżąc z zim­na po nie­prze­spa­nej nocy spę­dzo­nej na bal­ko­nie na­sze­go miesz­ka­nia znaj­du­ją­ce­go się na Pra­dze, we wschod­niej czę­ści War­sza­wy. Na dole, pod nami, po­mi­mo tak wcze­snej go­dzi­ny, uli­ca Tar­go­wa wrze. Ze wszyst­kich stron nad­cią­ga­ją sa­mo­cho­dy cię­ża­ro­we, oso­bo­we auta, za­przę­gnię­te w ko­nie wozy chłop­skie za­ła­do­wa­ne dzieć­mi, to­boł­ka­mi i wszel­kim sprzę­tem do­mo­wym. Rze­ka lu­dzi opusz­cza mia­sto. Wszy­scy cią­gną na wschód. Tłu­my jadą na ro­we­rach, idą pie­cho­tą, po­py­cha­ją dzie­cię­ce wóz­ki. Two­rzy się wiel­ka, wzbu­rzo­na, roz­ko­ły­sa­na, wciąż wzbie­ra­ją­ca fala ludz­ka.

W domu pa­nu­je po­nu­ry na­strój. Nie­pew­ność, nie­zde­cy­do­wa­nie, bez­rad­ność. Bie­gnie­my na uli­cę Bru­ko­wą[4], do miesz­ka­ją­cych tam ro­dzi­ców mamy. Po go­rącz­ko­wych na­ra­dach i dys­ku­sjach za­pa­dła de­cy­zja, że mło­dzi człon­ko­wie ro­dzi­ny mają na­tych­miast opu­ścić mia­sto. Na­pręd­ce spa­ko­wa­no do ple­ca­ków nie­co odzie­ży i je­dze­nia. Po­ca­łun­ki, bło­go­sła­wień­stwa, łzy, ostat­nie upo­mnie­nia i już za­mknę­ły się za nimi drzwi. Po­zo­sta­wi­li za sobą pust­kę zie­ją­cą z każ­de­go kąta. I smu­tek. Bab­cia za­le­wa się łza­mi, po­wta­rza­jąc nie­ustan­nie: „Dzie­ci, moi ko­cha­ni sy­no­wie. Czy ich jesz­cze zo­ba­czę kie­dyś w ży­ciu?”. Mama sta­ra się, jak może, by ją uspo­ko­ić. Nie­ste­ty bez skut­ku. Na­gle bab­cia opa­da bez­wład­nie w ra­mio­na mamy, mdle­jąc. Zroz­pa­czo­ny dzia­dek każe mi za­wo­łać sy­nów z po­wro­tem. Sam zaś sta­ra się ocu­cić omdla­łą. Co sił w no­gach pę­dzę scho­da­mi w dół. Prze­py­cham się łok­cia­mi przez wi­bru­ją­ce mo­rze lu­dzi. Wo­łam wuj­ków po imie­niu. Nie­ste­ty, mój głos to­nie w po­tęż­nym gwa­rze. Zroz­pa­czo­na, szu­kam ich wzro­kiem, ale bez­sku­tecz­nie. Zdy­sza­na i już zre­zy­gno­wa­na, zwal­niam nie­co kro­ku. Na­gle moi krew­ni jak­by wy­ro­śli spod zie­mi na rogu uli­cy Kęp­nej. Bez chwi­li na­my­słu bie­gnie­my wszy­scy z po­wro­tem do miesz­ka­nia.

Na­za­jutrz pod­ję­to po­dob­ną pró­bę opusz­cze­nia domu, lecz nie­ste­ty z ta­kim sa­mym skut­kiem. Ko­cha­ją­ca mat­ka po­wtór­nie ze­mdla­ła na samą myśl o roz­łą­ce z sy­na­mi.

Wieść, że pre­zy­dent Pol­ski wraz z ca­łym rzą­dem uciekł do Ru­mu­nii, jest wte­dy in­for­ma­cją po­wszech­nie zna­ną. Wia­do­mość ta nie przy­czy­nia się wca­le do pod­nie­sie­nia i tak już złe­go ogól­ne­go na­stro­ju. Dzi­siaj po raz pierw­szy usły­sza­łam nie­miec­ki ko­mu­ni­kat na fa­lach pol­skie­go ra­dia. „Hier Deutsch­land Sen­de und alle an­ge­schlos­se­ne Län­der wie Ka­to­wi­ce, Po­znań, Lwow und Kra­kow”[5]. „A więc ten dzi­ki lu­do­żer­ca zdo­łał już po­łknąć lwią część Pol­ski” – my­ślę ze zgro­zą.

Przez wzgląd na ostat­nie smut­ne wia­do­mo­ści Igna­cy, Lu­zer i He­niek re­zy­gnu­ją z po­przed­nich za­mia­rów uda­nia się na wschód.

Po­wie­trze prze­szy­wa prze­raź­li­wy ryk sy­ren. Na­lot nie­przy­ja­ciel­skich sa­mo­lo­tów. Sły­chać co­raz wy­raź­niej war­kot nad­la­tu­ją­cych nie­miec­kich bom­bow­ców. Wszy­scy miesz­kań­cy domu przy Tar­go­wej 45 zbie­ga­ją na par­ter z na­dzie­ją, że im ni­żej, tym bez­piecz­niej, że gru­be mury klat­ki scho­do­wej zdo­ła­ją uchro­nić ich od po­ci­sków. Prze­ni­kli­wy zgrzyt, ogłu­sza­ją­cy huk i nie­sa­mo­wi­ty wy­buch wstrzą­sa­ją ca­łym na­szym świa­tem. W od­po­wie­dzi dał się sły­szeć war­kot pol­skiej ar­ty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej. Za­ty­ka­jąc rę­ka­mi uszy, my, dzie­ci, gar­nie­my się w opie­kuń­cze ra­mio­na ro­dzi­ców. Eska­dry nie­miec­kiej flo­ty lot­ni­czej bez­li­to­śnie zrzu­ca­ją bom­by na bez­bron­ną lud­ność cy­wil­ną. Pło­ną­ce domy za­pa­da­ją się z hu­kiem. Łuny po­ża­rów, sza­le­jąc, obej­mu­ją są­sied­nie nie­ob­ję­te jesz­cze ogniem bu­dyn­ki. Sły­chać la­men­ty i jęki ran­nych. „Szma Isra­el”[6] – wzy­wa mama na po­moc Boga. „O, Mat­ko Bo­ska, mniej nas w swo­jej opie­ce!” – woła sto­ją­ca opo­dal mnie mło­da ko­bie­ta, tu­ląc w ra­mio­nach pła­czą­ce nie­mow­lę.

Ja­kiś chło­pak wpadł jak sza­lo­ny do bra­my. Jego ja­sne wło­sy po­kry­te są sza­rym py­łem. Łzy pły­ną z wy­stra­szo­nych oczu, two­rząc dwie bruz­dy na po­kry­tej ku­rzem twa­rzy. Z po­szar­pa­ne­go rę­ka­wa nie­bie­skiej ko­szu­li są­czy się cien­ka smu­ga krwi. „Nie­da­le­ko Dwor­ca Wschod­nie­go nie­miec­ka bom­ba tra­fi­ła w dom miesz­kal­ny. Za­wa­li­ła się wy­so­ka ka­mie­ni­ca, grze­biąc lu­dzi żyw­cem” – wy­ją­kał chło­pak zdu­szo­nym gło­sem i po­biegł da­lej, trzy­ma­jąc się za zra­nio­ne ra­mię.

Oj­ciec stwier­dza, że znaj­du­je­my się za bli­sko Dwor­ca Wschod­nie­go. „Wróg sta­ra się spa­ra­li­żo­wać przede wszyst­kim li­nie ko­le­jo­we” – ro­zu­mu­je ta­tuś.

Z za­pad­nię­ciem zmierz­chu, ko­rzy­sta­jąc z prze­rwy w bom­bar­do­wa­niu, opusz­cza­my w po­śpie­chu dom. Ciem­ne uli­ce świe­cą pust­ką. Tram­wa­je nie kur­su­ją. Nie mo­że­my zna­leźć żad­nej do­roż­ki ani tak­sów­ki, aby za­wio­zła nas z Pra­gi do wuj­ka Fro­ima miesz­ka­ją­ce­go przy uli­cy Gę­siej, z dala od wszel­kich dwor­ców i li­nii ko­le­jo­wych. Trzy­ma­jąc się kur­czo­wo za ręce, pę­dzi­my co tchu w pier­siach w kie­run­ku mo­stu Kier­be­dzia, łą­czą­ce­go Pra­gę z le­wo­brzeż­ną War­sza­wą. „Szyb­ciej” – po­na­gla tata. „Oby nas tyl­ko tu­taj nie za­sko­czył na­lot” – do­da­je. I cią­gnie za sobą wciąż po­ty­ka­ją­ce­go się, umę­czo­ne­go Da­wid­ka, mo­je­go sze­ścio­let­nie­go bra­cisz­ka. Głu­chym echem od­bi­ja się dud­nie­nie na­szych stóp po opu­sto­sza­łym mo­ście Kier­be­dzia.

Na­gle po­wie­trze roz­darł ryk sy­ren zwia­stu­ją­cych zbli­ża­ją­cy się na­lot nie­przy­ja­ciel­skich sa­mo­lo­tów. „Gdzie znaj­du­je się naj­bliż­szy schron?” – pyta za­tro­ska­na mama sto­ją­ce­go na po­ste­run­ku żoł­nie­rza. „Ja je­stem wa­szym schro­nem. Roz­cią­gaj­cie się na zie­mi” – rzu­cił, ce­lu­jąc w górę swo­im ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym. Pa­da­my po­słusz­nie u stóp żoł­nie­rza. Z ogłu­sza­ją­cym tur­ko­tem bom­bow­ce nie­miec­kie la­ta­ją co­raz bli­żej nas, już są nie­mal nad na­szy­mi gło­wa­mi. Za­ty­kam uszy rę­ka­mi, aby stłu­mić od­gło­sy po­tęż­nych wy­bu­chów. Żoł­nierz ostrze­li­wu­je za­wzię­cie wi­ru­ją­ce w po­wie­trzu sa­mo­lo­ty. Na­gle, oświe­tla­jąc nie­prze­nik­nio­ne ciem­no­ści, pło­ną­ce skrzy­dło ma­szy­ny opa­da z plu­skiem do Wi­sły. Woda pod wpły­wem roz­grza­ne­go me­ta­lu nie­przy­jem­nie za­sy­cza­ła. „Tra­fi­łem!” – woła z sa­tys­fak­cją mło­dy żoł­nierz i ze wzmo­żo­ną ener­gią mio­ta po­ci­ski ze swo­je­go ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go. W bez­ru­chu prze­le­że­li­śmy u jego stóp, przy­tu­le­ni je­den do dru­gie­go.

Wresz­cie usły­sze­li­śmy zba­wien­ne od­wo­ła­nie alar­mu. Za­mil­kła roz­sza­la­ła ka­no­na­da. Nie­miec­ka Luft­waf­fe prze­rwa­ła swo­je nisz­czy­ciel­skie dzie­ło. Zmę­cze­ni, brud­ni i wy­stra­sze­ni spie­szy­my przez go­re­ją­ce ogniem uli­ce War­sza­wy. Mia­sto ob­ję­te jest jed­nym po­tęż­nym po­ża­rem. Szkar­łat­ne ję­zy­ki ognia po­ja­wia­ją się w po­wie­trzu. Pło­ną­ce domy za­pa­da­ją się z trza­skiem, roz­sie­wa­jąc wo­ko­ło go­re­ją­ce iskry. Gę­sty czar­ny dym szczy­pie nie­mi­ło­sier­nie w oczy, wy­ci­ska­jąc z nich łzy. Dusi w krta­ni. Lu­dzie cią­gną wia­dra na­peł­nio­ne wodą, aby ujarz­mić zło­wro­gi ży­wioł. Ogni­ste łuny oświe­tla­ją wid­ma ludz­kie wy­ko­pu­ją­ce spod zwa­łów ce­gieł swo­ich ran­nych i za­bi­tych. Wśród ogól­ne­go po­pło­chu i za­mę­tu póź­nym wie­czo­rem zna­leź­li­śmy się w domu wuj­ka Fro­ima przy uli­cy Gę­siej 12. Usnę­łam nie­ba­wem po do­tar­ciu na miej­sce, znu­żo­na prze­ży­cia­mi tego dłu­gie­go dnia.

Było jesz­cze zu­peł­nie ciem­no, kie­dy zbu­dzi­ła mnie mama. „Pręd­ko, wsta­waj, na­lot!” – po­na­gla. Wy­rwa­na z głę­bo­kie­go snu, nie od razu zo­rien­to­wa­łam się, dla­cze­go zo­sta­łam zbu­dzo­na w środ­ku nocy. Ale mama nie daje mi cza­su do na­my­słu. Cią­gnie mnie za sobą scho­da­mi w dół, do piw­ni­cy. Sły­szę już wy­raź­nie zna­ny mi war­kot nad­la­tu­ją­cych sa­mo­lo­tów, ogłu­sza­ją­cy huk wy­bu­cha­ją­cych bomb, trzask za­pa­da­ją­cych się do­mów. Świst po­ci­sków ar­mat­nich prze­szy­wa po­wie­trze. Zdra­dziec­kie szrap­ne­le roz­pry­sku­ją się wo­ko­ło, ra­niąc szu­ka­ją­cych schro­nie­nia lu­dzi. Sie­dzi­my w ciem­nej piw­ni­cy stło­cze­ni wraz ze wszyst­ki­mi miesz­kań­ca­mi tej wiel­kiej ka­mie­ni­cy. Odór gni­ją­cych kar­to­fli mie­sza się ze stę­chłą wil­go­cią piw­nicz­ną. Go­rą­co tu i dusz­no. W na­pię­ciu na­słu­chu­je­my od­gło­sów z po­wierzch­ni. Sły­chać co­raz wy­raź­niej war­kot zbli­ża­ją­ce­go się bom­bow­ca. In­stynk­tow­nie tu­li­my się do sie­bie. Za­ty­kam uszy w ocze­ki­wa­niu na wy­buch. Wstrzy­mu­ję ze stra­chu od­dech w pier­si. „Prze­le­ciał, omi­nął nas” – stwier­dzam z ulgą, roz­luź­nia­jąc na­pię­te człon­ki.

Niem­cy zbom­bar­do­wa­li rury wo­do­cią­go­we. W skle­pach i ma­ga­zy­nach koń­czą się za­pa­sy żyw­no­ści. Ja­cyś głod­ni i zde­spe­ro­wa­ni lu­dzie na­pa­dli na ma­ga­zy­ny pa­sty po­mi­do­ro­wej i ki­szo­nych ogór­ków, sza­bru­jąc, co się tyl­ko da. Nie­któ­re pie­kar­nie pie­ką na­pręd­ce chleb. Nie­ste­ty, cze­ka­nie w ko­lej­ce po pie­czy­wo pod­czas bom­bar­do­wa­nia moż­na z ła­two­ścią przy­pła­cić ży­ciem. Ży­wi­my się zu­pa­mi – po­mi­do­ro­wą i ogór­ko­wą z kon­serw za­ku­pio­nych od ulicz­nych sprze­daw­ców. Ob­lę­że­nie War­sza­wy na­dal trwa.

Dwu­dzie­ste­go dru­gie­go wrze­śnia. Jom Ki­pur. Sąd­ny Dzień. Boż­ni­ca wy­peł­nio­na jest po brze­gi. Męż­czyź­ni otu­le­ni w bia­łe ta­łe­sy mo­dlą się żar­li­wie. Sły­chać szloch ko­biet bła­ga­ją­cych o mi­ło­sier­dzie bo­skie. Płacz wy­stra­szo­nych dzie­ci. Niem­cy ze wzmo­żo­ną siłą ata­ku­ją dziel­ni­ce ży­dow­skie War­sza­wy. Na­stał już wie­czór. Mo­dli­twa i post mają się ku koń­co­wi. Ża­ło­snym echem roz­nio­sło się trą­bie­nie szo­fa­ru[7].

Za okna­mi ka­no­na­da wciąż trwa. Pada dom za do­mem, grze­biąc lu­dzi żyw­cem. Na uli­cy głod­ni wy­ci­na­ją ka­wa­ły mię­sa z mar­twych koni. Set­ki za­bi­tych i ran­nych. Ro­dzi­ny grze­bią tru­py bli­skich na po­dwór­kach i w ogród­kach. Bom­bow­ce nie­miec­kie sie­ją nie­szczę­ście, ogień i śmierć. Ob­lę­że­nie mia­sta nie usta­je. War­sza­wa bro­ni się za­cie­kle ostat­kiem sił.

Dwu­dzie­ste­go siód­me­go wrze­śnia. Sto­li­ca pa­dła. Cała Pol­ska jest już w rę­kach nie­miec­kich. Na­gle, zu­peł­nie nie­spo­dzia­nie, nisz­czy­ciel­ska ka­no­na­da za­mil­kła. Za­pa­no­wa­ła peł­na na­pię­cia, nic do­bre­go nie­wró­żą­ca ci­sza przed bu­rzą. Nad mia­stem krą­żą nie­zna­ne nam sa­mo­lo­ty nie­miec­kie. Zło­wro­go błysz­czy w słoń­cu wy­ma­lo­wa­ny na nich czar­ny duży krzyż. Z bram, schro­nów i z piw­nic wy­le­ga­ją na po­wierzch­nię lu­dzie. Twa­rze umę­czo­ne, po­licz­ki po­żół­kle z bra­ku żyw­no­ści i świe­że­go po­wie­trza. Spoj­rze­nia męt­ne, py­ta­ją­ce, peł­ne zwąt­pie­nia. Roz­pacz i gro­za ma­lu­ją się w oczach na wi­dok nisz­czy­ciel­skie­go dzie­ła.

Wy­ru­sza­my w dro­gę do na­sze­go domu na Pra­dze. Woj­ska nie­miec­kie ma­sze­ru­ją but­nie przez opu­sto­sza­łe uli­ce War­sza­wy. Spod mo­stu Kier­be­dzia lu­dzie czer­pią ku­bła­mi wodę z Wi­sły. Dwaj męż­czyź­ni ugi­na­ją się pod cię­ża­rem no­szy, na któ­rych leży okry­ty ga­ze­ta­mi nie­bosz­czyk. Ja­kaś ko­bie­ta po­py­cha dzie­cię­cy wó­zek, na któ­rym pię­trzą się róż­ne pa­kun­ki.

O, zgro­zo! Za­sta­li­śmy na­sze miesz­ka­nie zde­mo­lo­wa­ne. Po­cisk ar­mat­ni wpadł od stro­ny Gro­cho­wa i roz­trza­skał nasz okrą­gły, że­la­zny bal­kon. Za­wa­li­ły się ścia­ny mię­dzy ja­dal­nią a sy­pial­nią ro­dzi­ców. Po­cisk wy­rwał ol­brzy­mią dziu­rę w pod­ło­dze. Wy­cią­ga­my spod gru­zów, co się tyl­ko da. Mama, grze­biąc wśród roz­bi­tych ce­gieł, zna­la­zła na­sze zi­mo­we pal­ta i nar­ciar­skie buty. Na ich wi­dok za­szkli­ły się jej oczy.

Z ża­lem od­kry­łam roz­bi­te skrzyn­ki z kwia­ta­mi, któ­re oj­ciec z ta­kim od­da­niem pie­lę­gno­wał. Wio­sną, na od­głos za­chwa­la­ją­cych swój to­war sprze­daw­ców wo­ła­ją­cych: „Zie­mia! Do­bra, czar­na zie­mia!”, zbie­gał po­spiesz­nie ze scho­dów, aby za­ku­pić nie­co czar­no­zie­mu, w któ­rym sa­dził róż­no­barw­ne ro­śli­ny ro­sną­ce w skrzyn­kach zdo­bią­cych nasz bal­kon. Kwia­ty leżą te­raz zwię­dłe wśród ce­gla­ne­go pyłu. Zmie­ni­ły nie do po­zna­nia ko­lor na­stur­cje, żół­te astry i ma­ciej­ki roz­sie­wa­ją­ce wspa­nia­ły za­pach.

Prze­no­si­my się na uli­cę Bru­ko­wą 32, do miesz­ka­nia dziad­ków. W na­le­żą­cym do mamy skle­pie z odzie­żą mę­ską i dam­ską przy Bru­ko­wej 35 tyl­ne drzwi są wy­ła­ma­ne. Na pod­ło­dze pię­trzą się po­rzu­co­ne w nie­ła­dzie mun­du­ry woj­sko­we. Drew­nia­ne wie­sza­ki, pu­ste, ogo­ło­co­ne z ma­ry­na­rek i palt, chwie­ją się na że­la­znych sto­ja­kach. To pol­scy żoł­nie­rze po ka­pi­tu­la­cji za­mie­ni­li mun­du­ry na odzież cy­wil­ną. Zmu­sze­ni byli do tego, tłu­ma­czy nam mama, aby nie pójść do nie­miec­kiej nie­wo­li. Aby za­po­biec in­nym ra­bun­kom, prze­no­si­my nasz to­war do miesz­czą­ce­go się po prze­ciw­nej stro­nie uli­cy domu dziad­ków. Nie­ste­ty, Niem­cy dość szyb­ko do­wie­dzie­li się o na­szym to­wa­rze. Co­raz czę­ściej nas od­wie­dza­ją, za­bie­ra­jąc, co im się żyw­nie po­do­ba. Bez­wstyd­nie krad­ną dam­skie pal­ta, je­sion­ki mę­skie, ko­stiu­my, gar­ni­tu­ry. Ży­je­my w nie­ustan­nym stra­chu przed ich nie­spo­dzie­wa­ny­mi wi­zy­ta­mi. Naj­wi­docz­niej hi­tle­row­cy po­le­ca­ją nas go­rą­co swo­im to­wa­rzy­szom, gdyż ich od­wie­dzi­ny są co­raz częst­sze. Aby ra­to­wać reszt­ki po­zo­sta­łe­go mie­nia i uchro­nić ro­dzi­nę przed nie­bez­piecz­ny­mi go­ść­mi, wy­no­si­my cen­ne rze­czy z domu. Niem­cy, wi­dząc srebr­ny lich­tarz lub ład­ny ob­raz, bez żad­nych ce­re­gie­li za­bie­ra­ją go ze sobą, nie szczę­dząc przy tym sztur­chań­ców i prze­kleństw. Wie­lo­krot­ne wi­zy­ty es­es­ma­nów mogą ścią­gnąć na nas ja­kieś nie­szczę­ście. Do­kąd jed­nak mamy za­nieść cen­ne rze­czy? Tak­że inne za­moż­niej­sze domy ży­dow­skie na­ra­żo­ne są na po­dob­ne ra­bun­ki. Po dłu­gich na­my­słach i wie­lu dys­ku­sjach mama wpa­dła na ge­nial­ny po­mysł: „Umie­ści­my to­war w do­mach bied­niej­szych krew­nych i zna­jo­mych, za­miesz­ku­ją­cych w uboż­szej dziel­ni­cy mia­sta”.

Oka­zu­je się, że nasi zna­jo­mi chęt­nie go­dzą się na pro­po­zy­cję mamy. Za umó­wio­ną ty­go­dnio­wą za­pła­tę ro­bią nie­co miej­sca w swo­ich sza­fach, gdzie lo­ku­je­my nasz to­war. Czas na­gli. Nie­zwłocz­nie za­bie­ra­my się do dzie­ła. Gar­ni­tu­ry, pal­ta mę­skie, je­sion­ki, ko­stiu­my dam­skie i to­war łok­cio­wy roz­no­si­my do róż­nych do­mów. Przy po­mo­cy wszyst­kich człon­ków ro­dzi­ny o zmierz­chu, pod osło­ną mro­ku, sta­ra­my się ukrad­kiem prze­no­sić do­by­tek. Na­oko­ło mo­ich bio­der mama owi­nę­ła dwie pary mę­skich spodni. Po­nad­to wło­ży­łam na sie­bie ol­brzy­mią ma­ry­nar­kę. Wszyst­ko zo­sta­ło jesz­cze okry­te cięż­kim zi­mo­wym pal­tem. Tak wy­po­sa­żo­na, le­d­wo po­włó­cząc no­ga­mi, mię­dzy któ­ry­mi plą­cze się upar­cie dłu­gie pal­to, po­su­wam się uli­cą Tar­go­wą, ukry­ta w cie­niu jej do­mów. Zbli­ża się go­dzi­na po­li­cyj­na. Uli­ca na wpół opu­sto­sza­ła. Zim­ny blask ulicz­nych la­tar­ni od­sła­nia sku­lo­ne, spie­szą­ce gdzieś syl­wet­ki.

W tych nie­pew­nych cza­sach lu­dzie nie­chęt­nie wy­cho­dzą na dwór po za­pad­nię­ciu zmro­ku. W nie­du­żej od­le­gło­ści przede mną kro­czy ob­ła­do­wa­ny to­wa­rem wu­jek Igna­cy. Nade mną, gdzieś wy­so­ko na nie­bie, niby sta­ra­jąc się do­dać mi otu­chy, su­nie wraz ze mną sta­ry do­bro­dusz­ny księ­życ. Srebr­ne gwiaz­dy mru­ga­ją do mnie we­so­ło. Na­gle z za­du­my wy­rwa­ło mnie sil­ne ude­rze­nie w twarz. Zęby bo­le­śnie wgry­zły się w ję­zyk. Nie spo­strze­głam zbli­ża­ją­ce­go się Niem­ca, któ­ry sil­nym cio­sem w bro­dę za­trza­snął na ję­zy­ku moje roz­war­te usta. Jęk­nę­łam z bólu. Nie­miec za­śmiał się szy­der­czo bar­dzo za­do­wo­lo­ny ze swo­je­go bo­ha­ter­skie­go wy­czy­nu i, nie za­trzy­mu­jąc się, po­szedł da­lej. W bra­mie cze­kał na mnie za­tro­ska­ny wu­jek. „Szczę­ście, że tyl­ko tak się to skoń­czy­ło. W przy­szło­ści, je­że­li wy­ko­nu­jesz waż­ne za­da­nie, mu­sisz być czuj­na i mieć się na bacz­no­ści, a nie bu­jać w ob­ło­kach” – po­ucza mnie wu­jek Igna­cy, tro­skli­wie ba­da­jąc mój nad­gry­zio­ny ję­zyk.

Wie­my, że Pol­ska zo­sta­je roz­dar­ta na dwie czę­ści. Niem­cy z Ro­sja­na­mi dzie­lą się mię­dzy sobą łu­pem. Pol­skie zie­mie za­chod­nie zo­sta­ją pod oku­pa­cją Niem­ców, wschod­nią część Pol­ski zaj­mu­ją Ro­sja­nie. Nasi wro­go­wie i oku­pan­ci usta­la­ją pas gra­nicz­ny po­mię­dzy te­re­na­mi nie­miec­ki­mi i ro­syj­ski­mi. Za­rę­by Ko­ściel­ne to nad­gra­nicz­ne mia­stecz­ko na­le­żą­ce już do Ro­sjan, Mał­ki­nia zaś leży jesz­cze na te­re­nach oku­po­wa­nych przez Niem­ców. Za­chod­nia część Pol­ski zo­sta­je do­łą­czo­na do Trze­ciej Rze­szy. My zaś, czy­li miesz­kań­cy War­sza­wy, a tak­że lud­ność Ra­do­mia, Lu­bli­na, Kra­ko­wa i oko­lic, przy­na­le­ży­my do Ge­ne­ral­ne­go Gu­ber­na­tor­stwa rzą­dzo­ne­go przez Han­sa Fran­ka.

Sze­re­gi wy­gnań­ców ży­dow­skich z Nie­miec, kro­czą­ce środ­kiem jezd­ni pod eskor­tą żan­dar­me­rii nie­miec­kiej, nie są już rzad­kim zja­wi­skiem. Sza­re, umę­czo­ne twa­rze uchodź­ców, ich zre­zy­gno­wa­ne, peł­ne stra­chu py­ta­ją­ce spoj­rze­nia bu­dzą ogól­ne współ­czu­cie. Or­ga­ni­zo­wa­ne są ko­mi­te­ty po­mo­cy dla uchodź­ców ży­dow­skich z Nie­miec. Sta­ra­my się po­móc na­szym nie­miec­kim bra­ciom. W piąt­ko­we wie­czo­ry dzia­dek spro­wa­dza z boż­ni­cy na tra­dy­cyj­ną sza­ba­to­wą wie­cze­rzę jed­ną z tych bez­dom­nych ro­dzin ży­dow­skich. W sku­pie­niu, z wzra­sta­ją­cą trwo­gą, przy­słu­chu­je­my się ich opo­wie­ściom o okru­cień­stwie hi­tle­row­ców.

W bły­ska­wicz­nym tem­pie zwa­li­ły się też na na­sze bar­ki pie­kiel­ne roz­po­rzą­dze­nia władz nie­miec­kich i dia­bel­skie pra­wa. Po­ja­wił się na­kaz prze­ka­za­nia wła­dzom nie­miec­kim od­bior­ni­ków ra­dio­wych. Za­blo­ko­wa­no ra­chun­ki ban­ko­we. Wy­sta­je­my go­dzi­na­mi w ko­lej­kach wi­ją­cych się w nie­skoń­czo­ność przed ban­ka­mi Ko­mu­nal­nej Kasy Oszczęd­no­ścio­wej i Pocz­to­wej Kasy Oszczęd­no­ści, aby pod­jąć za­le­d­wie pięć­set zło­tych mie­sięcz­nie[8] z na­szych nie­ma­łych oszczęd­no­ści. To za­le­ga­li­zo­wa­ny ra­bu­nek wszel­kie­go mie­nia ży­dow­skie­go. Ży­do­wi nie wol­no po­sia­dać wię­cej niż dwa ty­sią­ce zło­tych. Re­kwi­ru­je się wszel­kie przed­się­bior­stwa na­le­żą­ce do Ży­dów. Wła­dze hi­tle­row­skie nie oszczę­dza­ją do­mów. Mat­ka mo­jej szkol­nej ko­le­żan­ki, Re­gi­ny Lamsz­tejn, wła­ści­ciel­ka kil­ku ka­mie­nic w War­sza­wie, zo­sta­je ogra­bio­na ze swo­ich nie­ru­cho­mo­ści, tym sa­mym po­zba­wio­na źró­dła do­cho­du. Wczo­raj jesz­cze wy­god­nie i do­stat­nio ży­ją­ca ro­dzi­na zo­sta­je na­gle bez środ­ków do ży­cia. Wszel­kie pu­blicz­ne zgro­ma­dze­nia są za­ka­za­ne. Sy­na­go­gi i bóż­ni­ce zo­sta­ją za­mknię­te. Męż­czyź­ni od­pra­wia­ją mo­dły w pry­wat­nych do­mach.

Któ­re­goś dnia Niem­cy wpa­dli do miesz­ka­nia ra­bi­na Zyl­bersz­tej­na w domu przy uli­cy Bru­ko­wej 30, znaj­du­ją­ce­go się w na­szym są­siedz­twie. Ra­bi­na i wszyst­kich mo­dlą­cych się tam męż­czyzn za­bra­li na przy­mu­so­we ro­bo­ty. Po dro­dze na uli­cy znę­ca­li się nad ra­bi­nem, bi­jąc go, sztur­cha­jąc i wy­zy­wa­jąc od zło­dziei i par­szy­wych Ży­dów. Fried­man, nie mo­gąc znieść tego po­ni­że­nia, ujął się za ra­bi­nem. Zwró­cił się do es­es­ma­na pro­wa­dzą­ce­go gru­pę z proś­bą, aby zo­sta­wi­li go w spo­ko­ju. Nie­miec w od­po­wie­dzi spo­licz­ko­wał i zwy­my­ślał Fried­ma­na. Ten z ko­lei, nie pa­nu­jąc nad sobą, wy­krzyk­nął: „Cze­kaj! I na was jesz­cze przyj­dzie ko­lej!”. Fried­ma­na nie­zwłocz­nie za­cią­gnę­li do sie­dzi­by ge­sta­po i tam za­mor­do­wa­li. Bły­ska­wicz­nie roz­nio­sła się hio­bo­wa wieść. Wraz z całą ży­dow­ską Pra­gą od­pro­wa­dzi­li­śmy na wiecz­ny spo­czy­nek Fried­ma­na, tę jed­ną z pierw­szych ofiar okrut­nych zbrod­ni hi­tle­row­skich.

Pa­nu­je ogól­ne przy­gnę­bie­nie, strach przed nie­pew­nym ju­trem pod mor­der­czym oku­pan­tem nie­miec­kim. Lu­dzie opusz­cza­ją mia­sto. Ten już po­szedł, tam­te­go już nie ma; prze­szli na stro­nę ro­syj­ską. Wolą ko­mu­nizm od fa­szy­zmu. Dro­ga wie­dzie na wschód, przez Mał­ki­nię, a stam­tąd prze­pra­wa przez pas gra­nicz­ny do Za­rę­bów Ko­ściel­nych, na­le­żą­cych już do Ro­sjan.

Wstał je­sien­ny dżdży­sty so­bot­ni po­ra­nek. Duży ja­dal­ny po­kój dziad­ków po­wo­li za­peł­nia się męż­czy­zna­mi. Po­mi­mo za­rzą­dze­nia ge­ne­ral­ne­go gu­ber­na­to­ra Fran­ka, za­bra­nia­ją­ce­go za­rów­no wszel­kich zgro­ma­dzeń, jak i pu­blicz­nych mo­dłów, Ży­dzi zbie­ra­ją się w pry­wat­nych do­mach na na­bo­żeń­stwa. Lu­dzie z nie­złom­ną wia­rą szu­ka­ją wspar­cia u Boga. Otu­lo­ne w bia­łe ta­łe­sy po­sta­cie, kła­nia­ją­ce się po­kor­nie Stwór­cy, po­grą­żo­ne są w żar­li­wej mo­dli­twie. Sły­chać ka­disz, mo­dli­twę za du­szę za­mor­do­wa­ne­go bez­li­to­śnie Fried­ma­na. Głę­bo­kie wes­tchnie­nie wy­dar­ło się z czy­jeś pier­si. Ktoś jęk­nął bo­le­śnie. Roz­le­gło się chó­ral­ne: „Amen”, za­brzmia­ły ostat­nie sło­wa tej sta­ro­żyt­nej he­braj­skiej mo­dli­twy, gło­szą­cej chwa­łę i nie­ogra­ni­czo­ną moc bo­ską. Na­bo­żeń­stwo skoń­czo­ne.

Męż­czyź­ni sta­ran­nie skła­da­ją ta­łe­sy, dzie­ląc się smut­ny­mi wia­do­mo­ścia­mi z ca­łe­go ty­go­dnia. Bło­go­sła­wią je­den dru­gie­go, ży­cząc so­bie wza­jem­nie spo­koj­nej so­bo­ty; za­czy­na­ją opusz­czać po­kój. Na­gle oj­ciec uno­si w górę rękę, za­trzy­mu­jąc obec­nych. Wszy­scy na­tych­miast za­mil­kli. „Bra­cia, ra­tuj­my się! Je­że­li nam ży­cie miłe, ucie­kaj­my, póki jesz­cze czas. Ra­tuj­my z żąd­nych krwi szpo­nów hi­tle­row­skich żony, na­sze dzie­ci i co nam dro­gie”. Spod srebr­ne­go or­na­men­tu wy­szy­te­go na bia­łym ta­łe­sie, z au­re­oli mie­dzia­nej kę­dzie­rza­wej bro­dy wy­glą­da po­bla­dła twarz. Ma­rzą­ce, ła­god­ne, nie­bie­skie oczy ojca ob­ję­ły smut­nym spoj­rze­niem ze­bra­nych. Na jego wy­so­kim czo­le do­strze­głam nową, nie­zna­ną mi do­tąd głę­bo­ką zmarszcz­kę. W po­ko­ju za­pa­no­wa­ła ci­sza. Sły­chać tyl­ko dra­ma­tycz­ny głos taty. Z roz­chy­lo­nych, drżą­cych ze wzru­sze­nia warg pa­da­ją zdu­szo­ne, groź­nie brzmią­ce sło­wa: „Ży­dzi, bra­cia moi, znaj­du­je­my się w nie­bez­pie­czeń­stwie. Wpa­dli­śmy w mor­der­cze szpo­ny hi­tle­row­skiej ban­dy. Czy­ta­łem Mein Kampf Hi­tle­ra. Nie są mi obce jego sza­leń­cze ra­si­stow­skie po­glą­dy. Kto wie, jak da­le­ko on i jego po­moc­ni­cy mogą po­su­nąć się w swo­jej nie­na­wi­ści do Ży­dów”. Wo­kół pa­nu­je gro­bo­wa ci­sza. Sły­chać tyl­ko brzę­cze­nie upar­cie krą­żą­cej mu­chy. Na­wet dzie­ci za­mil­kły, in­stynk­tow­nie wy­czu­wa­jąc po­wa­gę chwi­li. „Za­py­taj­cie uchodź­ców nie­miec­kich. Oni po­wie­dzą wam, do cze­go ta be­stia nie­miec­ka jest zdol­na” – kon­ty­nu­uje oj­ciec. Ktoś z tłu­mu prze­rwał: „Ja­kie jest z tego wyj­ście?”, a ktoś inny do­dał: „Po­rzu­cić wszyst­ko? Zo­sta­wić na pa­stwę losu na­sze urzą­dzo­ne miesz­ka­nia, skle­py, do­by­tek, na któ­ry przez całe ży­cie tak cięż­ko pra­co­wa­li­śmy, i pójść na włó­czę­gę na ro­syj­ską stro­nę, w nie­zna­ne?” Po­tem jesz­cze inna oso­ba do­rzu­ci­ła: „I to z ma­ły­mi dzieć­mi na rę­kach, z to­boł­ka­mi prze­rzu­co­ny­mi przez ple­cy”. Roz­legł się szmer uzna­nia. „Rotsz­tejn to pi­sarz, ma­rzy­ciel, fan­ta­sta, dla­te­go ma­lu­je przy­szłość w tak po­nu­rych bar­wach” – wy­chwy­ci­łam czy­jeś sło­wa przy drzwiach. Do­syć czę­sto je­stem świad­kiem tych po­wta­rza­ją­cych się i ni­g­dy nie­koń­czą­cych się dys­ku­sji.

Zło­ta je­sień roku 1939 ma się ku koń­co­wi. Chłod­ny wiatr po­trzą­sa drze­wa­mi, ro­sną­cy­mi dłu­gim rzę­dem na plan­tach przy uli­cy Tar­go­wej. Plą­sa nie­win­nie mię­dzy ga­łę­zia­mi, aby na­gle jed­nym sil­nym po­dmu­chem ogo­ło­cić je z li­ści. Żół­to­czer­wo­ne li­stecz­ki igra­ją małą chwi­lę bez­bron­nie w po­wie­trzu, wnet pa­da­ją omdla­łe, two­rząc sze­lesz­czą­cy ko­bie­rzec pod no­ga­mi prze­chod­niów. Świat mógł­by być pięk­ny, gdy­by nie ta prze­klę­ta woj­na.

Nowe, co­raz to nik­czem­niej­sze za­rzą­dze­nia władz nie­miec­kich wcho­dzą w ży­cie.

Pew­ne­go po­po­łu­dnia Pola, dzie­więt­na­sto­let­nia sio­stra mamy, wy­sia­da­ła z tram­wa­ju i za­uwa­ży­ła, że Nie­miec bije wy­cho­dzą­cych z po­jaz­du Ży­dów. Dziew­czy­na nie zdą­ży­ła już się cof­nąć. Es­es­man ude­rzył ją w twarz, po­zo­sta­wia­jąc na jej bla­dym po­licz­ku czer­wo­ne prę­gi swo­ich pal­ców.

Na roz­kaz władz nie­miec­kich każ­dy Żyd ma ustą­pić z dro­gi na wi­dok mun­du­ru nie­miec­kie­go. Po­wi­nien zejść z chod­ni­ka na jezd­nię, zdjąć czap­kę z gło­wy i ukło­nić się żoł­nie­rzo­wi. Lu­dzie sta­ra­ją­cy się omi­nąć ten na­kaz są bici i aresz­to­wa­ni.

Moja osiem­dzie­się­cio­let­nia pra­bab­cia nie dość szyb­ko usu­nę­ła się z chod­ni­ka na wi­dok but­nie kro­czą­ce­go es­es­ma­na. Pchnął ją bru­tal­nie, łaj­dak. Za­to­czy­ła się i upa­dła, bied­na, na twar­dy bruk, ra­niąc nogę. Obrzmia­ła noga boli, do­le­ga uciąż­li­wie. Rana się nie goi. Gan­gre­na obej­mu­je całą nogę (pe­ni­cy­li­ny jesz­cze wte­dy nie zna­no). Le­ka­rze za­le­ca­ją am­pu­ta­cję. Ostrze­ga­ją przy tym, że ko­bie­ta w tym wie­ku może nie prze­trzy­mać za­bie­gu. Wal­ne ze­bra­nie ro­dzin­ne. Po na­ra­dach z le­ka­rza­mi, ra­bi­na­mi i po burz­li­wych dys­ku­sjach za­pa­dła de­cy­zja: nie ry­zy­ko­wać śmier­ci pod no­żem ope­ra­cyj­nym. Po krót­kim cza­sie gan­gre­na do­szła do ser­ca, po­wo­du­jąc śmierć. Ogrom­ny ból spra­wi­ło mi odej­ście uko­cha­nej bab­ci. Po raz pierw­szy w ży­ciu bez­po­śred­nio ze­tknę­łam się ze śmier­cią. Na cmen­ta­rzu po­chy­lo­ny nad zwło­ka­mi dzia­dek uspra­wie­dli­wia się przed mat­ką, wo­ła­jąc: „Dro­ga mamo, wy­bacz mi! Może po­peł­ni­łem błąd, nie zga­dza­jąc się na am­pu­ta­cję nogi. Ale zwra­cam cię Bogu w ca­ło­ści, taką, jak cię stwo­rzył”. Już spusz­cza­ją jej zma­la­łe otu­lo­ne w bia­ły ca­łun cia­ło do cze­ka­ją­ce­go na nią gro­bu. Za­le­wa­jąc się łza­mi, rzu­ci­łam garść czar­nej, mo­krej zie­mi na świe­ży grób pra­bab­ci. Nie zda­wa­łam so­bie jesz­cze wów­czas spra­wy, że na­le­ża­ła ona do tych uprzy­wi­le­jo­wa­nych, do tych, któ­rzy wi­docz­nie so­bie czymś za­słu­ży­li, że dane im było za­koń­czyć ży­cie na wła­snym łożu w gro­nie ko­cha­ją­cej ro­dzi­ny.

Oj­ciec nie­ustan­nie sta­ra się prze­ko­nać mamę. Per­swa­du­je, pro­si i na­le­ga: „Ucie­kaj­my! Ra­tuj­my na­sze nie­win­ne dzie­ci!”. „Ale jak? Do­kąd? Gdzie?” – pyta mama. Nie­ła­two prze­do­stać się na ro­syj­ską stro­nę. Po­cią­gi ja­dą­ce na wschód prze­peł­nio­ne są uchodź­ca­mi.

Pas gra­nicz­ny po­mię­dzy Mał­ki­nią a Za­rę­ba­mi Ko­ściel­ny­mi pa­tro­lu­ją Niem­cy. Biją ucie­ki­nie­rów, re­wi­du­ją i ra­bu­ją. Uchodź­cy ży­dow­scy, ogra­bie­ni z ostat­nie­go mie­nia, tkwią na nim ska­za­ni na głód i chłód. Desz­czo­wa je­sien­na po­go­da na pew­no im nie sprzy­ja. Pod­czas tej nie­bez­piecz­nej prze­pra­wy, zda­niem mamy, może za­cho­ro­wać jed­no z dzie­ci. Dziad­ko­wie, ro­dzi­ce mamy, po­pie­ra­ją sta­no­wi­sko swo­jej cór­ki. Oj­ciec nie ustę­pu­je, nie­zmor­do­wa­nie na­le­ga, pro­si, ale nie­ste­ty bez skut­ku. „Nie chcę ry­zy­ko­wać ży­cia mo­ich dzie­ci” – mama sta­now­czo oba­la ar­gu­men­ty ojca.

Li­sto­pad. Za okna­mi za­padł już wcze­sny zmierzch. Ze­bra­na wo­kół du­że­go sto­łu ro­dzi­na roz­pra­wia o nie­we­so­łych wy­da­rze­niach dnia. Na twa­rzach ze­bra­nych ma­lu­je się tro­ska. My, dzie­ci, w mil­cze­niu przy­słu­chu­je­my się smut­nym opo­wie­ściom.

Na­gle roz­le­gło się nie­cier­pli­we pu­ka­nie do drzwi. Za­mar­li­śmy wszy­scy w bez­ru­chu. „Z pew­no­ścią nie­miec­cy żoł­nie­rze przy­szli zło­żyć nam wi­zy­tę. Dzię­ki Bogu, że uprząt­nę­li­śmy twój to­war, Ge­niu” – szep­nął wu­jek Igna­cy do mamy, po­stę­pu­jąc w stro­nę przed­po­ko­ju. Za­wa­hał się. Przy­sta­nął na chwi­lę, wresz­cie z lek­ka uchy­lił drzwi. Na pro­gu stał odzia­ny w bur­kę przy­sa­dzi­sty męż­czy­zna. Ciem­na, weł­nia­na nar­ciar­ska czap­ka zsu­nę­ła mu się głę­bo­ko na czo­ło. Spod lek­ko wy­krzy­wio­ne­go dasz­ka spo­glą­da­ją na nas skądś zna­ne mi oczy. „To pan Sta­ni­sław, nasz do­zor­ca z uli­cy Tar­go­wej 45”! – wy­krzyk­nę­łam z ulgą.

Igna­cy po­spiesz­nie za­mknął drzwi, wpusz­cza­jąc pana Sta­ni­sła­wa do miesz­ka­nia. „Pro­szę, niech pan po­zwo­li do po­ko­ju” – Igna­cy grzecz­nie za­pra­sza do­zor­cę. Peł­ni ocze­ki­wa­nia na nowe wie­ści okrą­ża­my go­ścia. „Pa­nie Rotsz­tejn” – za­czął nie­co przy­ci­szo­nym gło­sem, zwra­ca­jąc się do ojca. – „Przed go­dzi­ną Niem­cy przy­szli po pana. Ge­sta­po. Py­ta­li mnie, gdzie tu miesz­ka re­dak­tor Sa­mu­el Rotsz­tejn”. Mó­wiąc to, ro­zej­rzał się po­dejrz­li­wie wo­ko­ło. „Mów pan śmia­ło, to wszyst­ko swoi” – uspo­ka­ja go Igna­cy. „A ja na to, że pań­skie miesz­ka­nie zo­sta­ło zde­mo­lo­wa­ne na sku­tek dzia­łań wo­jen­nych. Wraz z całą ro­dzi­ną opu­ścił pan dom pod­czas bom­bar­do­wa­nia i ni­g­dy już nie po­wró­cił. Ucie­kaj pan! Scho­waj się, aby pana nie zła­pa­li!” – do­dał już przy drzwiach. Mama po­bie­gła za pa­nem Sta­ni­sła­wem i dzię­ku­jąc za jego lo­jal­ność, szczo­drze go wy­na­gro­dzi­ła. Zda­ły się na coś duże na­piw­ki, któ­re oj­ciec da­wał na­sze­mu do­zor­cy za otwie­ra­nie bra­my po pół­no­cy, kie­dy wra­cał z re­dak­cji po noc­nym dy­żu­rze.

Legitymacja członkowska Związku Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej, należąca do ojca Romy – redaktora żydowskiej gazety „Dos Jidisze Togbłat” Archiwum Autorki

Zmar­twio­na mama w po­śpie­chu pa­ku­je nie­zbęd­ną odzież dla ojca. Ta­tuś zaś tłu­ma­czy pręd­ko, że naj­praw­do­po­dob­niej oku­pan­ci aresz­tu­ją za­kład­ni­ków w przed­dzień 11 li­sto­pa­da, rocz­ni­cy nie­pod­le­gło­ści Pol­ski. A może chcą po pro­stu uwię­zić go jako od­po­wie­dzial­ne­go re­dak­to­ra ży­dow­skiej ga­ze­ty. Po­wszech­nie wia­do­mo, że dzien­nik ten, jak i inne w przed­wo­jen­nej Pol­sce, nie wy­ra­żał się po­chleb­nie o Hi­tle­rze i jego ban­dzie. Oj­ciec nas ca­łu­je. Obej­mu­je tkli­wie po­pła­ku­ją­cą mamę. Że­gna całą ro­dzi­nę i już zni­ka za za­mknię­tym drzwia­mi. Po­szedł ukryć się w domu swo­ich ro­dzi­ców, za­miesz­ka­łych na Sta­rym Mie­ście przy uli­cy Świę­to­jań­skiej 22. Tę­sk­no nam za tatą. W domu smut­no i pu­sto bez nie­go. Zja­wia się ukrad­kiem w piąt­ki. Przy­cho­dzi pod osło­ną nocy ku na­szej nie­opi­sa­nej ra­do­ści, aby spę­dzić z nami so­bot­ni dzień. I zno­wu tata sta­ra się prze­ko­nać mamę i jej ro­dzi­ców, twier­dząc upar­cie, że na­le­ży uciec od tego kosz­ma­ru, od tych mor­der­ców.

Na uli­cy Tar­go­wej kil­ku nie­miec­kich żoł­nie­rzy zła­pa­ło Ży­dów i dla roz­ryw­ki golą im bro­dy. Wy­ry­wa­ją bru­tal­nie męż­czy­znom wło­sy z bro­dy, ka­le­czą im twa­rze przy akom­pa­nia­men­cie wy­bu­chów sza­lo­ne­go śmie­chu i spro­śnych żar­tów roz­ba­wio­nych tym wi­do­wi­skiem Po­la­ków.

Ła­pan­ki Ży­dów do przy­mu­so­wych ro­bót są co­raz częst­sze. Pa­mię­tam, jak raz nie­przy­jem­nie zgrzyt­nę­ły koła. Za­chrzę­ści­ły na­gle ha­mul­ce. I oto cię­ża­ro­we woj­sko­we auto sta­je na za­lud­nio­nej ży­dow­skiej uli­cy. Już kil­ku uzbro­jo­nych es­es­ma­nów ze­ska­ku­je z wozu. Sły­chać groź­ne: „Halt Jude!” Cią­gną oszo­ło­mio­ne­go prze­chod­nia. Wpy­cha­ją go bru­tal­nie kol­bą ka­ra­bi­nu do cze­ka­ją­cej cię­ża­rów­ki. „Ła­pan­ka!” – roz­nio­sło się lo­tem bły­ska­wi­cy. „Po­lo­wa­nie na Ży­dów!” Na uli­cy po­płoch, za­mie­sza­nie, bie­ga­ni­na.

Wy­ła­do­wa­ne ludź­mi cię­ża­rów­ki, z któ­rych wy­glą­da­ją ni­czym z klat­ki wy­lęk­nio­ne, po­bla­dłe twa­rze schwy­ta­nych ofiar, są już co­dzien­nym zja­wi­skiem. Nie­któ­rzy wra­ca­ją po kil­ku­go­dzin­nej lub kil­ku­dnio­wej ka­torż­ni­czej pra­cy zzięb­nię­ci, wy­chu­dze­ni, ze śla­da­mi ra­zów na cie­le. Zła­ma­ni za­rów­no mo­ral­nie, jak i fi­zycz­nie. Po in­nych ślad za­gi­nął ku nie­opi­sa­nej roz­pa­czy bez­rad­nej ro­dzi­ny.

Go­dzi­na dzie­wią­ta rano. Dzia­dek jesz­cze nie wró­cił do domu po po­ran­nej mo­dli­twie. „Zwy­kle jest już o tej po­rze” – mówi zde­ner­wo­wa­na bab­cia. Sta­ra­my się ją uspo­ko­ić. Duży ścien­ny ze­gar wy­bił już go­dzi­nę je­de­na­stą. Nie­ste­ty, dziad­ka wciąż nie ma. „Zła­pa­li go!” – mówi, za­ła­mu­jąc ręce, bab­cia. W domu pa­nu­je przy­gnę­bia­ją­cy na­strój.

Dwaj moi wuj­ko­wie uda­ją się na po­szu­ki­wa­nie dziad­ka. Po kil­ku cią­gną­cych się w nie­skoń­czo­ność go­dzi­nach wra­ca­ją zre­zy­gno­wa­ni, bez ja­kich­kol­wiek wia­do­mo­ści o lo­sach uko­cha­ne­go ojca. Zo­sta­ło nam tyl­ko jed­no wyj­ście, pro­sić Boga, aby wró­cił cały i zdrów. „Mu­si­my uzbro­ić się w cier­pli­wość i cze­kać.” – Wuj­ko­wie sta­ra­ją się uspo­ko­ić zroz­pa­czo­ną bab­cię. Ku na­szej ogól­nej ra­do­ści ich tata zja­wił się w domu wie­czo­rem, lecz jest bar­dzo zmie­nio­ny. Mój wy­so­ki, przy­stoj­ny, o pa­triar­chal­nym wy­glą­dzie, wzbu­dza­ją­cy sza­cu­nek dzia­dek zma­lał, zsza­rzał, zmie­nił się tak na­gle. Bro­da jest gro­te­sko­wo nie­rów­no ścię­ta. Po­bru­dzo­na py­łem twarz nosi śla­dy ude­rzeń. Spoj­rze­nie ja­kieś obce, za­mglo­ne. Bez­wład­nie zwi­sa ode­rwa­ny koł­nierz jego czar­ne­go pal­ta. Ża­ło­śnie wy­glą­da­ją za­bło­co­ne, niby po dłu­giej włó­czę­dze, buty. „A więc do ta­kie­go znie­wa­że­nia zdol­ne są te be­stie? O, zgro­zo! Co oni po­tra­fią zro­bić z czło­wie­ka tyl­ko w cią­gu jed­nej doby! Tata ma ra­cję, że je­ste­śmy zda­ni na ła­skę sza­ta­na” – my­ślę, przy­glą­da­jąc się ze smut­kiem dziad­ko­wi. „Roz­ka­za­li nam sta­wiać się do pra­cy co­dzien­nie aż do koń­ca ty­go­dnia” – wy­ją­kał dzia­dek zdu­szo­nym gło­sem.

Pią­tek. Za okna­mi już daw­no za­padł zmierzch. W ja­dal­nym po­ko­ju lśni śnież­no­bia­łym ob­ru­sem świą­tecz­nie na­kry­ty stół do piąt­ko­wej tra­dy­cyj­nej ko­la­cji. W srebr­nych lich­ta­rzach pło­ną żół­tym bla­skiem sza­ba­to­we świe­ce. Nasz uko­cha­ny oj­ciec po ty­go­dnio­wej nie­obec­no­ści jest dzi­siaj z nami. Zja­wił się po kry­jo­mu, aby spę­dzić so­bot­ni dzień w ro­dzin­nym gro­nie. Cała ro­dzi­na i my, wnu­ki, świe­żo wy­ką­pa­ne i od­święt­nie ubra­ne, go­to­wi je­ste­śmy na na­dej­ście świę­ta. Tyl­ko dziad­ka nam brak. Nie wró­cił jesz­cze z przy­mu­so­wej ro­bo­ty u Niem­ców. Wuj­ko­wie przy­szli już z mo­dli­twy. W ich oczach ma­lu­je się tro­ska. Pa­nu­je po­nu­ry na­strój. Pola, sta­ra­jąc się ukryć wzra­sta­ją­cy nie­po­kój, co kil­ka chwil pod­cho­dzi do okna. Od­chy­la z lek­ka za­sło­ny, wy­glą­da na po­dwór­ko w ocze­ki­wa­niu na ojca. Bab­cia, za­ła­mu­jąc z roz­pa­czy ręce, chwiej­nym kro­kiem zbli­ża się do ma­ho­nio­wej sza­fy. Otwie­ra oszklo­ne drzwi bi­blio­te­ki. Fio­le­to­we, z lek­ka na­cią­gnię­te za­sło­ny za­zdro­śnie strze­gą sta­rych, dro­go­cen­nych ksiąg w brą­zo­wych skó­rza­nych, opra­wach. To bu­dzą­ce głę­bo­ki sza­cu­nek księ­gi Tal­mu­du, bi­blie, nie­zli­czo­ne ko­men­ta­rze i inne od­wiecz­ne dzie­ła mę­dr­ców ży­dow­skich. Bab­cia drżą­cy­mi rę­ka­mi roz­su­wa ak­sa­mit­ne za­sło­ny. Wyj­mu­je swój mo­dli­tew­nik w srebr­nej opra­wie. Ca­łu­je go tkli­wie. „O, Boże wszech­mo­gą­cy! Okaż mi swo­je mi­ło­sier­dzie, zwróć mi mo­je­go męża!” – sły­chać zdu­szo­ne, prze­ry­wa­ne bo­le­snym łka­niem bła­gal­ne sło­wa. My, dzie­ci, nie śmie­my się po­ru­szyć, po­pła­ku­je­my z ci­cha w ką­ci­ku. Peł­ną na­pię­cia ci­szę prze­ry­wa tyl­ko zdła­wio­ny szloch żar­li­wie mo­dlą­cej się bab­ci.

Na­gle z dołu sły­szy­my od­gło­sy po­spiesz­nych kro­ków. Ktoś wspi­na się po scho­dach. Sły­chać już zu­peł­nie wy­raź­nie, jak prze­ska­ku­je po dwa stop­nie. Nad­słu­chu­jąc, za­mar­li­śmy wszy­scy w ocze­ki­wa­niu. Stą­pa­nie co­raz wy­raź­niej­sze. Czy­jeś kro­ki za­trzy­ma­ły się na­gle przed na­szy­mi drzwia­mi. Zgrzyt klu­cza w zam­ku i w pro­gu uka­za­ła się wy­so­ka, tak nam dro­ga, syl­wet­ka dziad­ka. Rzu­ci­li­śmy się wszy­scy ku nie­mu. Z mi­ło­ścią przy­tu­lił nas do sie­bie. Spod wy­so­kie­go czo­ła pa­trzy na nas umę­czo­nym wzro­kiem. Kiwa smut­no gło­wą. Mil­cząc, obej­mu­je całą ro­dzi­nę bo­le­snym spoj­rze­niem. Dwie duże łzy roz­bły­sły w jego za­mglo­nych oczach. Sto­czy­ły się okrą­głe, two­rząc dwie ja­sne bruz­dy na sza­rej, opy­lo­nej twa­rzy, i zni­kły w od­ra­sta­ją­cej już nie­co bro­dzie. Prze­ry­wa­jąc gro­bo­we mil­cze­nie, wy­krztu­sił zdu­szo­nym gło­sem, zwra­ca­jąc się do ojca: „Masz ra­cję, Szmu­lu, wpa­dli­śmy w ręce zbrod­nia­rzy. Je­że­li chcesz wy­rwać się z ich mor­der­czych szpo­nów, ucie­kaj!”

Jego spra­co­wa­ne dło­nie spo­czę­ły na gło­wie taty. Z drżą­cych ze wzru­sze­nia ust dziad­ka pły­nę­ły he­braj­skie sło­wa bło­go­sła­wień­stwa na­szych pra­oj­ców:

Idź z Panem Bogiem, synu mój! Niechaj cię nasz Stwórca strzeże od wszelkiego zła. Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba niechaj ma cię w swojej opiece. Niech ci okaże swoje wielkie miłosierdzie i poprowadzi cię po drodze prawej. Pokój z tobą, synu mój.

Dziadek za­koń­czył bło­go­sła­wień­stwo wśród ogól­nej ci­szy. „Oj­cze! Czy ja do­brze zro­zu­mia­łam? Ka­żesz mo­je­mu mę­żo­wi iść w nie­zna­ne? W tych nie­pew­nych cza­sach?” – za­wo­ła­ła mama, a w jej oczach ma­lo­wa­ła się roz­pacz. – „Zga­dzasz się z nim? Po­zwa­lasz mu pójść?” „Tak, niech ucie­ka. Nie­chaj się ra­tu­je, póki jesz­cze może. Gdy go aresz­tu­ją, bę­dzie już za póź­no” – od­rzekł sta­now­czo dzia­dek. – „Dzi­siaj prze­ko­na­łem się na wła­snej skó­rze, do cze­go ta be­stia hi­tle­row­ska jest zdol­na. To wy­uz­da­ni, bez­dusz­ni za­bój­cy, skłon­ni do naj­gor­szych czy­nów. Dzi­siaj z po­wo­du cho­ro­by nie zja­wił się w pra­cy je­den z dwu­na­stu Ży­dów, z któ­rym zo­sta­łem zła­pa­ny do tych przy­mu­so­wych ro­bót. Dwóch ge­sta­pow­ców wy­cią­gnę­ło go z łóż­ka i przy­wieź­li nie­szczę­śli­we­go, drżą­ce­go z go­rącz­ki i ze stra­chu. Do­sta­li­śmy roz­kaz wy­ko­pa­nia dołu. Usta­wi­li bie­da­ka nad do­łem. Bez żad­nych skru­pu­łów wy­ce­lo­wa­li w tył jego gło­wy. Z zim­ną krwią za­bi­li czło­wie­ka za nic. Nie­szczę­sny jęk­nął tyl­ko i sto­czył się w ka­łu­ży krwi do cze­ka­ją­ce­go na nie­go gro­bu. Nam roz­ka­za­li go za­sy­pać. Żył jesz­cze. Po­ru­szał się w kon­wul­sjach. Otwar­te wciąż oczy spo­glą­da­ły na mnie bła­gal­nie z gro­bu”. Mó­wiąc to, dzia­dek za­sło­nił rę­ka­mi twarz i z ci­cha za­pła­kał. Po raz pierw­szy wi­dzia­łam pła­czą­ce­go do­ro­słe­go męż­czy­znę, i to w do­dat­ku mo­je­go sil­ne­go dziad­ka. Na do­miar złe­go dziad­ko­wi na­le­żą­ce­mu do wy­bra­nej sek­ty ka­pła­nów zwa­nych ko­he­na­mi re­li­gia ży­dow­ska za­ka­zu­je ja­kiej­kol­wiek stycz­no­ści z nie­bosz­czy­kiem.

W po­ko­ju za­pa­no­wa­ła ni­czym nie­zmą­co­na ża­łob­na ci­sza. Sły­chać tyl­ko trzask pa­lą­ce­go się wę­gla w du­żym ka­flo­wym pie­cu. Peł­na zgro­zy nie śmiem na­wet gło­śno od­dy­chać. Zło­ci­ste pło­mie­nie pa­lą­cych się w lich­ta­rzach świec igra­ją bez­tro­sko, jak­by sta­ra­jąc się za­trzeć ob­raz tego okrut­ne­go za­bój­stwa prze­su­wa­ją­cy się upo­rczy­wie przed mo­imi oczy­ma.

Dwu­dzie­ste­go ósme­go li­sto­pa­da – wska­zu­je kart­ka na ścien­nym ka­len­da­rzu. Sza­ry, po­chmur­ny ni­g­dy nie­za­po­mnia­ny nie­dziel­ny po­ra­nek. Po­mi­mo wcze­snej go­dzi­ny nikt już w domu nie śpi. Oj­ciec i jego trzej bra­cia koń­czą ostat­nie przy­go­to­wa­nia do po­dró­ży. Go­le­nie bród, za­szy­wa­nie pie­nię­dzy i nie­co kosz­tow­no­ści w odzież. „Weź ze sobą mój mały zło­ty ze­ga­rek. Moż­na go z ła­two­ścią ukryć; po stro­nie ro­syj­skiej ma on dużą war­tość” – mówi mama. „Po­sta­ram się go nie spie­nię­żyć. Za­cho­wam go, aby ci od­dać” – za­pew­nia tata mamę, któ­ra za­szy­wa już ze­ga­rek pod pod­szew­ką zi­mo­we­go pal­ta. Na­cią­ga­ją na gło­wy czap­ki nar­ciar­skie. Prze­rzu­ca­ją przez ple­cy ple­ca­ki. „A może jed­nak dasz się prze­ko­nać i pój­dzie­my wszy­scy ra­zem?” – Oj­ciec po raz ostat­ni pró­bu­je na­mó­wić mamę. „Nie! Nie zo­sta­wię mo­ich ro­dzi­ców, ro­dzeń­stwa, skle­pu i na­sze­go do­byt­ku, na któ­ry pra­co­wa­li­śmy całe ży­cie. Nie za­bio­rę ma­łych dzie­ci na nie­bez­piecz­ną włó­czę­gę” – mówi mama, po­pła­ku­jąc. – „Zresz­tą, kto wpu­ści ro­dzi­nę z czwor­giem dzie­ci do miesz­ka­nia na­wet na jed­ną noc w prze­lud­nio­nym, ro­ją­cym się od uchodź­ców Bia­łym­sto­ku. Dla jed­ne­go czło­wie­ka, dla Sa­mu­ela Rotsz­tej­na, za­wsze znaj­dzie się skra­wek pod­ło­gi na noc­leg (na­zwi­sko ojca, re­dak­to­ra na­czel­ne­go „Dos Ji­di­sze Tog­błat” i au­to­ra wie­lu ksią­żek, zna­ne było w sfe­rach re­li­gij­ne­go ży­do­stwa pol­skie­go). Ty swo­im pió­rem za­ro­bisz wszę­dzie na ka­wa­łek chle­ba”. Mama jak zwy­kle sta­ra się uza­sad­nić swo­je za­pa­try­wa­nia. Ostat­nie upo­mnie­nia, uści­ski, mo­kre od łez po­ca­łun­ki i już opusz­cza­ją dom.

Na Dwor­cu Wschod­nim tłu­my ocze­ku­ją na­dej­ścia po­cią­gu. Nie­sa­mo­wi­ty ścisk i gwar. Peł­no tu męż­czyzn, ko­biet i dzie­ci. Wszy­scy ucie­ka­ją, jadą do po­gra­nicz­nej Mał­ki­ni, zaś stam­tąd na­stą­pi prze­pra­wa do le­żą­cych po ro­syj­skiej stro­nie Za­rę­bów Ko­ściel­nych. Po dłu­gim wy­cze­ki­wa­niu nad­jeż­dża wresz­cie po­ciąg zmie­rza­ją­cy na wschód. Wzma­ga się gwar. Po­py­cha­jąc je­den dru­gie­go, lu­dzie ci­sną się do wa­go­nów, któ­re w mgnie­niu oka za­peł­nia­ją się pa­sa­że­ra­mi. „Daj mi cho­ciaż­by Da­wid­ka” – pro­si oj­ciec mamę, przy­tu­la­jąc mo­je­go ma­łe­go bra­cisz­ka do swo­jej pier­si. „O nie!” – wy­krzyk­nę­ła mama, szyb­kim zde­cy­do­wa­nym ru­chem wy­ry­wa­jąc dziec­ko z ob­jęć ojca, jak­by w oba­wie, że za­bie­rze prze­mo­cą jej je­dy­ne­go syn­ka. Już sły­chać gwiz­dek ko­le­ja­rza za­po­wia­da­ją­cy od­jazd po­cią­gu. He­niek, brat mamy, wpy­cha się przez okno do prze­peł­nio­ne­go wa­go­nu. Po­wie­trze prze­szył prze­ni­kli­wy gwizd lo­ko­mo­ty­wy. Po­ciąg po­wo­li, ocię­ża­le ru­sza z miej­sca. Co­raz prę­dzej ob­ra­ca­ją się koła po szy­nach. Wa­go­ny od­da­la­ją się, na­bie­ra­jąc pręd­ko­ści. Wi­dzę jesz­cze wy­ma­chu­ją­cą na po­że­gna­nie rękę ojca i męt­ne już tyl­ko za­ry­sy jego dro­giej twa­rzy, aż wresz­cie zni­ka­ją mi zu­peł­nie z oczu na za­krę­cie.

Gru­dzień przy­niósł mroź­ne po­wie­wy – zwia­stu­ny nad­cią­ga­ją­cej zimy. Na uli­cach mia­sta uka­zu­ją się pla­ka­ty w ję­zy­kach: pol­skim, ży­dow­skim i nie­miec­kim. Roz­po­rzą­dze­nie ge­ne­ral­ne­go gu­ber­na­to­ra brzmi na­stę­pu­ją­co:

Wszy­scy Ży­dzi i Ży­dów­ki, prze­by­wa­ją­cy na te­re­nie Ge­ne­ral­nej Gu­ber­ni, ma­ją­cy ukoń­czo­ne dzie­sięć lat ży­cia, zo­bo­wią­za­ni są no­sić na pra­wym rę­ka­wie ubio­ru bia­łą opa­skę sze­ro­ko­ści dzie­się­ciu cen­ty­me­trów z nie­bie­ską gwiaz­dą Sy­jo­nu. Win­ni wy­kro­cze­nia pod­le­ga­ją ka­rze wię­zien­nej.

Pod do­ku­men­tem pod­pi­sał się Hans Frank, ge­ne­ral­ny gu­ber­na­tor. Owe opa­ski uła­twia­ją Niem­com prze­pro­wa­dza­nie ła­pa­nek na Ży­dów. Rzu­ca­ją­ca się w oczy bia­ła opa­ska po­zwa­la Niem­co­wi szyb­ciej, spraw­niej i bez żad­nej wąt­pli­wo­ści wy­ło­wić Żyda z tłu­mu prze­chod­niów. Jest wiel­kie za­po­trze­bo­wa­nie na opa­ski. Pro­du­ku­je się je ma­so­wo.

Ży­dzi, po­zba­wie­ni przed­wo­jen­nych źró­deł do­cho­du, sta­ra­ją się o ja­ki­kol­wiek za­ro­bek, aby wy­ży­wić swo­je ro­dzi­ny w tych cięż­kich cza­sach, kie­dy ceny pro­wian­tu w sza­lo­nym tem­pie idą w górę. Lu­dzie wpa­da­ją na róż­no­rod­ne po­my­sły, fa­bry­ku­jąc róż­ne opa­ski. Są do na­by­cia tań­sze, uszy­te ze zwy­kłe­go płót­na. Te ele­gant­sze, z czy­ste­go je­dwa­biu o śnież­nej bia­ło­ści, są znacz­nie droż­sze. Nie­co tań­sze są te ze sztucz­ne­go je­dwa­biu ze lśnią­cą na nich gwiaz­dą Da­wi­da. Prak­tycz­niej­sze, bar­dziej od­por­ne na deszcz i nie­far­bu­ją­ce, są opa­ski ce­lu­lo­ido­we. Ulicz­ni sprze­daw­cy za­chwa­la­ją swój róż­no­rod­ny to­war. Lu­dzie ka­ra­ni są za nie tyl­ko za brak opa­ski, ale tak­że wte­dy, gdy opa­ska jest brud­na lub zmię­ta.

Wy­bu­cha epi­de­mia ty­fu­su. Daje się ona spe­cjal­nie we zna­ki w uboż­szych dziel­ni­cach mia­sta. Przy wej­ściu na uli­ce za­miesz­ka­łe przez Ży­dów roz­kle­jo­ne zo­sta­ją pla­ka­ty ostrze­ga­ją­ce: „Uwa­ga ty­fus! Nie­bez­pie­czeń­stwo za­ra­zy!”. Na­le­ży nie­zwłocz­nie mel­do­wać wła­dzom każ­dy przy­pa­dek za­rów­no ty­fu­su pla­mi­ste­go, jak i brzusz­ne­go. Cho­re­go za­bie­ra­ją do prze­lud­nio­ne­go szpi­ta­la na Czy­stem[9], w któ­rym do­tkli­wie bra­ku­je żyw­no­ści, le­karstw i per­so­ne­lu me­dycz­ne­go. Na sku­tek tego cho­ry, po­zba­wio­ny od­po­wied­niej opie­ki, ni­g­dy już nie wra­ca do domu. Jego ro­dzi­nę za­cią­ga­ją na kwa­ran­tan­nę. Wszyst­kich miesz­kań­ców ka­mie­ni­cy pro­wa­dzą do pu­blicz­nej łaź­ni. Miesz­ka­nie de­zyn­fe­ku­ją, nisz­cząc i gra­biąc co naj­lep­sze. Moż­na się wy­ku­pić od de­zyn­fek­cji, pła­cąc Niem­com ba­joń­ską kwo­tę 20 ty­się­cy zło­tych od domu.

Hela, moja uko­cha­na cio­cia, osiem­na­sto­let­nia sio­stra mamy, na­rze­ka na­gle na do­tkli­we bóle brzu­cha. Wy­so­ka tem­pe­ra­tu­ra nie wró­ży nic do­bre­go. Okrop­ne po­dej­rze­nie za­kra­da się w na­sze ser­ca. Do­mo­wy le­karz po­twier­dza przy­pusz­cze­nia. „Ty­fus brzusz­ny” – sta­wia dia­gno­zę, wy­wo­łu­jąc ogól­ną zgro­zę. „W żad­nym wy­pad­ku nie od­da­my jej do szpi­ta­la” – de­cy­du­je bab­cia. „Tam cze­ka ją nie­chyb­na śmierć” – do­da­je zroz­pa­czo­na. Wy­na­gro­dzo­ny hoj­nie le­karz przy­rze­ka dys­kre­cję. Mama, ro­dzeń­stwo i ja opusz­cza­my dom dziad­ków z oba­wy przed za­ra­że­niem się cho­ro­bą. Po­wra­ca­my do na­sze­go na wpół zde­mo­lo­wa­ne­go miesz­ka­nia przy uli­cy Tar­go­wej 45.

O zmro­ku, ukrad­kiem, aby nie zwró­cić ni­czy­jej uwa­gi, bez swo­jej le­kar­skiej wa­li­zecz­ki zja­wia się wie­czo­ra­mi dok­tor. Bada cho­rą Helę. Przy­no­si ze sobą le­kar­stwa, zo­sta­wia wska­zów­ki na na­stęp­ny dzień i zni­ka nie­spo­strze­żo­ny przez są­sia­dów. Pola, sto­su­jąc wszel­kie środ­ki de­zyn­fek­cyj­ne, pie­lę­gnu­je z od­da­niem swo­ją cięż­ko cho­rą sio­strę.

Jesz­cze kon­ty­nu­uję na­ukę. Cho­dzę do dru­giej kla­sy gim­na­zjal­nej. Nasz bu­dy­nek szkol­ny, miesz­czą­cy się przy uli­cy Świę­to­jer­skiej 22, zo­stał uszko­dzo­ny pod­czas bom­bar­do­wa­nia. Z tego po­wo­du szko­łę tym­cza­so­wo prze­nie­sio­no do gma­chu gim­na­zjum żeń­skie­go przy uli­cy Dłu­giej. Pie­nią­dze prze­zna­czo­ne na bi­let tram­wa­jo­wy roz­dzie­lam mię­dzy bied­nych. Wal­cząc z wia­trem na mo­ście Kier­be­dzia, dro­gę do szko­ły po­ko­nu­ję pie­cho­tą. Mo­dlę się żar­li­wie, za­le­wam się łza­mi; bła­gam wszech­mo­gą­ce­go o mi­ło­sier­dzie, aby uzdro­wił moją uko­cha­ną cio­cię. Po kil­ku dłu­gich, cią­gną­cych się w nie­skoń­czo­ność ty­go­dniach Hela prze­zwy­cię­ży­ła wresz­cie cho­ro­bę. Ku na­szej ra­do­ści (wprost nie do opi­sa­nia) po­wo­li wra­ca do zdro­wia. Z po­wo­du sza­le­ją­cej epi­de­mii ty­fu­su wszyst­kie szko­ły w War­sza­wie zo­sta­ją za­mknię­te. Ży­dow­skich szkół już ni­g­dy ofi­cjal­nie nie otwo­rzo­no. Lu­zer, młod­szy brat mamy, wró­cił dzi­siaj do domu z pod­bi­tym okiem. Z opuch­nię­te­go nosa są­czy się krew. Sto­czył wal­kę w obro­nie star­sze­go Żyda, nad któ­rym kil­ku Po­la­ków nik­czem­nie się znę­ca­ło.

Nowy rok. Sty­czeń 1940. Nie­ste­ty, nie wró­ży on nic do­bre­go dla pol­skich Ży­dów. W „War­schau­er Ze­itung” uka­zu­je się roz­po­rzą­dze­nie wy­da­ne przez ge­ne­ral­ne­go gu­ber­na­to­ra Fran­ka o przy­mu­so­wej pra­cy lud­no­ści ży­dow­skiej w wie­ku od 14 do 60 lat.

Wszy­scy miesz­kań­cy ży­dow­scy w Ge­ne­ral­nym Gu­ber­na­tor­stwie od ukoń­czo­ne­go 14 do ukoń­czo­ne­go 60 roku ży­cia pod­le­ga­ją za­sad­ni­czo przy­mu­so­wi pra­cy. Czas trwa­nia tego przy­mu­su pra­cy wy­no­si w za­sa­dzie 2 lata; prze­dłu­ża się go, je­że­li nie miał­by być osią­gnię­ty w cią­gu tego cza­su cel wy­cho­waw­czy przy­mu­su pra­cy.

Wszyst­kich ogar­nął nie­po­kój. Z po­cząt­ku nie­któ­rzy z na­dzie­ją na za­ro­bek sta­wia­ją się do­bro­wol­nie. Nie­ste­ty, dość szyb­ko nad­cho­dzą pierw­sze za­trwa­ża­ją­ce wia­do­mo­ści o cięż­kich wa­run­kach pra­cy w obo­zach. Es­es­ma­ni znę­ca­ją się nad ro­bot­ni­ka­mi. Biją i tor­tu­ru­ją ich, czę­sto mor­du­ją Ży­dów bez li­to­ści. Te wie­ści przy­gnę­bia­ją nas i wy­wo­łu­ją de­pre­sję. Co­raz mniej męż­czyzn sta­wia się do­bro­wol­nie na ro­bo­ty. Na uli­cach z każ­dym dniem wzma­ga­ją się ła­pan­ki na Ży­dów.

Ucie­ka­jąc od tej po­nu­rej i tak przy­gnę­bia­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści, szu­kam za­po­mnie­nia i uko­je­nia w kra­inie ma­rzeń, w za­cza­ro­wa­nym świe­cie ksią­żek. Lecz i to jest dla nas, dzie­ci ży­dow­skich, nie­do­zwo­lo­ne. Pew­ne­go chłod­ne­go po­ran­ka, my­śląc jesz­cze o pięk­nej księż­nicz­ce Be­re­ni­ce z Woj­ny ży­dow­skiej Lio­na Feuch­twan­ge­ra i jej po­su­wi­stym cho­dzie, sta­nę­łam przed ladą w czy­tel­ni Hu­ma­ni­te przy uli­cy Tar­go­wej, gdzie od dzie­ciń­stwa wy­po­ży­cza­łam książ­ki. Do­brze mi zna­na bi­blio­te­kar­ka zbli­ży­ła się do mnie i ode­bra­ła z mo­ich rąk książ­kę. Jak zwy­kle wy­mie­ni­łam ty­tuł po­zy­cji, któ­rą chcia­ła­bym wy­po­ży­czyć. Bi­blio­te­kar­ka, lek­ko spu­ściw­szy wzok, spoj­rza­ła na mnie z za­że­no­wa­niem i rze­kła: „Bar­dzo mi przy­kro, ale otrzy­ma­li­śmy za­rzą­dze­nie władz nie­miec­kich, aby nie wy­po­ży­czać ksią­żek ży­dow­skim czy­tel­ni­kom”. Po tych sło­wach ko­bie­ta cof­nę­ła się szyb­ko i zni­kła po­mię­dzy pół­ka­mi peł­ny­mi to­mów. Ni­czym ob­la­na go­rą­cym wrząt­kiem wy­bie­głam na uli­cę, dła­wiąc w krta­ni łzy. Łzy żalu, wście­kło­ści i nie­mo­cy.

Szko­ły wciąż są za­mknię­te. Na­uka za­bro­nio­na. A czas nie stoi w miej­scu. Wska­zów­ki ze­ga­ra po­su­wa­ją się nie­ustan­nie na przód. Two­rzą się kom­ple­ty. To małe, nie­le­gal­ne, żąd­ne wie­dzy gru­py mło­dzie­ży. Kom­plet two­rzy sie­dem mo­ich ko­le­ża­nek szkol­nych. Lek­cji udzie­la­ją na­uczy­cie­le z na­sze­go by­łe­go gim­na­zjum Cha­wa­ce­les przy uli­cy Świę­to­jer­skiej 22. Wy­kła­dy od­by­wa­ją się na zmia­nę w do­mach uczest­ni­czek kom­ple­tu. Czę­sto mamy lek­cje w du­żym miesz­ka­niu Re­gi­ny Lamsz­tejn, zlo­ka­li­zo­wa­nym przy pla­cu Ka­zi­mie­rza Wiel­kie­go. Sta­ra­my się w mia­rę moż­li­wo­ści uło­żyć so­bie ży­cie.

Nowe zło­dziej­skie roz­po­rzą­dze­nie. Roz­kaz od­da­nia wszel­kich fu­ter znaj­du­ją­cych się w ży­dow­skim po­sia­da­niu. Ma­so­we re­kwi­ro­wa­nie fu­ter to wiel­ki, za­le­ga­li­zo­wa­ny ra­bu­nek. W ele­gant­szych dziel­ni­cach mia­sta gra­su­ją Niem­cy i przy po­mo­cy zła­pa­nych na uli­cy Ży­dów opróż­nia­ją ży­dow­skie miesz­ka­nia z me­bli. Pol­scy chu­li­ga­ni ata­ku­ją Ży­dów w ce­lach ra­bun­ko­wych. Po­pie­ra­ją ich Niem­cy.

Pola wró­ci­ła z le­wo­brzeż­nej War­sza­wy i opo­wia­da, cała drżąc ze stra­chu, że cu­dem umknę­ła Niem­com, któ­rzy ła­pa­li ko­bie­ty w fu­trach i roz­ka­zy­wa­li im myć tro­tu­ary swo­imi majt­ka­mi. Póź­niej po­le­ci­li im te mo­kre, brud­ne majt­ki wło­żyć. Po­ja­wia się na­kaz re­je­stro­wa­nia ży­dow­skie­go ma­jąt­ku. Ży­dom re­kwi­ru­ją wszyst­kie nie­ru­cho­mo­ści. Opróż­nia­ją skle­py ży­dow­skie. To za­le­ga­li­zo­wa­ny ra­bu­nek wszel­kie­go mie­nia ży­dow­skie­go.

Przy­jeż­dża­ją uchodź­cy z Ło­dzi. Za szmu­glo­wa­nie z get­ta lu­dzie pła­cą ty­siąc zło­tych od oso­by. Get­to łódz­kie jest szczel­nie za­mknię­te, nie spo­sób się stam­tąd wy­do­stać. Pod karą śmier­ci nie wol­no opusz­czać jego mu­rów. Dwie­ście ty­się­cy Ży­dów łódz­kich żyje do­słow­nie o chle­bie i wo­dzie.

Lu­dzie opo­wia­da­ją, że po­dob­no Ber­lin zo­stał do­szczęt­nie zbom­bar­do­wa­ny. Nowa na­dzie­ja wkra­da się w zroz­pa­czo­ne ser­ca. Sta­ra­my się za wszel­ką cenę sprze­dać Po­la­kom na­sze fu­tra. Nie­ste­ty, war­szaw­ski ry­nek już jest nimi na­sy­co­ny. Wo­li­my je znisz­czyć, niż od­dać w ręce wro­ga. Czar­ne ka­ra­ku­ło­we fu­tro mamy, któ­re no­si­ła tyl­ko w so­bo­ty, roz­kra­wa­my na drob­ne ka­wał­ki. Od­pru­wa­my pod­bi­te skór­ka­mi z tchó­rzo­fre­tek od­święt­ne pal­to taty. Mama z tru­dem od­ry­wa od nie­go wy­bor­ny, brą­zo­wy fu­trza­ny koł­nierz. Wszyst­ko po­chła­nia wnę­trze pa­lą­ce­go się pie­ca. Po po­ko­ju roz­no­si się przy­kry, dła­wią­cy krtań za­pach pa­lo­nej skó­ry. W błę­kit­nych oczach mamy ma­lu­je się go­rycz. Na­sze gó­ral­skie ko­żusz­ki, po­da­ru­nek od taty z ostat­nie­go urlo­pu w Szczaw­ni­cy, po­sta­na­wia­my od­dać Niem­com, po­dob­nie jak srebr­ne­go lisa mamy i fu­trza­ne koł­nie­rzy­ki z na­szych zi­mo­wych palt. Mama twier­dzi, że na­le­ży mieć ja­kieś po­kwi­to­wa­nie, po­twier­dza­ją­ce od­da­nie fu­ter, by unik­nąć kary.

Dłu­ga, wi­ją­ca się ko­lej­ka przed gmi­ną ży­dow­ską przy uli­cy Grzy­bow­skiej. Ży­dzi war­szaw­scy od­da­ją swo­je fu­tra. Sto­ję w ko­lej­ce z prze­rzu­co­nym przez ra­mię srebr­nym li­sem mamy. Piesz­czo­tli­wie, po raz ostat­ni głasz­czę jego dłu­gi, mięk­ki w do­ty­ku włos. Przede mną, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, stoi mama, tu­lą­ca w ra­mio­nach dzie­cię­ce ko­żusz­ki. „Co nas ochro­ni od zim­na w mroź­ne dni?” – za­da­ję so­bie w my­śli py­ta­nie. „Niech się udła­wią na­szy­mi fu­tra­mi” – szep­cze mi mama do ucha, jak­by od­ga­du­jąc moje my­śli. – „Nie zmar­z­nie­my i bez nich. Nie­chaj nas tyko zo­sta­wią w spo­ko­ju”. Z bra­my gma­chu gmi­ny wy­jeż­dża­ją cię­ża­rów­ki, jed­na za dru­gą. Na nich pię­trzą się sto­sy fu­ter.

Lu­dzie chwy­ta­ją się no­wych źró­deł do­cho­du, ro­bią sztucz­ne fu­tra. Nie­ste­ty nie za­stą­pią one praw­dzi­wych. Z na­sta­niem sro­giej zimy, z po­wo­du bra­ku żyw­no­ści i opa­łu, do­tkli­wie od­czu­wa­my brak cie­płych okryć.

[1] Noc krysz­ta­ło­wa – po­grom Ży­dów w na­zi­stow­skich Niem­czech zor­ga­ni­zo­wa­ny w nocy z 9 na 10 li­sto­pa­da 1938 roku przez wła­dze pań­stwo­we. Uli­ce miast zo­sta­ły za­sy­pa­ne odłam­ka­mi szkła i krysz­ta­łów ze znisz­czo­nych ży­dow­skich miesz­kań i skle­pów, stąd na­zwa po­gro­mu.

[2] Ży­dow­ski dzien­nik in­for­ma­cyj­no-pu­bli­cy­stycz­ny, wy­da­wa­ny w War­sza­wie w la­tach 1929–1939 w ję­zy­ku ji­dysz; jed­na z naj­bar­dziej opi­nio­twór­czych ga­zet ży­dow­skich w II Rzecz­po­spo­li­tej, kon­ty­nu­acja war­szaw­skie­go dzien­ni­ka „Der Jud”; re­pre­zen­to­wał prze­ko­na­nia or­to­dok­syj­nych śro­do­wisk ży­dow­skich.

[3] Na­wią­za­nie do słów Pie­śni o Ge­ne­ra­le Edwar­dzie Śmi­głym-Ry­dzu z 1936 roku; sło­wa i mu­zy­ka: Adam Ko­wal­ski.

[4] Dziś: Okrzei (uli­ca na war­szaw­skiej Pra­dze).

[5] Niem.: Tu mó­wią Niem­cy i wszyst­kie przy­łą­czo­ne zie­mie, jak Ka­to­wi­ce, Po­znań, Lwów i Kra­ków.

[6] Tak­że Sze­ma Isra­el – „Słu­chaj, Izra­elu”, jed­na z waż­niej­szych mo­dlitw w ju­da­izmie.

[7] Sta­ro­he­braj­ski in­stru­ment mu­zycz­ny wy­ko­ny­wa­ny z rogu ba­ra­na lub ko­zła.

[8] W 1940 roku prze­cięt­ne wy­na­gro­dze­nie ro­bot­ni­ka pra­cu­ją­ce­go np. w prze­my­śle zbro­je­nio­wym wy­no­si­ło 200–300 zł. W lip­cu 1939 r. koszt utrzy­ma­nia ro­dzi­ny ro­bot­ni­czej skła­da­ją­cej się z czte­rech osób wy­no­sił 128 zł. Rok póź­niej 554 zł, a w 1941 roku – 1657 zł – Cz. Mi­chal­ski, Woj­na war­szaw­sko-nie­miec­ka, War­sza­wa 1971.

[9] Szpi­tal Sta­ro­za­kon­nych na Czy­stem – war­szaw­ska ży­dow­ska pla­ców­ka me­dycz­na dzia­ła­ją­ca w la­tach 1902–1943, uwa­ża­na za je­den naj­lep­szych szpi­ta­li w Pol­sce. Dziś w tym miej­scu dzia­ła Szpi­tal Wol­ski.

Rozdział 2

Getto

Rozdział 3

Przesiedlenie

Rozdział 4

„Kocioł”

Rozdział 5

Powstanie w getcie warszawskim

Rozdział 6

Majdanek

Rozdział 7

KL Auschwitz-Birkenau

Rozdział 8

Obóz Bergen-Belsen

Rozdział 9

Wyzwolenie