Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
NICK BULLOCK – ur. 24.12.1965 roku. Jeden z czołowych i najbardziej utytułowanych brytyjskich wspinaczy. Lwią część życia zawodowego przepracował jako funkcjonariusz i instruktor wychowania fizycznego w więzieniach, w tym również o zaostrzonym rygorze. Umiejętności wspinaczkowe szlifował w górach Szkocji i Walii, gdzie w świetnym stylu dokonał wielu przejść. Pokonał około pięćdziesięciu dróg w Alpach, często obierając za cel te najbardziej wymagające, rzadko powtarzane. Uczestniczył w dwudziestu trzech wyprawach w najwyższe góry świata z alpinistami takimi jak Jules Cartwright, Al Powell, Kenton Cool czy Andy Houseman. Jeśli akurat nie jest na wyprawie, rezyduje w Chamonix (zimą) albo mieszka w swoim vanie w północnej Walii (latem).
Większość ludzi nie ma jednej konkretnej pasji. Niektórzy mają ich kilka – czasem zbyt wiele, by którąś rozwinąć naprawdę głęboko. Ale prawdziwe sukcesy przychodzą zazwyczaj wtedy, gdy poświęcamy się jednej sprawie bez reszty. Oczywiście, zdarzają się wyjątki – ludzie ponadprzeciętni, którzy potrafią ogarnąć więcej. Nie jestem jednym z nich. Mam mnóstwo zainteresowań, ale brak tej jednej dominującej pasji sprawił, że w żadnym z nich nie osiągnąłem mistrzostwa. A Nick Bullock – TAK.
„Przypływy, odpływy” to nie tylko książka o wspinaniu. To zapis życia podporządkowanego jednej sile – górze, skale, ryzyku i samotności. To szczery, niekiedy brutalny obraz świata, w którym pasja staje się drogą, celem i ceną jednocześnie. Zdumiewająco piękne opisy przyrody nadają tej surowej narracji zaskakującą głębię i przestrzeń. Czyta się to z zapartym tchem – niezależnie od tego, czy kiedykolwiek miało się na sobie uprząż.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 421
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
This Work was originally published in 2018 by Vertebrate Publishing, an imprint of Vertebrate Publishing Ltd, Omega Court, 352 Cemetery Road, Sheffield S11 8FT, UK, under the title Tides by Nick Bullock
Tytuł oryginalny: Tides
Projekt okładki oraz grafik w środku książki: Tessa Lyons
Przekład: Anna Gołębiowska
Redakcja: Danuta Szulczyńska-Miłosz
Korekta: Marta Banaś
Skład: Maciej Grzmiel
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Zdjęcia, które nie mają podanego autora pochodzą z archiwum Nicka Bullocka.
ISBN epub 978-83-7967-331-5
ISBN mobi 978-83-7967-332-2
Copyright 2018 by Nick Bullock
Copyright for the Polish translation by Anna Gołębiowska, 2025
Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Stapis, Katowice 2025
Książka ukazała się przy współudziale Fundacji Wspierania Inicjatyw Twórczych i Naukowych FOSTER.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo.
Więcej na www.legalnakultura.pl
Polska Izba Książki
Wydawca:
Wydawnictwo STAPIS
Ul. Floriana 2a
40-288 Katowice
Tel. +48605963179, +48322068641, +48605963179
www.stapis.com.pl
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
–fragment–
Żyję zbyt długo.
Moi rodzice, teraz już na emeryturze, zamieszkują barkę zacumowaną na stałe w Stoke Bruerne w Northamptonshire. Gdy do nich wpadłem po drodze z Llanberis na południe, do Chamonix, gdzie wyruszałem na sezon zimowy, przeszedłem się ścieżką wzdłuż kanału. Dzień był szary, wyprany z kolorów. Żwir lepił się do podeszw moich butów, a gnijące liście unosiły się na powierzchni ciemnych wód kanału. Muzeum Kanału w Towcester było na zimę zamknięte.
Kaczka krzyżówka poderwała się do lotu i wzburzyła wodę. Pochyliłem się i wszedłem na łódź. Zakołysała się, gdy otworzyłem jedne z małych drewnianych drzwi prowadzących do przegrzanego salonu.
– Żyję zbyt długo.
To były pierwsze słowa taty po moim wejściu. Na otwarcie. Paddy, terier rasy jack russell, zwinnie przemieszczał się po drewnianej podłodze i wskakiwał na mnie, drapiąc pazurkami. Odepchnąłem go. Tata siedział w swoim fotelu z drewnianą ramą, z filiżanką herbaty w jednej dłoni i zwiniętą gazetą zaciśniętą między poplamionymi na żółto palcami drugiej. Smar z czasów wykonywanej przez niego pracy fizycznej, który dawniej pokrywał popękaną skórę jego palców, dawno zniknął. Kłęby dymu tańczyły, unosząc się w stronę odbarwionego sufitu.
Siedziałem otoczony książkami w miękkiej oprawie, porcelanowymi figurkami, szklanymi przyciskami do papieru i zdjęciami dorosłych dzieci mojej siostry. Na starym dębowym stole stała klatka dla ptaków. Barney, afrykańska papuga szara, siedział na szczycie klatki, wyskubując sobie pióra.
Łatwo jest słuchać stwierdzeń podobnych do tego taty i nie brać ich do siebie. Nie starać się ogarnąć ich znaczenia.
„Żyję zbyt długo”. Ale co to znaczy zbyt długo? Czy większość z nas traktuje życie jak coś, czego trwanie jest założone z góry; dar tak oczywisty, że można go trwonić? Czy naprawdę istnieje coś takiego jak za długie życie?
Ostatnio budzę się o czwartej rano. Wiatr trzęsie moim vanem, a deszcz bębni o metalowy dach, jakby grał na cymbałkach. Zapalam światło. Wydłużone krople, doskonałe w kształcie, formują się na czerwonym suficie. Wiatr potrząsa samochodem i pojedyncza kropla trzyma się mocno, wisi, wisi i wydłuża się… aż w końcu odpuszcza. Spada, rozciąga się w locie, ale nie traci kształtu, by po sekundzie rozprysnąć się na materiale mojego śpiwora.
Leżę i martwię się, że nie mam stałego miejsca zamieszkania, kariery, partnerki czy takiej ilości pieniędzy, by przetrwać do śmierci. Gdy tak poleguję zapatrzony w dal, widzę bezdomnych ludzi śpiących gdzieś w drzwiach. Widzę ulicznych grajków, żebraków, bezrobotnych, samotnych.
Później, gdy spaceruję wśród długich traw na szczycie urwiska, obserwuję, jak snop promieni słonecznych przenika przez warstwę chmur i pada na ciemne morze, biorąc w jasny uścisk ostrygojada, który w ciszy przemyka po falach. Widzę, jak wiatr podrywa zwinięte liście jesionu i strużki wody żłobiące zakurzoną powierzchnię żółtego wapienia. I to mi przypomina, że życie, na dowolnym poziomie, niezależnie jak kruche, warte jest przeżycia.
Słońce zachodzi i gaśnie na kolejny dzień w zielonych wodach Morza Irlandzkiego. Wysoko w oddali para głuptaków unosi się w ciepłych prądach powietrza.
Wyszedłem na zewnątrz i zmieniły się dźwięki. W oddali usłyszałem dudnienie ciężarówki, chwilę potem urwane wycie syreny policyjnej. Samochody przemykały ulicą Welford, zostawiając koleiny na mokrym asfalcie. Moich uszu dobiegł przytłumiony warkot samolotów podchodzących do lądowania na lotnisku East Midlands. Słyszałem nawet wilgotne powietrze wśród drzew. Kilka gołębi skulonych w cieniu jednej z wieżyczek więzienia mamrotało coś do siebie, wydając krótkie, gardłowe dźwięki.
Obróciłem twarz do góry, żeby poczuć deszcz, i wyobraziłem sobie gwiazdy świecące ponad światłem latarni, osadzone na wolno obracającym się nieboskłonie. Kwaśny deszcz wydawał się oczyszczający. Nawet spaliny w powietrzu pachniały wolnością. Zrobiłem głęboki wdech. Wsłuchiwałem się, jak powietrze dociera do moich płuc.
A potem, wypuszczając je na zewnątrz, odwróciłem się i zacząłem iść.
Piętnaście lat. Piętnaście lat agresji, przemocy i stresu. Piętnaście lat uczyłem się goryczy, uprzedzeń, samotności. Piętnaście lat budowałem wokół siebie mury. Piętnaście lat. Wszystko to zawdzięczałem służbie więziennej, ale w pewnym sensie dostałem z niej zwolnienie warunkowe: jestem zdrowy, sprawny i mam swoją wspinaczkę. Praca w więzieniu pozwoliła mi zarobić na spłatę kredytu. Za to jej dziękuję.
Oglądając się za siebie, szedłem wzdłuż prostej linii z czerwonej wiśniówki. Mur więzienny rozpościerał się nad moją głową tysiącami jednakowych cegieł. Deszcz moczył mi ramiona. Latarnie z wysoka oświetlały ulicę. Cienie ukryły się, przylgnąwszy do zaułków, jakby się bały.
Zrobiłem to. Miałem trzydzieści siedem lat i zrezygnowałem z pracy na stanowisku instruktora wychowania fizycznego w służbie więziennej. Odszedłem z miejsca, które dawało mi gwarancję spokoju na całe życie. Wcześniej ta praca była wszystkim, czego pragnąłem: dawała bezpieczeństwo, emeryturę, stabilizację, regularną pensję, rozwój zawodowy. Odszedłem. Gdy odchodziłem, woda chlupotała mi pod stopami, a gwiazdy – ukryte za chmurami – płonęły jasnym światłem. Były na wyciągnięcie ręki, mógłbym je chwycić i przytrzymać. Zamknąć, jak tych, którzy przestali być już częścią mojego życia, choć niektórzy z nich (Reggie Kray, Hate-Em-All1 Harry Roberts, Bobby Dew, Rookie Lee, Houston, Charlie Bronson) nadal odsiadują wyroki. Byłem wolny.
No prawie.
W wieku szesnastu lat wziąłem pożyczkę na zakup motocykla. Za każdym razem, gdy kopałem w pedał rozrusznika i silnik zaczynał wyć, nos wypełniał mi charakterystyczny smród nieprzepalonego paliwa dwusuwa. Nagle centymetry stawały się kilometrami. Cheadle, miasto w Staffordshire, gdzie przyszedłem na świat i dorastałem, z czerwoną cegłą, fabrykami i spalinami, ustępowało miejsca poboczom pełnym dzikich kwiatów. Rozmazana czerwień, zieleń, żółć i róż: żywopłoty były domem gilów o różowych brzuszkach, szczygłów, zięb. Wtedy, w nieograniczonej niczym epoce młodości, kilometry przechodziły w dni, a dni w tygodnie. Silnik o pojemności 50 centymetrów sześciennych stawał się wehikułem czasu, a czasu mieliśmy nieskończoną ilość.
Teraz, w wieku trzydziestu siedmiu lat, siedziałem na nowiutkim dywanie w pustym, świeżo odremontowanym salonie mojego ukochanego domu we wsi Burton Overy w Leicestershire. Był mi azylem przez piętnaście lat, ucieczką, sanktuarium. Dom – terapeuta. Mój skarb, moja arkadia. Dojrzałe dęby i kasztanowce, puszczyki, poczta kryta strzechą, pub, dom z wypaczonymi ścianami i blaszanym dachem, pasące się owce, budka telefoniczna, skromny średniowieczny kościół zbudowany z żelaznego kamienia; króliki, gawrony i czajki. Nie czułem się jak wystrzelony pocisk, bardziej jak kawał drzewa niesiony w dół rzeki. Co ja najlepszego narobiłem? Bałem się, co przyniesie przyszłość, ale jednocześnie ekscytująca niewiedza, jak i w którym kierunku potoczy się moje życie, była odurzająca.
Od momentu opuszczenia więzienia czułem, jak mocno bije moje serce. Jutro wyjadę z Leicestershire, a następnego dnia polecę na wschód, do Nepalu, a już dzień później ktoś obcy wprowadzi się do mojego domu i zacznie płacić czynsz najmu.
Motocykl przyspieszał na bruku w Katmandu, pędząc przez kurz i kupy. Białe knykcie, szeroko rozwarte oczy i włoski na karku stające dęba. Było blisko, o włos. Dlaczego z taką częstotliwością pakowałem się w sytuacje zagrażające życiu? Jeden ruch wystarczyłby, żeby znaleźć się po bezpiecznej stronie, ale przewężenie, którym chcieliśmy się przecisnąć, zmniejszało się z każdą sekundą. Mocny chwyt. Zaciśnięcie dłoni. Knykcie białe. Sytuacja wymknęła mi się spod kontroli.
Zakołysało mi każdą moją kostką w biodrach, gdy czarna krowa zastawiła sobą ciasne przewężenie. Ta czarna krowa omal nas nie wykończyła. Przechodzień grzmotnął ją i odgonił na bok. Zewsząd zalewały nas kurz, upał i fale ludzi. Gdy przejeżdżaliśmy obok, niemal czułem ciepło jaskrawo ubranych i spoconych ciał upchniętych w wąskiej uliczce. W przewężeniu się rozluźniło. Dawa dodał gazu i pomknęliśmy przez korytarz ludzkich rąk, nóg, dżinsów, szat i szmat. Pomalowane na srebrno metalowe pudła, błyszczące w słońcu i ułożone jedne na drugich; szczekające psy; zielone, niebieskie, czerwone sterty plastikowych wiader, rozmazujących się podczas jazdy. Przechylając się raz w prawo, raz w lewo, nepalski agent do obsługi wypraw wspinaczkowych prowadził hondę z wprawą kierowcy doskonale nawykłego do radzenia sobie w chaosie codziennego życia w Katmandu. Ja wprost przeciwnie, ledwo dawałem radę, dopiero co wróciłem z miesięcznego pobytu w górach, a od czasu, gdy byłem posiadaczem białej yamahy, minęły wieki.
Dom opuściłem sześć tygodni temu, a od stresującego lotu z Lukli, znanej z budzącego grozę pasa i katastrof lotniczych, upłynęło raptem sześć godzin. Rzucając pracę w więzieniu, zostawiłem za sobą wszystko, co – jak wierzyłem, dorastając – daje człowiekowi w życiu poczucie stabilizacji. Ale to wciąż do mnie nie dotarło, bo gdyby tak było, uznałbym to za prawie tak przerażające jak lot.
Pięć tygodni wcześniej Al Powell, Jules Cartwright i ja wylądowaliśmy w Nepalu. Razem zeszliśmy po schodkach trapu na płytę lotniska. Byliśmy uparci, ambitni i zdeterminowani. Najbardziej wyluzowany Powell nie okazywał emocji. Milczący, żylasty i smukły, miał reputację błyskawicy w górach. Wspinał się „na lekko”, czyli z minimalną ilością niezbędnego wyposażenia. Przy tym twardo stąpał po ziemi, bo wywodził się z klasy robotniczej: prostolinijny w obejściu, mówił wszystko wprost, bez owijania w bawełnę… Cartwright z kolei był wschodzącą gwiazdą brytyjskiego alpinizmu: dwudziestoośmioletni blondyn, przystojniak. Z pozoru bardzo pewny siebie, odpalał jednego papierosa od drugiego, ostro pił i tak też się wspinał. Rzeczowy, nie wciskał nikomu kitu i żył zgodnie z dewizą: najpierw prosto do celu, a potem prosto do baru. Zawsze podejrzewałem, że ta jego pewność siebie lub chociaż jej część brała się z wychowania w stosunkowo uprzywilejowanej, zżytej ze sobą rodzinie. Wydawał się emanować wiarą we własne możliwości, siłą, poczuciem nieśmiertelności – tym rodzajem asertywności, która ludziom bez pieniędzy i dostępu do prywatnej edukacji przychodzi z trudem.
Czułem się starym ksenofobem. Nietolerancję zaszczepili mi tata i służba więzienna. Jednak gdy wylądowaliśmy w nowym dla mnie kraju, żywiołowym i tętniącym życiem, poczułem, że stare cienie zaczynają blaknąć. Przygodę ze wspinaczką zacząłem późno, w wieku dwudziestu ośmiu lat, gdy odkryłem ją podczas szkolenia na instruktora wychowania fizycznego, jeszcze w trakcie służby. To, że natknąłem się na tę aktywność, było dla mnie jak objawienie. Przez lwią część czasu oznaczało to dla mnie poprawę jakości życia i niemal natychmiast uczyniło lepszym człowiekiem. Wspinanie dało mi cel, wystawiało na próbę psychicznie i fizycznie. Odkąd zostałem wspinaczem, wszystko w moim życiu było ukierunkowane na dążenie do perfekcji i zdobywanie doświadczenia. Chciałem sprawdzić, ile w tej dziedzinie mogę osiągnąć i dokąd mnie to zaprowadzi. W skale, w lodzie, w górach: wspinaczka stała się moim jedynym celem i wiedziałem, że w pewnym momencie będę musiał zaangażować się całkowicie, bez względu na świadomość ryzyka, bez oglądania się na fizyczne i psychiczne rany, które idą za tą decyzją.
Lądowanie malutkiego samolotu w Lukli na bardzo stromym i krótkim pasie, zwłaszcza gdy doświadcza się tego pierwszy raz w życiu, może być traumą. Powietrze ubogie w tlen, ale za to gęste od lodowcowego pyłu, drapało mnie w płucach. Dym z przydomowych palenisk unosił się nad głowami mężczyzn i kobiet obwieszonych jutowymi workami przytroczonymi do ich szyi za pomocą zwykłych sznurków. Te worki to narzędzia ich pracy, a oni sami – tragarze – żyją w morderczym znoju.
Lukla przypominała rozpadające się przygraniczne miasteczko rodem z westernu. Zaspokajała potrzeby tysięcy górskich turystów i wspinaczy. Wszyscy byli tu przejazdem: przewodnicy, tragarze, wspinacze, górscy turyści. Towary też były przechodnie: piwo, materiały budowlane. Za dnia i nocą w ciągłym ruchu, w drodze – czy sucho, czy mokro; w śnieżycy i w upale. Legendarna Lukla, miasteczko i lotnisko, o których tyle czytałem i które dotąd jedynie sobie wyobrażałem. Kury i krowy. Para buchająca z gęstych, splątanych sierści jaków. Ludzie o migdałowych oczach i ogolonych głowach, odziani w czerwone szaty. Grawerowane złote młynki modlitewne. Mężczyźni i kobiety zgięci wpół pod ciężarem ładunków przenoszonych przez nich w górę doliny.
Siedziałem obok Powella na białym, plastikowym krześle. Siorbiąc słodką herbatę z masłem, opalaliśmy się na balkonie Paradise Lodge, pensjonatu w pobliżu lotniska. Oto zostałem przetransportowany do innego świata, świata równoległego do tego z opresyjnymi murami, nienawiścią i przemocą. Rozmazane barwy dzikich kwiatów w żywopłotach z moich nastoletnich lat znajdowały się niemal w zasięgu ręki.
Nie mieliśmy oficjalnie żadnego przewodnika ani pomocnika. Szerpa o imieniu Loben, przyjaciel Cartwrighta: uśmiechnięta, nieprawdopodobna, niemal bajkowa postać. W sezonie wspinaczkowo-trekkingowym mieszkał w Katmandu (gdy rodzinę i dom miał wciąż w Darjeeling) i pomiędzy piwem a papierosem porządkował biurokratyczne formalności naszego pobytu. Łatwo było mi dostrzec, dlaczego ci dwaj się lubili. Loben miał swoje wtyki wszędzie i wydawało się, że samym tylko uśmiechem jest w stanie rozwiązać każdy problem. Uświadomiłem sobie, że „smarowanie” komu trzeba było nieodłączną częścią zawiadywania codziennością w Katmandu. Jules odwiedzał Nepal dziewięć razy i aktualnie dawał pracę już trzem tragarzom.
Rozkoszowałem się słońcem i sama świadomość, że nigdy nie wrócę już do służby więziennej, sprawiała, że promieniałem.
W stronę Namche Bazaar wyruszyliśmy we trójkę. Z niewiadomego powodu Jules nalegał, żebyśmy pokonali ten dystans w ciągu jednego dnia. Katmandu, skąd wyszliśmy rano, znajduje się na wysokości 1440 metrów n.p.m., Lukla na 2860, zaś Namche na 3440. Powód, dla którego musieliśmy się tam dostać tak szybko, pozostał zagadką tak dla Ala, jak i dla mnie. Około dziewiątej wieczorem cała nasza odwodniona trójka z ciężkim bólem głowy wtoczyła się po ciemku do Namche Bazaar.
Wyruszyliśmy na wyprawę do Nepalu, by spróbować wytyczyć nową drogę na 1600-metrowej północno-zachodniej ścianie Teng Kang Poche, położonej nad Thame. Thame to mała wioska szerpów znajdująca się wyżej w dolinie, nad Namche, domem rodzinnym Tenzinga Norgaya. Nic dziwnego, że ściana dotychczas nie została pokonana: składała się w przeważającej części z lodu przetykanego kruchym wapieniem i groźnych seraków. Cartwright upierał się przy podejściu z ciężkimi plecakami, siedmiodniowej akcji na szczyt i trzydniowym zejściu. Podejrzewałem, że dziesięciodniowa epopeja na Ama Dablam z 2001 roku odcisnęła piętno na jego psychice. Gdybym to ja wybierał, zdecydowałbym się na inną linię przejścia ściany i inną logistykę. Cztery dni w górę, dzień w dół tą samą drogą. Dosyć szybko i w miarę lekko, jednak nie bez ryzyka i cierpienia. Znając Julesa nie od wczoraj, wiedziałem, że przegrałem, gdy starałem się przekonać go do zalet mojej wersji wydarzeń (choć wyprawa była moim pomysłem i to Jules znalazł się na pokładzie w ostatniej chwili). To on, mimo dwudziestu ośmiu lat, miał górskie doświadczenie, a ja wierzyłem mu niemal bezgranicznie. Zastanawiałem się w duchu, co kieruje decyzjami mojego przyjaciela. Coś dziwnego działo się w tej blond głowie. Zgadywałem, że działał pod wpływem presji na wynik, którą sam sobie stwarzał, i że chciał zadowolić sponsorów. Równocześnie szkolił się na przewodnika górskiego, robiąc wszystko, co się z tym wiąże, oraz starał się utrzymać relację z dziewczyną w Sheffield. Podsumowując krótko: życie i jego złożoność będąca prostą konsekwencją odnoszenia sukcesów oraz apetyt na wciąż więcej zaczynały sprawiać, że mój przyjaciel się miotał. Te same czynniki zakłócały jego dotychczasową beztroskę. Opuszczając na wpół wykończoną kwaterę w Thyangboche, w osadzie z trzema domostwami usytuowanymi tuż pod naszą ścianą, uginałem się pod ciężarem ogromnego plecaka. Gdy Cartwright narzucał tempo, musiałem trzymać gębę na kłódkę. Przez późny przyjazd do Thame obu panów, Julesa i Alana, straciliśmy szansę na podrzucenie sprzętu pod ścianę jeszcze poprzedniego popołudnia.
Dotarłem do wioski dzień przed pozostałymi. Gdy Powell tłumaczył się ze spóźnienia, narzekał na „niski poziom baterii”. Pod zjazd energetyczny podstawiłem pospolity wkurw (czytaj: obaj nie mogli przepuścić imprezy w Namche poprzedniego wieczoru, a trudny charakter i porywczy temperament Powella nie współgrały z pijackimi zapędami Cartwrighta).
Gdy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że stożek śniegu u podstawy ściany jest lity, odczuliśmy ogromną ulgę. Był wystraczająco mocny, by utrzymać plecaki i nasz ciężar. Cartwright nadawał tempo, Powell podążał za nim, a ja ociągałem się z tyłu. Gigantyczny, zwarty północny filar po lewej stronie nonszalancko wznosił się ku niebu. Wystająca z niego masywna, skruszała skalna ściana otaczała naszą trójkę. Od chwiejnych bloków wiało grozą, a kilometry nad nami straszyły seraki. Przed nami rozciągały się łatwiejsze pola luźnych skał, lodu i śniegu o mniejszym nachyleniu. Pasma seraków przecinały ścianę w poprzek po prawej stronie. Wszystko to przypominało coś na kształt północnej ściany Droites postawionej na północnej ścianie Droites.
Wolni od ograniczeń i zwykłych ludzkich rozterek, rachunków, pracy, trosk i… lin, powoli zostawialiśmy za sobą powszedni znój. Nieznane zmartwienia zaprzątające umysł Cartwrighta i ciążące na jego decyzjach powoli wyparowywały, co miało również wpływ na mój nastrój. Ściany żlebu zacieśniały się wokół nas. Droga robiła się coraz bardziej stroma, a my nadal wspinaliśmy się solo. Sporadycznie ktoś zachwiał się pod plecakiem wypakowanym jedzeniem i sprzętem na siedem dni (więc nie dziwota, że klinował się i przekrzywiał), a i tak parliśmy naprzód niezwiązani liną. Cartwright prowadził, z mocą brnął w sypkim, niezwiązanym śniegu. Wiecznie rywalizujący Powell, niezdolny do odpuszczenia sobie choć na małą chwilę, trzymał się tuż za jego plecami, nie pozwalał, żeby dystans pomiędzy nim a Julesem się zwiększał. Szedłem na końcu, dopatrując się źródła własnej słabości w za dużym plecaku. Pozwalałem, by odległość między nami rosła. Nawet miałem poczucie winy, że Cartwright tak długo już przeciera szlak, ale natychmiast wyparłem tę myśl: bo to przez niego dźwigałem taki ciężar – przez jego zarządzanie czasem, wybór linii drogi i odmowę powrotu pod północną stronę góry. Zatem z przekonaniem, że sprawiedliwości staje się zadość, ratowałem resztki własnej godności.
– Co to ma być, do cholery?! – wrzasnąłem.
Pierwsze wspólne podrygi z liną były dla mnie szokiem, bo obaj, Cartwright i Powell, byli ode mnie wyżsi. Z łatwością byli w stanie odrobinę zejść i dosięgnąć poziomej rysy, gotowej stanowić oparcie dla zębów raków. Dla mnie z kolei był to akt desperacji. Potrzebowałem jakiegoś pośredniego stopnia, ale żaden nie chciał się znaleźć. Delikatnie się opuściłem, ale pasożyt na moich plecach wysysał wszystkie siły. Skorzystałem z dobrego miejsca na osadzenie czekana i podparłem się na bryle lodu. Dwie liny biegły poziomo za krawędź i mocno o nią tarły. Co, jeśli teraz odpadnę? Przetrze się jedna czy obie?
Gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku Powell pociągnął za liny. Ich przesztywnienie na tym odcinku nie gwarantowało miękkiej, czujnej asekuracji. Zachwiałem się. Powell znów szarpnął. Stawiłem opór i ostrożnie sam pociągnąłem za linę. W moim wspinaczkowym scenariuszu nie było miejsca na zawody w przeciąganiu liny.
Wyciągnąłem się na całą swoją długość i zwiesiłem na dziabie zahaczonej w bryle lodu. I mimo że miałem wyprostowane ręce, żeby dosięgnąć, wciąż brakowało mi ponad dziesięciu centymetrów. No dawaj, na sto procent, z pełnym zaangażowaniem. No już, zdecyduj się!
Bryła lodu podjęła decyzję za mnie. Rozprysła się. Odłamki lodu zawirowały w ubogim w tlen powietrzu. Lewy rak zazgrzytał, zsuwając się po skale, ale zahaczył o poziome pęknięcie. To mnie zatrzymało. Powell znów szarpnął za linę. Tym razem ruszyłem z uporem. Bardziej jak pocisk niż jak kawał drewna. Ruszyłem, zostawiając za sobą myśli, co by było, gdyby… Mieliśmy przed sobą zbyt wielki kawał drogi, żeby tracić czas na gdybanie.
Nie minął jeszcze dzień, a ja już nienawidziłem plecaka, miękkiego śniegu i Cartwrighta – jego determinacji, sprawności i młodości. Nienawidziłem go, ale siebie chyba nienawidziłem jeszcze bardziej. Nienawidziłem tego, że się starzeję. Dawniej walczyłbym o miejsce na czele, biłbym się, żeby przecierać szlak. Duch rywalizacji, napędzany pasją w moich żyłach, nie pozwoliłby nikomu innemu wykonywać tej pracy.
Gdy dotarliśmy na skraj górnego pola lodowego, naszym oczom ukazało się doskonałe miejsce na biwak. Powell zgłosił się na ochotnika, żeby zostać i kopać platformę pod namiot. Przede mną i Cartwrightem rozpościerał się żleb, który z dotychczasowego zmieniał się w idealny, dwuspadowy, lodowy ściek kładący się pod kątem 75 stopni. Jules zapytał, czy chcę prowadzić, a ja, żeby jakoś rozwiązać kwestię nierównowagi ducha i złagodzić wieczorny przypływ zwątpienia w siebie, wyrwałem się ochoczo. Wreszcie można było zostawić plecak. Plan był na dwa wyciągi, zamocowanie poręczówki i powrót do namiotu.
Gdy wspinałem się na pierwszym wyciągu, powróciło charakterystyczne dla pionowego świata poczucie flow. Płynąłem z prądem, poddawałem się fali. Cartwright dołączył na stanowisko i ruszyłem znowu, by poprowadzić drugi wyciąg himalajskiego odpowiednika Green Gully na Ben Nevis. Na stanowisku zamocowałem liny poręczowe potrzebne do porannego jumarowania2 i zjechałem do namiotu rozstawionego sto dwadzieścia metrów niżej. Góry po drugiej stronie doliny wyglądały teraz jak ogromne cynobrowe wiktoriańskie suknie, a w oddali Everest, Lhotse i Czo Oju rumieniły się z powodu swych, nadto krągłych, kształtów.
Gdy Cartwright i Powell robili wysiłki, żeby maleńki dwuosobowy namiot z pojedynczą powłoką przeobrazić w dom dla całej naszej trójki, cierpliwie siedziałem na plecaku na zewnątrz, zaparty plecami o przewieszoną ścianę, i kontemplowałem wydarzenia dnia.
Pamiętam tatę, jak cały spocony i pokryty pyłem wyłaniał się z bocznych drzwi zakładu produkcji i obróbki bawełny w Cheadle. Pracował tam na nocną zmianę. Mama przekazywała mu zapakowaną kolację, a ja z siostrą czekaliśmy w samochodzie na tylnej kanapie. Zastanawiam się, o czym marzył tata w moim wieku.
Kiedy zakład został zamknięty i zamieniony w supermarket, ojciec uratował z zakładowego stawu starego karpia i wykopał dla niego nowy basen w ogrodzie. Duża szara ryba w popękanych i poplamionych olejem dłoniach taty wyginała tłuste ciało w kształt sierpa księżyca. Ciemne, bezdenne oczy, łapiący powietrze pysk, lśniące łuski.
Karp z pluskiem wpadł do wody, a po sekundzie lub dwóch powoli wpłynął w trzciny.
Powell, ja i Cartwright wcisnęliśmy się do namiotu. Noc była jedną z najgorszych, jakie spędziłem w górach. Wyciągnąłem najkrótszą słomkę, co oznaczało miejsce pośrodku – nie byłem w stanie się ruszyć, a co dopiero przewrócić na bok. Nadszedł poranek, a ja byłem wrakiem człowieka. Szare, przefiltrowane przez goreteks światło wniknęło do namiotu, podczas gdy ja leżałem rozbudzony, tak jak przez całą noc. Czekałem, aż ktoś z pozostałych rozpali maszynkę i rozpocznie żmudny proces topienia śniegu.
To, co prawda, nie był wczesny, alpejski start, ale po śniadaniu, spakowani, byliśmy w końcu gotowi do dalszej drogi.
Jules podszedł pod poręczówkę zamocowaną dzień wcześniej z zamiarem jumarowania po niej równolegle do nas. Ja miałem prowadzić, Powell iść za mną i zbierać sprzęt.
– Zamierzasz wziąć chociaż te śruby lodowe, Jules? – zapytałem, zastanawiając się, co do dźwigania przypadnie ostatniemu z zespołu.
Przypomniałem sobie, jak on i Jamie Fisher zostawili mi całe żelastwo do zebrania, gdy szedłem za nimi. To było podczas mojej pierwszej wyprawy w 1997 roku, kiedy próbowaliśmy zdobyć Shark’s Fin na Meru Central w Indiach.
– Nie!
– Ale dlaczego? – zapytałem, zbity z tropu zwięzłością odpowiedzi.
– Ja i tak robię za was wszystko. Mam tak ciągle robić, tak wam pasuje?! Wczoraj przetarłem szlak, wniosłem cały sprzęt i gotowałem – ciągnął Jules. – Dziś rano nawet roztopiłem śnieg, podczas gdy ty i Al leżeliście sobie. Jak, kurwa, mamy się na to wspiąć, jeśli tylko jeden z nas będzie wykonywał całą pracę?
Z wiekiem stałem się nieco łagodniejszy, ale ciągle odczuwałem skutki kariery zawodowej w więziennictwie i niektóre elementy porannej tyrady uznałem za niesprawiedliwe.
– Och, więc nie mam racji, mówiąc, że z trzech poprowadzonych wczoraj wyciągów to ja poprowadziłem dwa? – odparowałem.
Powell, jak to Powell, nic nie powiedział. Przyjął reklamacje, porządkując sprzęt. Cartwright, już rozpędzony, nadawał dalej:
– Hej, dobrze wiem, że jeśli nadal będziemy kończyć o trzeciej i zaczynać o ósmej, to nigdy się na to nie wespniemy.
Nieco później wspinał się po poręczówce, kopiąc śnieg jak rozwścieczony byk. Wciąż był zły, z każdym ruchem najwyraźniej odtwarzał kłótnię. Później mi podziękuje. Nawet nie zauważył mozołu porannej wspinaczki czy ukłuć lodowatego powietrza wciąganego do płuc. Ja też odtwarzałem nieporozumienie w głowie i przyrzekłem sobie, że będę się bardziej starał.
Żleb wił się i kluczył. Cartwright przeprosił za tyradę. Przyjąłem przeprosiny. Obaj zgodziliśmy się, że potrzebujemy kopa w dupę. Potem przez wiele godzin napieraliśmy razem, solowaliśmy, wspinaliśmy się i motywowaliśmy nawzajem, aż dotarliśmy do ostatniego wyciągu na ten dzień: pięknego, stromego lodowego nawisu, który poprowadziłem. Zamocowałem na nim poręczówkę gotową na kolejny poranek. Mieliśmy niezłe tempo. Gorzkie słowa Cartwrighta spełniły swoje zadanie.
Cienie się wydłużyły, kolory pogłębiły, oddech zamarzał, a ciemność kusiła. Półka na namiot została wykopana.
Wracając z najwyższego punktu drogi osiągniętego tego dnia, poczułem, że coś jest nie tak. Gdy Powell i Cartwright kopali, kręciłem się wokół, próbując dojść do siebie. Przez te dwa dni dosłownie zacisnął mi się żołądek, męczyły mnie skurcze i wzdęcie. Łamało mnie w kościach, miałem zawroty głowy. Wydeptawszy półkę w stromym śniegu, ściągnąłem z siebie ubranie, aż obnażyłem tyłek. Przyjęcie pozycji kucznej było trudne, bo naprawdę nie chciałem stoczyć się ze zbocza, a śnieg był sypki. Nie było nic, czego można byłoby się złapać lub przytrzymać. Ostatecznie, gdy znalazłem domniemane bezpieczne stanowisko, to moje jelita zdecydowały, że dość już odmroziłem tyłek. Uczucie ulgi było niebotyczne. Szybko wciągnąłem ciuchy z powrotem, a śnieg, który wdmuchało mi w majtki, rozpuścił się i zmoczył mi nogi. W końcu, pół godziny od rozpoczęcia procederu, dołączyłem do pozostałych.
Wczołgałem się do namiotu i wcisnąłem w kąt. Zawinięty we wszystkie ubrania, w puchowym śpiworze, który normalnie zapewniał mi komfort, czułem zimno. I mdłości. I zawroty głowy.
– Podaj gar! – wrzasnąłem.
Powell szybko podsunął mi garnek. Zwymiotowałem z głową w garnku. Byłem dumny, że trafiłem. Gdybym nie zdążył – na wysokości 5400 metrów w małym namiocie – mielibyśmy murowaną katastrofę.
– Założę się, że martwiłeś się, że spudłuję i puszczę pawia na cały namiot, prawda?
– Masz na myśli to, co zrobiłeś pół godziny temu? – wyszeptał Powell.
– Jak to: pół godziny temu? – Spojrzałem na Powella i dostrzegłem troskę na jego twarzy. I ewidentną ulgę.
– Byłeś nieprzytomny. Układaliśmy plan, jak cię sprowadzić.
– No cóż, już nie musicie się martwić. Czuję się dobrze… Tylko podaj mi ten garnek raz jeszcze, dobrze?
Wymioty męczyły mnie jeszcze przez resztę nocy.
Rano zdecydowano o zawróceniu, co tylko zwiększyło moje poczucie winy, że nie dość się przyłożyłem, nie dałem z siebie wszystkiego.
Kilka godzin później Powell i Cartwright wpadli prawie z drzwiami na kwaterę w Thame. Dotarłem tam pół godziny później, całkiem wykończony. W pensjonacie Apa Sherpy o nazwie „The Everest Summiteer” było ciemno i cicho. Gdy otworzyły się drzwi, weszła szczupła Niemka o rudych włosach i z wielkim uśmiechem, chwilę potem siedzieliśmy we trójkę na poduchach w otoczeniu kolorowych plakatów buddyjskich bóstw i Everestu. Natychmiast przejęła inicjatywę w rozmowie. Ta inteligentna i pewna siebie kobieta spodobała mi się niemal od razu. Zaintrygowała mnie. Przedstawiła się jako Brita.
– Jak filtr do wody – wyjaśniła.
I tak oto nasze wyjście do Namche opóźniło się o godzinę.
Po kilku dniach razem z Cartwrightem przygotowywaliśmy się do ponownej próby zdobycia szczytu. Powell, zgodnie z własnym harmonogramem, po trzech tygodniach musiał wrócić do Wielkiej Brytanii. Podczas pożegnania w Namche uścisnęliśmy się mocno, a potem każdy udał się w swoją stronę. Miałem ogromne poczucie straty w związku z tym pożegnaniem. W ciągu ostatnich kilku lat przeżyliśmy wspólnie parę bardzo intensywnych wspinaczek w Peru i zbliżyliśmy się do siebie. Lubiłem z nim spędzać czas. Darzyliśmy się zrozumieniem i szacunkiem. Cieszyła mnie bliskość i przekonanie, że damy sobie radę ze wszystkim bez względu na trudności, ponieważ darzymy się głębokim zaufaniem, które można zbudować jedynie w oparciu o czas i wspólne doświadczenia.
W ścianie bardzo wiało i ten silny wiatr był powodem moich i Julesa niepokojów. Wydmuchana grań szczytowa wydawała się ciągnąć w nieskończoność, a porywane do nieba tumany śniegu wyglądały jak przyprószone bielą wielkie palce zaciskające się kurczowo na pędzących chmurach. Z góry sypały się lawiny. Kawałki skał staczały się i frunęły z krawędzi w dół, koziołkując, wirując, odbijając się od ściany i lądując gdzieś na śnieżnym stożku. Od poprzedniej akcji minęło pięć dni, a nietypowa jak na ten sezon ciepła pogoda odarła ścianę ze śniegu, odsłaniając luźne skały. My: nic nieznaczące kropki – kropki wśród morza puchu – wybieraliśmy, którędy iść, podążając tą samą linią co poprzednio. Gubiliśmy się w zawierusze, tak jak łódź wiosłowa na wzburzonym morzu bieli błądzi podczas sztormu. Gdy udało nam się ukryć za skalnym filarem, losowaliśmy, kto wyjdzie na otwartą przestrzeń, by napierać naprzód.
– Nie chcę iść. Tam jest jak na poligonie pod ciągłym ostrzałem artylerii – oświadczył Cartwright.
– To szaleństwo – przyznałem mu rację.
Czekaliśmy na chwilę spokoju, ale w końcu musieliśmy przejść do ataku. Prowadziłem sześćdziesiąt metrów, potem kolejne, a Jules szedł na drugiego za mną. Potem, związani linami, poruszaliśmy się symultanicznie, sporadycznie zakładając jakiś punkt asekuracji pomiędzy nami. Zrezygnowaliśmy ze stanowisk, bo prędkość była naszym sprzymierzeńcem. Ciągle miałem w pamięci mój ostatni popis w ścianie, więc narzucałem tempo. Prawdopodobieństwo oberwania jakimś odłamkiem z góry grało mi na nerwach, ale też zmuszało do większego wysiłku. Jednak teraz bardziej denerwował mnie brak racjonalnej możliwości odwrotu – bałem się porażki i tego, jakie szkody wyrządziłaby w moim umyśle. Rozmawialiśmy już o wycofie3. Duże bloki oberwanej świeżo skały porozrzucane wokół i częściowo pogrzebane w świeżym śniegu wyraźnie pokazywały, w którą stronę, zdroworozsądkowo, powinniśmy zdążać. Tymczasem my w pośpiechu kontynuowaliśmy ruch w przeciwnym kierunku. Baliśmy się. Nie tylko tego, że zginiemy, ale zwyczajnie i po ludzku baliśmy się porażki.
Przetrzymaliśmy tak dwie noce, kuląc się w kącie jak przysłowiowe owce, z nadzieją, że wiatr ucichnie i będziemy mogli kontynuować wspinaczkę. Każdej nocy, gdy bombardowały nas kamienie i skalne odłamki, czasami tuż obok naszego namiotu, wskakiwaliśmy do miękkich śpiworów, szukając w nich schronienia. W końcu dotarło do nas, że ten obstrzał nas dosięgnie i podziurawi nasz namiot jak sito. Nie mogąc już tego dalej znosić i korzystając z porannej chwili ciszy, zwialiśmy stamtąd. Z powrotem aż do Thame.
Cartwright już dość przeżył w górach, żeby nabrać przekonania, że jednak chce jeszcze trochę pożyć. Ja chciałem zostać w Thame i przyjrzeć się z bliska łatwiejszej, bezpieczniejszej linii na północno-wschodniej ścianie. Nie wyglądała na trudną, sprawiała wrażenie możliwej do przejścia. Zasugerowałem ją Julesowi po odwrocie z północno-zachodniej ściany. Jego odpowiedź była typowa.
– Wolałbym już siedzieć w Sheffield z papierosem i pić piwo, niż tam się pchać.
Zgadywałem więc, że z poprawą pogody mogę już liczyć tylko na siebie.
Cartwright przygotowywał się do wyjazdu. Podając mi dłoń na pożegnanie, wpatrywał się we mnie intensywnie i z powagą. Ścisnął mi mocno rękę i nie chciał puścić. Gdy w końcu przemówił surowym głosem, przypomniał mi o naszym przyjacielu, Jamiem Fisherze, oraz traumie i bólu, który czuliśmy przed kilkoma laty na wieść o jego śmierci w Chamonix.
– Nie chcę być dla twoich starych posłańcem złych wieści, Bullock. Nie chcę musieć tu wracać i szukać twojego ciała, więc wróć bezpiecznie, okej?
Odwracając się od przyjaciela, obiecałem mu, że zrobię, co w mojej mocy.
Ciemność spowiła wszystko wokół. Zimno przeszywało do kości. Z płuc kąsanych przez krystaliczne powietrze wydobywały się kłęby pary. Zacząłem podchodzić, a potem wspinać się o 1.30 w nocy. Cały czas brodziłem po uda w śniegu. Dzień wcześniej byłem znudzony bezustannym odpoczywaniem. Nie zasłużyłem na to ciepło i bezpieczeństwo.
W końcu, gdy zrównałem się z dominującą północno-wschodnią ścianą Teng Kang Poche, wyłonił się północny filar. Chciałem pójść nim prosto w górę, nie trawersować, ale wysokość była zwodnicza. Celem była droga na wprost, jednak gdy stanąłem bezpośrednio pod nią, czyli pod najkrótszym odcinkiem łączącym moje położenie z granią, partia szczytowa wydawała się poszarpana i niepewna. Okazało się, że najlepszy będzie biegnący w górę po prawej stronie trawers, łączący się tuż pod szczytem z wyżłobionym ściekiem. Gdy odwróciłem się, by spojrzeć w dół na dolinę, żółtawe światła klasztoru nad Thame migotały niemal kojąco. Pocieszyło mnie, że można mnie stamtąd wypatrzyć i że nie jestem sam. Nie wierzyłem w żadnych bogów czy życie po życiu, ale miałem nadzieję, że mnisi pomodlą się za mnie.
Droga prowadziła długim, wznoszącym się w górę trawersem w prawo. Niebo zrobiło się grafitowe. Na horyzoncie lśniły himalajskie olbrzymy Everest i Lhotse. Kopałem w niestabilnym i stromym terenie, wymierzałem ciosy, skrobałem i drapałem się w sypkim śniegu. Gdy w końcu się zatrzymałem, spojrzałem w górę ponad głębokim żlebem zagrożonym przez seraki stojące na straży wschodniego grzbietu. Nie ma mowy, żebym pod nimi przeszedł. Niektórzy w środowisku wspinaczkowym od dawna uważali mnie trochę za szaleńca, trochę za wariata, ale w głębi ducha ja sam wiedziałem, że nie oszalałem na tyle, by rzucać się na pewną śmierć. Nie byłem jednak gotów się poddać. Poszarpana skalno-śnieżna grań prowadziła do pionowej ściany lodu. Znajdowała się poniżej pasma seraków, więc starałem się przekonać samego siebie, że jeśli się oberwą, zjadą na jedną lub drugą stronę grzebienia. Wolałem nie pamiętać o potężnej lawinie, która zmiotła całą ścianę, gdy jeden z takich seraków oderwał się od lodowca podczas naszego pierwszego tygodnia aklimatyzacji.
Wspinaczka po grani podniosła mnie na duchu. Czułem się zaszczycony tym, że mogłem być sam na tym dziewiczym terytorium. Czułem, że żyję. I żyłem, kontrolując sytuację. Ciepłe, żółte promienie ożywczego słońca migotały i od czasu do czasu dotykały mojego zziębniętego ciała. Stromy lód wznosił się pionowo ku niebu – groźna, niebezpieczna bariera u podstawy seraków. Szybko (jakby kilka minut mogło zrobić różnicę) dziabałem i kopałem wokół przeszkody, aż wspiąłem się na twardy jak stal, zielono-niebieski lód. W końcu wschodnia grań była moja. Tu niemal pomodliłem się do promieni słońca. Szczyt znajdował się nie dalej niż dwieście metrów stąd.
Zataczając się ze zmęczenia, szczęśliwy, ruszyłem w kierunku lodowego stożka, ostatniego odcinka wschodniej grani. W płaskich odcinkach grani otwierały się złowrogie szczeliny, szczerząc się w ironicznym uśmiechu. Grań częściowo pokrywał świeży śnieg, ubity na bezę.
To było niebezpieczne miejsce na samotną wędrówkę.
Gdy objawiła mi się szczelina brzeżna, na tyle głęboka, by się do niej wczołgać i zapewnić sobie ochronę przed silnym północnym wiatrem wiejącym przez przełęcz, nie potrzebowałem dalszej zachęty, by się zatrzymać i ogrzać. Od południa zimno zmuszało mnie do postojów i rozgrzewania palców u rąk i u stóp. Pokusa, by założyć obóz i poczekać do jutra, by celebrować wyczyn, była zbyt silna. Okopałem się w ścianie szczeliny, zagrzebałem w śpiworze, stopami objąłem butelkę z gorącą wodą. Jeszcze kilka godzin później leżałem otulony w ciemności, czekając na sen.
Świętowanie na szczycie nigdy nie nastąpiło. Groźnie spękany stożek szczytowy zakomunikował mi, że miejsce mojego nocnego czuwania na wysokości 6350 metrów miało być najwyższym, do którego dotarłem.
Ewakuując się z gór, w Namche Bazaar znowu spotkałem Britę. Schodziła do Lukli i namówiła mnie na spotkanie przy piwie za dwa dni w Paradise Lodge. Gdy dotarłem do umówionego miejsca, Nick Carter i Dave Hollinger już tam siedzieli, sącząc piwo. Obaj wrócili z wyprawy na Ama Dablam, której przewodzili. Cartera nie znałem zbyt długo, ale wiedząc, że nie mogę brać pod uwagę ani Powella, ani Cartwrighta w planowaniu Himalajów na przyszły rok, prowadziłem cichą rekrutację. Po dwóch piwach i twardych negocjacjach miałem partnera na górski rewanż.
Później, tego samego wieczoru, sączyłem kolejne piwo, tym razem z Britą. Na zakończenie zapytała:
– A może pójdziemy na górę i dasz mi buziaka na dobranoc?
Minęło bardzo dużo czasu, odkąd byłem z kimś blisko. Teraz podrywała mnie atrakcyjna kobieta, więc co złego mogło kryć się w pocałunku na dobranoc?
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
1 Harry Maurice Roberts (ur. 21 lipca 1936 r.) – angielski przestępca, w 1966 r. podżegał do morderstw w Shepherd’s Bush. W więzieniu miał przydomek „Hate-Em-All” pochodzący od słów I hate them all (ang. nienawidzę wszystkich), co dobrze oddawało jego stosunek do ludzkości. Spędził w więzieniu prawie 48 lat i był jednym z najdłużej przebywających w niewoli więźniów w Wielkiej Brytanii (1966–2014). Więcej na stronie: https://en.wikipedia.org/wiki/Harry_Roberts_(criminal), dostęp: 20.02.2025 r. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki, chyba że wyraźnie wskazano inaczej). [wróć]
2 Jumarowanie (z in. małpowanie) – technika wchodzenia po linie. Nazwa pochodzi od przyrządu zaciskowego (jumar), zwanego również małpą, umożliwiającego przemieszczanie się/podchodzenie po pionowo przymocowanej linie. Stosowane w sportach (wspinaczka skałkowa, lodowa, alpinizm etc.) oraz w pracach na wysokości. [wróć]
3 Wycof – w języku środowiskowym oznacza „odwrót”, „wycofanie się”, „zejście z konkretnej drogi” w górach lub skałach. [wróć]