Przypadki Starościca Wolskiego, tom 3 - Józef Hen - ebook

Przypadki Starościca Wolskiego, tom 3 ebook

Józef Hen

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Część trzecia zawiera wznowienie dwóch ostatnich przygód dzielnego Piotra, starosty jurydycznego, który walczy z bezprawiem, samowolą i warcholstwem w Polsce XVII wieku.
- "Skarb Mohilanki"
- "Miłość Piotra".
[Opis wydawnictwa] 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 171

Rok wydania: 1976

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PRZYPADKI STAROŚCICA WOLSKIEGO3

Józef Hen

PRZYPADKI STAROŚCICA WOLSKIEGO

tom 3

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ILUSTROWAŁ

ZBIGNIEW ŁOSKOT

 

ILUSTRACJE NA OKŁADCE I STRONIE TYTUŁOWEJ

JAN MARCIN SZANCER

 

OPRACOWANIE TECHNICZNE

URSZULA JANIAK-WOŹNICKA 

 

 

 

KRAJOWA AGENCJĄ WYDAWNICZA

RS W „PRASA-KSIĄŻKA-RUCH” WARSZAWA 1976

Wydanie II. Nakład 50.000 + IGO egz. Format 145 X 200 mm.

Objętość: ark. wyd. 7,20, ark. druk. 10,13. Papier offset mat.

kl. V, 80 g, Al. Nr prod. 1-112/74. Oddano do składu dnia

18 lipca 1975 r. Skład, druk i oprawa: RSW ,,Prasa-Książka-

-Ruch” PZGraf. Lódź, ul. Armii Czerwone] 28. Z. 1561/75.

W_117. Cena zł 20.

Skarb Mohilanki

1

O brzasku pojawił się na gościńcu pochód potężny i potoczył się ku południowi. Czterej jeźdźcy, którzy w przeciwną stronę dążyli, zjechali na pobocze i czekali cierpliwie, aż się lawina przewali. Przyglądali się ciekawie karawanie wozów krytych, skrzypiących, przez konie i woły ciągnionych, piechocie, jeździe lekko- i ciężkozbrojnej, kuchniom polowym, karocom, na koniec zwierzętom rzeźnym, wśród porykiwań i beku pędzonym w kurzu, co przesłaniał rozbłyskujące słońce.

– Czyje to wojsko? – zapytał ochrypłym głosem mały, szerokoplecy jeździec. Był zarośnięty, oczy miał wąziutkie, a nos, ongiś wydatny, złamany i przyplaśnięty.

– Pilawa – rozpoznał znaki herbowe pan Arnulf Drogocki, rękodajny Piotra Wolskiego i pierwszy starosty jurydycznego doradca. – Potockich oddziały.

– A oto i sam pan Stefan Potocki – dodał Piotr. Pokłonił się magnatowi z konia czapką. – Witam waszą dostojność.

Stefan Potocki, człowiek młody i pyszny, w drogocennej zbroi, osadziwszy przed Piotrem rumaka, odpowiedział:

– Czołem, panie starosto! Nie miałbyś ochoty ze mną na wyprawę? Przydałaby się twoja szabla.

– Dokąd to, wasza dostojność?

– Na Wołoszczyznę. Szwagra Konstantego Mohiłę na hospodarstwie wołoskim osadzać.

– A sułtan turecki za nim czy przeciw niemu?

– Sułtan za Tomżą hospodarem. Ale jak Tomżę przepędzimy, to i sułtan mu nie pomoże. Pojedziesz?

– Dziękuję waszej dostojności za zaproszenie, ale nie dla mnie to robota.

– Czemu? Korzyść może być duża, panie Piotrze.

– Nie mieszam się do spraw rodzinnych, wasza dostojność.

– Rzeczpospolita też korzyść odniesie —przekonywał Potocki. – Będziemy mieli sprzymierzeńca na ościennym tronie.

– Być może, jeśli raczysz zwyciężyć. Jeśli nie...

Potocki odmachał się od niego.

– Nie kracz, nie kracz!

– Słusznie. Niech waszej dostojności fortuna sprzyja.

Potocki pomknął raźno ze swoimi, a Piotr, rękodajny, szerokoplecy sługa i pacholik, korzystając z tego, że pochód się kończył, ruszyli w swoją stronę, na północ.

2

Było upalne południe, słońce świeciło prostopadle. Czterej jeźdźcy sunęli stępa czarnoziemnym traktem. Piotr zamyślony jechał jako pierwszy, pacholik zaś, co się końmi zajmował, ostatni.

Nagle Piotr usłyszał krzyk pacholika:

– Wasza miłość! Wasza miłość!

Starosta jurydyczny zawołał nie oglądając się za siebie:

– Czego wrzeszczysz?

– Pan Niebiosek... – wykrztusił pachoł. – Chyba trup!

Szerokoplecy sługa starosty zwisał przechylony przez łęk siodła głową ku ziemi.

– Jezus Maria – szepnął pan Drogocki.

Piotr już był przy swoim słudze. Przy pomocy pachołka zdjął Niebioska z konia i delikatnie na ziemi nieszczęśnika ułożył. Klęknąwszy przy nim, posłuchał serca, następnie przytknął dłoń do ust. Zaszła ciepłą parą. Piotr westchnął.

– Żyje? – spytał niespokojnie pan Drogocki.

– Niestety. Wart jest, żeby go strzała tatarska dosięgła. – Piotr szarpnął ramieniem Niebioska. – Hej, Jasiu! Gdzieżeś się tak zdążył ululać? – Niebiosek nie odpowiadał. Piotr przyznał słuszność pacholikowi: – Miałeś rację: trup.

Obejrzał manierkę zwisającą u pasa nieprzytomnego sługi i stwierdził, że jest puściuteńka.

– Nawet kropli nie zostawił – powiedział. – I co teraz z łajdakiem zrobimy?

Pacholik wskazał na rzeczkę, która przepływała nie opodal drogi.

– A do wody – poradził.

– W sam raz – zgodził się Piotr. – Bierz za nogi.

We dwóch ponieśli Niebioska do rzeczki i chlupnęli nim w wodę. Otrzeźwiło go to od razu. Zerwał się z wody z krzykiem:

– Ratunku! Tatarzy! Bij-zabij!

Ociekając wodą wydostał się na brzeg. Spozierał błędnymi oczyma wokoło i naraz zobaczył Piotra.

– Dobrodzieju – wybąkał. – To waszmość mnie uratował?

– Ja? Chyba się mylisz. Ja bym cię nie ratował.

– A co mi się stało?

– Pewnie z konia spadłeś.

– Wasza miłość sądzisz, że byłem pijany? – zachrypiał Niebiosek dotknięty.

– Gdzie tam. Siadaj na koń, panie Niebiosek, czasu mamy mało.

Niebiosek sapnął.

– Wasza miłość... przydałaby się kropelka. Wnet bym przyszedł do siebie.

– To racja – przyznał Piotr. I podał Niebioskowi manierkę: – Masz Jasiu, napij się.

Niebiosek przytknął manierkę do ust, ale ledwie łyknął, oczy mu wyszły na wierzch, parsknął i rozkasłał się.

– Woda – mówił krztusząc się. – Woda...

– Woda – przyznał Piotr pogodnie.

– Waszmość mnie chyba otruć chciałeś.

– Ocucić.

– To ci się, panie, udało.

Powiedziawszy to, Niebiosek wsiadł na koń. Jechali stępa.

– Mam ja z tobą, panie Niebiosek, krzyż Pański – odezwał się Piotr.

– Wiem, wasza miłość, ale to ci będzie w annałach zapisane jako za zasługę.

– Niby dlaczego?

– Żeś syna Apollinowego przytulił.

– Mógłbyś nie pić.

– Nie mogę, panie protektorze, wiesz dobrze. Inszych poetów muza wymaga talarów, moja talarami gardzi, wystarczy jej wino, a choćby i prostucha.

– Ale mnie nie opój potrzebny lecz sługa, na którym mógłbym polegać.

– Wasza miłość możesz na mnie polegać, wiesz dobrze. Dumny powinieneś być, że ja zamiast w Warszawie na dworze sługiwać i poezje na użytek panów tamtejszych pisać, wolę u ciebie służyć, a gardziel pieśni mej tymczasem zaciskać.

– Pleciesz, Jasiu. Służysz u mnie, bo widzisz w tym korzyść.

– Korzyść! – zawołał oburzony Niebiosek. – Panie Piotrze! Moja korzyść to guzy i skaleczenia przez różnych infamisów i gwałtowników zadane. Wiesz, dlaczego u ciebie służę?

– Ciekawym.

– Boś mi bliski!

– Dziękuję – powiedział Piotr.

– Boś nie prostak, jeno humanista, co mądre książki ma w skrzyni i je czyta. Boś mędrzec.

– Nie mierzę tak wysoko.

– Ale ja, wierszopis, Jan Niebiosek, mierzę. I nie wypadałoby mi nikomu mniejszemu służyć. Tedy powiadam ci, żeś mędrzec, humanista i błędny rycerz, co broni samotnych kobiet, specjalnie wdów.

– Urodziwych – dodał Piotr.

– Urodziwych – zgodził się Niebiosek. – Boś na dodatek jeszcze esteta.

Słowo „esteta” wychrypiał tak niskim głosem, że Piotr nie mógł się powstrzymać od śmiechu.

Wtedy właśnie drogę zagrodziło im kilkunastu hajduków.

– Czołem, panowie podróżni! – zawołał jeden z nich. – Widzimy, że wesoła kompania.

– Nie najsmutniejsza – powiedział Piotr.

– To prosimy w gości – powiedział starszy z hajduków wymachując czapką. – Gospodarz się ucieszy.

– Jaki gospodarz? – spytał pan Drogocki.

– Nasz pan.

– A jakże się zowie?

– Dowiesz się asan na miejscu.

Piotr powiedział:

– Ustąpcie się panowie z drogi, bo nam do domu śpieszno.

A Niebiosek zachrypiał:

– Nie słyszałeś, trąbo jedna, co ci rozkazano?

Piotr zauważył, że hajducy zdejmują z ramion muszkiety. Starszy spośród nich zwrócił się do Niebioska:

– A czemużeś taki mokry, młodzieńcze?

– Bom się kąpał – odburknął Niebiosek.

– W odzieży i z butami?

– A tak. Bo woda zimna, a ja łatwo się przeziębiam.

– To się musisz osuszyć.

– Na słońcu wyschnę.

– Przy kominku lepiej. – Hajduk zwrócił się do Piotra.—Mości panie, niegrzecznie odmawiać, kiedy cię pan Golski z Kobyłowłok w gości prosi. Moglibyśmy się obrazić.

Hajducy wymierzyli w nich muszkiety.

– Gwałt! – krzyknął pan Drogocki, ale Piotr go uspokoił gestem.

– Pojedziemy – powiedział. – Prowadź, panie żołnierzu. Mam i ja do pana Golskiego słówko – dodał ciszej, żeby pana Drogockiego uspokoić.

Sunęli traktem leśnym otoczeni hajdukami gotowymi do strzału.

– Bandyci, panie komendancie – szepnął trwożnie Niebiosek. – Obłupią nas do skóry.

– Zobaczymy.

– Moglibyśmy jeszcze się wymknąć – namawiał szeptem. – Potem będzie za późno.

– Ciekawym, dokąd nas wiodą.

– Marnie płacą za taką ciekawość, komendancie. Zresztą, wola twoja – powiedział Niebiosek zrezygnowanym głosem. – Mnie mogą obłupić, co mi tam, szatki mi przydzieliłeś taniutkie; za to ciebie jak pan Golski goło puści, to się obłowi i pewnie nazwisko zmieni. On wtedy będzie Wolski, a ty Golski. Ech, mój Boże, gdybym miał czelność Aretina, opisywałbym wielkich panów łajdactwa, a potem rękopisy bym swoim bohaterom za gruby grosz odprzedawał. Najbogatsze rody by się do mnie łasiły! Z samych

Krasickich i Stadnickich zamek bym sobie zbudował. Zachciało mi się, niebożątku, uciśnionych i sierot bronić...

3

Kiedy pod dwór szlachecki modrzewiowy zajechali, zobaczyli wozy z beczkami, a przy nich dwóch wykłócających się ludzi: szlachcica i kupca. Szlachcic, w młodości może i urodziwy, ale obecnie, przy pięćdziesiątce, od pijaństwa na twarzy przekrzywiony i obrzękły, na widok przybyłych zawołał:

– Jesteś, mój Szadursiu drogi! I gości przywiozłeś! Już waćpanom służę, jeno tego Greczyna szaławiłę pouczę! – I zwrócił się do kupca: – Nie, panie rajco Salvago, przepłacać mi każesz! Ani mi się śni płacić ci wedle twojej taryfy. Żywcem ze skóry obdzierasz!

– Ile wasza miłość dajesz? – spytał znękany Grek.

– Nic! Nic nie daję! Zostawisz mi towar, pojedziesz do grodu i przywieziesz od rady świadectwo, po ile się teraz małmazję sprzedaje, wtedy zapłacę!

– Towaru bez pieniędzy nie zostawię – upierał się Grek. – Waszmości na kredyt dawać, to pieniądz stracony.

– Obrażasz mnie, kupczyku!

– A waszmość mnie. Ja prawdę mówię.

– Szadurski, weź pana Salvago i odlicz mu piętnaście bizunów! – zawołał szlachetka rozgorączkowany.

Ale komendant hajduków nie śpieszył się z wykonaniem rozkazu:

– E, wasza miłość, po co od razu bizuny. Pan Salvago wie, gdzie jego interes.

– Mój interes – powiedział kupiec czerwony z oburzenia – to uciekać stąd z towarem! Ja, panie Golski, na waszmości skargę złożę! – Salvago zwrócił się do Piotra: – Waćpana biorę na świadka! Widzisz sam, gwałtem towar odbierają!

– Nie odbieram, kupuję! – zawołał wzburzony pan Golski.

– Takie to tam kupowanie. Widzisz waćpan... – Nagle kupiec rozpoznał Piotra. – Pan starosta! We własnej osobie! Nie mylę się?

– Nie – powiedział Piotr.

– Powiedzże słówko!

– Powiem – obiecał spokojnie Piotr.

Szlachcic, usłyszawszy, kim jest sprowadzony siłą gość, od razu stracił rezon.

– Waćpan jesteś starostą? – upewnił się nieśmiało.

– Jurydycznym. Piotr Wolski, do usług.

– Miło mi – bąknął szlachcic. – Czołem biję.

– Słyszałeś spór! – rzucił się kupiec w stronę Piotra. – Rozsądź teraz.

– Tak, tak, rozsądź! – skwapliwie przytaknął pan Golski. – Mnie, Janowi Golskiemu, bratu wojewody! Kasztelanowi! Nie chce pan rajca kilku beczek małmazji zawierzyć. Czy nie dyshonor to dla całego stanu szlacheckiego? – skrzeczał.

– Nie – odpowiedział krótko Piotr. – Nie myślę. A oto jak być powinno. Albo waćpan zapłacisz za małmazję wedle ceny, którą pan Salvago honorem kupieckim ręczy...

– Albo? – ponaglał niecierpliwy pan Golski.

– Albo pan Salvago beczki zabierze, a waszmość mu dukata zwrócisz za stratę czasu i pogróżki.

– Dobrze prawisz! Jak Salomon! – udawał zachwyt pan Golski. – Ale, skoro mam płacić, to muszę spróbować, tak czy nie? Dajcie czarkę.

Sługa podał mu czarkę, drugi przechyliwszy beczkę napełnił naczynie. Kiedy pan Golski małmazję próbował, Piotr przypatrywał się szlachciance, co w towarzystwie zakonnicy na ganku się ukazała. Była to pani wysoka, szczupła, jasnowłosa, rysy miała regularne i można by jej oblicze nazwać wdzięcznym, gdyby nie surowy wyraz, nieprzystępny i nieprzenikniony.

Niebiosek trącił Piotra:

– Wasza miłość, jest wdowa do obrony.

– Jaka ci wdowa? – odparł szeptem Piotr. – Toż to pani Golska.

– Wdowa – upierał się sługa. – Nie dziś, to jutro.

Pan Golski wypiwszy z czarki, nie okazał oczekiwanego zadowolenia. Powiedział:

– Kiepską handlujesz małmazją, panie rajco. Chyba jej nie wezmę. Ile żądasz za beczkę?

– Dwanaście talarów.

– Rozbój! Widzisz, panie starosto, jak pieniądz spada w cenie? Zawsze powiadam: ustanowić stałe ceny, wieżą karać za samowolę, bo co wczoraj było osiem talarów, dziś dziesięć, jutro dwanaście.

– Dziś dwanaście – sprostował kupiec. – Waszmość nie bierzesz pod uwagę, że przewóz coraz trudniejszy. Zanim z Węgier wino dowieziesz, ile koni padnie, ile ludzi trzeba wykarmić, a eskortę zbrojną od Tatarów i swoich rozbójników daj, myto płać po drodze – i co ja z tego mam? Że się waćpan na ono wino krzywisz.

– Prawda – wtrącił niespodziewanie Niebiosek. – Niezasłużone to może przygany. Daj kupiec spróbować i wino ocenić! Lejcie! – powiedział podstawiając czarkę.

Nalano i jemu. Niebiosek łyknął, kiwnął głową, że dobre, łyknął po raz drugi, znowu z namaszczeniem kiwnął głową, wreszcie wypił do końca. Pochwalił:

– Przednia małmazja. Ile kupiec żądasz?

– Dwanaście.

– I piętnaście mało!

– Oto znawca! – zawołał Salvago radośnie.

– Tego mi nikt nie odmówi. A masz i słodsze?

– Z tamtej beczki.

– Ocenię chętnie. Lejcie.

Wypiwszy i ten kubek, zakołysał się na nogach.

– Przednie – mruknął. – Piętnaście i to mało. Ale z tej pierwszej beczki lepsze.

Pani Golska zawołała z ganku:

– Prosimy panów na wieczerzę. Wszystkich prosimy – i pana kupca też.

– Mądre słowa jejmości! – zawołał pan Golski, który za wszelką cenę chciał zatrzeć niefortunny przypadek z panem starostą. – Prosimy panów, prosimy.

Kiedy przechodzili przez sień, Piotr zwrócił się z cicha do Niebioska:

– Wyśpij się tu gdzieś, Jasiu, bo wstyd mi tylko przynosisz.

Niebiosek zachwiał się. Spoglądając za oddalającymi się panami, powiedział głęboko dotknięty:

– Zadźgał mnie... Delikatny, humanista, a tak człowiekowi potrafi ubliżyć...

Pokręcił głową ze zdumienia,, ale wysiłek ten spowodował utratę równowagi. Niebiosek zatoczył się i zwalił na stertę słomy zawczasu w sieni dla gości przygotowanej.

4

Stół z obu stron pokryty był długimi ręcznikami pięknie haftowanymi, którymi biesiadnicy szaty chronili i w które palce wycierali. Nie znano jeszcze w owych czasach sztućców, nie znano także wielu przysmaków, które z Włoch, Francji i z drugiej półkuli później przybyć miały, jak to: kartofli, indyków, pomidorów, kawy, lodów – aż dziw, że mieli co jeść. Wielu innych potraw jeszcze nie rozpowszechniono i tylko najwykwintniejsi znawcy na dworze królewskim czasem je kosztowali.

Tak więc zarówno Piotr Wolski, jak i pan Jan Golski rozdzierali udka gęsie palcami, czasem posługując się cienkim nożem, do szpady podobnym. Pan Golski zachęcał do rozmowy:

– W grodzie byłeś, panie starosto?

Piotr kiwnął głową.

– Wiesz coś nowego? – dopytywał się gospodarz. – Co na dworze?

– To co zawsze. Krytykują nominacje.

– No, a kto teraz w Warszawie górą?

– Jezuici – odparł lakonicznie Piotr.

– Ech. nierozmowny jesteś – powiedział rozczarowany pan Golski. – Pewnie wiesz więcej, niż chcesz powiedzieć. A o Stefanie Potockim, co powiadają?

– Jeśli o niego chodzi, to mogę dać wiadomości z pierwszej ręki, bom go w drodze spotkał.

– Naprawdę? – ucieszył się pan Golski. – I co? Trwa przy zamiarze?

– Nie tylko trwa, ale i na wyprawę już ruszył.

– O, panie starosto, Stefan to statysta! Wysoko zajdzie! Aż do Krakowa posyłał zaciągi między młodzieżą czynić. Jeśli mu się uda, będziemy mieli od południa zaprzyjaźnione hospodarstwo.

– Nie pochwalam ja tej imprezy – powiedział Piotr. – Nie. nie.

– Żeby polski magnat, za swoje pieniądze i przy pomocy polskiej młodzieży wtrącał się do cudzych spraw – nie, nic z tego dobrego wyjść nie może. Niechęć do nas – w razie zwycięstwa.

A w razie klęski...

– Stefan żonie swojej, Mohilance, duże pieniądze zawdzięcza, – tłumaczył psin Golski mrużąc oko. – To i musi o jej ród dbać.

– Kto go wie, o czyj ród on tu więcej dba? Jaka ambicja go pożera? No, a z nami co będzie, mości panie Golski? – spytał Piotr wytarłszy palce w ręcznik.

– A co ma być? – zdziwił się gospodarz.

– Szlachtę na gościńcu porywasz, siłą do dworu ciągniesz.

– Jeno z gościnności, panie starosto! Racz wybaczyć!

– Ciężka to gościnność zaproszonym, jeśli po niewoli. Nie spodziewałeś się, że na starostę los padnie?

– Nie spodziewałem się. Jakbyś w księdze czytał! A ty skąd wiesz?

– Bo jestem domyślny. A przecież, panie Golski, mogłoby trochę ludzi przy tej gościnności zginąć, gdyby nie to, że ja już dawno chciałem na twoje progi popatrzeć.

– Rad jestem.

– Bo skarg się nazbierało – ciągnął Piotr. – Od szlachty niewolonej i od kupców krzywdzonych.

– Zbrodni w tym nie masz!

– Ale naruszenie wolności osobistej. Popraw się, panie Golski, bo nie chciałbym do brata twojego ze skargą jechać.

Nagle odezwała się pani Golska.

– Tego nam waćpan nie uczynisz, bo byśmy jego protekcję i przychylność stracili.

Piotr zauważył, że gospodyni jest wzburzona. Kiwnął głową.

– Rozumiem dobrze, dobrodziejko, i proszę państwa tylko o to, żebym skarg więcej nie musiał czytać.

Pan Golski, który już sobie był podpił, wymamrotał-:

– Co brat? Brat panem w Podhajcach, a ja u siebie w Kobyłowłokach. U siebie, czy nie? On wojewoda kijowski, starosta barski, magnat, polityk, a ja co? Ubogi, Pana Boga sługa wierny. I czym to tak wyrósł, pytam? Zdolnościami? Wierz mi, pani małżonko – zwrócił się do żony – żem w szkole go na głowę bił, pensa musiałem za niego odrabiać, jak Boga miłuję. Urodziwy, prawda. Ale i mnie nic nie brakowało. Nieprawda, Zosiu? Czyś jak szła za mnie, chudzina za chudzinę, to dla majątku mojego czy urody? Gadaj aśćka!

– Już nie pamiętam – odburknęła pani Zofia.

– Kochałaś się we mnie!

– Nie, panie mężu. To teraz cię kocham, bom się przyzwyczaiła. A wtedy szłam, bo rodzice kazali.

Pan Golski na te słowa roześmiał się tylko.

– Słyszałeś asan? Zawsze się sianem wykręci. Dobrze. Niech i tak! Wziąłem panienkę z Zamiechowa, co za nią trzy koszule dali i wóz siana albo i to nie. A tak, kocham ją i nie skarżę się. A Stasiulek, brat mój, Stacho nasz inaczej. Szczęściarz. Najpierw Katarzyna Buczacka głowę dla niego straciła i wziął za nią Buczacz. A jak się onej Kasi szczęśliwie zmarło, to Anna Potocka za niego wyszła i całą fortunę mu wniosła. Z Janem Zamoyskim, hetmanem wielkim, się przyjaźnił, króla Wazę zawsze popierał, to po zwycięstwie królewskim i dostojeństwa się sypnęły. O, sprytny Stasiulek, łebski. Wiedział, na jakiego konia postawić. Ale brat nie najgorszy. Nie, nie najgorszy. Wspomoże od czasu do czasu. I familię Golskich wysoko wypromował. Szkoda tylko, że dziecisków nie ma, syn by się przydał, żeby ród trwał.

Odezwała się mniszka opuszczając powieki:

– Pan Stanisław Golski jeszcze dziarski, potomstwo mieć może.

– Bóg nie błogosławił, siostrzyczko – poskarżył się pan Golski. – Ani bratu wojewodzie, ani mnie chudopachołkowi.

– Bóg łaskaw i wyroki jego niezbadane – orzekła mniszka.

Wtedy właśnie rumor się koło drzwi uczynił i do jadalni wkroczył setnik hajduków Kobyłowłockich, Szadurski.

– Wasza miłość! – zwrócił się do swojego pana. – Komendant zamku podhajeckiego do waszej miłości. W pilnej sprawie!

Ledwie pan Golski zdążył wyrzec „wpuścić”, a już zaszczękał ostrogami i półpancerzem wysoki, barczysty rotmistrz. Był zdyszany i wzruszony.

– Wasza miłość – wybąkał. – Pozwól czołem bić i służby ofiarować.

– To ty, panie rotmistrzu Kaszowski?

– Ja, pod twoje rozkazy, wasza miłość.

– Witaj! Siadajże z nami. Bądź gościem.

– Wasza miłość mnie nie rozumiesz... Powiadać chcę, że wojewoda... brat twój...

– Co?!

– Nie żyje.

Nastąpiła cisza. Tylko mniszka przeżegnawszy się szepnęła „A słowo stało się ciałem”. Pan Go]ski, mocno podpity, wstał od stołu. Odsunął krzesło, zachwiał się i byłby upadł, gdyby go setnik Szadurski nie podtrzymał.

– Jakże tak? – wybąkał pan Golski. – Gdzie? Kiedy?

– Atak apopleksji, wielmożny panie – tłumaczył rotmistrz.

– Dwa dni jestem w drodze. Od razu na koń wskoczyłem, żeby ci pierwszy tę wiadomość przywieźć. Nowemu panu meldunek złożyć. Wasza miłość, to ty teraz jesteś włości dziedzicem. Wszystko brat twój ostatnią wolą tobie zapisał!

I powiedziawszy to rotmistrz skłonił się z szacunkiem.

Pan Golski nie mógł jakoś myśli zebrać. Czerwony na twarzy, wymamrotał:

– A Stasiulek... Popatrzcie! Kto by pomyślał. Zdrowszy ode mnie. I ile młodszy. – Zwrócił się do zakonnicy: – Siostra mówiłaś, że jeszcze dziarski. A patrz, asani, potomka nie zostawił. A i my z tobą, Zosiu, komu to wszystko dobro zostawimy? Tyle tego... Co on, Zosiu, posiadał? – zainteresował się naraz.

– Podhajce, Czortków, Buczacz – wyliczała pani Zofia. – Wsi okolicznych dziesiątki. No, cóż. Trzeba, panie mężu, zbierać się w drogę. Na pogrzeb – i majętności dopilnować, żeby nie rozdrapano.

Rotmistrz Kaszowski szczęknął ostrogami:

– Ja wielmożnemu państwu zawsze swoją osobą służę. Nie taję, że od razu na koń wskoczyłem, żeby zasługą się wykazać.

– Dziękuję waćpanu – powiedziała wyniośle pani Zofia. – Będę pamiętała.

Pan Golski osunął się na krzesło. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Pani Zofia zaniepokoiła się:

– Jasiu, co z tobą?

– Nic, słabo mi. – Pan Golski oddychał z trudem. – Wypiłem nadto. Takie majętności, popatrz. – Pokiwał głową. – A Stasiulek żył, starał się, zabiegał i... i nie ma Stasiulka.

– Requiescat in pace1 – szepnęła mniszka.

Pan Golski spojrzał na nią i nic nie odpowiedział. Z trudem łowił oddech.

1 Requiescat in pace – niech spoczywa w pokoju

5

Szli w rozsypce. Szli obdarci, wynędzniali, obrośnięci, kalecy. Bez wozów, bez koni, bez zwierząt rzeźnych. Tak wraca klęska.