Przypadki Starościca Wolskiego, tom 2 - Józef Hen - ebook

Przypadki Starościca Wolskiego, tom 2 ebook

Józef Hen

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Część II "Przypadków starościca Wolskiego" zawiera dalsze trzy pasjonujące przygody dzielnego Piotra, starosty jurydycznego, który reprezentując prawo i sprawiedliwość poskramia samowolę zabijaków i warchołów w Polsce XVII wieku.
W tym tomie trzy opowieści:
- "Uczeń mistrza Rumianka"
- "Miłość do Heleny"
- "Człowiek w kajdanach".
[Opis wydawnictwa] 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 186

Rok wydania: 1976

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PRZYPADKI STAROŚCICA WOLSKIEGO2

Józef Hen

PRZYPADKI STAROŚCICA WOLSKIEGO

tom 2

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ILUSTROWALI

JAN MARCIN SZANCER I ZBIGNIEW ŁOSKOT

 

ILUSTRACJE NA OKŁADCE I STRONIE TYTUŁOWEJ

JAN MARCIN SZANCER

 

OPRACOWANIE TECHNICZNE

URSZULA JANIAK-WOŹNICKA 

 

 

 

 

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA

RS W „PRASA-KSIĄZKA-RUCH” WARSZAWA 1076

Wydanie II. Nakład 50.000 + 160 egz. Format 145 X 200 mm.

Objętość: ark. wyd. 8,22, ark. druk. 11,63. Papier offset, mat.

kl. V, 80 g, Al. Nr prod. 1-112/74. Oddano do składu dnia

18 lipca 1975 r. Skład, druk i oprawa: ns\7 ..Prasa-Kslążka-

– Ruch” PZGraf. Łódź, ul. Armii Czerwonej 20. Z. 1561/75.

W-97. Cena zł 20.

183

Uczeń mistrza Rumianka

1

Uciekali Tatarzy w popłochu przez bezdroża, stepy, ziemię spaloną. Drogę odwrotu znaczyły konie padłe, trupy, gromady ptactwa krążącego nad padliną, czasem wóz porzucony, czasem zbroja ciężka. W powietrzu zapach unosił się gęsty, zapach kwiatów i ziół stepowych, mocny, odurzający, przemieszany z mdlącą wonią zgnilizny i cierpkością pogorzeliska. Trudno było oddychać.

Aż wreszcie żołnierze ścigający bez wytchnienia hordę, zakurzeni, spotniali, bezsennością zmożeni, natrafili na to, ku czemu najbardziej śpieszyli: oto na poboczu traktu stały dwa wozy porzucone, a w nich, z arkanami na szyi, dzieci: chłopcy i dziewczęta.

– Jasyr! Jasyr! – rozkrzyczeli się dragoni. – Dzieci uwolnione!

Nadjechał rotmistrz. Zwrócił się do dzieci:

– Nie ma Tatarów?

– Nie ma – odpowiedziały. – Pojechały precz.

– A dokąd?

– A tamuj – pokazały dzieci w stronę, w której co rano słońce wstaje.

– Dawno?

– Ho! ho! – odpowiedział jakiś słomianowłosy chłopiec. Dragon wtrącił:

– Musi ordyńcom być gorąco, że jasyr porzucili.

– Gonić ich! Nie ustawać! – rozkazał rotmistrz. – Wachmistrz z czterema zostanie, reszta za mną!

Pogoń potoczyła się dalej. Wachmistrz Rączka, niemłody już żołnierz, rozkazał swoim:

– Arkana im zdjąć, nakarmić dzieciska i napoić.

I podczas gdy rozkaz wykonywano, usiłował niezgrabnie z dziećmi pogawędzić.

– Skądeście rodem?

– Z Woli Królewskiej.

– A my z bratem z Nowosiółek.

– Od Liskowatych my, panie.

– Aha – chrząknął wachmistrz. – A baliśta się Tatara?

– Oj, panie, przecież on straszny.

– No, straszny, straszny, ale teraz przed nami umyka, widzita, jak to jest.

– Matula tam leży nieżywa – odzewał się naraz pięcioletni chłopiec.

– A tato się też nie rusza – wtrącił drugi. – Na śmierć zabili.

Wachmistrz coś mruknął sobie w wąs. Potem spytał:

– No, to jak? Chcecie do domu?

Milczenie.

– No, które do domu odesłać?

Dzieci spojrzały po sobie, jakaś dziewczynka zapłakała.

– Jakże tak, na nikogo ojcowie nie czekają? – napierał wachmistrz. – Gadajże jeden z drugim!

Wszystkie dzieci milczały. Wachmistrz zaklął. Sięgnął po manierkę z gorzałką, odkorkował, łyknął i nagle spąsowiał:

– Jezus-Maria, pan hetman!

Manierka upadła na ziemię, któryś z dragonów przyskoczył i usłużnie podniósł. A hetman Żółkiewski w lśniącej zbroi, na wspaniałym rumaku, zbliżał się w asyście świty.

– Mości panie hetmanie! – wyrzucił z siebie stary wojak. – Wachmistrz Rączka melduje: dragoni skoczyli za pohańcami, a ja sam opięć sierot odbitych z jasyru pilnuję!

– Sierot, mówisz? – upewnił się hetman.

– Tak jest, wasza dostojność. – Wachmistrz zniżył głos. – Ojcowie pomordowani. Na oczach dzieci to uczynili.

Dzieci żując chleb przyglądały się wspaniałemu rycerzowi.

Żółkiewski zwrócił się do któregoś smyka:

– Jasiek ci na imię?

– A Jasiek.

– Smakuje ci, Jasiu, żołnierski chleb?

– Nno!

– Wujciu! – zawołał naraz inny.

Drugi go trącił:

– Jaki ci on wujec. Nie widzisz, że pan rycerz?

– Panie rycerzu – mówił niezmieszany chłopczyk – weźcie mnie ze sobą.

Żółkiewski uśmiechnął się.

– Wezmę ja ciebie, jak do miecza dorośniesz. Jeśli będziemy obadwa żyli, to mi się przypomnij.

Zwrócił się do wachmistrza:

– Konie do wozów zaprzęgnij i zawieź dzieciska do pana Piotra Wolskiego, starosty jurydycznego. Powiedz mu, niech dzieci powiezie do przemyskiego grodu, postawi na rynku i niech panowie rada mają baczenie, by wzięli je na wychowanie mieszczanie zacni, którzy by chłopców do rzemiosł różnych przyuczyli, dziewki zaś na cnotliwe niewiasty wyedukowali. Tak powiesz. Byle komu nie dawać!

2

– Zacni mieszczanie! – wołał pośrodku rynku młody jurysta Gwalbert. – Czcigodni mistrzowie, kupcy, rajcy, ławnicy et professores! Ulitujcie się nad sierotkami hetmańskimi, które, uwolnione z jasyru, opieki waszej się domagają! Zapewnijcie im chleb, ojcowskie baczenie i surowość! Do waszej hojności i waszych serc jegomość pan hetman Żółkiewski się odwołuje! Dzieci piękne, rozumne, a dacie im dobrze jeść, to i pyzate będą! Nuże, panowie! Do miodu! Wybierać, bo nie prędko okazja będzie taka – i Bogu się zasłużyć, i interes dobry ubić!

Tak krzyczał przemyślny jurysta, jeszcze niedawno żak-aplikant, odwołując się nie tylko do wspaniałomyślności mieszczan, ale i do ich poczucia korzyści własnej. A mając swoje zadanie za krępujące nieco, ułatwił je sobie dworowaniem, prześmiewkami, co mu zjednywało życzliwość gapiów.

Sierotki stały na rynku, obok wozów, z symbolicznymi arkanami na szyi. Wyniesiono również stół z księgą, inkaustem i piórami gęsimi, a zasiadł przy stole mąż poważny i poważany, prawnik znakomity, rajca, Andrzej Świdnicki.

Słuchali wezwań Gwalbertowych zgromadzeni ludzie, wśród których jedni byli to gapie zwyczajni, co nadbiegli popatrzeć na dziwowisko jakby na jasełka, inni za interesem przyszli. Ci chłopców oglądali, pytali o imię, zdrowie, wiek, mięśnie im macali. Kotlarz szukał kandydata na ucznia kotlarskiego, rzeźnik na ucznia rzeźnickiego, powroźnik zręcznych do powroźnictwa szukał. Chłopcom każda robota smakowała, dziewczęta tylko o pacierz pytano, a one odpowiadały cichutko, skromnie spuściwszy oczęta. Jak do rzeczy odpowiadały, to już dobrze, brano je, nauczą się prząść, do posług się przydadzą. Bo najbardziej obawiano się słabych na umyśle.

Piotr Wolski i Stefan Barzo czuwali nad losem „sierotek hetmańskich” siedząc na ławie przed drzwiami karczmy. Pacholik dolewał im z gąsiorów piwa. Wiedzieli, że znakomity jurysta, pan Świdnicki, zanim dziecko komu powierzy, rewers każe mieszczaninowi podpisać.

Obserwowali z zadowoleniem, że raz po raz któreś dziecko znajdowało łaskę w czyichś oczach i za nowym opiekunem odchodziło. Piotr Wolski brał zresztą w finalizowaniu transakcji czynny udział, upewniając się, że dziecko przejdzie do rąk dobrych.

Zostało już niewiele dzieci, kiedy rynek przecięło sześciu zbrojnych halabardników. Szli w nogę chrzęszcząc żelazem, a pośrodku kroczył pogodnie szlachcic, widocznie więzień, bo bez broni. Obok halabardników kroczył inny szlachcic, starszy i bardziej czerwony na twarzy, ten idąc podzwaniał szablą.

Nagle więzień zatrzymał się i zawołał:

– Piwo! Piwo widzę, panowie żołnierze! Nie wypić by nam?

Starszy z żołnierzy spojrzał na szlachcica z szablą i rzekł:

– Jeśliby tylko jegomości wola...?

Szlachcic z szablą nie był pewny, co uczynić.

– A czy to prawu nie sprzeciwia się? – spytał.

– Nie prawo uczyniło człowieka, a człowiek prawo! – powiedział więzień, najwyraźniej podchmielony. – Waszmość, panie Stupnicki, do wieży mnie pakujesz, waszmości prawo popas zarządzić i piwem nieszczęśnika napoić. Hej, pachołkowie, dziewczęta! Piwa dla jegomości i panów żołnierzy! Boratyński stawia!

Piotr spojrzał na Stefana: obaj się uśmiechnęli.

Podczas gdy pachołek i dziewczyna roznosili piwo, z gromadki gapiów wystąpił barczysty młodzieniec, dwudziestolatek w stroju studenta konwiktu jezuickiego, zbliżył się do więźnia i zapytał:

– Waszmość Boratyński się zowiesz?

– Boratyński.

– Korczak czy Topór?

– Korczak. A co, nie podoba się?

– Bo ja też Boratyński i też Korczak.

– Ejże? I szkół jezuickich dożywotni kalefaktor? – domyślił się więzień. – Tedyś ty Mateusz, mojego stryjecznego syn!

– A waść Kilian, mojego ojca nieboszczyka brat stryjeczny!

– Jam jest! – zawołał uroczyście więzień. Odstawił kufel na ławę i rozwarł szeroko ramiona: – Pójdź w me objęcia, krewniaku!

Ale nieczuły halabardnik przeszkodził tym tkliwościom.

– Wolno im? – spytał służbiście pana Stupnickiego.

Pan Stupnicki poczuł nagle swoją siłę prawodawcy.

– Ja prawo stanowię: wolno! – zdecydował.

Dwaj Boratyńscy padli sobie bez przeszkód w objęcia. Ten młodszy, Mateusz, zapytał:

– Stryju, co z tobą? Za co cię oprymują?

Stryj odparł wesoło:

– W wieży miejsce dla przestępcy vacat, więc korzystam z okazji, żeby je zająć. Rozumiesz?

– Nie – wyznał prostodusznie Mateusz.

Kilian wskazał oskarżycielskim palcem na pana Stupnickiego:

– Ten oto szlachcic, pan Stupnicki, wyrok sześciu niedziel wieży na mnie uzyskał i teraz oto personaliter dopilnowuje, żebym je jako złoczyńca odsiedział.

– Prawdali to? – zwrócił się groźnie do Stupnickiego byczkowaty Mateusz. – Waść mego stryja prześladujesz? A chcesz mieć cały konwikt na karku?!

Pan Stupnicki jeszcze bardziej poczerwieniał. Rozkrzyczał się:

– Wyrok mam! Wyrok prawomocny! I jak trzeba będzie, własną szablą... Gadajże waść! – zwrócił się porywczo do pana Kiliana.

Tak jest, Mateuszku – potwierdził więzień. – Trzeba mi ów wyrok odsiedzieć. Sam gotowość zgłosiłem. Despekt panu Stupnickiemu uczyniłem był, ubiegłej zimy sługę mu w przerębli utopiwszy, więc słuszna jest, żebym odpokutował. Piwa dla wszystkich, pachołkowie! Ale ty mnie, Mateuszku, w odosobnieniu moim odwiedzisz?

– Odwiedzę.

– A ty? – zwrócił się Kilian do dziewki rozlewającej piwo. – Odwiedź. Będzie zabawa, huźha! A nie zapomnij bukłaka z winem!

– Dobrze, dobrze – mówiła dziewka na odczepnego – idźże już waść do wieży...

– Do wieży, hej! – krzyknął z wesołą desperacją więzień. Do wieży hej, złe uczynki odpokutooować! – zaintonował.

Uszedł kilka kroków pod eskortą halabardników i pana Stupnickiego, kiedy usłyszał wołanie Gwalberta:

– Zacni mieszczanie! Mistrzowie i kupcy! Litości dla sierotek hetmańskich! Już niewiele zostało!

Boratyński-więzień zatrzymując się tak się zatoczył, że wpadł na żołnierza. Warknął:

– Jak kroczysz, gamoniu jeden! Służby nie znasz! Panie Stupnicki, dwadzieścia rózeg... – Czknąwszy, wyprostował się i wbił spojrzenie w stojących obok Gwalberta chłopców. – Ejże, prawe to aniołki!

Zbliżywszy się ujął pięknego chłopca pod brodę.

– Jak cię zowią?

– Marcin, panie.

– A co umiesz?

Chłopiec zawahał się. Potem powiedział:

– Fujareczki strugać.

– Fujareczki! Strugać! Ho ho ho! – śmiał się Kilian. – A grać na nich umiesz?

– Umiem, panie.

– Biorę cię!

Gwalbert trącił pana Świdnickiego. Znakomity jurysta interweniował:

– Waszmość dziecka brać nie możesz.

– A to dlaczego?

– Bo więźniem jesteś.

– Ja? – zdziwił się Boratyński.

– Tak, waszmość.

– Aha – przypomniał sobie nagle pan Kilian. – W rzeczy samej. No to rezygnuję! Nie idę na wieżę.

– Jakże tak?! – wrzasnął pan Stupnicki. – Wyrok mam!

– A ja... Tfu, nie idę! Nie chcę być więźniem! Chłopca biorę!

– Chłopca waszmość panu nie damy – oświadczył Świdnicki.

– Co? Nie dacie? Wy – mnie? Łyku! Bij go! – krzyknął Boratyński do żołnierzy, zapominając, w jakim charakterze przy nim są.

– Wasza miłość – perswadował starszy spośród eskorty. – Burgrabia na zamku czeka.

– Dawać chłopca! – wrzasnął Boratyński.

Piotr wstał z ławy i zbliżył się do więźnia.

– Przestań się awanturować, mości panie Boratyński, bo chłopiec jest pod moją opieką.

– A waść kto?

– Piotr Wolski, starosta jurydyczny.

– Starosta na niby – zachichotał Kilian. – Na jurgielcie!

– Mnie waść nie obrazisz, a sobie zaszkodzisz. Chłopca ci nie dam. idź swoją drogą.

– A to czemu? Szlachcic jestem! Mam pierwszeństwo!

– Nie. pierwszeństwo mają mieszczanie, którzy rzemiosł go nauczą, a nie waść, któryś jest pijanica...

– Powtórz to!

– ...i kryminalista – dokończył Piotr.

– Bij go – wydusił z siebie Boratyński.

– Naprzód! – rozkazał starszy z żołnierzy, pchnął lekko więźnia i cały orszak ruszył wraz z panem Stupnickim i młodszym Boratyńskim.

Spoglądając za nimi Piotr zawołał:

– Panowie rajcy! Kto weźmie Marcinka? Fujarki wystruguje i gra na nich. Kto go weźmie?

W gromadce odezwał się tęgi, siwowłosy mieszczanin:

– To może ja? Znacie mnie: Jędrzej Rumianek, mistrz lutniczy. Kiedy lubi muzykowanie, to mi się przyda.

Pan Świdnicki szybko dał rewers do podpisu. Mistrz Rumianek, obok którego stała dziesięcioletnia dziewczynka, spytał chłopca:

– Chcesz ze mną iść?

– On chce! – zawołała dziewczynka.

– Isz, jak jej wpadł w oko, smarkuli.

– Chcę, panie – potwierdził Marcinek głosem wdzięcznym i miłym.

– To poznajcie się: Jagusia to, siostrą ci będzie. Mieszkam het, przy samym murze, aż za basztą. Instrumentów u nas w domu dużo, spodoba ci się.

– Pójdę i ja z wami – zdecydował Piotr. – Odprowadzę chłopca.

Kiedy przechodzili obok wieży, Boratyński-starszy już znajdował się za kratkami, Boratyński-młodszy stojąc na ulicy rozmawiał z nim.

– Pójdziesz do gospody i przypomnisz Małgośce, że obiecała mnie nawiedzić – mówił pan Kilian.

– A burgrabia co rzeknie? – niepokoił się Mateusz.

– A ja burgrabię... Zagrozisz! Wszakżeś mój krewniak! Jesteś czy nie?

– Jestem.

– To mnie odwiedzisz.

– Odwiedzę, stryjku.

– Wieczorami z winkiem i towarzystwem przychodź. Będę czekał! – krzyknął pan Boratyński.

Mistrz Rumianek, Piotr i dzieci znajdowały się już u skraja wąskiej uliczki.

3

Zdawało się Marcinkowi, że znalazł się w zaczarowanym obejściu. Na ścianach wisiały przeróżne instrumenty, a wszystkie brzęczały, dzwoniły i szemrały delikatną muzyką. W pracowni czeladnik, pan Izajasz, kleił pudła rezonansowe, a pomagał mu w tym siedemnastoletni uczeń Wojciech, czyli Rumianek młodszy. Podczas gdy oczarowany Marcinek dotykał wszystkiego, raz po raz melodię wydobywał, pani Rumiankowa i jej młodsza siostra Katarzyna podały do wieczerzy. Uprosiły pana starostę jurydycznego, żeby gościną nie wzgardził, i Piotr Wolski obecnością swą stół mieszczański zaszczycił. Po wieczerzy zasiedli wszyscy Rumiankowie do muzykowania, ale to naprawdę wszyscy: bo oboje małżonkowie, dalej siostra pani domu, która na klawicymbale ton podawała, wreszcie syn Wojciech i czeladnik Izajasz. Grali na instrumentach wiolinowych własnej roboty, zaś Jagusia w pewnym momencie zanuciła, bo ona partie wokalne soprano wykonywała. Siedział zasłuchany pan Piotr, o swoich sprawach osobistych rozmyślał – i nagle aż dech mu zaparło. Bo oto chłopiec swoim pięknie brzmiącym altem w muzykowanie się włączył, bez słów, samą koloraturą, i tak za serce śpiewem chwycił, że wszyscy dorośli na siebie spoglądali i popadali w czułe zachwycenie.

Wieczorem, kiedy koni dosiadali, powiedział Piotr do Stefana:

– Nie wiem, jak tam z innymi sierotkami, ale ten chłopiec chyba szczęście znalazł.

4

W pracowni lutniczej robota odbywała się w skupieniu i można by było mówić o ciszy, gdyby nie rozbrzmiewały rozedrgane struny i wibrujące delikatnym rezonansem pudła.

Mistrz Rumianek naciągał struny na gryf. Czeladnik Izajasz i Wojtek polerowali wieka przyszłych skrzypiec, wycięte z deszczułek klonowych.

Marcinek mieszał klej. Nagle Wojtek go trącił.

– Popatrz – szepnął.

Ojciec grzebał palcami wewnątrz skrzypiec. Miał przy tym wyraz twarzy skupiony, palcem wieko opukując nasłuchiwał.

– Co robią? – spytał szeptem Marcinek.

– Duszy szukają. – I kiedy Marcinek zdziwił się, a i trochę wystraszył, Wojtek dodał: – Kołek taki się wstawia, który się duszą nazywa, bo to on brzmienie skrzypiec ustala.

– Smyk! – rozkazał nagle mistrz.

Wojtek pośpieszył ze smykiem. Mistrz Rumianek ujął go prawą dłonią, skrzypce lewą i potem przymknąwszy oczy zaczął grać. Urywał grę, chwilę jakby słuchał minionej melodii i znowu próbował. Skończywszy te próby, zwrócił się do Izajasza:

– Co powiesz?

– Że pan Amati z Cremony powinien zżółknąć z zazdrości.

– Nie gadaj byle czego! – ofuknął go mistrz. Nie mógł jednak ukryć zadowolenia. – A twój majstersztyk jak?

Izajasz podał mistrzowi skrzypce w robocie.

– Kiedy skończysz? – spytał mistrz oglądając je uważnie.

– Oho, sporo roboty.

– Będziesz ją tak ciągnął, to pewno nie doczekam dnia, kiedy mistrzem zostaniesz.

To powiedziawszy pan Jędrzej wyszedł z pracowni. A Marcinek spytał:

– To pan sami skrzypice robią?

– Robię, żeby dyplom dostać. A jak mi starsi cechowi majstersztyk uznają, będę mógł kartki do skrzypiec wklejać, że „Izajasz fecit” i Rok Pański zaznaczyć. Ucztę wam wszystkim wyprawię i tak się popijemy...!

– A długo trzeba się uczyć skrzypice robić?

– Co ci powiem? Piętnaście lat już się uczę i wciąż majstersztyku nie mogę sporządzić.

– Panie Izajaszu! Ja też bym chciał skrzypice robić i kartkę z imieniem swoim wklejać.

– Lak spalisz! – burknął Izajasz. – Mieszaj.

Chwilę pracowali. Potem Izajasz zawiadomił Marcinka:

– Powiedziała pani Katarzyna, że cię będą śpiewu uczyły. Głos masz nieszpetny, jeno kształcić trzeba, bo nadto pastuchem trąci.

5

Szedł Mateusz Boratyński ulicą, przy szabelce, pewny siebie. Ale u okien domostwa Rumianków nagle się zatrzymał. Usłyszał śpiew. Zajrzał przez wycięcie w okiennicy. Zobaczył kobietę lat czterdziestu przy klawicymbale siedzącą, a obok niej chłopca, który trele wywodził. Zasłuchał się młody Boratyński i długo nie ruszał z miejsca.

Więzień w ten czas miotał się wściekle w celi. Dopadł do drzwi grubymi ćwiekami nabijanych i zaczął w nie walić. Otworzyły się ze zgrzytem, ukazał się przestraszony strażnik.

– Co wasza miłość sobie życzy? – spytał mrugając powiekami.

– Burgrabię dawać!

– Śpi już pan burgrabia.

– Budzić, huncwocie, bo smołą obleję!

– Wasza miłość, nie śmiem.

– Wino mi się wyczerpało, Małgośka nie przyszła, krewniak podwiódł – nie wysiedzę! Dosyć mam waszej wieży, idę sobie!

– Wasza miłość – błagał strażnik. – Mnie za to bizuny odliczą!

– To się staraj, uprzedzałem cię!

– Małgośka w gości przyjdzie, wasza miłość. A ot, i krewniak nadchodzi waszej miłości, słyszę, jak się dobija!

Otworzono bramę. Po chwili ukazał się Mateusz.

– Jak się czujesz, stryjaszku! – zawołał.

– Wino masz?

– Mam, stryjaszku. I kapłona pieczonego.

Mateusz rozłożył wiktuały na stole w celi.

– Spóźniłeś się – burczał więzień.

– Spóźniłem się, stryjaszku, bom śpiewu słuchał haniebnie cudnego.

– Igrce zjechały?

– Gdzie zaś igrce. Ów chłopak, co go stryjaszek chciał z rynku wziąć, ów Marcinek, do lutnika oddany, śpiewał do wtóru klawicymbału. Ale to ci powiem, żem takich pieni w życiu nie słyszał. Będą mieli ojcaszkowie na chórze z niego pociechę.

– To słyszałeś go już i w kościele?

– Słyszałem. Wszystkich gasi. Chór, bywa, milknie i pozwalają jemu jednemu melodię ciągnąć – zachwycał się Mateusz.— Niech mnie kaci, jeśli sam Pan Bóg w niebiesiech słodsze śpiewanie mógł usłyszeć.

– Bluźnisz!

– Stryjaszku, gdybyś go słyszał...!

– I powiadasz, że ja go chciałem brać?

– Chciałeś, stryjaszku.

– I co? – dopytywał się trochę zdziwiony Kilian Boratyński.

– Ale ci go nie dali.

– Bom kryminalista?

– Boś kryminalista i pijanica.

– Ja pijanica? A żeby ich! – Chwycił się za głowę. – Pioruny siarczyste! Nic nie pamiętam!... I kto śmiał? Kto się sprzeciwił? Rozsiekać łyka!

– Nie łyk, stryjaszku, zdecydował, jeno pan Piotr Wolski.

– Ach, ten. Popamięta mnie on jeszcze.

– Stryjaszku, on Białoskórskiego rozłożył!

– Boratyński lepszy, czy o tym wątpisz? Wątpisz?

– Ale gdzie tam. – Mateusz westchnął potężną piersią. – Jeno mi żal, że szkoły kończę, do dom wrócę i więcej tego śpiewaka słyszeć nie będę.

– Tak żeś się w jego śpiewie rozmiłował? – spytał stryj.

– Stryjaszku, gdybyś go mógł usłyszeć...

– Usłyszę! – zawołał więzień. – Hej strażnik!

Otwarły się ciężkie drzwi.

– Do usług waszmości.

– Powiesz burgrabi, że na niedzielę odsiadkę przerywam.

– Jakże tak?

– Sprawy mam! – burknął władczo Boratyński. Otworzył kiesę i rzucił kilka monet strażnikowi. – Dukat dla ciebie, pięć dla burgrabi!

– Dziękuję pokornie waszej miłości.

– Buty mi wymaścić, koszulę wyprać. Do kościoła pójdę! – Boratyński zwrócił się do Mateusza: – Pij, krewniaku! Pij i nie sumuj się! Zaradzimy biedzie.

6

W kościele Boratyńscy trzymali się osobno: stryjaszek siedział między znaczniejszymi pany, a Mateusz stał z boku z gromadką wychowanków jezuickich. Kiedy jednak chłopiec zaśpiewał, oczy krewniaków odnalazły się, słuchali przyglądając się sobie ze zrozumieniem.

Potem obserwowali, jak Marcinek oddalał się wraz z rodziną Rumianków, przy czym siostra majstrowej, pani Katarzyna, dwukrotnie chłopca w znak zadowolenia pocałowała.

– Podobał się stryjaszkowi? – spytał Mateusz.

– Zręcznie śpiewa – przyznał Kilian.

– Ach, gdybym go mógł zabrać ze sobą do Rudawki! Śpiewem by gości bawił lepiej niż dziwo zamorskie.

– To go sobie bierz – powiedział nagle stryj Kilian.

– Jakże? – zdziwił się Mateusz.

– A ot. Skończysz szkoły, zasadź się gdzie z czeladzią, na koń chłopaka i po krzyku.

– Przecież to rapt!

– Rapt, kiedy o puellae idzie i szlachciankę. Ale chłopca bez rodziców, niskiego stanu, porwać i dać mu wychowanie przystojne, jakiż to rapt? Jak mi się tylko termin skończy – na koń chłopaka i do Rudawki!

Mateusz milczał.

– Nie, stryjaszku – powiedział. – Raczej ja go namówię. Będzie on chyba wolał u pana niż u łyka.

– A jak nie będzie wolał?

– To majstrowi zapłacę, żeby mi go odstąpił.

– Błądzisz – powiedział stryj zgorszony.

Jak spod ziemi wyrósł pan Stupnicki.

– Kogo to widzę? – zawołał. – Pan Boratyński! Toś już wieżę opuścił?

– Nie, odsiaduję.

– Po ulicach krążąc? To ma być pokuta? Nie liczy się taka pokuta?

– Ale na noc na wieżę wrócę – tłumaczył łagodnie Boratyński.

– Waść dobrowolnie się podjął!

– Mości Stupnicki, nie nudź, bo...

– Waść mi grozisz! Waść w kryminale siedzieć winien! Waść kondemnatkę1 ma! – wrzeszczał pan Stupnicki.

– Mateuszku – przywołał wymownie krewniaka niby-więzień.

Mateusz zbliżył się i całą szerokością torsu naparł na pana Stupnickiego.

– Co? Co? – jąkał się tamten ustępując.

– Uciekaj waść, bo oberwiesz – mruknął Mateusz.

Pan Stupnicki zrejterował, a wtedy Kilian Boratyński zawołał:

– Do gospody! Los więzienny pokropić! Nabroiło się, Mateuszku, odpokutować trzeba! Bierz przykład ze stryja i znaj, co poczucie odpowiedzialności!

Zaczął fałszywie śpiewać pieśń skazańców: „W ciemnicy wilgotnej czekam na cię, Przyjdź, szyję utnij, mistrzu panie kacie…”

1 kondemnatka – skazanie

7

Kiedy otwarły się drzwi i rozległ się zawieszony nad nimi dzwonek, pani Rumiankowa aż w dłonie klasnęła:

– Jegomość pan starosta!... A to radość, a to cześć! Jędrzej! A bywaj sam! Jegomość pan Wolski nawiedził!

Mistrz wnet sam nadszedł, ale bez nadmiernej skwapliwości, bo znał sobie cenę i jako mistrz, i jako rajca. Ukłonił się jednak nisko, siadać prosił. Ale Piotr nie miał czasu.

– Przechodząc wstąpiłem, o los chłopca się dowiedzieć. Zadowoleni z niego jesteście?

– Dobrze się sprawuje – przyznał mistrz.

– Miły i grzeczny – pochwaliła jejmość.

– Życie śpiewem słodzi – nie wytrzymała jej siostra Katarzyna.

– Można na niego spojrzeć?

– A prosimy. Zechce wasza miłość do warsztatu?

Weszli do pracowni. Izajasz, Wojtek i Marcinek przerwali pracę. Wszyscy trzej głęboko się skłonili, starosta zaś kiwnąwszy im głową przywołał do siebie chłopca.

– Zadowolonyś? – spytał.

– Bardzo, panie.

– Toś mnie ucieszył. – Piotr przyjrzał się chłopcu i powiedział: – Urosłeś, bratku.

– Kiedy skoczę, to ot, gdzie dostaję – chełpił się Marcinek wskazując na kołyszącą się latarnię.

– Niedługo ci się wąs sypnie – powiedział Piotr śmiejąc się.

– Ojejku! – przeraził się Marcinek.

– Nie bój się, to nie boli. Szczęść Boże w pracy! – rzekł Piotr i wyszedł z pracowni.

– Jak go waszmość znajdujesz? – spytał powściągliwy mistrz.

– Dobrze. Dzięki za opiekę.

– Kochamy go jak rodzonego – wtrąciła majstrowa.

– Widzę. Bywajcie w zdrowiu.

Miał Piotr wyjść, kiedy dzwonek u drzwi się rozhuśtał i na progu stanął rosły młodzian – Mateusz Boratyński. Czapkę zdjął, ukłonił się, mruknął „Niech będzie pochwalony” i naraz dostrzegł Piotra. Zmieszał się w pierwszej chwili, tym bardziej że Piotr dość obcesowo spytał:

– A młodzieniec tu czego?

– Po sąsiedzku. – Mateusz przez chwilę miął w ręce magierkę. Potem dodał nie patrząc starościcowi w oczy: – A prawdę mówiąc i sprawę mam.

– Aha, sprawę. Załatwiaj ją szybko i opuść ten dom, nic tu po tobie.

Pamiętaj – dodał z naciskiem.

Po wyjściu Piotra przez chwilę panowała w izbie nieruchawa cisza. Potem Mistrz Rumianek wskazał miejsce na ławie Mateuszowi.

– Słucham cię, paniczu – powiedział. Jaka to sprawa?