Mój przyjaciel król - Józef Hen - ebook + książka

Mój przyjaciel król ebook

Józef Hen

5,0

Opis

 

Fenomenalny zapis królewskich dni, tak pełen barw, zapachów i uczuć, że czujemy, jakbyśmy byli tam, na miejscu ze Stanisławem Augustem, wraz z nim przeżywali tragiczne rozterki, jakbyśmy zasiadali na czwartkowym obiedzie i zapadali się razem w długą noc porozbiorową…

 

Dlaczego zdecydował się włożyć koronę, gdy wszystko krzyczało, że to nie ma sensu? Wiedział i rozumiał, że ograniczenia będą trudne do pokonania. Dlaczego już po roku cała Familia stanęła przeciwko niemu; bo był jednak trochę obcy, inny, może chodziło mu bardziej niż im o przyszłość państwa, narodu, a nie o majątki?

 

I pytanie najważniejsze – jakim był królem w tych czasach upadku Rzeczpospolitej?

 

Mówili, że oddał Polskę Rosji, że nie walczył, nie zrobił nic, by powstrzymać tragedię…

 

A co miał czynić, zabrano mu całą władzę, konfederacje radomska, barska i targowicka pozostawiły go bez realnego wpływu na rządzenie państwem.

 

Jako władca przegrał wszystko, żadne upokorzenie nie zostało mu darowane; czemu więc patrzymy na niego dzisiaj jak na mądrego i przewidującego monarchę? Bo takim był, może najważniejszym królem w naszej historii! Zostawił po sobie światłość, oświecenie przyszło razem z nim, nauka, nowe świata widzenie… Bez niego nie przetrwalibyśmy 125 lat ciemności…

 

 Wspaniała książka, każdy, kto chce zrozumieć wielki upadek, wiek powstań i narodowy romantyzm następnego wieku, musi ją przeczytać.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 717

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

mistrz mistrz mistrz piękna proza i to już wystarczy, przeczytana w papierze dla szacunku tematu.
00

Popularność




Copyright © 2022, Józef Hen.

Autora reprezentuje Agencja Literacka Syndykat Autorów

 

Copyright © 2022, Wydawnictwo MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw

 

ISBN: 978-83-7779-788-4

 

Projekt okładki: Zuzanna Malinowska Studio

Obraz wykorzystany na okładce:

Marcello Bacciarelli – Portret Stanisława Augusta z klepsydrą

Korekta: Dorota Ring

Indeks: MG

 

www.wydawnictwomg.pl

 

[email protected]

 

Skład wersji elektronicznej

Monika Lipiec /Woblink

Do Czytelnika

Kimkolwiek jesteś, Czytelniku, który sięgasz do tego manuskryptu, zapewniam Cię, że znajdziesz w nim wyłącznie prawdę. Będzie to opowieść dramatyczna – nieraz podczas lektury gardło Ci się ściśnie wzruszeniem, a serce napełni współczuciem (jeśli masz serce współczujące i wyobraźnię tkliwą). Ja sam, który odtąd tej pracy będę poświęcać wszystkie swoje wieczory (kiedy domowników ogarnie sen), postaram się powściągnąć własne uczucia i wystrzegać zmyśleń. Wystarczą nam wydarzenia, które naprawdę miały miejsce.

Długo się wahałem. Skąd te wahania – nie wiem. Może czegoś się obawiałem, może objawiła się małoduszność? Ale kiedy wszedłem w siedemdziesiąty szósty rok życia, pomyślałem sobie: nie możesz tego odkładać, trzeba się śpieszyć. Tak, muszę z tym zdążyć, najwyższy czas oddać Jego Królewskiej Mości sprawiedliwość. I któż to uczyni, jeśli nie ja, Gaston Fabre? Miałem zaszczyt być powiernikiem jego myśli i spraw. Żeniłem się z jego kobietami. (Jedna z nich przyrządza mi właśnie wieczerzę). Dzieci z nich zrodzone noszą moje nazwisko. (Dwóch synów służy chwalebnie naszemu cesarzowi). Wykonywałem najbardziej intymne polecenia. Byłem u początków – i byłem u końca.

Wiem, że na samej pamięci polegać mi nie wolno. Otóż wyznam, że od pierwszych chwil naszej znajomości robiłem notatki, przewiozłem je przez wszystkie burze naszego czasu (niektóre zapiski poświadczone przez niego, inne nawet jego ręką uczynione). Mam odpisy listów i protokołów. Zapisane wspomnienia osobistości, które z nim obcowały. Pan Friese – być może, aby oczyścić swoje nadwątlone sumienie – przesłał mi z Petersburga wyjątki z pamiętników, które spisywał pod dyktando króla. (Mam nadzieję, że kopista w pośpiechu nie poczynił za dużo błędów). Jakieś królewskie bruliony przesłał mi sekretnie z Wenecji, gdzie akurat przebywał, młody książę Adam Jerzy Czartoryski. (Korzystam z okazji, żeby mu za to gorąco podziękować). Oczywiście, nie skąpił ani fatygi, ani kopii swojej korespondencji pan Maurice Glayre. Podobnie pan Scipione Piattoli oraz ci wszyscy, którzy, bardzo pomocni, prosili jednak, abym nie wymieniał ich z nazwiska. Księżna marszałkowa Lubomirska, kuzynka króla, pozwoliła mi się odwiedzić w Wiedniu; byłem świadkiem jej starczej rozterki wobec własnych wspomnień: dać upust późnej nienawiści czy raczej gorącej młodzieńczej miłości? Bardzo mi pomogła. Nie zgodziła się za to na spotkanie księżna Izabela Czartoryska: jej odmowny list parskał gniewem. Niewiele straciłem, bo u tej pani prawda nie była najbardziej czczonym domowym bóstwem. Inne damy okazały się bardziej chętne: rychło jednak spostrzegłem, że należy ich wynurzenia przyjmować ostrożnie – bo to albo w ich pamięci coś się przesunęło, albo wizerunek swój w tych opowieściach wedle swojego pragnienia kształtowały. Niektóre dopytywały się chciwie: „A będzie coś o mnie?”. Z księciem Stanisławem Poniatowskim, bratankiem króla, jednym z najbogatszych panów w Europie, spotkałem się we Florencji. Niewiele mi to dało. Był uprzejmy (jak to on), ale podczas rozmowy wymigiwał się ogólnikami. Odniosłem wrażenie, że przygotowuje własne pamiętniki.

Dosyć, pomyślałem wreszcie. Pamiętam, co rzekł mój wuj i protektor Charles de Montesquieu (będzie tu jeszcze o nim mowa): że nie należy wyczerpywać do końca tematu. Lepiej czegoś nie dopowiedzieć i zostawić czytelnikowi sposobność do własnych refleksji.

Najważniejsze, że prawda się przebije. Jestem pewien, że tak się stanie. Potwarcy zamilkną, kiedy dowiedzą się, jak było naprawdę. Chociaż nie, potwarcy znajdą się zawsze, każdy fakt przetłumaczą na swoje – mnie idzie o ludzi dobrej woli. O tych, którzy łakną prawdy. Jeśli nie za mojego życia (którego dni są policzone), to za sto, może dwieście lat dotrze ona do świata. Powierzę te zapiski swojemu wnukowi, a on swojemu wnukowi. Któryś z Fabre’ów je opublikuje.

A więc, jak zaczynał swój tom stary pan de Montaigne (którego wieża wznosi się niedaleko mojej posiadłości), z Bogiem! Do dzieła!

 

SAINT-ÉMILION, 26 LIPCA 1807 ROKU

A oto opowieść.

1

Poznałem go w pierwszych dniach września 1753 roku, w salonie pani Geoffrin na ulicy Saint-Honoré. Była to środa, na pewno, bo pani Maria Teresa Geoffrin uczonych i ludzi pióra przyjmowała w środy. (Poniedziałki miała zarezerwowane dla artystów – nigdy w nich nie uczestniczyłem). Wprowadził mnie tam nie byle kto, bo sam Charles de Montesquieu, mój wuj. Nazywam go wujem raczej dla uproszczenia, bo był jakoś spokrewniony z moją matką – zapewne dalekie kuzynostwo – i kiedy znalazłem się w Paryżu, obiecał, że się mną zajmie. Zauważyłem, że ten wielki człowiek, który dla mnie był opiekuńczym, dobrotliwym wujem, zachowywał się między ludźmi tak, jakby pojęcia nie miał, jakim szacunkiem darzy się go za jego dzieła. Pani Geoffrin jednak dobrze wiedziała, że jest ozdobą jej salonu, on i pogodny encyklopedysta pan d’Alembert (oczywiście, także pan Wolter, jeśli akurat bywał w Paryżu), dlatego i ja cieszyłem się jej względami. To ta wydra (przepraszam za mocne wyrażenie) zwróciła mi uwagę na smukłego, czarnowłosego młodzieńca, najwyraźniej mojego rówieśnika, który właśnie rozprawiał z panem Fontenelle’em, nachylony z szacunkiem nad siedzącym w fotelu starcem. Pan Fontenelle liczył sobie prawie sto lat i pani Geoffrin, która bardzo tę znakomitość ceniła, sadowiła go koło specjalnie sprowadzonego żelaznego piecyka. Teraz ci dwaj, stary autor młodzieńczych Rozmów zmarłych i chłopięcy przybysz z Polski, dyskutowali z ożywieniem i najwidoczniej z upodobaniem. „Zaprzyjaźnij się z nim, Gastonie – radziła pani życzliwie – to ktoś niezwykły, otaczam go opieką, bo to ukochany syn mojego przyjaciela, generała Stanisława Poniatowskiego (przyjaciel! grzecznie powiedziane – w salonach jednak poszeptywano o łączącym niegdyś tych dwoje romansie), pochodzi z kraju opanowanego przez przesądy, twój wuj napisał kiedyś, że Polska to najbardziej zacofany kraj Europy – ale wierz mi, Gastonie, z przesądami czasem całkiem wygodnie się żyje – a zresztą moi Poniatowscy są inni, ojciec i syn, to ludzie światli, czytelnicy tych mędrców, którzy tutaj u mnie bywają”. Tak oto poznaliśmy się z młodym hrabią.

Uważam, że młody pan Poniatowski był całkiem kształtnej budowy, chociaż przede mną narzekał na swoją sylwetkę – moim zdaniem niepotrzebnie, życzyłbym sobie tak wyglądać i poruszać się (był pełnym wdzięku tancerzem), a co do oblicza, cóż, gdybym mógł mieć właśnie takie – co za uroda, nos może trochę nazbyt wydatny, ale te oczy! Jak pląsające czarne ogniki! Żadna kobieta im się nie oprze (szczególnie starsze panie – zawsze miał wokół siebie panie, które narzucały się z opieką). Wydawał mi się bardzo podniecony dopiero co odbytą pogawędką, czytał kiedyś Rozmowy zmarłych, wstrząśnięty ich sceptycyzmem wykłócał się w duchu z autorem, a tu, proszę, spotyka go, choć mocno głuchawego.

– Powtórzył mi – opowiadał mój nowy przyjaciel – co był napisał, że nie ma na świecie niczego, co moglibyśmy przychylnie przyjąć, żadnej wartości, której nie można by podważyć. Powiedziałem mu, że winszuję, bo z tym przekonaniem dożył całkiem ładnego wieku. Roześmiał się. „Bierzesz to zbyt dosłownie, synu. Masz rację, że życiem trzeba się cieszyć. Ale czy myślisz, że można cieszyć się szczęściem, które posiada się bez świadków?” Odpowiedziałem: nie wiem, jeszcze nie byłem szczęśliwy. Potem przypomniał mi, co w swojej książce włożył w usta Moliera. Że może zaręczyć za trwałość swoich dzieł. Dlaczego? Bo „kto chce malować dla nieśmiertelności, winien malować głupców”. Tak jak on, Molier. Bo głupstwo jest nieśmiertelne. Zwierzyłem mu się, że zapamiętałem z jego dzieła, że „najmilszą rzeczą – zacytowałem z pamięci – jest układać projekty i nie doprowadzać niczego do skutku... żadna rzecz nie przechodzi ze sfery wyobraźni w sferę rzeczywistości bez straty”. Ja, powiedziałem, chcę zrealizować swoje projekty. Starzec wyraźnie się uradował, że tak dobrze znam jego dzieło i znowu mnie pocieszał, że nie należy każdego zdania brać literalnie. „Ot, pisze człowiek, mędrkuje – dodał z uśmiechem – a potem czyta to taki miły młodzieniec jak ty, hrabio, i przejmuje się. Nie trzeba, nie trzeba...” – powtarzał. Na to nadeszła pani Geoffrin, żeby mi zwrócić uwagę (po cichu), że męczę starca i przyprowadziła mnie do pana.

Zapytałem hrabiego, jak sobie dawał radę z głuchawym mistrzem, nie wyglądało przecież, aby krzyczał. Och, on na to, mam w tym wprawę, moja babka Izabela Czartoryska, dziś wdowa po kasztelanie wileńskim, cudowna pani, przez matkę z domu Gordon spokrewniona ze Stuartami, córka świetnego poety, Andrzeja Morsztyna, może słyszałeś, to ten Morsztyn, arianin, co uciekł przed sprawiedliwością do Francji, uciekł za króla Jana, którego był wrogiem, z całkiem sporym majątkiem uciekł, ten majątek przypadł Kazimierzowi Czartoryskiemu, z rodu starego, kniaziowskiego, młodzieniec pełen uroku, choć z małym garbem, który umiał odpowiednim strojem osłaniać, wzburzała go ingerencja rosyjska w nasze rządy (inny był niż jego synowie, którzy nauczyli się jakoś te sprawy rozgrywać), otóż ten mój dziadek miał dziewiętnaście lat, kiedy ożenił się z inteligentną, o trzy lata starszą panną Morsztynówną, to właśnie ta babka Izabela dziś jest głuchawa, a ja lubię z nią rozmawiać, i ona ze mną, pochwalę się, że jestem jej ulubieńcem, i to ona, mój Gastonie (czy mogę ci mówić po imieniu?; będzie to dla mnie zaszczyt, odpowiedziałem), więc to ona, Gastonie, otworzyła pierwszy w Warszawie salon polityczny – frankofilski, naturalnie, to pod jej wpływem bracia Czartoryscy, jej synowie, byli tak sfrancuziali, to ten salon dał początek temu, co się dziś w Polsce nazywa Familią, czyli porozumieniu Czartoryskich z Poniatowskimi i różnymi odgałęzieniami rodu, jeśli takie zdarzają się. – Tu uśmiech. – Najczęściej przejściowo.

– Więc przydarzyło ci się być prawnukiem poety?

– Wyobraź sobie. Pisywał bardzo wyrafinowane madrygały miłosne. – Zacytował: – „Twardszaś ty, panno, której łzy me nie złamały / Nad żelazo, dyjament, twardy dąb i skały”. (Lata minęły, zanim ja, Gaskończyk, mogłem wyrecytować te dwie linijki wiersza). – U nas w domu mało się o panu poecie mówiło. Chyba że babka. Ja nie odziedziczyłem po nim żadnych zdolności.

– Naprawdę nie pisałeś wierszy? – zdziwiłem się, bo dokoła wszyscy zabawiali się rymami, nawet cyniczny, oschły książę de Choiseul, minister spraw zagranicznych.

– Mam to za sobą – przyznał się, zawstydzony, jak do słabości. – Były sobie takie trzy panienki, a ja gotów w każdej się zakochać. Poddałem się i układałem pełne uczuć rymy. – Zaśmiał się. – Nie bardzo wiedziałem do której. Myślę, że do jakiegoś wyobrażenia kobiety w ogóle. Naraz spostrzegłem, że te wiersze są bardzo kiepskie. I odtąd wolę czytać dobrą poezję, niż tworzyć złą.

Ja mówiłem mało, on więcej, właściwie usta mu się nie zamykały – jakby dawał upust słowom, które długo w sobie dusił. Rozumiałem, że mi ufa, co mi pochlebiało. Wciąż czułem się skrępowany. Ktoś niezwykły – powiedziała o nim władczyni salonu. Dlaczego niezwykły? Ja, jego rówieśnik, czułem się całkiem zwyczajny, znałem granice swoich możliwości. Fabre to niezłe nazwisko, ale zgódźmy się – mimo pokrewieństwa z rodem Montesquieu – to nie to, co Rohanowie, Richelieu czy de Foix. On przywiózł ze sobą listy polecające do książąt krwi, wodzów i ministrów. Otwierały się przed nim najszacowniejsze wrota. Zaciekawiło mnie więc, jak widzi swoją przyszłość, zapytałem go o to wprost:

– Czy masz, hrabio (wpadł mi w słowo: Mów mi „Staś”), więc czy masz dla siebie jakieś szczególne plany?

– Tak – odpowiedział. – Mam.

– Jakie, wolno wiedzieć?

– Będę królem.

– No i jak ci się spodobał mój protegowany? – zapytała mnie później zazdrosna o wszystko i wszystkich megiera (zazdrość i próżność – to są choroby naszego stulecia), podczas gdy ja kątem oka obserwowałem, jak wuj Charles zaszczyca polskiego hrabicza rozmową, uprzejmie głową kiwa, jakby ten żółtodziób miał mu coś interesującego do powiedzenia, a nawet raz się roześmiał. – Tak, spodobał mi się, jest miły i ma świetne maniery, zdaje się, że bardzo wykształcony, trochę, jak na mój gust, za bardzo (pani Geoffrin uśmiechnęła się wyrozumiale – trzeba jej przyznać, że okazywała wiele pobłażania młodym ludziom), jest bezpośredni i ujmujący w rozmowie, chociaż niewolny od zahamowań. A jednak trochę dziwny – zakończyłem. – Dlaczego dziwny? – obruszyła się Madame. – Pytałem go, jakie ma zamiary, odpowiedział: będę królem. – Bo będzie! – na to pani Geoffrin z niezachwianą pewnością. – Jest przewidziany. Chociaż... – Co chociaż? – Ja bym mu odradzała. – Przewidziany? Kto go przewiduje? Jaki dwór? Petersburg? Berlin? A może Paryż? – Jego ojciec – odpowiedziała. – I wujowie Czartoryscy.

Zrozumiałem, że lepiej nie przedłużać tej rozmowy. Tym bardziej że pan de Montesquieu klasnął w dłonie, zapowiadając, że odśpiewa nam pieśń własnej kompozycji ułożoną w hołdzie dla pani de La Vallière (jest to żona bratanka słynnej metresy Ludwika XIV). Widziałem, że wprawiło to mojego polskiego przyjaciela w zakłopotanie – Montesquieu śpiewający publicznie! nie, to niepoważne! Nie wiedział wtedy jeszcze, jako nowicjusz, że salon nie służy do zasadniczych rozmów, potrzebne tu są inne walory, filozofię uprawia się za biurkiem, a nie nadskakując damom.

– A jednak coś z niego wycisnąłem – szepnął mi, kiedy przebrzmiały oklaski po odśpiewanej głębokim basem pieśni. – Powiedział mi: „Uprzedzam pana: lud bardziej zna i kocha, i broni swoich obyczajów niż swoich praw. Z tym możecie w Polsce mieć kłopot. Więc pan chce, żeby w Polsce było jak w Holandii? Wciąż powtarzam, że nie istnieje zespół wartości jednakowo odpowiedni dla wszystkich”. Ja na to: panie prezydencie, to może być dobre usprawiedliwienie dla tych, którzy nie chcą niczego zmieniać. Kiwnął głową. Nie chodzi o to, dodałem, żeby Polska stała się Holandią, chodzi o kierunek, w którym ma iść. Znowu kiwnął głową. Gastonie, Gastonie – Staś najwyraźniej triumfował – zdaje się, że on mnie zrozumiał! Ach, ojciec byłby taki zadowolony. Zresztą, oni się znają z panem de Montesquieu.

Jego ojciec! Wiele się o nim dowiedziałem. Co za postać! Kondotier, awanturnik, zdobywca serc, wojownik, dyplomata, publicysta, mędrzec – co chcecie! I dobry, czuły, przewidujący ojciec. Plotki, że niejasnego pochodzenia. Że ten syn Franciszka Poniatowskiego, herbu Ciołek, naprawdę był synem księcia Michała Sapiehy z jakąś żydowską arendarzówną. Moim zdaniem bzdura. Ale bzdura, która wciąż wzbogacała kalumnie, ilekroć pan Stanisław (a później jego syn) osiągał jakiś nowy szczebel kariery. Jest prawdą, że śniadolicy, niezwykle uzdolniony chłopiec – czyli Stanisław Poniatowski ojciec – cieszył się protekcją Sapiehów. Ale przecież tak bywa u możnych, że biorą pod swoje skrzydła dobrze zapowiadającą się młodość. Akurat ci nie stracili na tym – odwdzięczył im się później, zabiegając u Karola XII o względy dla pokonanego rodu. Po przeróżnych przygodach wojennych u boku generała Michała Sapiehy ożenił się Poniatowski ze starą, bogatą wdową – po Ogińskim. Małżeństwo było nieudane, ale pan Poniatowski mógł teraz rozwinąć skrzydła do lotu na miarę swoich ambicji. Opowiedział się za swojskim Stanisławem Leszczyńskim przeciw Sasowi Augustowi II, którego wspierał car Rosji, bił się u boku Karola XII, zaprzyjaźnił się ze szwedzkim królem, był z nim w 1709 pod Połtawą, a po klęsce, którą im zadał Piotr Pierwszy, to on pomógł Karolowi XII ratować się z opresji, razem przebili się do Benderu. Poniatowski wyruszył z misją do Stambułu, w którym ośmielił się przeciwstawić samemu wielkiemu wezyrowi. Dyplomata rosyjski Tołstoj ofiarował mu ogromne pieniądze za przejście na stronę carską, rangę generalską i tysiące „dusz” na Ukrainie. Nic z tego: Poniatowski ojciec był przebiegły, potrafił być bezwzględny, ale był honorowy; miał swój własny dekalog postępowania.

Przedostał się do Europy – najpierw był Amsterdam, potem Paryż. Błyszczał tu między rokiem 1716 a 1717. Stał się atrakcją salonów, ulubieńcem dam. Oczarował młodego Woltera, który później, w 1741 roku, poświęci mu trochę miejsca w swoim dziele o Karolu XII i napomknie, że wszystko, co generał Poniatowski przedsięwziął, czynił „ze szczęściem”. (Jego syn, Staś, uzna to wyrażenie za niestosowne i cytując w mowie pogrzebowej Woltera, zamieni słowo bonheur – szczęście na honneur – honor. Sam bohater, mimo że współpracował ze znakomitym autorem, opublikuje po francusku Uwagi polskiego pana, prostujące zawarte w dziele Woltera nieścisłości). Jest rok 1719, Karol XII nie żyje, lojalny dotąd Poniatowski nie ma żadnych zobowiązań, czas wracać do Polski, ale nie od razu, trzeba się rozejrzeć po świecie, zawadzić o Drezno, gdzie wręczy Augustowi II cenny dokument, stary dyplom elekcyjny (niegdyś oddany przez Sasa zwycięskiemu Karolowi XII na znak rezygnacji) – wreszcie, nie bez przygód (był uwięziony w Danii jako agent wroga) uwalnia się oficjalnie od służby szwedzkiej (zawsze honorowy!), po czym widzimy go w Berlinie w towarzystwie młodego księcia Michała Czartoryskiego. Od tego się zaczęło! Bo książę Michał, zapewne oczarowany awanturniczym generałem (który ma już 44 lata), mówi: daję ci moją siostrę Konstancję. Rodzice może trochę sarkali – czy to nie mezalians? – ale Stanisław Poniatowski to jednak bohater. A przy tym związany z Flemmingiem, który rządzi u Sasa w Dreźnie. Do tego panna Konstancja – o dwadzieścia lat młodsza, córka jednego z najmajętniejszych wielmoży w Polsce – zakochana. Pani Poniatowska (primo voto Ogińska) godzi się na rozwód (w Polsce magnaci nie mają kłopotów z rozwodami) – i oto we wrześniu 1720 ślub, który, choć cichy, jest teraz ze względu na potomka, przyszłego króla, wydarzeniem historycznym. Była to miłość, obustronna gorąca miłość (którą poświadczają jego czule, pisane po polsku listy), a potem szczęśliwe życie rodzinne. Nie obeszło się bez nowych przygód militarnych, bo Stanisław Poniatowski, szanując stare zobowiązania, po śmierci Augusta II po raz wtóry – teraz wraz ze swym teściem Kazimierzem Czartoryskim – wiąże się z Leszczyńskim przeciw kandydatowi Sasowi (tym razem będzie to August III). Kończy się to wkroczeniem trzydziestotysięcznej armii rosyjskiej i opuszczeniem Leszczyńskiego przez szlachtę; Poniatowscy z dziećmi i Kazimierz Czartoryski chronią się do Gdańska, w którym pani Konstancja przebywa, często samotnie, lat siedem. Rodzi w tym czasie stęsknionemu mężowi-obieżyświatowi dwóch najmłodszych synów, Andrzeja i Michała. Familianci, zwolennicy reform, których widzą konieczność – najśmielszym wizjonerem przemian był ojciec mojego przyjaciela – przyjęli w końcu do wiadomości, że od 1717 roku, od sejmu zwanego „Niemym”, czyli od kiedy gwarantem dynastii saskiej są wojska rosyjskie, popieranie starego „Łasa” to mrzonka. Powoli, nie bez zahamowań i przeróżnych zwrotów (szczególnie ze strony bardziej pysznego księcia Michała), Czartoryscy odbudowują swoją pozycję przy dworze, na czym i Dreznu zależało. Książę August, młodszy brat Michała, zostaje wojewodą ruskim, Poniatowski – mazowieckim, książę Michał – na razie – podkanclerzym litewskim. I cóż czyni nasz bohater generał? Uważa, że będzie rzeczą właściwą zawiadomić o tej przemianie podstarzałego króla, wiecznego pretendenta. Wybiera się do Luneville, gdzie opasły Stanisław Leszczyński teraz rezyduje jako król Lotaryngii (z łaski naszego Ludwika XV swojego teścia). Wasza Królewska Mość raczy wybaczyć, wycofujemy się z opozycji, dobro ojczyzny wymaga i tak dalej. Wygląda na to, że król Leszczyński nie bardzo się przejął, „najgorsze w tym było to – opowiadał później pan Poniatowski w wąskim kręgu – że kazał mi słuchać mszy, był akurat Wielki Tydzień, sześć mszy dziennie, panowie, Pan Bóg musiał się bardzo dziwić, bo wie, że tyle to ja wysłuchuję w ciągu roku”. Wolterowi ta bigoteria nie przeszkadzała korzystać z gościny u króla Lotaryngii, ale wolterianinowi Poniatowskiemu, który spodziewał się po pretendencie dysput politycznych, to przeszkadzało.

I znowu Paryż, i jeszcze większe powodzenie bohatera u dam (a liczy sobie już lat ponad sześćdziesiąt!), wręcz oszałamiające, tym razem podbita została sama pani Marie-Thérèse Geoffrin, która za dwa lata otworzy salon przy ulicy Saint-Honoré (obok domu, z którego okien zerkają na przechodniów wszetecznice), i stanie się potęgą, zwłaszcza po śmierci pani de Tencin, kiedy opustoszeje współzawodniczący z nią salon. Dzisiaj pani Geoffrin zajmuje się Poniatowskim – synem, który nazywa ją „mamuśką”. „Mamusiek”, jak się zorientowałem, musiało być w życiu hrabicza więcej, pięknooki młodzieniec budził tkliwe uczucia u szlachetnych i pełnych zapału dydaktycznego dam (nie zawsze okazywanego własnym potomkom), na przykład opiekunka z Drezna, przyjaciółka pani Konstancji z lat szkolnych, hrabianka Maria-Anna Kolovrat, obecnie hrabina Brühl, żona wszechwładnego ministra na dworze Augusta III – ileż tkliwości dla Stasia miała, jak się o niego troszczyła – wszystko, by dogodzić swojej najdroższej przyjaciółce Konstancji – i lektury mu dobierała, i zdawać sprawę z nich żądała (co było, jak mi wyznał, niezłym dla umysłu ćwiczeniem), i nie jest wykluczone, że w zapale pedagogicznym uczyła Stasia sztuki miłości.

List polecający do hrabiny de Brancas (zwanej „Wielką” z powodu ogromnego wzrostu, który nie powinien dziwić, przecież to córka Augusta Mocnego) wprowadził go do Wersalu. Często u pani de Brancas obiadował; była skarbnicą anegdot z dworu Ludwika XIV („Czy wiesz, chłopcze, kto zrobił diuka Akwitanii? – spytała raz obcesowo. – Otóż nie zgadniesz: święty Franciszek Ksawery!”). Brühlowa zamęczała ją żądaniami, by opisywała zachowanie „syneczka”. Z listu pani de Brancas (do którego udało mi się dotrzeć): „(...) ten dzieciak, którego raczyła mi pani powierzyć... jest tak błyskotliwy, że moja pomoc jest mu właściwie niepotrzebna (...) żadna wyrażona o nim pochwała nie zabrzmi przesadnie, nie widziałam nigdy cudzoziemca (...), który by tyle umiał wynieść pożytku z podróży”. Wszystko ten młody człowiek wie o Polsce i sąsiadach, wszystkim się interesuje, zdobyczami naukowymi, administracją, a także wojskowością i wojną. „Zna naszą historię – zachwyca się dalej pani «Wielka» – zna anegdoty o każdym panowaniu, konwersacja z nim jest przemiła i daleko wyższa od większości Francuzów”. I dalej: „(...) jak słyszę, nasze młode i piękne panie oceniają, że umie się podobać, i że na tym polu odnosi duże sukcesy”. Po tym liście hrabina Brühl zrobiła się odrobinę zazdrosna. I nic dziwnego, że i druga „mamuśka”, czyli pani Geoffrin, była o niego także zazdrosna. Nie zapraszała go w poniedziałki, kiedy bywali u niej artyści. Jego co prawda interesowało wszystko (co tak podbiło panią de Brancas), ale najbardziej pochłaniała go sztuka – i od niej właśnie Madame go odcinała. (Inna rzecz, że udało mu się odwiedzić kilku mistrzów w pracowniach). Podobno, jak ktoś mi szepnął w zaufaniu, wolała nie mieć go na spotkaniach z artystami, bo zdarzały jej się kompromitujące pomyłki, z których się podśmiewano, lepiej więc, żeby Staś nie był tego świadkiem. Dawała mu chętnie lekcje obłudy towarzyskiej, do której mój przyszły przyjaciel, niby drugi molierowski Alcest, ten z Mizantropa, nie bardzo był zdolny. Raziła go frywolność języka znakomitych dam, często o bogatej przeszłości. Pani de Charolais, księżniczka krwi, którą z tej racji nazywano po prostu „Mademoiselle”, zwróciła się do niego, kiedy pośniadawszy, wyszli do ogrodu: „Mój panie, przynieś mi, proszę, moją cipkę”. Oszołomiony, najpierw udał, że nie słyszy. Ona powtórzyła: „Przynieś mi moją cipę”. Żartuje sobie ze mnie, pomyślał, i odpowiedział elegancko: „Wydawało mi się, że nosi ją pani zawsze ze sobą”. Usłyszał wybuch śmiechu: chodziło o poduszkę, którą ta dama, wychodząc do ogrodu, przypinała sobie do tylnej części ciała. Może ta anegdota sprawiła, że pan Rulhière, zawsze mu nieżyczliwy (zresztą nieźle opłacany przez jego wrogów), uznał, że uda mu się przekonać nas, iż Staś budził w salonach chichoty. Nic podobnego. Młody baron de Bezenval przedstawił go swemu dowódcy, księciu Richelieu, ten z kolei przedstawił go królowi, który swoim zwyczajem nic nie powiedział, skłonił tylko głowę; potem odbyła się rozmowa z królową Marią. Stęskniona za Polską córka Leszczyńskiego przyjęła Stasia wylewnie, prosiła, żeby mówił do niej po polsku. (Staś słyszał, że kiedy do króla Lotaryngii dotarła wiadomość, że młodociany Ludwik XV chce się ożenić z Marią, najpierw zemdlał z wrażenia w karecie, potem zawołał: „Córko, klęknijmy na murawie i podziękujmy Bogu!”. „Ojcze – spytała – czy wracamy do Polski? Będziesz królem?” „Lepiej, córko! Będziesz królową Francji!”). Siostra barona de Bezenval, więc osoba młoda (chociaż już owdowiała), urodziwa markiza de Broglie, darzyła swego dalekiego kuzyna Stasia szczególnymi względami, a trzeba wiedzieć, że w jej domu przyjmowano osoby tylko najbardziej szacowne. Staś wrastał w Paryż znakomicie, wyuczał go się szybko (chociaż polubił dopiero po latach, z oddalenia) i to tak szybko, że czujna pani Geoffrin doradziła mu kiedyś, żeby nie za bardzo okazywał swoją „paryskość”. „Trzeba im pozwolić dłużej odczuwać swoją wyższość – radziła doświadczona kobieta – im potrzebny jest «Prostaczek», którego powoli ucywilizują, wtedy będą zadowoleni z siebie i mogą cię za to polubić”. Chyba miała rację. Pewna dama, kiedy jej przedstawiono cudzoziemca, zawołała: „Ależ to niepodobna! To chodzi zupełnie po ludzku ubrane!”.

Konstancja z Czartoryskich Poniatowska – matka Stanisława Augusta

Znajomość życia i umiejętność wyciągania wniosków – uważa mój nowy przyjaciel – pani Geoffrin na pewno ma, skoro, będąc niskiego stanu, wyniosła się tak wysoko. To nie chroni jej przed stałym konfliktem z własną córką, margrabiną de La Ferté-Imbault (rodzinne stosunki podlegają własnym prawom), w jej obecności staje się, według określenia „synusia”, wściekłą zawieruchą. A on lubi tę córkę (pod warunkiem że jest bez matki), dobrą, miłą, trochę przygłuchą i gadatliwą, która ze swojego gadulstwa sama żartuje. Może tego właśnie matka nie może znieść – zauważyłem – może idzie o prawo do gadulstwa.

Stanisław narzeka czasem przede mną na paplaninę moich rodaków, są bardzo nieuważni w rozmowie, zapytują cię o coś, a odpowiedzi już nie wysłuchają. Kobiety wydają mu się ciekawsze. Stare damy wręcz fascynujące. Książę Orleański ma mojego przyjaciela niemal za kompana. Słynny d’Alembert parodiuje dla niego komików włoskich. Latour zaprasza go do swojej pracowni. Bywa na obiadach u prezesa akademii, pana Henault. Kiedy bąknął coś przed panią Geoffrin krytycznie o jego dziele, ona prawie wrzasnęła: „Przestań, jak śmiesz, ty, smarkacz!”. „Mamuśku – na to mój Staś – ja to dzieło czytałem!” „Wiesz, kto to jest pan Henault? Zdajesz sobie sprawę?” „Wiem. Stary nudziarz”. Madame jeszcze długo warczała.

Mnie się to jednak w nim podobało. Jestem Gaskończykiem i imponowało mi, że potrafił mieć do tego „najlepszego towarzystwa paryskiego” stosunek kogoś z zewnątrz (tak jak ja), że był ironiczny, a czasem i zbuntowany. Widział snobizm, sztuczność, próżność i pychę bez usprawiedliwienia. Spojrzenie nie tyle z dołu, ile z boku. Imponująco trzeźwe.

Serdecznie, z otwartymi ramionami, w obecności córki i pani de Brancas, przywitał go sędziwy marszałek de Noailles: Ach, jakże lubimy się z twoim ojcem, mój synu, ale powiedz – mówi! – bądź ze mną szczery, powiedz, skoro przejechałeś całą Europę, co w tych krajach, w których przebywałeś, sądzą o francuskich ministrach, tylko szczerze, proszę. Młody Polak nie przeczuwał katastrofy. Niemcy, Francuzi, Holendrzy – mówił – powiadają, że gdyby polityką zagraniczną Francji wciąż dyrygował marszałek de Noailles, mieliby do niej zaufanie, bo jest to, jak mówią Anglicy, a real gentleman. Słyszałem też – dodał – że podobnie wyrażają się o markizie de Puisieux. Na to pan marszałek coś zamruczał, wstał i – ku osłupieniu Stasia – opuścił salon. „Panie Poniatowski – powiedziała córka marszałka – przecież to wyglądało tak, jakby pan porównał pana do lokaja; pan de Puisieux wszystko, co osiągnął, zawdzięcza marszałkowi, mojemu ojcu”. Pani Geoffrin, kiedy się dowiedziała o incydencie, o mało nie wydrapała „synusiowi” oczu. „Naucz się tego, ty głupi łbie – wrzeszczała – że kiedy ktoś zapytuje, co o nim mówią, to znaczy, że chce, żebyś go chwalił i tylko jego!”

(Sporo lat później mój przyjaciel, już wtedy król, tak to skomentował: „Nauczył mnie ten incydent, jak i wiele innych, czegoś innego: że zbyt świetny początek bywa zazwyczaj zapowiedzią nieuniknionej klęski”. I dodał: „Tylko szczerze, mój synu, tylko szczerze”, parodiując bardzo udatnie pana de Noailles).

To wtedy zacząłem coś notować. Zachowywałem się jak historiograf-amator, chociaż nie mogłem przewidzieć, czy te notatki będą miały kiedykolwiek wartość. Wuj Charles pochwalił: – Tak, zapisuj, w końcu dotyczą te spotkania najpierwszych ludzi Paryża. Włożyłem te papiery do kartonowej teczki, na której wypisałem kolorową kredą duże inicjały: „S.P.”. Kto wie, może jakiś mój wnuk czy prawnuk zechce się nią posłużyć.

2

– Szczerze mówiąc, nie miałem prawdziwego dzieciństwa – zwierzył się któregoś dnia.

Nastawiłem uszu. Ale on zaraz dodał:

– Gastonie, proszę cię, zapomnij o tej skardze. Nie, nie zapomnę, obiecałem sobie. – Jestem już tym wszystkim trochę zmęczony. Służba publiczna – najchętniej bym z takiej przyszłości zrezygnował. Ale ojciec na mnie liczy. Tyle razy wyłuszczał mi, co trzeba u nas zmienić, że przebudzony w nocy mógłbym cały ten program powtórzyć jak pacierz.

Wracaliśmy wynajętą kolaską z wizyty u księcia G., osobistości, która przed laty przyprawiała zależnych o drżenie. Przyjął nas, siedząc w fotelu w kobiecych szatach, z damskim czepcem na głowie, uszminkowany i uróżowany, nawet czarnego pieprzyka na policzku nie brakło, haftował jakieś kolorowe kwiaty na tamburze, który opierał na kolanach. Można sobie wyobrazić, jak Staś się czuł, widząc w takim przebraniu męża, o którym tyle słyszał. Udał, oczywiście, że wszystko jest zgodne z naturą. To wielki człowiek poruszył ten temat: „Szczęśliwy jestem, drogi hrabio, tylko w tych szatach. Żałuję jeno, że tak późno dowiedziałem się, że w duszy jestem kobietą. Robię, co mogę. Teraz jestem w ciąży, dlatego zachowuję ostrożność, wkrótce nastąpi rozwiązanie. Ale czasem odczuwam osamotnienie. Z kim rozprawiać? – Westchnął. – Nie ma już prawdziwych kobiet”. Kiedy wychodziliśmy z pałacu księcia G., Staś podzielił się refleksją: „Największa korzyść z podróży za granicą jest ta, że stykasz się z różnymi niezwykłościami i uczysz się niczemu nie dziwić”.

Wydawało mi się, że zmieniliśmy temat, koniec zwierzeń, ale nie, mój nowy przyjaciel podjął go ponownie:

– Nie wiem też, co to szkolna ława.

To matka, zachwycona swoim Stasiem, przeznaczając syna ku wielkiej przyszłości, odgradzała go od rówieśników – nie daj Boże, ktoś by się jeszcze z nim spoufalił, a to mogłoby być krępujące później, kiedy będzie na wysokim stanowisku. Rósł więc zamknięty w sobie, melancholijny, przez co mógł się wydawać wyniosły. I rzeczywiście, przyznawał z uśmiechem, nikt, kto nie był na miarę Arystydesa czy Katona co najmniej, nie liczył się.

Miał lat dwanaście, kiedy zaczął przeżywać wątpliwości teologiczne. Dotyczyły głównie problemu wolnej woli i predestynacji. – Byłem wtedy absolutnym sceptykiem – powiedział. Wydobyli go z tego preceptorzy teatyni, wykształceni, światli, z poczuciem humoru. To oni zaszczepili mu zamiłowanie do teatru, muzyki (choć słuch miał nienadzwyczajny) i do sztuk pięknych. Portaluppi – to nazwisko powtarzało się w jego wynurzeniach. Spowiednik, ojciec Piotr Śliwicki (którego miałem okazję później poznać, bo został przy Stanisławie w tej roli do końca), zaalarmowany przez panią Konstancję, poradził: „Zostawmy to czasowi”. Poza tym nauki raczej solidne: geometrii na przykład uczył go późniejszy profesor w Tybindze, zapomniałem nazwiska. Nauki logiki podjął się Hermann Karl Kayserling, sławny z uczoności Kurlandczyk, dyplomata rosyjski, który przedtem wykładał w Królewcu. „To geniusz sylogizmu”, mawiał o swoim uczniu. Zaś ojciec Allaire, też nie byle kto, nauczał trzynastoletniego chłopca dobrej łaciny i literatury francuskiej. Nie było to trudne, bo Familia, głównie dzięki babci z Morsztynów, była, jak wiadomo, sfrancuziała i czytająca. Pani Konstancja przechowywała z pietyzmem brulion z łacińskimi wypracowaniami, które Stasiowi zadawano. (Miałem go w ręku! Prace z retoryki cycerońskiej. Jakieś kompozycje oracji politycznych. Podziękowania dla rodziców. Wydaje mi się, że łacina czysta i elegancka). Przetłumaczył też z angielskiego na francuski kilka scenek z Juliusza Cezara Szekspira. Czy to nie zastanawiające? To sztuka, która pokazuje, jak łatwo tłum ulega demagogowi, jak uwiedziony wymową przerzuca swoje przywiązanie na drugą stronę. Dla przyszłego króla – obraz deprymujący. Miałem w ręku tłumaczenie Stasia, wydało mi się lepsze, bardziej w duchu szekspirowskim niż to, co wyczynia pan Wolter, który tłumacząc niesfornego Anglika, przerabia go na swoją modłę, z czego robi się mdłe nudziarstwo.

Ci Poniatowscy i Czartoryscy byli zbudowani z solidnego materiału, pani Konstancja na przykład rodziła osiem razy i żadne z jej dzieci nie zmarło w niemowlęctwie. Stanisław urodził się w Wołczynie, w styczniu 1732 roku, miał trzech braci starszych – Kazimierza, Franciszka i Aleksandra – i dwie siostry, obie pełne temperamentu, wykształcone, szczególnie ta starsza, Ludwika, miłośniczka malarstwa, i obie bardzo przywiązane do ślicznego braciszka. Czas był niespokojny, ojciec, wyjątkowo wraz z Potockimi, chwilowymi sprzymierzeńcami przeciw Sasom, popierał, jak już wspominałem, swojskiego kandydata, Stanisława Leszczyńskiego, a kiedy wojska rosyjskie zaczęły dyktować rządy, nie opuścił polskiego elekta, wycofał się z nim do Gdańska, zabrawszy ze sobą rodzinę. Dni mijały, generał Poniatowski zaczął rozmowy z nowym królem, Augustem III, i wtedy Potoccy wykrzyknęli: „Ciołek zdradził!” – i, mszcząc się, porwali dwuletniego Stasia do Kamieńca Podolskiego. (Mój przyjaciel pamięta tylko tyle, że wybuchła w twierdzy zaraza i wywieziono zakładników na wieś). Życie ma jednak swoje prawa, Leszczyński wrócił do swojej Lotaryngii, Józef Potocki pogodził się z Sasem i odesłał Stasia-zakładniczka do mamy, do Gdańska. Wypada więc odnotować, że matka-katoliczka (choć pochodzenia ariańskiego) zatrudniła do nauczania chłopca pana Gottfrieda Loenglicha, luteranina, osobistość w Gdańsku szanowaną. Jednakże jako niezachwiana patriotka, postanowiła Stasia wychować w polskim stylu: sprawiła mu kontusik i podgoliła głowę.

Miał siedem lat, kiedy ojciec uznał, że jest spokojnie, wszyscy wszystkim wybaczyli, życie polityczne toczy się po staremu, to znaczy jest wyraźnie wytyczony podział na „partie” polityczne: partię Czartoryskich (z Poniatowskimi) i partię Potockich (z Radziwiłłami, Rzewuskimi, Mniszchami i tak dalej). A skoro jest spokój, to pani Konstancja z dziećmi (było ich już ośmioro) powinna być przy mężu, w Warszawie. Babka Izabela, kasztelanowa wileńska – paryżanka, jak wiadomo – przeraziła się na widok małego Stasia: cóż to za tatarski stwór! Ma mi się ubierać jak wszystkie dzieci w Europie! Pani Konstancja się poddała, sprowadzono dla Stasia ubranko z Drezna. – Odtąd nigdy, powtarzam, nigdy, nie włożyłem kontusza i żupana, nigdy też nie ogoliłem głowy – kończył opowieść. Ton bardzo stanowczy, przywiązywał widać do tego faktu istotne znaczenie.

Zajmę się radą Familii. Kto ją stanowił? Tych czworo: Michał i August książęta Czartoryscy, ich siostra Konstancja, jej mąż Stanisław Poniatowski, wojewoda mazowiecki (a wkrótce kasztelan krakowski, a więc tytularnie „pierwszy pan Rzeczypospolitej”). Zgadzali się co do jednego: że bez reform Rzeczpospolita nigdy nie wydobędzie się ze zniewolenia, w jakim się znalazła, tyle że książęta Czartoryscy, wielcy praktycy, byli ostrożniejsi – przede wszystkim trzeba uzyskać mocną pozycję – przy dworze, naturalnie – siostrę raziło ich kunktatorstwo, była bardziej radykalna (jak to kobieta), mniej ustępliwa, mniej skłonna do wybaczania. Mąż – doświadczony, trzeźwy, spokojny. Wciąż powtarzał, że bez zreformowania wojska nic się tu nie zrobi, od tego trzeba zacząć – żeby coś znaczyć, trzeba mieć siłę. (Zauważyłem, że Staś podziela ten pogląd). Opublikował w 1744 roku List ziemianina do pewnego przyjaciela z inszego województwa, traktat polityczny, w którym powoływał się na Anglię, Holandię, Wenecję i Szwajcarię. Nikt przed nim nie wystąpił przeciw liberum veto, nikt nie podważał wolności szlacheckiej. Domagał się opieki nad miastami, krzyczał o tolerancję religijną (tolerancję – nie równouprawnienie), postulował reformę skarbu, podatków, zawieszenie prawa veta w sejmie, tajne głosowanie podczas elekcji, a przede wszystkim zaciągi do wojska, przede wszystkim to. Pani Konstancja dodawała ducha mężowi w tej właśnie sprawie, ale bracia Czartoryscy wykazywali rezerwę. „A zresztą, czy to od nas zależy?” To prawda, Polska zobowiązała się nie mieć wojska więcej niż 18 000 – no i cóż, mamy pokój, wokół nas wojny, a my rozbrojeni, ale neutralni i korzystamy na tym, sprzedajemy wojującym zboże, konie, uprząż, bydło. Bogacimy się. Podczas narad – opowiadał Staś – pierwszy zabierał głos książę Michał, to on był tym mężem stanu, który nakreślał ogólną sytuację i proponował środki; książę August dokonywał wyboru; moja matka podejmowała decyzje; a wykonywał ojciec. Dlaczego on? Bo był naturą bardziej czynną. Bo miał silny charakter. Bo był bardziej lubiany i popularny.

(Zaglądam do teczki „S.P.”, do notatek; wydaje mi się, że najwyższy czas, by powiedzieć coś więcej o wujach).

Zacznę od młodszego, od księcia Augusta. A to dlatego, że kiedy poznałem Stanisława, uważał tego wuja za najwybitniejszego człowieka w Polsce. Jego siostra Konstancja, matka Stasia, nie była bratem tak rozentuzjazmowana, opowiadała synowi, że August był nieznośnym, cholerycznym dzieciakiem, ale w pewnym wieku, miał wtedy lat dwanaście, inteligentny chłopiec zrozumiał, że musi nad sobą panować. Kiedy skończył lat szesnaście, wypuścił się za granicę pod kuratelą starszego o rok Michała. Świetnie udawał podziw i uległość wobec brata, zrzędziła pani Konstancja, wszystkich zmylił, aż wreszcie dotarli do Malty, tam pokazał rogi, uciekł do joannitów i kilka lat żeglował w maltańskiej flocie. Znudziło mu się to, zaciągnął się do armii austriackiej na front turecki, wojował pod rozkazami sławnego księcia Eugeniusza Sabaudzkiego. (Według wuja, opowiadał Staś, poza polem bitwy był to człowiek zupełnie nieciekawy). W Wiedniu August stał się ulubieńcem osobistości płci obojga, zaprzyjaźnił się z jednym ze Starhembergów. Mianowano go pułkownikiem i zanosiło się na dużą karierę. Nagle wszystko się urwało, wuj przestał awansować: naraził się księciu Sabaudzkiemu (skrytykował jego nadskakiwanie leciwym damom) – a książę nie przebaczał. Konstancja namówiła brata do powrotu do kraju, do którego długo nie mógł się przyzwyczaić.

Stało się, że piękna Maria-Zofia Denhoffowa, dziedziczka wielkiej fortuny rodowej (po Sieniawskich), nagle owdowiała. Tłum magnatów odnalazł w sobie „najtkliwsze żądze” – do niej i do jej majątku. Był między zalotnikami Jan Klemens Gryf-Branicki (późniejszy hetman i szwagier mojego przyjaciela), był Franciszek Salezy Potocki (nic dziwnego, że ten krwisty magnat, później ojciec złej pamięci Szczęsnego, tak wściekle nienawidził Czartoryskich i Stasia), było bez liku Tarłów. Książę August, wciąż w kawalerskim stanie, a z przekroczoną trzydziestką, też ruszył w zaloty. Denhoffowa nie chciała zamążpójścia. Ale panowie myśleli o tym inaczej, doszło do pojedynku: Franciszek Karol Tarło rzucił wyzwanie księciu Augustowi. Spotkali się o świcie w lasku, w Jeziornie pod Warszawą, pułkownik Czartoryski i zapalczywy magnat. Tarło wystrzelił dwa razy – pułkownik wciąż stał nietrafiony. Podniósł pistolet – i nie wystrzelił. „Nie chcę pana brata zabijać”. Rycerskie zachowanie zrobiło na Marii-Zofii wrażenie. Jeszcze przez trzy lata się wahała, wreszcie uległa – a był już czas, bo i ona przekroczyła trzydziestkę. W ten sposób wuj August został jednym z najmajętniejszych ludzi w Polsce i w Europie. Maria-Zofia serdecznie nie znosiła swojej szwagierki Konstancji Poniatowskiej i tej niechęci przypisuje Stanisław zmienność uczuć wuja wobec siebie.

I gdzież się podział marynarz i pułkownik, łowca przygód? Z oddalenia Stanisław oceni, że wuj polubił wygodne życie, działania wolał przerzucać na innych, którym potem zazdrościł zdobyczy. Motłochem sarmackim pogardzał, miał się za kogoś lepszego, nie bez podstaw. Inteligentny, przenikliwy, wymawiał się od odpowiedzialności, utyskując na swoje lenistwo. Prawie zawsze umiał się tak urządzić, że proszono go o to, czego najgoręcej pragnął – opowiadał Stanisław (po latach, kiedy już wydobył się spod czaru wuja Augusta). Wypracował sobie opinię umiarkowanego – w przeciwieństwie do starszego Michała – podczas gdy naprawdę to on ze wszystkich krewnych wykazywał najwięcej egoizmu. Gdy chodziło o jego własność (cytuję Stanisława), „z trudem zachowywał maskę umiarkowania”. Umiał jednak dawać, opowiadał mój przyjaciel, przechodząc od niechęci do podziwu, „był panem pieniądza, nie jego niewolnikiem, ale jeśli dawał, to zawsze miał w tym swój cel”. Jego sąd, jeśli po refleksji, bywał prawie nieomylny.

Zrodziło się z małżeństwa z przebogatą dziedziczką dwoje wspaniałych, błyszczących inteligencją i urodą dzieciaków: Adam Kazimierz i Elżbieta (ze zwykłym w tym rodzie dodatkiem: Izabela). Bracia Czartoryscy wahali się, kogo właściwie przewidywać po śmierci Augusta III do elekcji – może lepszy byłby Adam? – w końcu bardziej nasz, nikt nie zarzuci mu parweniuszostwa – ale chłopiec, o dwa lata młodszy od Stasia, najwyraźniej się do tego nie palił, wolał obcowanie z literaturą, zabawę w teatr, studiowanie egzotycznych języków. Ponosić odpowiedzialność za rządy w państwie, które jest (jak mówili między sobą) „parodią państwa”, o każdą nominację trzeba zabiegać w Petersburgu, zmagać się z sejmem, który każdy bałwan czy przekupiony łajdak może zerwać! – cóż za nędzna perspektywa!... Elżbieta, zakochana w bracie, chciała oczywiście dla niego wielkiej przyszłości, ale lubiła też kuzynka Stanisława, spędzała z nim dużo czasu, pisali do siebie czułe listy, dziewczyna pełna uroku, żywy, ruchliwy umysł, jej serce biło mocno – wspominał mój przyjaciel. Gdyby nie ona, może nie byłbym z tobą tutaj – powiedział, a ja nie śmiałem zapytać dlaczego.

Wszystko w swoim czasie. Na razie zajmiemy się wujem Michałem. Jest dowodem na to – usłyszałem – jak naciągane bywają opinie. I jaką, raz powzięte, mają trwałość. Uważano go za wielkiego męża stanu i on sam, niezwykle próżny, sobie taką wielkość przypisywał. Staś mógł coś o tym powiedzieć, bo praktykował przez cały rok u wuja, który, jako protegowany potężnego w Dreźnie Flemminga, był podkanclerzym litewskim, i to od dwudziestego piątego roku życia. Staś miał przy wuju nabrać wiedzy i sprawności politycznej. „Nigdy w życiu tak nie próżnowałem”. Stracony rok. Nie dostawał nic do roboty. Wuj zajmował się głównie rywalizacją o klientelę szlachecką z Radziwiłłami. Coś jednak wujowi zawdzięcza: poznanie wszystkich tamtejszych zależności i układów. Wydawało mu się, że mnie edukuje – opowiadał mój nowy przyjaciel – kiedy prawi mi napuszone kazania. Sama retoryka – stwierdzał. „Będziesz królem – powtarzał – nic się nie bój, ja ci pomogę”.

Co ciągnęło Stasia do wuja Michała, to jego dom, „miejsce, w którym się urodziłem”. Bo wuj Michał w 1739 roku odkupił od szwagra Poniatowskiego Wołczyn. Lubię tam przebywać – usłyszałem. – Lubię też jego żonę, ciocię Eleonorę. To Niemka czeska, Waldsteinówna z domu, spokrewniona z Sapiehami, po których przypadła jej część majątku. Po polsku mówi zabawnie – tyle lat minęło, a ona wciąż ma kłopoty z językiem. Wuj Michał zwrócił na nią uwagę, kiedy była ośmioletnią dziewczynką! Chciał od razu przeprowadzić zaręczyny, ale dziecko dostało histerii – nie i nie. Michał jednak się uparł – i w końcu dostał ją dla siebie: wydano Eleonorę za mąż, kiedy miała lat czternaście. (No cóż, pomyślałem, wśród tych kombinacji małżeńskich, gdzie córki sprzedaje się dla korzyści politycznych czy innych, ten pośpiech nie jest taki rzadki). – Nie będę tego komentował – powiedziałem. Staś kiwnął głową. – Ja też nie. Ale to nie znaczy, że jest to niewydarzone małżeństwo. Synowie umierali, co prawda, młodo, ale córki udane i, jak to u Czartoryskich, korzystnie poślubione: jedna wyszła za Jerzego Flemminga, druga za Michała Sapiehę, wojewodę podlaskiego. On sam, książę Michał, zawsze ubrany po europejsku, głównie dzięki matce Morsztynównie, z dziećmi koresponduje po francusku – ale są i tacy, którzy uważają, że duszę ma sarmacką. Dusza – mruknął Staś. – Któż to może wiedzieć? A hałastrze szlacheckiej trzeba się przypodobać, niewątpliwie.

Ojciec utrzymywał, że każdy, kto ma pretensje do rządzenia, powinien odbyć kampanię, bez tego jest „jak człowiek pozbawiony jednego ze zmysłów”. Staś miał szesnaście lat, kiedy wyprawiono go, pod opieką pułkownika Königsfelsa, na północ do armii marszałka Maurycego Saskiego, pod którego dowództwem bił się kiedyś jego starszy brat Aleksander (poległ pod Ypres). Zanim wyruszył, ustały na zachodzie walki, w Akwizgranie zawarto pokój; nie szkodzi, zdecydowali rodzice, jedź, przypatrzysz się armii, poznasz wodza naczelnego. Oczywiście, ojciec zaopatruje syna w listy, które będą najlepszą przepustką. Ma tylko obiecać, że – primo: nie będzie pił, secundo: nie będzie grał w karty, i tertio: nie ożeni się przed trzydziestym rokiem życia. (Trudność była, początkowo, z unikaniem kart i to niekoniecznie z jego winy). Ma też prowadzić „dziennik podróży”, co akurat odpowiada jego temperamentowi. W czerwcu 1748 roku jest wreszcie na miejscu, w Aix La Chapelle, czyli w Akwizgranie. Ucieszyła się nim rodzina cioci Michałowej, Waldsteinowie. Świetny chłopak, można z nim swobodnie mówić po niemiecku, można i po francusku. Staś poznaje lorda Sandwicha i posła austriackiego Kaunitza, który za dwa lata zostanie – i to na całe dziesięciolecia – ministrem spraw zagranicznych i kanclerzem cesarstwa. W Brukseli jest gościem marszałka Löwendahla. „Ten mały Poniatowski pewno jest bardzo zdumiony – odezwał się marszałek do Königsfelsa, którego znał jeszcze z Rosji – kiedy widzi francuskiego wodza, jak spędza wieczory w teatrze, a dnie z aktorkami”. Potem audiencja u księcia Maurycego Saskiego, największego człowieka Europy (według powszechnego wówczas przekonania). Wyglądał tak, jak chłopiec wyobrażał sobie naiwnie bohatera: wzrost Herkulesa (nic dziwnego: płód Augusta Mocnego, jeszcze jeden), głos tubalny, potężny, spojrzenie dobrotliwe, rysy szlachetne, krok miarowy, mowa powściągliwa. Stale otoczony gromadą znakomitych oficerów francuskich wpatrzonych weń jak w tęczę. Mówił ze Stasiem o rodzinie Poniatowskich, wspomniał Aleksandra, który bił się pod jego rozkazami, „szkoda, że go tu nie ma, rzadko się widuje młodzieńca zapowiadającego taki talent wojskowy, byłby zaszedł daleko”. Wielki człowiek wzdycha: „Kochałem go, bo i on mnie kochał”. Nagle: „A nie wybrałbyś się ze mną do Paryża?”. Szesnastoletni Staś odpowiedział, że musi zapytać ojca. Ojciec był przeciw.

Jest pokój. Prowincjusz z małej Warszawy (niespełna 30 tysięcy mieszkańców) napawa się nareszcie teatrem, sztuką (odnotowuje, że widział obrazy Rubensa i van Dycka) i mimo że musi oszczędzać, kupuje malowidło. Tak, obraz, pierwszy w jego życiu. Da on początek jego późniejszym zbiorom. Odwiedza obozy wojskowe, robi szkice rysunkowe. Generał Düring opowiada mu o wspólnej służbie z jego ojcem u Karola XII. Profesor Lüllow pozwala mu popatrzyć przez teleskop na słońce: są plamy! Ale w ogrodzie botanicznym pokazuje się prostaczkom drzewo, którego ogromne liście miały służyć Adamowi i Ewie do przysłonięcia nagości. W Rotterdamie przystaje przed posągiem Erazma. W Hadze szesnastolatek rozmawia z Wilhelmem Orańskim. W Amsterdamie – kupcy i szyprowie statków. Z powrotem w Akwizgranie, poznaje pana Faulkenera – wiecie kto zacz? – Wolter dedykował mu swoją Zairę. Kończą się pieniądze, z Warszawy nadchodzą listy: wracaj, Stasiu, stęskniliśmy się, jego braciszek też prosi go o powrót.

Znowu w domu. Wkrótce (mimo żałoby po śmierci najstarszego brata, kanonika Franciszka) – wesele, państwo Poniatowscy wydają za mąż dziewiętnastoletnią Izabelę. Oblubieniec ma lat sześćdziesiąt, to Jan Klemens Gryf-Branicki, hetman polny, właściciel pięknego pałacu w Białymstoku, kiedyś starał się o Denhoffową – nie udało się, August go ubiegł – teraz dostanie jego siostrzenicę. Mój nowy przyjaciel opowiada o tym ze wzburzeniem. (Pani Konstancja! – myślę, szczerze zawiedziony. Jak mogła!) Transakcja, jak przyjęte, finansowa i polityczna: Familia chce związać hetmana ze sobą. Nie uda się: hetman nie lubi braci Czartoryskich, drażni go ich mentorstwo. Mężowie stanu, wszystko wiedzą lepiej! „Cnota i anielska słodycz – tak Staś mówi o ukochanej siostrze – nie ustatkowały zawziętego rozpustnika”. Stary lubieżnik utrzymuje harem, jest prymitywny, próżny – i politycznie nielojalny. Przebąkuje się, że kto wie, czy nie zamyśla starać się o koronę. Ale prawdę mówiąc, pojęcia nie ma (to słowa Stanisława), czego potrzeba krajowi – wszystko u nas toczy się jak należy, bo on jest hetmanem. Urządza wspaniałe polowania, Gości panów braci, nie żałuje wina – i uchodzi za wzór cnót sarmackich. (Biedna Izabela, dodam, czyli „Brańcia”, zawsze będzie się miotać między lojalnością wobec męża a miłością do brata. Za harem „cnotliwa i anielska” pani odpłaci lubieżnikowi – o czym Staś nie wspomniał – biorąc sobie za kochanka jego najzaufańszego współpracownika: generała Andrzeja Mokronowskiego).

W domu pracowity młodzieniec nie traci czasu: uczy się rosyjskiego, pobiera lekcje architektury wojskowej, rysunku (kopiuje posągi bogiń i Cezara). Ambasador rosyjski Hermann Kayserling, skądinąd przyjaciel domu, były profesor z niewygasłym zamiłowaniem pedagogicznym, wymógł na rodzicach, że znowu będzie go uczył logiki i filozofii. Całkiem poważnie przewiduje, że Staś będzie królem. Staś choruje, Kayserling ma na to radę: „Tylko Lieberkühn, tylko on, lekarz-cudotwórca”. Niech Staś jedzie do Berlina, przyjrzy się przy okazji pruskiemu dworowi, takie doświadczenie mu się przyda. Fryderyk II wprawdzie dobrze wie, że Familia jest przeciw Prusom, że stawia na Rosję (skoro i tak nie można się jej pozbyć), mimo to jest na tyle ciekaw Poniatowskich, na tyle też jest dyplomatą, że na pewno przyjmie Stanisława.

Czy widział Wielkiego Fryca? Tak, nawet dwukrotnie. „Rozmawiał ze mną” – zdumiewał się. Robi wrażenie człowieka, który zawsze musi mówić lepiej od innych i boi się, czy mu się to uda. Wzrok bardzo niespokojny, wejrzenie dzikie, błędne (takie mógł robić wrażenie na wychowanym w powściągliwości moim przyjacielu), wcale nie wydaje się pewny siebie, szaty poplamione (ale co na to służba?!), postać absolutnie niekrólewska. W Charlottenburgu pozwalają zwiedzać pokoje, w których król mieszka. Nieporządek, wszędzie kartki z urywkami jego wierszy. Nie pozwala pokojówkom (które nazywa się tu „kasztelankami”) niczego sprzątać. „To mogę zrozumieć – odezwałem się – wuj Charles de Montesquieu też się irytuje, kiedy się rusza jego papiery”. Pisze bardzo dużo, a potem przesyła to panu Wolterowi, żeby mu wygładził. (Niestety, minąłem się z wielkim Wolterem). Bo wiersze pruskiego króla są francuskie, jego znajomość niemieckiego jest powierzchowna, mogłem się o tym przekonać – opowiadał Staś. Na dworze nie ma prawie Niemców, otacza się Francuzami, żadnych kobiet, prezes Akademii Królewskiej w Berlinie to teraz pan de Maupertuis (na złość Wolterowi), Fryc swojego prezesa uwielbia, ale lubi też drażnić. W każdym pokoju leżą przygotowane dla niego kartki, których nigdy nie rusza. W sypialni – dwa małe łóżka. Dlaczego dwa? – Berlin trzęsie się od plotek – ale „kasztelanki” przysięgają, że król w nocy przechodzi z łóżka do łóżka, bo robi mu się gorąco. Rzeczywiście, pokoje są bardzo nagrzane, zdarza się, że jakiś ambasador w trakcie audiencji zemdleje z powodu tego ciepła. Codziennie rano, mówią „kasztelanki”, król komponuje na klawesynie. To pomaga mu skupiać myśli. Wydaje mi się – opowiadał Stanisław – że intrygują go rozbójnicy. „Rozmawiałeś kiedyś z rozbójnikiem, młody człowieku?” – spytał mnie. „Tylko z niekaranym” – odpowiedziałem. „Ja czasem rozmawiam. Jak myślisz, hrabio, skąd się biorą przestępcy?” Odpowiedziałem: „Sami ich płodzimy, najjaśniejszy panie”. Klepnął mnie w plecy: „Brawo!”. Ktoś mi powiedział – kończył opowieść mój przyjaciel – że w jego gabinecie, ale ja sam tego nie widziałem, na taboretach leży rozrzucona duża mapa Polski: Fryc się w nią wpatruje jak drapieżnik, który przygląda się ofierze, zanim ją pożre. Mój ojciec w to wierzy, to z tamtej strony, wciąż powtarza, grozi nam niebezpieczeństwo.

– Opowiem ci teraz o pewnej przyjaźni, którą mam prawo się szczycić – powiedział. (Poczułem ukłucie zazdrości o tę jego przyjaźń, nie za duże, to w końcu on mógł zostać królem, nie ja – ja słuchałem). Nazywa się ów przyjaciel Charles Hanbury Williams, dyplomata angielski, zarazem bardzo utalentowany poeta, wiersze szydercze, zmysłowe, z przenikającą je erotyką, słynna jest Oda do ostrygi. Wolterowi bardzo się podobają. (Frycowi mniej, ale Fryc w ogóle pana Williamsa nie lubi. Nie lubi jego dyplomacji – wietrzy w niej zagrożenie dla Prus – i nie lubi jego dowcipu – król pruski zazdrosny jest o dowcip, uznaje tylko dowcip Woltera – i swój własny). Staś poznał go w Berlinie u Bülowów. Williams od razu zachwycił się synem generała Poniatowskiego, o którego wyczynach (generała – nie syna) dużo słyszał. Dla Stasia stał się wyrocznią. – To mędrzec, niezwykły umysł, otwiera mi oczy na wiele trudnych spraw – usłyszałem. – Namawia mnie, żebym nie rezygnował z przyszłości politycznej – Bóg świadkiem, że nieraz myślę o niej z niechęcią – ale pan Williams stawia na mnie, to głaszcze moją miłość własną, jak się domyślasz. „Nie opuszczę cię” – obiecuje. Zaproponował, byśmy dublowali korespondencję listami szyfrowanymi. Staś uśmiechnął się. – Nauczyłem się tego, mogę się zatrudnić jako szyfrant. W Berlinie Williams czuł się źle, postarał się o przeniesienie z powrotem do Drezna. Odwiedził Warszawę, przyjrzał się Familii, spodobał się im, oni jemu też. Warszawa też mu się spodobała – dla cudzoziemców potrafimy być bardzo mili. Spotykał się z rycerstwem panów, podziwiał wykwint i zalotność kobiet. Kilka miesięcy później, kiedy znowu nas odwiedził, spędziliśmy trochę czasu w Grodnie – to taka u nas zastępcza stolica, jest zamek i dwa pałace, reszta domostw drewniana, ale kobiety w tych drewniakach, powiadam ci, prześliczne! Skąd się to bierze – nie mam pojęcia. Mieszkaliśmy w pałacu u Flemmingów. Nieźle się bawiliśmy. Codziennie tańce. Później Williams, opukawszy polskie królestwo Augusta III, udał się do siedziby, przy której był akredytowany, do Drezna. (Z raportu ambasadora Williamsa do ministra Keitha: mniejsza o Augusta III, można go kupić; Brühl – cóż, chorągiewka na dachu; liczy się tylko Familia, w niej Poniatowscy, a wśród nich dziewiętnastoletni Stanisław; „(...) posiada, w istocie, zdolności zdumiewające i stanie się pewnego dnia wielką postacią w Polsce”. Wiem skądinąd, że król Jerzy II dopytywał się, czemu młody Poniatowski nie złożył jeszcze wizyty w Anglii, bo chciałby go poznać).

Ojciec nalegał w kraju, żeby Staś ubiegał się o kolejne mandaty poselskie. Męka dla wydelikaconego młodzieńca. Czuł wstręt do motłochu szlacheckiego (tak go nazwał), któremu trzeba było nadskakiwać, połowa z nich – mówił – zaledwie umie czytać, decydują, jak sobie wmawiają, o sprawach państwowych, a naprawdę są na usługach magnatów, którzy o ich głosy się ubiegają. Poprzestawać „z tą ciżbą, podziwiać ich brednie, zachwycać się ich płaskimi konceptami”, a nade wszystko wymieniać z tymi brudasami uściski, czuć ich przepalony gorzałką oddech!... On sam w piciu uczestniczyć nie musiał – miał to szczęście, że raz na zawsze przyjęto, że nie pije. Ale jadać z nimi – wstrząsnął się – za stołami równie brudnymi, jak licho zastawionymi. (A mnie się śmiać chciało, kiedym tego słuchał, tyle w tym wstręcie ujawniało się paniczyka, wypieszczonego troskliwością kobiecą i czujną, uważną służbą). A potem owoc wszelkich wysiłków „zniszczony w jednej chwili przez bałwana, pozostającego na żołdzie przeciwnika, albo nawet przez zły humor jakiejś osobistości. Jedyna korzyść z godności poselskiej, to że czasem udało się nie dopuścić do jakiejś zgubnej uchwały”.

W uzyskaniu kolejnego mandatu w Łomżyńskiem miał mu pomóc jegomość pan Glinka, znajomy ojca. Napuszony, obłudny styl przemówień zachwalających Stasia działał kandydatowi na nerwy. Pan Glinka co rusz powtarzał, „czuję się najszczęśliwszym z ludzi, posiadając w osobie kasztelanica (to jest Stasia) nieoceniony klejnot, który powiat łomżyński powinien oprawić w kosztowny pierścień swojej godności poselskiej, aby oświecał w przyszłym sejmie cały horyzont sarmacki”. – Nie komponujesz? – spytałem rozbawiony. – Nie za bardzo. Najgorsze, że i ja w tym stylu musiałem odpowiadać.

Po wyborach, zostawszy posłem jednogłośnie (unanimo voto), musiał udać się z panem posłem Glinką i jego córką na przyjęcie do starosty. Pan starosta, schorowany, obolały podagryk, pił nieustające zdrowie młodego pana posła, którego czcigodny, bohaterski ojciec i którego czcigodna, wielmożna pani matka... i tak dalej. Ani słowa o biedzie w tym powiecie, o tym, że może by coś zrobić, czemuś zaradzić. Musiał tańczyć z tłustą, spoconą córką pana Glinki. Jej ojciec, wdowiec, miał się w tym czasie ku całkiem jeszcze żwawej pani starościnie, a ona najwidoczniej ku niemu. Pewnie dlatego pan Glinka tak chętnie użyczył Stanisławowi swojego powozu: Jedź, jedź, skoro musisz, ja zostaję. Pędzili noc i dzień przez kraj biedny, opustoszały. „Omal nie zginęliśmy z końmi z głodu”. Jeden koń padł. Kiedy znalazł się wreszcie w domu, u kresu sił, ojciec nie rozpostarł ramion, nie spytał, jak się czuje – spytał o konia. „Nie umiem mu tego zapomnieć” – zwierzył mi się. Nigdy nie stanie się porządnym człowiekiem – przepowiedział ojciec. Bo nie szanuje koni, „których całą wartość, szlachetność i wszystkie zasługi mi wyliczył. O moich zasługach nie wspomniał. A przecież wracałem jako poseł”.

Jego głuchawa, mocno już schorowana babka, księżna Izabela, kasztelanowa wdowa, koniecznie chciała, aby ukochany wnuk otrzymał patent pułkownikowski. Książę August był przeciw, napisał do Brühl (po francusku, oczywiście), że młody człowiek musi sobie na to zasłużyć (nie bez racji, zauważa Staś) i że nie zgodziłby się na to dla własnego syna (w czym przesadził, bo właśnie starał się dla Adama o coś więcej, o to, by mógł przekazać mu po sobie generalstwo – czyli zarząd – ziem podolskich). Konflikt w Familii Brühl po zastanowieniu wolał ulec starej księżnej i tak mój przyjaciel otrzymał tytuł „Colonellusa Reipublicae”. Kompanii ustąpił mu wkrótce któryś z Tarłów – za 2000 dukatów.

Dziewiętnastoletni pułkownik wybiera się do Drezna – pilnować u dworu spraw Familii. Jest tu Williams, czas spędza się wesoło, to teraz właśnie Staś podbija serce żony pierwszego ministra, hrabiny Brühlowej, i zyskuje w niej „mamuśkę” (a może kogoś więcej). Cały dwór przenosi się na sezon łowiecki do Hubertsburga. Nigdy w życiu nie miałem tak beztroskich chwil – słyszę. Rano do lasu na królewskie polowanie, król August cały czas w powozie. Zwierzynę sprowadzają w klatkach i wypuszczają w pobliżu, żeby się opasły król nie męczył. O piątej są już z powrotem w przepysznym pałacu. O szóstej mają teatr – znakomite balety – do wieczerzy schodzą się w bogatych strojach. Goszczą w apartamentach następcy tronu (jego żona, Maria Walpurgis, pod urokiem młodzieńca z Polski). Stamtąd wybrańcy wymykają się do hrabiny Brühl – rozmowy do północy o literaturze, sztuce, zapewne i o osobistościach, bo Stanisław zaznacza, że „wspaniała pani” (jego słowa), hrabianka Kolovrat z domu, umiejętnie pracuje nad tym, by zmniejszyć niechęć do męża-parweniusza. Na tym jeszcze się noc nie kończy. Zaufane kółko męskie zbiera się u Williamsa, by podsumować cały dzień, podzielić się spostrzeżeniami. Williamsowi udało się przekonać Brühla, by zabroniono hetmanowi (czyli mężowi „Brańci”) obsadzania stanowisk regimentarskich. To ważne, bo kilka miesięcy temu zmarł nareszcie hetman Józef Potocki (to ten, który porwał dwuletniego Stasia, wróg Familii) i buławę wielką koronną dostał po nim właśnie mąż Izabeli-Elżbiety. Kanclerzem wielkim litewskim został wuj Michał – a kto objął po nim podkanclerstwo? No, zgaduj – któż, jeśli nie jego własny zięć, Michał Sapieha. Stary generał, ojciec „Brańci”, początkowo ucieszył się z awansu zięcia, mimo swoich siedemdziesięciu sześciu lat wybrał się do Białegostoku, chciał mieć wpływ na obsadę dowódców, rozpocząć upragnione reformy w wojsku – ale gdzie tam, burkliwy „Gryf” wszystko robił na złość. Starzec opuścił Białystok schorowany. I teraz, martwi się Stanisław, wyraźnie zaczyna się uchylać od działalności politycznej. Matka idzie jego śladem. – Wiek robi swoje – zauważyłem. – Tak, wiek, ale i rozczarowanie – odpowiada mój przyjaciel. – Tylko że mnie od tej działalności zwolnić nie chce.

Williams zostaje na swoim stanowisku w Dreźnie, a Stanisław, naglony przez rodziców, którzy z daleka kierują jego krokami, przybywa do Wiednia. Był ciepły grudzień, wspomina, rok 1751, czyli mniej więcej dwa lata temu. Rzecz prosta, syn kasztelana Poniatowskiego, do tego z listami polecającymi od hrabiny Brühl, bywa w najlepszych domach. Zaprzyjaźnia się z Augustem Sułkowskim (który w przyszłości stanie się jego zaciętym wrogiem – ale nie uprzedzajmy wypadków). Najstarszy syn wojewody poznańskiego (czterech ich jest, tych braci Sułkowskich) umiał w nudnym i nadętym Wiedniu znaleźć miejsca, gdzie można było wesoło spędzić czas. Nie unikał gry w karty (grał, mówi, z konieczności, ale od innych słyszałem, że i z pasją). Williams listownie przestrzega, żeby nie za często odwiedzać sławetny salon pani de Harrach, bo zanim się obejrzy, będzie po nim. Pani Brühl przysyła mu listę książek do przeczytania i radzi okazywać religijność, w Wiedniu to zrobi dobre wrażenie. Cesarzowa Maria Teresa jest fanatyczną katoliczką – nie uznaje tolerancji wyznaniowej (na razie – później wymusi ją na niej jej syn Józef II) – kobiety starają się naśladować swoją monarchinię i wyróżniają się skromnością. Nie bez wpływu zapewne jest i to, że cesarzowa ma pasję szperania w życiu prywatnym i zajmuje się nawet drobiazgami. Nie znaczy to, że Maria Teresa nie zna i innych słabostek kobiecych; kiedy spytała hrabiego generała Luchesi, jak ma wynagrodzić jego wojenne czyny, ten odpowiedział: „Daj mi, pani, kokardę ze wstążek, które nosisz”. Dostał dowództwo pułku. A także, według słów Stasia, „wyłączny przywilej składania u jej stóp komplementów w guście mauretańskim”. – Załatwiłem w jego pułku kirasjerów stopień chorążego dla mojego brata Andrzeja.

W Wiedniu plotkuje się o romansie kasztelanica z prostą dziewczyną. – To by było interesujące – śmieje się mój nowy przyjaciel. – Ale ta prosta dziewczyna to była hrabianka Angelika Kotulińska z Moraw, tyle że bez fortuny. Gastonie, ani wtedy, ani teraz nie przywiązywałem do tego nadmiernej wagi. Przyglądam się światu i widzę, że wiele z tych doskonale obmyślonych małżeństw jest nieszczęśliwych. Siostry Kotulińskie – w tej starszej, mojej wybrance Anieli, kochał się Franciszek I, a ona mu się oparła, tak mówiono – otóż te dwie dziewczyny były „pannami honorowymi” na dworze księżnej Wiktorii Sabaudzkiej, gdzie mnie wprowadził Sułkowski. Tak, byłem pod urokiem panny Anieli, szczególnie kiedy okazało się, że odtrąciła pewnego oficera szwedzkiego, który chciał się z nią żenić – i gdyby nie rodzice... Ale nie tylko oni. Williams też odradzał: zamknę sobie przyszłość. Nuncjusz papieski zaalarmował rodziców, że byliśmy ze sobą sam na sam, a skoro tak, to znaczy, że przyrzekłem Anieli małżeństwo. (Jakie znowu sam na sam, siostrunia cały czas znajdowała się obok – narzekał). Kiedyś wspomniał Angelice, że może w przyszłości będzie królem. Roześmiała się: – Przecież nie jesteś królewiczem! Wytłumaczył jej, że w Polsce nie musi się być królewiczem, żeby zabiegać o koronę. – I ja będę królową? – Czemu nie? – Już to widzę! Wtedy mój Staś spojrzał na nią uwodzicielsko i zachrypiał: – Jestem gotów zrezygnować... Ona odgrywała rozkapryszoną pannę: Nie chcę, żebyś rezygnował! Chcę być królową!... (Niestety, nie jestem pewny czy ta rozmowa naprawdę się odbyła; czy ja jej nie zmyśliłem. Nie mam żadnych notatek potwierdzających jej prawdziwość). Księżna Sabaudzka po tym „skandalu” (jak się wyraziła) wypowiedziała Stasiowi dom. Nie mógł już się widywać z tęskniącą Angeliką. Brühlowa napisała: Mój miły, nie martw się, to nie jest miłość, panna Kotulińska poluje na męża, a przecież gdzie Kotulińskim do Poniatowskich...

– Od ojca przyszedł gniewny list, żebym natychmiast wracał do domu.

3

Wraca w kwietniu 1752 roku przez Morawy, które wydały mu się kwitnącym krajem, prawie jak Holandia. Znowu to uczucie zazdrości: czemu u nas nie może tak być? Kierując się na północ, postanowił wstąpić do Łubnic, majątku księcia Augusta. Ucieszył się, że zastał wuja. (Ci wielcy panowie mieli majątki porozrzucane po całej Rzeczypospolitej, na Ukrainie, Litwie, Mazowszu, w Małopolsce i na Podkarpaciu, Poniatowscy także w Wielkopolsce – wszystko to powodowało zadziwiająco ruchliwy tryb życia; jeździli od majątku do majątku, żeby wszędzie trochę popasać, trochę podoglądać; były to wyprawy, jakby sami Walezjusze się poruszali, w setki wozów, z pościelą, garami, namiotami, służbą, kozakami). Wuj go radośnie przywitał, od razu zaproponował mu pieniądze: Jesteś moim siostrzeńcem, nie odmówisz mi tego, dam ci dwieście dukatów. No cóż, dziękuję – odpowiedział Stanisław – wezmę, ale pod warunkiem, że będę mógł o tym opowiedzieć rodzicom. A akurat wtedy zaczęło się napięcie między wujem a panią Konstancją, poszło o pułk gwardii pieszej koronnej, który książę August obiecał ustąpić najstarszemu z jej synów, Kazimierzowi, a teraz, gdy nastał czas, nie chciał się z tej obietnicy wywiązać. Wuj zaczął wobec Stasia wygadywać na podkomorzego wielkiego (to znaczy Kazimierza), dlaczego nie można temu lekkomyślnemu młodzieńcowi (jest o jedenaście lat starszy od Stanisława) powierzać pułku. Na to nasz mędrzec powiedział mniej więcej tak: wuju, rozumiem, że matka widzi sprawę inaczej i ty inaczej, każde z was ma swoją rację, a ja nie jestem od tego, by was rozsądzać, zostawmy to. Wujowi stanowisko siostrzeńca się spodobało, pochwalił go, przez kilka dni zadziwiał serdecznością. Ale czasami i zaskakiwał. – Kiedy miałem lat dwanaście i przeżywałem rozterkę religijną, wuj pokazał mi pewne miejsce w swoim modlitewniku. „Stale do tego zaglądam – i to mnie prowadzi”. Teraz powiedział: „Co do mnie, to nie wierzę w nic”. W domu Stanisław wybuchnął przy matce: – Wuj jest pełen uroku, nadzwyczajny człowiek! Była niezadowolona. Podała mu kilka rysów mniej pochlebnych, bliższych prawdzie.

Pani Konstancja była niewątpliwie kobietą z charakterem. Staś wspomniał mi o pewnym krwawym incydencie, którego nie był świadkiem, zdarzył się, kiedy miał lat dziewięć, myślał, że to plotki, ale niedawno pan Kayserling opowiedział mu, jak to naprawdę przebiegło. Był bal u marszałkostwa Bielińskich. Młody Adam Tarło pokłonił się pani Michałowej Czartoryskiej (tej Waldsteinównie z domu) – i spotkał się z odmową. Nie będzie, powiedziała, tańczyć z młodzieńcem, który jako pierwszą śmiał poprosić pewną Lubomirską, o której wiadomo, że jest nieślubną córką! Na to Tarło: „Skoro nie chcesz pani tańczyć ze mną, to i z innymi nie będziesz!”. I ogłosił, że każdy, kto poprosi księżnę Eleonorę do tańca, będzie musiał się z nim pojedynkować. Wtedy Konstancja zwróciła się do swojego syna Kazimierza: „Poproś ciocię do tańca”. „Ależ, pani matko, z tego będzie pojedynek”. „Zatańczysz z nią!” – rozkazała pani Konstancja. Kazimierz posłuchał. No i stało się: sekundanci, spotkanie w lasku w Jeziornie, pistolety. Obaj przeciwnicy wyszli z tego cało. Pani Konstancja uznała, że to hańba. Zażądała od syna drugiego pojedynku. „Wolałabym cię widzieć martwym niż okrytego niesławą”. (Ojciec, generał szwedzki, nie był aż tak zasadniczy). Przeciwnik nie mógł się uchylić – chociaż, całkiem być może, miał złe przeczucia – spotkali się tym razem na Marymoncie – Kazimierz zabił Tarłę. „Nie będzie miał z nią łatwo” – pomyślałem, wysłuchawszy opowieści.

Zaczął o czymś innym, o czymś, co tyczyło bezpośrednio jego. – Pamiętasz, wspominałem ci o mojej uroczej kuzynce Izabeli-Elżbiecie, córce księcia Augusta? Stanisław bywał teraz prawie codziennie w Pałacu Błękitnym na Senatorskiej, by spotykać się z nią, co prawda pod czujnym okiem babki Izabeli, która, chociaż głuchawa, wzrok miała dobry. Rozmawiali nie tylko o literaturze, sztuce, Wiedniu – także o sobie. Stanisławowi nie podobała się atmosfera w tym domu, dziwne zachowanie jej rodziców. Książę August kochał swoją bystrą i śliczną córkę bardzo czule, ale – to się dało zauważyć – coraz bardziej jak kobietę. Od dwóch–trzech lat spędzał przy niej całe godziny – mówił mój przyjaciel – wydawało mi się, że walczy z narastającym w nim opętaniem. Ale była jeszcze inna sprawa. Jej matka przed laty wymogła na mężu, aby roztoczył opiekę nad jej dużo młodszym kuzynem, Stanisławem Lubomirskim. Chłopak, wcześnie osierocony, wychowywał się w domu Czartoryskich, ci zapewnili mu pierwsze dygnitarstwo: został strażnikiem wielkim koronnym. Pani Zofia-Maria czuła do niego coś więcej niż tkliwość starszej kuzynki, kokietowała go (opowiadał Staś) bardzo widocznie, książę wojewoda miotał się między zazdrością o córkę (zakochaną w Stasiu) a zazdrością o żonę, o którą kiedyś się strzelał. Pod nieobecność żony zdecydował, że Lubomirski, już prawie trzydziestoletni, ożeni się z Elżbietą. Wyrwie żonie kochanka, wyrwie ze swego serca męczący pociąg do córki. „Będziesz panią strażnikową”. A Elżbieta: „Nie, nigdy!”. Jej przyszły budził w niej wstręt. Był to sympatyczny mężczyzna, chorowity co prawda, ale wykształcony, jak zresztą wszyscy w domu Czartoryskich. Czeka go świetna przyszłość – i Łańcut. Więc czemu nie? To przez Stanisława! – domyślił się ojciec. Babka Izabela była tego samego zdania. Książę August odbył rozmowę z córką. „Staś nigdy nie da ci szczęścia” – przekonywał ją. Elżbieta wciąż się jeszcze opierała. Wtedy babka zwróciła się do pani Konstancji, swojej córki. Dobrze trafiła, bo Poniatowscy też byli przeciw małżeństwu Stasia z kuzynką. Pani wojewodzina Czartoryska, po powrocie z zagranicy zaskoczona powziętymi decyzjami, dała się w końcu mężowi przekonać, tak czy owak kuzyn Lubomirski będzie na miejscu. Elżbieta poddała się woli ojca: no i popatrz, kochał ją, a przecież zmusił do małżeństwa z mężczyzną, do którego czuła niechęć. Despotyzm ojcowski, przeciw któremu pisał komedie nasz Molier, wciąż jeszcze triumfował. Co do mojego przyjaciela, to rada familijna zdecydowała, że zdrowiej będzie, jeśli na wszelki wypadek wyśle się go za granicę. Staś musi zniknąć! Dokąd tym razem? Do Francji i Anglii. – I tak oto znalazłem się tutaj z tobą – zakończył opowieść.

Droga wiodła przez Wiedeń, jakże znajomy! Niespodzianka: jest sir Williams, w „misji specjalnej”, jak się zwierzył. Jest hrabia Kaunitz, teraz już kanclerz. Austriacy staroświeckiego pokroju go nie lubią, bo nazbyt „francuski”. Potrafi być oszczędny i hojny, oświecony i pobożny. Jeszcze nie żywi obsesyjnego strachu przed śmiercią – to przyjdzie później, kiedy nie wolno będzie przy nim tego słowa wymawiać, ani wspominać, że ktoś umarł, nawet z zawiadomieniem kanclerza o zgonie cesarzowej dworacy będą mieli kłopoty. Na razie utrzymuje zastęp aktorek, Maria Teresa wyraża z tego powodu niezadowolenie, Kaunitz wyniośle odpiera wyrzuty: „Odpowiadam przed cesarzową za moje postępki tylko jako jej minister i poddany...”. Z osobistych spraw tłumaczyć się nie musi, w każdej chwili może wrócić do swojego hrabstwa w Bittbergu.