Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
"Przypadki starościca Wolskiego" to drugie wydanie serialu o dzielnym Piotrze, staroście jurydycznym, który poskramia zabijaków, łowi opryszków, karze morderców, zmaga się z nadużyciami i samowolą w Polsce XVII wieku, reprezentując prawo i sprawiedliwość.
Tom 1 zawiera dwie opowieści:
- "W walce z infamisem"
- "Z Diabłem sprawa"
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 152
Rok wydania: 1976
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PRZYPADKI STAROŚCICA WOLSKIEGO1
Józef Hen
PRZYPADKI STAROŚCICA WOLSKIEGO
tom 1
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
ILUSTROWALI
JAN MARCIN SZANCER
OPRACOWANIE TECHNICZNE
URSZULA JANIAK-WOŹNICKA
Printed in Poland
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
RSW „PRAS A-KSIĄŻKA-RUCH*’ WARSZAWA 1976
Wydanie II. Nakład 50.000 + 160 egz, Format 145 X 200 mm.
Objętość: ark. wyd. 6,4, ark. druk. 9,13. Papier offset mat.
kl. V, 80 g, Al. Nr prod. 1-112/74. Oddano do składu dnia
18 Upca 1975 r. Skład, druk i oprawa: RSW „Prasa-Książka-
-Ruch” PZGraf, Łódź, ul. Armii Czerwone] 28. Z. 1561/75.
W-111. Cena zł 20.
61-003 Poznań
tel. 61 652 92 52
faks 61 652 92 00
www.ksiaznica.com
e-mail: [email protected]
Wydanie pierwsze
OD AUTORA
Najpierw potyka się z infamisem. Potem z okrutnym Diabłem Stadnickim ma sprawą. Uśmierza zabijaków, łowi opryszków, karze morderców, zmaga się z bezprawiem, nadużyciami, występuje przeciw krzywdzie. Zwycięża i ponosi klęski, pada na duchu, nieraz przywiedziony jest do rozpaczy. Czasem odgrywa rolę pierwszorzędną, czasem pojawia się tylko na chwilę, by potem znowu ukryć się w cieniu. Oto mój bohater: Piotr Wolski, starościc.
Opowieści te wynikły z pewnej lektury. Mowa o książce Władysława Łozińskiego „Prawem i lewem”. Jest to dzieło szczególne: z akt sądowych wysnuty, ze swadą i talentem sporządzony opis spraw kryminalnych jednego województwa, czasem obszerny, drobiazgowy, soczysty, czasem tylko kilkuzdaniowy, lakoniczny, suchy. Nie znaczy to, by dzieło Łozińskiego stanowiło zawsze moją lekturę do poduszki. Lata całe mój egzemplarz „Prawem i lewem” stał na półce nietknięty. Bałem się trochę tej książki. Wiedziałem bowiem, co zawiera. I że to, co zawiera, musi zawładnąć wyobraźnią pisarską. Wszystkie te procesy, najazdy, zajazdy, zabójstwa, porwania – czymże są w końcu, jak nie skomplikowanymi losami ludzkimi? Samym życiem! Bez literackich upiększeń, bez wyważenia cieni i blasków, bez stylizacji językowej (chociaż podane przepysznym, czasem komicznym, językiem szlachetczyzny). Otóż każdy z nas, piszących, ma swoje własne plany „produkcyjne” i nie bardzo lubi, kiedy jakiś pomysł go najdzie niczym nieproszony gość, wystraszy wszystkie inne wcześniejsze zamysły, zawładnie nim niejako wbrew woli. Postanowiłem być „twardy”: nie ulegną przemocy. Książka Łozińskiego musiała czekać na półce na swój dzień. Jednego byłem pewny: że kiedy ten dzień nastąpi, to wszystkie te dramatyczne postacie, wszystkie te ich poplątane losy ożyją w mojej wyobraźni. Historia zawsze mnie fascynowała. I ludzkie perypetie zawsze mnie ciekawiły.
Kiedy już zająłem się tą epoką, nie mogło się skończyć, rzecz prosta, na samym Łozińskim. Lista lektur bardzo się wydłużyła, weszły w nią nie tylko dzieła naukowe, dokumenty historii, ale i pomniki literackie, i te powszechnie znane, jak pamiętniki Paska, i te mniej popularne, jak poezja polskiego baroku. Nade wszystko jednak nie ustawała praca wyobraźni. Powoływała ona do życia wciąż nowe postacie, odnajdowała nowe konflikty. Pojawił się Piotr Wolski, bliski chyba krewny takich historycznych starostów jak Marcin Krasicki czy Piotr Ożga z Ossy. Pojawili się mistrzowie lutnictwa, uciekinierzy z niewoli tatarskiej, dumni i dzielni burmistrzowie, juryści szlachetni i juryści przedajni, studenci, ekonomowie, słudzy wierni i zdradliwi. Wystarczyła do pobudzenia wyobraźni jakaś wzmianka, jakieś nazwisko, czasem przepis prawny, mocno egzotyką trącący. Tak, że chwilami wydawało mi się, iż bardziej tkwię w owym życiu siedemnastowiecznym niż wśród moich współczesnych.
Zdaję sobie sprawę, że pokazujące życie od strony zmagań z Diabłami i infamisami nie oddaje się go całkiem sprawiedliwie. Jeśli wspominam o tym, to nie dlatego, iżbym bał się takiego zarzutu. Opowieści niniejsze pokazują przecież, jak przemocy przeciwstawia się życie szlachetne i prawe. Zło jest potężne, bezwzględne, ale siły dobra nie ulegają mu, walczą heroicznie i na ogół zwycięsko.
W październiku 1971 r.
Józef Hen
W walce z infamisem
Cztery lata wojażował Piotr Wolski, starościc brzostowski, całą Europę zjeździł, zdarł obuwia i szat niemało (a jeszcze więcej fatałaszków nakupił, bo jakżeby bez podarunków do swoich wracać), przyjrzał się różnościom, nauczył się języków obcych i naczytał ksiąg, do rozmyślań długich i wcale głębokich miał niejedną okazję – i oto teraz on w ojczyźnie z powrotem, coraz bliżej domu. Dopóki ciągnęli równiną Wielkopolski, Mazowszem, Lubelszczyzną, nie okazywał młody pan Piotr nadmiernego wzruszenia, mimo że dokoła już po polsku mówiono (chociaż inaczej niż u nich w Brzostowskiem zaciągając). Dopiero za Sandomierzem, kiedy gościniec zafalował znajomymi wzniesieniami, a słońce zachodząc za plecami, z prawego ramienia, czerwieniło niezliczone sady, dopiero wtedy zapachniał mu kraj lat dziecinnych. Starościc odzywał się teraz coraz rzadziej, pogrążony w rozmyślaniach, wspominkach czy marzeniach.
Towarzysze podróży uszanowali to jego pogrążenie się w sobie i nie niepokoili go zanadto.
l
– Wyjechaliśmy całym towarzystwem, a wracamy samoczwart – opowiadał w izbie tyczyńskiego zajazdu Stefan Barzo. Był to człowiek szczupły, średniego wzrostu, ciemnowłosy, ale już mimo młodego wieku porządnie wyłysiały, ostatni przedstawiciel rodu niegdyś potężnego, chlubiącego się starożytnością i zamkiem okazałym w Wiśniczu, który już dawno do Lubomirskich przeszedł. Mówiono o ubogim Stefanie, że po Barzach tylko zapalczywość odziedziczył, bo też w rzeczy samej nazbyt prędko chwytał za czekan, broń straszliwą, i nieraz Piotr musiał wkraczać i przyjaciela mitygować. Stefan, chociaż gaduła, o minionej wielkości rodu rozprawiać nie lubił, był młodzieńcem prostodusznym, bez fochów i wielkopańskich narowów. Teraz też na ławie siedział w rozchełstanej i sfatygowanej koszuli. Opróżniony kufel wymownie podsunął posługującym dziewczynom, tęgim i kolorowym w licznych swoich spódnicach, zapaskach i kształciczkach.
Polało się piwo z dzbana do kufla i młody Barzo ciągnął dalej: – Najpierw preceptor nasz wdał się z lutrami w dysputę teologiczną, bardzo zażartą: dwóch pociął, a trzeci jego. Pochowali my go w Westfalii. Dwaj pachołkowie od moru w Saksonii pomarli. To trzech razem. Pan Głębocki we Flandrii w babie się potężnej jak dzwon rozamorował. Przepadł. Podczaszyc Skoruta do muszkieterów się francuskich zaciągnął. Młody pan Bełchacki, ten się z Angielczykami w zamorską podróż wybrał. Pewnie go tam już ludożercy usmażyli!
– Jezus-Maria! – wyrwało się dziewczynie. – Za nic bym do cudzych krajów nie pojechała!
– A mnie to choć co! – zawołała zuchowato druga. – Byle się dziwów napatrzyć!
– To prawda – przyznał Stefan Barzo. – Nacudować się można. I piwo tam lepsze – dodał podstępnie.
– Gadasz waszmość – obruszyła się ta pierwsza.
– Ale niewiasty piękniejsze u nas! – zawołał Barzo i próbował objąć hożą dziewczynę. A że z kuflem nie myślał się przy tym rozstawać, opluskał ją piwem, aż się dziewczyna żachnęła.
Strzepnąwszy krople z kształciczka spytała:
– Naprawdę nasze piękniejsze? – I zwróciła się do starościca Piotra, który milcząc stał obok kominka: – A jasny pan jak myśli?
Piotr uśmiechnął się tylko w odpowiedzi.
– Jasny pan taki milczący – przycięła mu dziewczyna – jakby go tam lutrowie przekabacili.
Druga dodała:
– Może zakochany.
Stefan mrugnął do dziewcząt okiem:
– Nie bez tego.
„Diabli komu do moich amorów” – chciał powiedzieć Piotr, najwidoczniej zmieszany, ale na szczęście weszli pachołkowie i wybawili go z opresji meldując:
– Konie oporządzone, wasza miłość.
Piotr skinął głową. Stefan spytał:
– Zjedliście?
– Tak jest, wasza wielmożność. Żur z chlebem i boczkiem wędzonym. I piwo było – dodali z zadowoleniem.
– Dobrze wam, hultajom – odezwał się Stefan. Wskazał im słomę w kącie izby: – Tu se legnijcie.
Dla panów zaś pościelone były łoża. Dziewczyny szykowały im kąpiel: nalewały z garów gorącej wody do balii aż para buchała.
– Tedy się panowie wykąpiecie i do pierzyn.
I poszły półmrokiem dziewczęta przez izbę ku wyjściu. Stefan zawołał za nimi:
– Hej, dokąd tak wczas?! A plecy szorować kto będzie?
One chichocząc pierzchły przed rozochoconym Stefanem, nie nawykłe do takiej obcesowości, ale i rade, że się podobają młodemu pankowi. I wśród tego rozbawienia rozległo się mocne pukanie do drzwi. Chichot urwał się, dziewczęta spojrzały po sobie zmrożone. Piotr wskazał Stefanowi na czekan leżący na ławie i powiedział:
– Wejść. – Tylko wprawne oko mogło zauważyć, że Piotr przesuwał się nieznacznie ku miejscu, gdzie na ścianie wisiała na rapciach szabla.
Najpierw ukazał się w drzwiach wysoki, smukły mężczyzna w półpancerzu, za nim wsunął się w ukłonie Żyd-arendarz.
– Służba! – przywitał obecnych szlachcic. Po czym wskazując na Piotra zwrócił się do arendarza: – Co za jedni?
– Ci? – zapytał arendarz strwożony.
– Ci, ci...
– Goście utrudzeni, łaskawy panie... Z zagranicy wracają – bąkał arendarz. – Dobra szlachta.
– Tyle z tej dobroci widzę, że z dziewkami twoimi brewerie wyprawiają! – huknął szlachcic.
Piotr położył dłoń na rękojeści szabli.
– Ciszej, proszę – mruknął. – Pachołkowie śpią – dodał, co nie było prawdą, bo obaj wytrzeszczali oczy, powoli dźwigając się ze słomy.
Szlachcic ruszył do kominka. Zapalił łuczywo i zuchwale oświetlił nim oblicze najpierw Piotra, potem jego towarzysza.
– Żółtodzioby – mruknął, chociaż sam niewiele był od nich starszy.
Rzucił łuczywo do trzaskającego ognia.
– Waszmościowie stancję mi zajęli – powiedział stanowczym głosem. – Mnie, moim ludziom, i moim koniom. Nie życzę wam zła, więc wynoście się i nie będę wam tego pamiętał!
Piotr spojrzał przez okno. Na dziedzińcu zajazdu czekało kilkunastu ludzi z pochodniami, obok parskały konie. „Dużo ich” – pomyślał.
– No? – zniecierpliwił się przybyły. – Czekam.
– Czekaj sobie, wasze – odparł spokojnie Piotr.
Szlachcic uśmiechnął się, jakby mu coś sprawiło przyjemność. Zwrócił się do arendarza:
– A mówiłeś, Żydzie, że wszystkie izby masz zajęte. Łgarzu, ta izba jest wolna!
Piotr z szablą w ręku podszedł do drzwi i otworzył je szeroko.
– Tędy droga, proszę waszmości – powiedział łagodnie.
– Przedstaw mnie – zwrócił się uśmiechnięty przybysz do arendarza. – Może zrozumie.
– To jest pan Białoskórski – arendarz usiłował swoim słowom przydać ton grozy.
– Tak, Białoskórski jestem Mikołaj, do usług – potwierdził szlachcic biorąc się pod boki.
– Czołem waszmości – odparł spokojnie Piotr.
A Stefan rzucił się zapalczywie:
– No to co, że Białoskórski? To co?
– Uspokój się – mitygował go Piotr. I do przybysza: – Więc^co?
Dziewczęta szeptały Piotrowi w ucho:
– Toż to infamis...
– Dwa lata krąży z wyrokiem śmierci.
– Postrach okolicy.
– On nikogo się nie boi.
– Ja też nie – mruknął Piotr. I zwrócił się do intruza: – Jeśli to prawda, co te białki plotą, to będziesz miał, kawalerze, do czynienia nie tylko ze mną, ale i z moim ojcem. A na razie – grzeczność za grzeczność. To mój przyjaciel, pan Stefan Barzo, ostatni ze starożytnego rodu.
Białoskórski trzymał teraz dłoń na rękojeści na wpół wyciągniętej szabli.
– A waść? – spytał.
– Piotr Wolski, starościc brzostowski.
Szabla infamisa opadła do pochwy. Białoskórski zwrócił się niecierpliwie do arendarza:
– A w onej izbie naprzeciw kto? Gadaj!
– O, tam to srogi i możny starosta, Jerzy Krasicki, pan na Dubiecku i Dolinie.
– Wyrzucić! – rozkazał Białoskórski.
– Jasny panie, jakże tak... Ja, arendarz, mam wyrzucać starostę dolińskiego?
– Prawda – przyznał arendarzowi słuszność Białoskórski.— Dla mnie to zajęcie! – Podszedł do okna i gwizdnął na palcach. Na dziedzińcu mężczyźni z pochodniami poruszyli się. – Do mnie, panowie! – wrzasnął.
I wypadł z arendarzem do sieni.
Po chwili rumor się zrobił w korytarzu. Zlatywały w dół po schodach skrzynie, juki, pachołkowie, siodła, buciska, delie. Szczękały klingi, grzmiał głos pana Białoskórskiego:
– Do błota z tymi A na gościniec! Do Dubiecka precz! Hajże, chłopcy! Za pludry pana starostę! Dawaj go sam!
Wyskoczywszy na korytarz, Piotr i Stefan zobaczyli starostę i pana Białoskórskiego zwartych ze sobą w migotliwym blasku pochodni. Błysnęły ich twarze: Białoskórskiego – śniada, okrutna, uśmiechnięta – i Krasickiego – skrzywiona oburzeniem, z oczyma półprzytomnymi. Odskoczyli od siebie i znowu się zwarli w boju – i wnet infamis wytrącił staroście szablę. Uczyniwszy to, przyciągnął go do siebie, chwycił za koszulę. Błysnął zębami mówiąc:
– Mnie się stawiałeś, dusigroszu?
Obrócił plecami do siebie starostę i kopniakiem strącił go ze schodów. Chwilę stał słuchając odgłosu ciała, które waliło w dół po stopniach, po czym mruknął do pachołka z pochodnią:
– A rzuć mu szablę.
Białoskórski odsapnął i wtedy zobaczył Piotra w drzwiach izby. Skłonił się starościcowi uprzejmie.
– Miło mi znaleźć się w sąsiedztwie panów. Proszę na szklanicę.
Piotr milczał.
– Nie wypada z infamisem? – domyślił się Białoskórski. Zaśmiał się. – Cały w ojca!
– Panie Białoskórski – odezwał się Piotr. – Byłem świadkiem zuchwałości pana... Uprzedzam, że jeśli pan starosta tego zażąda, będzie miał we mnie świadka. Na szczęście, obeszło się bez rozlewu krwi...
– Przypadek – wtrącił Białoskórski lekceważąco.
– Jedno mnie tylko zastanawia – ciągnął Piotr. – Czemu nie ruszył pan na mnie, przecież to prostsze... Prawda, że ojciec mój...
– Chłopcze – przerwał mu Białoskórski i uczynił gest, jakby mu. chciał po ojcowsku położyć dłoń na ramieniu. – Dwa lata uciekałem twojemu ojcu spod miecza... – Po chwili dodał: – Ale wiedz, że Białoskórski sierot nie krzywdzi.
– Sierot, powiadasz? Czy moja matka...?
– Ojciec – rzekł Białoskórski. – Będzie dwa dni jak zmarł. Waść jesteś teraz jedynym dziedzicem.
Piotr wrócił do swojej izby. Zbliżywszy się do kominka, spoglądał tępo w ogień. Wszyscy milczeli. Białoskórski wciąż stał w drzwiach. Stefan spytał półgłosem:
– Piotr?... Siodłać konie?
Pachołkowie spali w kącie na słomie.
– Trzeba by ich budzić – mruknął Piotr.
Białoskórski odezwał się spod drzwi:
– Panie Piotrze, nie radzę teraz w drogę, po nocy. Ciemno, że tylko wilcze ślepia zobaczysz. Zdążysz waćpan na pogrzeb. – Zbliżywszy się do Piotra położył mu dłoń na ramieniu. – Teraz spać, synu, pokrzepić się przed świtem.
Piotr wciąż patrząc w ogień kiwnął w milczeniu głową. Białoskórski wyszedł.
Stefan podszedł do kominka z kuflem piwa.
– Piotrze – odezwał się – jemu się tam krzywda nie dzieje, bo człowiek był dzielny i z wielką duszą. Już kto jak, kto, ale on został tam przyjęty z największymi honorami. Napij się, Piotrze.
Piotr przyłożył kufel do ust. Nagle odstawił go. Narzucił kaftan, przepasał się, szablę przypiął.
Białoskórski zdziwił się ujrzawszy w swojej izbie starościca.
– Waćpan? – wykrztusił. Był już podpity. – Nie śpi się, rozumiem. Poszła precz! – Odtrącił dziewczynę, która u jego boku siedziała. – Siadaj waszmość, napij się ze mną.
Piotr stał nieruchomo.
– Waszmość jakiś bardzo oficjalny – zdołał spostrzec Białoskórski. – A nie wypada! Ja do ciebie po ludzku...
Piotr skinął głową.
– Nie wypada – zgodził się. – Ale słuchaj pan, panie Białoskórski... Teraz, kiedy zmarł mój ojciec starosta, który tu prawa pilnował... To dopóki innego dekretu nie ma, ja, starościc, jego powinności dziedziczę. Dziś między nami rozejm, panie Białoskórski, ale na przyszłość radzę się waszmości przede mną kryć.
– Ani myślę – odparł Białoskórski mrużąc oko. – A wiesz dlaczego? Bo nie muszę. – Wskazał za siebie, na skórzany kaftan wiszący na ścianie. – Tam szukaj, za podszewką, to coś znajdziesz.
– Co? – spytał Piotr.
– Glejt królewski. Pergamin z kancelarii warszawskiej, który wyrok zawiesza. Sięgnij waszmość.
Piotr śmiało sięgnął za podszewkę kaftana. Białoskórski uśmiechnął się drwiąco.
– Jest? – spytał, zobaczywszy pergamin w ręku Piotrowym.
– Jest – potwierdził Piotr rozwijając dokument. – Salvus conductus1.
Złożył pergamin i zasunął go z powrotem za pazuchę wiszącego na ścianie kaftana.
– Król jegomość wejrzał w moją niewinność – mówił Białoskórski uśmiechając się z ledwie uchwytną ironią. Źli ludzie mnie oskarżyli, źli ludzie osądzili w gorącości. Ale król obronił. To teraz jak, starościcu, sumienie czystsze?
– Sumieniu lżej – przyznał Piotr. Wskazał na kaftan. –
Cieszę się, że to masz. Byłoby mi przykro wobec waszmości występować w charakterze wiadomym.
W półmroku, już przy drzwiach stojąc, dodał: – A musiałbym.
1 salvus conductus – glejt, list bezpieczeństwa
2
Nie tak sobie powrót do Woli Krzepickiej, do pieleszy domowych wyobrażał! Nie rozglądał się wokół, nie sycił wzroku widokiem znajomych drzew i wzgórz, wartkiego Sanu, gąszczy leśnych, którymi przebiegało tyle zwierzyny, ile tam, w owej ogołoconej Europie, już nie napotkasz.
Kiedy zsiadł z konia, ani się za siebie nie obejrzawszy, skierował kroki wprost do kaplicy.
Nie mógł jednak nie zauważyć tłumu zakonników, księży, zbiorowiska szlachty obozującej w namiotach, szpaleru dziewek szyjących szaty z czarnej materii. Na chwilę przystanął, skłonił się wszystkim dokoła i poszedł dalej. Ci zaś za nim szeptali. Czy się zaś w tych dalekich krajach nie zmienił. Czy może żałoba go tak przyćmiła...
Przed kaplicą czekał już na niego rękodajny ojcowski, potężny wzrostem i tuszą, pan Arnulf Drogocki. Ten skłonił się głęboko nowemu panu.
Piotr obiema dłońmi uścisnął dłoń Drogockiego i spytał:
– Matka tam?
– Przy ojcu – powiedział szeptem.
Piotr wszedł do kaplicy, świta została na zewnątrz.
Matka klęczała przy trumnie pogrążona w modlitewnym szepcie. Piotr klęknął obok. A ona, nie obejrzawszy się nawet, wyczuła, że syn jest przy niej; jej usta, które przed chwilą poruszały się bezgłośnie, znieruchomiały. Dotknęła dłonią dłoni syna. Łza spłynęła z oka matki.
Wokół dworu trwały przygotowania do uroczystości pogrzebowych. Kobiety kończyły szycie szat. Pojono przybrane kirem konie. Pachołkowie przeglądali się w wodzie, ciesząc się swoim wyglądem, srebrno-czarnym, lśniąco-żałobnym.
– Po co te splendory? – wyrzucał matce Piotr, kiedy znaleźli się w obszernej świetlicy dworku. – Po co ta pycha pośmiertna, błyskotki, próżność? – zwrócił się do pani Starej, która brzęcząc u pasa kluczami, słuchała go z oburzeniem, gotowa do oczu skoczyć, podczas gdy matka wtuliła głowę pokornie w ramiona. – Wiem dobrze, że ojciec nie chciał tego. – Znam jego ostatnią wolę! – wykrzyknął. – Pochować w zgrzebnym płótnie, w nieheblowanych deskach, pieniądze rozdać ubogim. – Zwrócił się do pana Drogockiego: – Nie tak, panie Arnulfie? Sam mi to był mówił! Więc po co?
– Pro reputatione2 domu tego – odpowiedziała pani Stara klucze podnosząc jak miecz do walki.
– Nie posłuchaliście jego ostatniej woli!
– Chciałam, chciałam – zapewniała matka. – Wierz mi, synku, pan Drogocki może poświadczyć, pani Stara też, ale co by na to ludzie powiedzieli? Bracia szlachta już szemrali – dobrześmy o tym wiedzieli, bo powtórzono nam – a i ona mnie przekonała, nasza droga pani Eudokia.. – Tak mówiła matka o pani Starej. – Trudno inaczej, wzgląd trzeba mieć na majętność i stanowisko nasze w powiecie.
– Nie jest to żadne nieusłuchanie, panie Piotrze – perswadowała pani Eudokia. – Jego to przecież pamięć tak czcimy. Któż by w okolicy uwierzył, że możny starosta naprawdę chciał skromnego pogrzebu? Małoż to miał wrogów? Mówiono by: zrujnowany starostów dom! Mówiono by: złe rządy niewieście! Połakomiły się białogłowy na dukaty! Na mnie, na której głowie tu wszystko leży, całe odium by spadło. Bronię waszego honoru, państwo Wolscy, ale i prawdę rzeknę, że i mojej czci bronię! A o Beatce pomyśl, siostrze swojej. Bo niechby się pogłoska rozeszła, że starościanka zrujnowana, wnet by narzeczonych zabrakło.
– Nie szkoda tracić takich narzeczonych – powiedział Piotr. – Prawda, Beatko?
Siostra, siedemnastoletnia pannica, która podczas tej rozmowy siedziała cichutko na ławie, szepnęła:
– Mnie tam co... Tatula szkoda...
Pani Eudokia zbliżyła się do Piotra.
– Trzy wsie zastawiłyśmy, żeby splendor domu salwować. Samych szat ile naszyć!... Mnichów opłacić... Wszystkie kościoły okoliczne msze odprawują... Baby najęte do płaczu. Dla ubogich rozdawnictwo jadła i grosza... Stadko owiec pod nóż pójdzie... Wino z Wołoszczyzny...
Piotr spytał cicho:
– Wsie – te spod zestawu – wierzyciele zwrócą...?
Pan Drogocki wystąpił:
– Wszystkie skrypta przechowuję... Jeśli nie zwrócą, wyprocesujemy w trybunale, a nie – to od czego szabla w garści?
Rozległo się bicie dzwonów.