Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 24.09.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Niedołężny, starzejący się książę Władysław Herman i jego wszechwładny palatyn Sieciech, co do którego są podejrzenia, że syn władcy, Bolesław, jest jego potomkiem, do tego potężny ród Prawdziców, który swego czasu podsunął księciu młodą niewiastę, co zaowocowało przyjściem na świat Zbigniewa, również pretendenta do tronu. Ci właśnie ludzie stanowią podstawę dramatu, jaki rozgrywa się w młodym państwie polskim. Wszystko dzieje się dla nich i przez nich. Synowie buntują się przeciwko ojcu, wszczynają wojnę domową, w której krzywd doznają – jak to zwykle bywa – głównie prości i niewinni ludzie.
Jednak zasadniczą osią powieści są losy młodego woja, Witosława Jastrzębca, skrzywdzonego przez dumnego i podłego zarazem Ziemowita Prawdzica. Witko szuka sprawiedliwości, przy czym los miota nim bez litości, przenosząc z jednej strony konfliktu na drugą, a on szybuje niczym liść na wietrze, byle tylko dopaść prześladowcę.
Małe starcia i wielkie bitwy. Krew i pożoga. Miłość i nienawiść. Zemsta i wybaczenie. Miłość i ból. W powieści Rafała Dębskiego można znaleźć wszelkie odcienie ludzkiej egzystencji, a finał – choć powieść przedstawia prawdziwą, znaną każdemu ze szkoły historię – jest z pewnością zaskakujący.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Rok wydania: 2025
Copyright by Rafał Dębski 2025
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Agnieszka Pawlikowska
Korekta: Dorota Piekarska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]
ISBN EPUB: 978-83-68102-82-6 ISBN MOBI: 978-83-68102-83-3
Gnał na złamanie karku. Położył się płasko na końskiej szyi, przywarł do niej jak mógł najściślej, żeby uniknąć zdradliwych, zwieszających się nisko konarów. Nie miał ani czasu, ani możliwości spojrzeć przed siebie. Rozwiana grzywa chłostała zdrętwiałe od mroźnego pędu policzki, zmuszała do zamknięcia powiek. Musiał zaufać zwierzęciu i jego umiejętności unikania czyhających na ziemi pułapek. Czuł gałęzie przemykające tuż nad plecami, dotykające odzienia twardymi, drapieżnymi palcami. Kilka razy jakiś bardziej zawzięty ostry sęk z trzaskiem rozdarł materiał kaftana, sięgnął głębiej, rysując skórę, jednak jeździec tego nie czuł. W głowie miał tylko jedno – pragnienie, aby wyrwać się, ujść pogoni, a potem jechać tam, gdzie… jechać po nią, jedyną osobę, jaka mu w życiu pozostała. Zabierze ją choćby gwałtem, nie oglądając się na nic, i niech licho porwie cały świat!
Strudzony długim biegiem wierzchowiec stękał ciężko, płaty piany przy każdym ruchu spadały z mokrych boków, zlewając się natychmiast z zalegającymi na ziemi spłachciami zmrożonego w lodową skorupę, zestarzałego śniegu. Ścigany zaklął w duchu. Na nic zdało się skręcić w gęstwę drzew, na nic przeprawić przez lodowaty strumień, na nic brodzić pod prąd. Na drugim brzegu psy natychmiast podjęły trop. Zupełnie jakby pogoń prowadził ktoś znający tajemne leśne szlaki, wiedzący doskonale, którędy i dokąd może podążać uciekinier. Odwrócił głowę, nadstawił ucha, łowiąc odgłosy dobiegające z tyłu. Zdawały się to zbliżać, to oddalać, były chwile, kiedy cichły prawie zupełnie. Ale to zapewne leśne ostępy oszukiwały słuch. A może zaklęte w drzewach duchy zwodzą go o przedwieczornej porze, gniewne, że zakłócono im spokój? Może gdzieś w górze przyczajony pośród gałęzi, drapieżny leszy czeka tylko, żeby wbić zęby w bezbronny ludzki kark? Nieprzytomne myśli przelatywały przez skołatany umysł, tworząc migotliwy, mdlący od niepowstrzymanego pędu korowód. Wytrzymać jeszcze trochę, choć dwa, trzy pacierze! Może w nadciągającym mroku łatwiej będzie zgubić pościg. Byle tylko strudzony nad miarę koń nie ustał nagle…
Ta ostatnia myśl – zdało się – przywołała nieszczęście. Trzask łamanej gałęzi zlał się w jedno z chrupnięciem skruszonej kości i przeraźliwym kwiczeniem zwierzęcia. Zdążył jeszcze tylko wyrwać stopy ze strzemion. Potem, lecąc bezwładnie, widział tylko rozmazane w pędzie, migające dookoła gałęzie i pnie. Uderzenie, choć złagodzone przez pokryty szronem mech, było tak mocne, że natychmiast stracił przytomność.
Do życia przywołał go potworny ból. Ocknął się, krzycząc przeraźliwie. Ogień płynął od dłoni. Ześlizgiwał się z czubków palców przez nadgarstki, obejmował całe ramiona, spełzał gorącą falą aż do stóp.
– Skrzeczysz jak nadepnięta żaba. – Usłyszał ponury śmiech.
Otworzył oczy. Wszystko wokół zdawało się spowite w krwawy, bolesny opar. Na tle ściany drzew ledwie odróżniał rozmyte zarysy ludzkich postaci. Mimo wysiłków nie mógł dostrzec twarzy. Ich rysy, zamazane i niewyraźne, przypominały zatarte wiekiem oblicza starych leśnych posągów, którym zbuntowani kmiecie wciąż jeszcze oddawali po kryjomu cześć. Ktoś podszedł, zbliżył ku niemu oblicze.
– Poznajesz mnie, płazie?
Potrząsnął głową, starając się zrzucić z oczu choć trochę czerwonej mgły. Ten niewielki i niewinny ruch wyzwolił następną falę niesamowitego bólu. Jęknął przeciągle.
– Poznajesz mnie, Witko? – Głos stawał się coraz bardziej natarczywy.
Najpierw usłyszał plaśnięcie, a dopiero po chwili dotarło do niego, że właśnie odebrał silne uderzenie w policzek. Jednak po ciosie nie przyszło spodziewane pieczenie ani wstrząs. Jego moc była zbyt mała, aby przebić się przez to straszne doznanie, które docierało niemym krzykiem od udręczonych rąk. Poczuł jedynie odległe dotknięcie, jakby skóra na twarzy została wyrzeźbiona z drewna i zupełnie pozbawiona czucia.
– Pewnie, że poznajesz. A jeśli jeszcze nie… słuchaj. To ja, Ziemowit Prawdzic. Nikogo gorszego nie mogłeś spotkać na swej drodze. Ziemowit! – powtórzył głośniej. – Ten, który przychodzi do ciebie w koszmarnych snach. Wreszcie cię dopadłem! Zachciało ci się smakołyków z pańskiego stołu? Zapłacisz za to krwią!
Ból… Stawał się coraz większy, pulsował, przy każdym uderzeniu serca ogarniał całe ciało. Ręce zadarte do góry… Pokonując słabość, spojrzał na nie. Najpierw zobaczył tylko zbroczone krwią rękawy kaftana, reszta tonęła w zalegającej na oczach mgle. Musiał dobrze wysilić wzrok, żeby dostrzec, co jest dalej… Boże… czy to możliwe? Widok był tak straszny, że nie mógł, a raczej nie chciał weń uwierzyć. Dłonie, ułożone równo obok siebie, zostały przybite wielkimi gwoździami do pnia prastarego dębu.
– Napatrz się, ścierwo, na własną posokę – wycedził przez zęby Ziemowit. – Zanim zdechniesz, zdasz mi sprawę ze swoich uczynków. Taki los czeka każdego, kto sięgnie po Prawdzicową własność!
– Ona nie jest twoją własnością. – Witko nie poznał własnego głosu, tak był schrypnięty i nabrzmiały cierpieniem. – Nie jest niczyją własnością…
– Moja siostra przynależy do rodu. A ninie ja strzegę jego dobrego imienia. Zasię ty, psi pomiocie, spaskudziłeś dziewczynę! Cóżeś sobie myślał, że dostaniesz ją za żonę? Wpierw oddałbym dziewkę ostatniemu koniuchowi z moich stajen niźli tobie! Gorszy jesteś niż twoi stryjce, co służyli owemu sodomicie, Bolesławowi. Takiś sam jak twój ojciec, co przystał do kupy, która z chąśbą szła i rabunek a pożogę niosła! Wszyscy wy, Jastrzębce, nic nie warci, jak widać! Podli się też wasz ród coraz bardziej. Choć niby przy księciu Hermanie wielu z twoich koniec końców się opowiedziało, ale zawsze gotowi są kąsać jego łaskawą dłoń.
Witko przestał słuchać tego, co Prawdzic mówił. Przecież odpokutował z nawiązką uczynki ojca. Wszak to nie jego wina, że Mikołaj Jastrzębiec, niech mu ziemia lekką będzie, był taki porywczy. Ale Prawdzicowi w istocie nie szło przecież o ojca czy sprawy panującego księcia. To nic innego, jak zwyczajna zemsta rozsierdzonego syna możnego rodu. Nie mógł znieść, że jego siostra pokochała człowieka ze znienawidzonego nasienia…
Ból w dłoniach nieco stępiał. Zapewne odrętwiały i powoli tracił w nich czucie. Ustąpiła też nieco krwawa mgła i powracała ostrość spojrzenia. Wielka polana, doskonale znane miejsce… Ostatniego lata właśnie tutaj natknęli się na zbrojne oddziały. Wtedy skończył się bunt. Stąd wraz z Przemkiem umykali jak przerażone zające pośród szczęku broni i wrzasku mordowanych kmieci. Ile krwi wsiąkło w okoliczną darń, tylko drzewa mogą opowiedzieć. Teraz na ziemi leżą wszechobecne brudnobiałe łachy śniegu, wtedy dookoła kipiała zieleń, a bryzgi krwi kładące się na soczystą trawę wyglądały jak obraz nie z tego świata, trudno było uwierzyć, że w samym sercu życiodajnego lasu ludzie bezlitośnie odbierają życie innym ludziom… Z wysiłkiem odepchnął powracające kołowrotem wspomnienia, wytężył wzrok. Za plecami Ziemowita stoi pięciu zbrojnych. Okutani w wełniane płaszcze patrzą ciekawie na to, co się rozgrywa przed ich oczami. Tylko jeden odwraca się bokiem, ukrywa twarz w głębi wielkiego kaptura. Któż to? Myśli uległy zmąceniu, świadomość zdawała się to odpływać gdzieś daleko, to wracać szaloną nawałnicą niezbornych myśli. Zupełnie jak fale na wzburzonym morzu, kiedy je widział podczas poronionej wyprawy na Pomorców. Zauroczony patrzył wtedy, jak z ogromną siłą biją o brzeg, żeby zaraz cofać się w otchłań, roztapiać bezradnie we wzburzonej kipieli. Tak teraz on osuwał się co chwila w objęcia ciemności, żeby zaraz wypływać na powierzchnię. Za każdym razem powrót był bardziej przykry, na nowo nabrzmiały straszliwym cierpieniem. Chwilowa ulga w zdrętwiałych rękach odeszła, a ogień cierpienia zapłonął jeszcze mocniej, jakby chciał ogarnąć nie tylko ciało, ale wszystko dookoła… i potężny pień, i zmrożoną darń, i zaśnieżony las… Miał ochotę krzyczeć, wyć, złorzeczyć. Powstrzymywał się ostatkiem sił. Przez cały czas, mimo mroczącego spojrzenie bólu, wpatrywał się z natężeniem w kryjącego oblicze człowieka. A Prawdzic tymczasem mówił. Słowa brnęły w mroźnym powietrzu, docierały do uszu jakby z ogromnej dali, spodziewane, a zarazem obce i niezrozumiałe. Witko wiedział tylko, że spływają okrutnym jadem, a każde następne jest od poprzedniego gorsze i bardziej nienawistne.
– Panie – odezwał się któryś z towarzyszy Ziemowita – on ledwie żyje. Pewnikiem nawet cię nie słyszy. Róbmy co trzeba i wracajmy w stronę gościńca, nim mrok zapadnie. Wiadomo to, co się włóczy tutaj po nocach? Różnie powiadają, kogo można napotkać przy gwiazdach w głębi boru…
– Zamilcz – warknął Prawdzic. – Skoro on tyle czasu zdołał gdzieś tu przeżyć wraz ze zbójecką kupą, i nam nic nie grozi. A babskie gadki schowaj dla swojej niewiasty!
Uważnie przyjrzał się pognębionemu wrogowi, podążył za jego spojrzeniem.
– Komu się tak przypatrujesz, robaku? Nie poznajesz go? – Ziemowit zaśmiał się gardłowo, a zakapturzony schował oblicze jeszcze głębiej w cieniu. – Nie możesz zgadnąć, kim jest ten, który unika twoich oczu?
Podszedł do odwróconego bokiem człowieka. Szarpnął mocno, zdarł mu z głowy kaptur.
– Wiesz już? Oczywiście, że wiesz. Trudno, byś nie poznał najbliższego druha. To on nam cię wydał. On wskazał drogę.
Witko patrzył z niedowierzaniem. Przymknął powieki, potem znowu rzucił spojrzenie w stronę zdrajcy.
– Przemko – szepnął.
– Ano Przemko – sapnął z zadowoleniem Ziemowit.
Jego starannie wygolona twarz nabrała wyrazu jeszcze okrutniejszego i przebieglejszego niż do tej pory. Witko pomyślał, że Prawdzic mógłby być pięknym mężem, gdyby gładkie oblicze już u zarania życia nie zostało naznaczone nienawiścią do wszystkiego i wszystkich, którzy nie bili czołem jego rodowi. Zaraz jednak myśl uleciała, roztopiła się w nagłym zawrocie głowy. Poczuł, że zaczyna go ogarniać gorączka. Mimo chwytającego coraz mocniej mrozu przechodziły przezeń fale waru. Na czoło wystąpił perlisty pot.
– Ano Przemko – powtórzył Ziemowit. – Chciałbyś zapewne wiedzieć, jaka była jego cena. Chciałbyś, zanim zdechniesz?
Witko bez słowa patrzył w złe oczy, obiecujące rychłą śmierć.
– Opowiem, nim cię zarżnę jak barana. Wiedz wszystko do końca. – Na twarzy Prawdzica zagościł okrutny uśmiech. – Obiecałem mu Sławkę wraz ze sporym wianem. Wianem z twoich dawnych majętności, żeby było sprawiedliwie. Tak właśnie! Myślisz, że tylko ty łasy jesteś na córę wysokiego rodu? On bez gadania pojmie ją wraz z twoim bękartem. I majątkiem. Pewnie nie będzie sobie krzywdował. Będziesz? – zwrócił się do Przemka.
Tamten zaklął cicho i cofnął się kilka kroków.
– Wyjednałem mu też u księcia odpuszczenie win za to, że się z chłopstwem na władzę porwał. Tym łatwiej było, iż twój łeb w zastaw swojej wierności obiecał ofiarować.
Witko oblizał spierzchnięte wargi. Na nic wszystko… na darmo… Pójdzie Sławka w zdradzieckie ręce. A on nie zobaczy dziecka, nie dowie się nawet, czy to chłopiec, czy dziewuszka… Przemko, dlaczegoś uczynił podobną podłość? Gniotła cię nasza miłość? Bolało, że wybrała mnie, a nie ciebie… Jak długo kryłeś się z nienawiścią? Od samego początku zapewne… Ale w obliczu śmierci błagam cię, jeśli naprawdę ją miłujesz, bądźże chociaż dla niej dobry… Ona taka łagodna, taka ciepła… jak matczyny pocałunek. Taki jak ten ostatni, którym matka żegnała jedynaka przed wyprawą na Pomorze, wiedząc już pewnie, że nie doczeka jego powrotu. Matuś… I Sławka niebawem zostanie matką. Przemko, nie pozwól, żeby…
Osunął się w odmęty gorączkowych majaków. Ból stawał się coraz odleglejszy, zdawał się dotyczyć kogo innego, kogoś, kto stoi obok…
Szarpnięcie. Spomiędzy zaciśniętych warg wydarł się chrapliwy krzyk. Przygryziony język spłynął krwią. Znienawidzona twarz Prawdzica tak blisko… Gdyby chociaż przez mgnienie oka mieć wolne ręce…
Błysnęło ostrze długiego noża.
– Chcesz co rzec na pożegnanie, nim poderżnę ci gardło?
Witko poruszył bezgłośnie ustami. Ziemowit zmarszczył brwi.
– Co tam bredzisz?
Znowu poruszenie warg. Prawdzic zbliżył się jeszcze bardziej. Powieki więźnia uchyliły się, spojrzał prosto w źrenice prześladowcy. Nagle nabrał głębiej tchu, zacharczał. Odgłos splunięcia zmieszał się z grubym przekleństwem.
– Ty ścierwo! – Ziemowit odskoczył.
Otarł twarz, na której osiadła gęsta, czerwona od krwi ślina. Z całej siły kopnął Witka w podbrzusze. Ten podciągnął nogi, ale od razu je wyprostował, przeszyty bólem zwieszonych na gwoździach dłoni, i znowu spróbował się skurczyć. Do straszliwego cierpienia płynącego z rąk dołączył się palący podmuch płynący od poruszonych ciosem lędźwi.
– Ty ścierwo! Miałem cię zamiar miłosiernie zaszlachtować, zwyczajnie jak wieprzka. Ale skoroś taki hardy, zdychaj sobie tutaj w samotności! Długo umieraj. Niech lisy i wilki jeszcze za życia szarpią twoje parszywe mięso. Słuchaj, jak pod ich kłami zgrzytają kości!
Spojrzał na towarzyszy.
– Co tak cieszycie, krzywe gęby? – warknął wściekle. – Może trzeba wam je naprostować? Słyszeliście? W siodła i ruszamy!
Witko patrzył, jak oprawcy niespiesznie dosiadają koni. Pożałował teraz porywczości. O ileż lepiej zginąć szybko, od jednego cięcia, miast przeżywać długie, nieskończone katusze…
– Przeklinam was – wymamrotał pod nosem. – Przeklinam i ciebie, Przemko… Bodaj cię mary dusiły każdej nocy, po sam grób. Przeklinam moje życie i nieszczęśliwe życie mego ojca. Przeklinam po stokroć!
Wzniósł twarz ku szczytom sosen. Ciemniejące niebo było dalekie i obojętne… Tak samo dalekie i obojętne jak zawsze, czy patrzyło się na nie spośród drzew, czy znad brzegu jeziora, czy z okna klasztornej celi. Czyż Stworzyciel świata dostrzega pełzające po ziemi ludzkie mrówki? Zdaje sobie sprawę z ich radości i cierpień? Widzi przelaną krew i straszliwe krzywdy?
Tupot końskich kopyt, śmiech odjeżdżających. Czy i ty śmiejesz się, dawny druhu? Czy sprawi ci wielką radość pojąć kobietę, która nie obdarzy cię miłością? Która będzie cię nienawidzić tak, jak jej brat nienawidzi całego świata?
– Ostań z Bogiem – odezwał się jeszcze pogardliwy głos Ziemowita. – I zdychaj z Bogiem.
Piękny jest las o zimowym zmierzchu. Piękny i groźny zarazem. Patrzeć tylko, jak na żer wyjdą nocne drapieżniki. Gałęzie pokryte okiścią, ciężką tak, że ledwie pod nią nie pękną. Przygięte prawie do ziemi, niebawem poruszone zostaną przez przemykające bestie. Zabłysną w ciemności krwawe oczy wilka, ryś wyszczerzy ostre zębiska, strzygąc pędzelkami uszu, przyczajony żbik zamiecie śnieg krótką kitą ogona. Noc należy do stworzeń bezwzględnych i przebiegłych. Blady niczym światło księżyca strach towarzyszy każdemu ich stąpnięciu. Nikt nie jest bezpieczny w zasięgu ostrych kłów i pazurów.
A jutro znowu wstanie dzień, las zatętni beztroskim życiem. Zwierzęcy drobiazg wychynie ze swych bezpiecznych dziupli i komyszy, ze zdumieniem śledząc wilcze tropy na śniegu, nie wiedząc nawet, jak blisko przeszła w ciemności śmierć. Ale on już tego nie zobaczy. Dziś udręczone ciało stanie się strawą dla dzikich bestii. Zadarł jeszcze głowę, żeby spojrzeć na zalane krwią ręce. Czy sprawiło to przenikliwe zimno, czy odrętwienie ciała, ale prawie zupełnie przestały boleć. Czyżby to samo odczuwał Zbawiciel? Wszak i Jego osądzono, wyszydzono i przybito do drzewa. Lecz święte zwłoki miał kto z krzyża zdjąć, obmyć i złożyć w jaskini. Zaś ogryzione kości Witka może znajdzie z wiosną jakiś zabłąkany wędrowiec albo kłusownik, co nie boi się wejść głęboko w ciemny bór. Nawet nie będzie usiłował odgadnąć, czyje to szczątki rozrzucone dookoła, czyje dłonie i przez kogo tak okrutnie przebite zostały gwoździami. Jeśli będzie na tyle miłosierny, by pochować nędzne resztki człowieka pod byle pryzmą ziemi, niech mu za to Bóg wynagrodzi, a jeśli minie je obojętnie, niech go Bóg prowadzi.
Już niedługo, Panie… Spojrzał znowu w niebo. Zajaśniały niepewnie pierwsze gwiazdy. Czekać tylko, jak chwyci tęgi i litościwy mróz, ścinając krew w żyłach, a życie w piersi. Tak… niech przyjdzie lodowaty zgon, zanim zjawią się drapieżniki zwabione zapachem posoki. Niechże śmierć okaże się łaskawsza niż Prawdzicowy sztylet. Już niedługo, Panie… Obaczym, czy to prawda, co powiadają księża o Twoim majestacie i łaskawości. Jeśli iście taki jesteś, jak mówią, ustrzeżesz od złego Sławkę i czędo w jej łonie. Sławkę i jej jasny uśmiech, ciemne oczy, wargi o smaku miodu i razowego chleba… Uśmiechnął się do swoich myśli. Nagle uczyniło mu się na duszy dziwnie lekko. Nic już w życiu nie zrobisz, Witosławie Jastrzębcu, nie wzniesiesz oręża przeciw wrogom, pora się z tym pogodzić. Możesz jeszcze tylko umrzeć, jak czestnemu człowiekowi przystało, chwaląc Pana, czekając na niebieskich aniołów, aż zabiorą duszę do nieba. Gdzieś po drugiej stronie na pewno czeka matka. Może ona zdoła ukoić świętym pocałunkiem obolałą duszę syna.
Przymknął oczy, czując nadchodzący nieuchronnie chłód śmierci. Wargi poruszyły się bezgłośnie słowami dziecięcej, od lat zapomnianej modlitwy. Jeszcze dwa, trzy uderzenia serca i zapadł w otchłań, w której znaleźć można już tylko spokój. Nie usłyszał szelestu w krzakach, cichego trzasku zmrożonych gałązek pod ostrożnymi stąpnięciami. Nie zobaczył zwalistego, ciemnego kształtu wyłaniającego się z gęstwy drzew.
Płynący od kominka miodowy poblask wydobywał spośród plątaniny cieni rozgrzane namiętnością ciała. Spełnienie uczyniło je dziwnie miękkimi i bezwolnymi, jakby zostały napojone mocnym trunkiem. Materiał niskiego baldachimu był prawie o wyciągnięcie ręki, a jednocześnie zdawał się daleki niczym nocny firmament. W pełgającej poświacie splątanych płomyków wyszyte na granatowym atłasie gwiazdy mrugały zupełnie jak te patrzące z prawdziwego nieba. Judyta odchyliła głowę, przyglądając się chłopięcemu jeszcze obliczu kochanka.
– Jesteś taki gorliwy – powiedziała, kalecząc słowiańską mowę twardym akcentem. – Uwielbiam twoją gotowość.
Mimo iż upłynęło już grubo ponad dziesięć lat, odkąd przybyła na dwór Władysława, nie mogła przywyknąć do świszczących i szeleszczących dźwięków tutejszej mowy. Nie mogła, albo raczej nie chciała. Gdyby mówiła… gdyby starała się chociaż mówić jak oni, przestałaby być sobą. Ale i tak wolała język Polan od niezrozumiałego bełkotu dawnych węgierskich poddanych. Wśród tamtych czuła się bowiem, jakby wygnano ją do jakiegoś dalekiego, baśniowego kraju, gdzie ludzie są zupełnie obcy i niezrozumiali. I dla nich była zjawiskiem z innego świata, na dobitkę kimś niechcianym, budzącym nieufność i wrogość.
Pocałowała pełne, gorące wargi młodzieńca.
– Ustek, Ustek… Sprawiasz, że w moje postarzałe członki wlewa się nowe życie, a skóra zdaje się rozkwitać jak wtedy, gdy byłam bez mała przez pół młodsza. Wiem jednak, że oszukuję samą siebie. Widzę doskonale nadchodzącą nieuchronnie starość, z każdym dniem czuję bliżej jej cuchnący pleśnią oddech. Ale przy tobie potrafię o tym zapomnieć.
– Ależ pani – poderwał się chłopak. – Jesteś piękna jak… jak… – Na próżno szukał odpowiednich porównań. Nie miał jeszcze nawyków prawdziwego dworaka, nie zawsze umiał gładko wypowiedzieć odpowiednie słowa. – Jesteś najpiękniejszą z kobiet, jakie w życiu widziałem.
Roześmiała się głośno.
– W takim razie albo za krótko żyjesz, albo zbyt mało kobiet widziałeś. Przypuszczam, że i jedno, i drugie.
Przekrzywiła przekornie głowę.
– Nie wolałbyś być teraz z jakąś hożą służką, której piersi kipią życiem, a łono spływa wilgocią na samą myśl o męskich dłoniach?
– Ty jesteś najpiękniejsza, pani. Inne mnie nie pociągają, są przy tobie jak oset przy róży. Tylko z tobą chcę na zawsze…
– Ja jestem najbardziej ze wszystkich dla ciebie niedostępna – rzekła z nagłą surowością. – Przecież nie zostaniesz ze mną do końca życia w tej komnacie. Kiedy wstanie nowy dzień, odejdziesz i po staremu będziesz książęcym pachołkiem, a ja daleką, wielką panią, na którą nawet nie wolno spojrzeć. Och, pewnie, zawsze chętnie przyjmę cię w mojej łożnicy, kiedy nikt nie będzie widział, ale prędzej czy później trzeba cię będzie wreszcie ożenić. I to raczej prędzej niż później, jak mniemam. Niebawem twoi rodowcy zapewne upomną się o ciebie. Nie po to wszak nudzisz się i tracisz czas na jałowym niczym stare pogorzelisko dworze mego męża, żeby dokonać żywota jako zwykły dworzanin, wieczny pieczeniarz wiszący u pańskiej klamki. Zasługujesz na lepszy los. Jest jakaś panna, a może po prostu koligacja, której byś pragnął? Mów śmiało. Choćby była najwyższego w tym kraju domu, wyjednam ją dla ciebie. Niech tyle chociaż uczynię w zamian za twą słodycz i piękne noce.
Spojrzał ponuro.
– Nie miłujecie mnie już, pani.
Znowu się roześmiała, tym razem jednak nie było w niej wesołości.
– Ciebie? A kimże ty jesteś, żebym miała właśnie ciebie obdarzyć podobnym uczuciem? To, że przychodzisz do mej sypialni, nie znaczy wcale, żem straciła dla ciebie rozum. Ustek, przecież ty nawet jeszcze nie jesteś prawdziwym mężem!
Zerwał się z łoża, stanął przed nią nagi i drżący z oburzenia.
– Ja wiem! – krzyknął trzęsącym się głosem. – To prawda, co powiadają! Ty kochasz tego… tego mężobójcę, palatyna Sieciecha! A mną bawisz się tylko jak kot myszą…
– Ciszej, chłopcze. – Uniosła się na łokciu, z oczu trysnęły iskry gniewu. – Nie potrzeba, żeby ktoś cię usłyszał. I o czymś w swoim gniewie zapomniałeś!
Stropiony spoglądał spod oka. Nie wiedział, czy jego wybuch nie będzie miał przykrych następstw. A ona ciągnęła bezlitośnie:
– Zapomniałeś, pachołku, że powinieneś się do mnie zwracać „Wasza Wysokość, Wasza Królewska Mość, miłościwa pani” albo przynajmniej „pani”. Nawet wtedy, gdy ośmielasz się podnosić głos w mojej obecności!
Patrzyła na niepewną minę Ustka, najwyraźniej bawiąc się jego zmieszaniem.
– A teraz uspokój się i chodź do mnie. Zaczęłam już marznąć. Ściany dworca źle uszczelnione, wieje mrozem, niech tylko ogień trochę przygaśnie. Jeno spuścić służbę z oka! Mój małżonek nie ma posłuchu nawet u prostych cieśli. Chodźże. – Strzepnęła niecierpliwie palcami. – Nie przywykłam rozkazywać dwa razy, ani tym bardziej więcej niźli raz prosić.
Zbliżył się z ociąganiem. Patrzył na Judytę spode łba, niepewny, czy połajanka skończyła się, czy też będzie trwać dalej. Otoczyła go ramionami. Poczuł na sobie ciężkie, ale wciąż jeszcze jędrne piersi.
– Powiedz wreszcie, jest taka, którą chciałbyś pojąć? Jeśli nie z serca, to dla majętności albo wpływów.
Poczerwieniał z oburzenia. Wyglądało, że znowu wybuchnie, ale się powstrzymał. Gniew Judyty był równie prędki, jak jej namiętność. I równie potrafił być wielki. A on nie chciał, by go oddaliła. Nawet jeśli jej miłosna gorliwość jest jedynie zaspokojeniem żądzy, a nie prawdziwym uczuciem.
– To tak, pani – odparł, siląc się na spokój – jakbym wystawił swoje ciało niczym jakąś kupię na straganie. Miłowanie to coś inszego. To jest…
Odepchnęła go, ale zaraz przygarnęła z powrotem.
– Nie powiadaj o rzeczach, o których masz pojęcia tyle, co z gminnych opowieści albo bajęd, co je matka snuła wieczorami przy ogniu! Jest taka niewiasta czy sama mam ci ją znaleźć, gadajże wreszcie?
Oderwał się od niej niechętnie, ale stanowczo.
– Muszę już iść – powiedział drewnianym głosem. – Książę gotów się obudzić i wołać. Ostatnio źle sypia, bardzo narzeka na ból w nogach. A jeśli mnie nie będzie pod drzwiami…
– Władysław nie wezwie cię, nie ma obawy. On wie, że jego Ustek czyni teraz w mym łożu to, na co jemu sił nie staje.
Oczy chłopca rozszerzyły się zdumieniem.
– Jakże to, pani?! Jakże to, on wie?
Westchnęła ciężko.
– Wie i musi się z tym pogodzić. Człowiek zawsze musi się godzić z rzeczami nieuniknionymi. Na tym polega gorycz życia, której i ty kiedyś zaznasz. Nie jest złym człowiekiem mój małżonek. Potrafi okazać serce, choć mu tego wrogowie odmawiają. Umie być szlachetnym, szczodrobliwym, czynić dobro. On tylko jest słaby. Słaby i chory. A te dwie rzeczy są dla władcy niczym zawieszone u szyi młyńskie kamienie.
Zamyśliła się na chwilę.
– Może mogłabym go nawet pokochać… kiedyś… kiedy byłam jeszcze młoda i nie poznałam okrutnych, mrocznych stron życia. Ale, Bóg mi świadkiem, nie potrafiłam oddać mu serca na początku i nie potrafię do dzisiaj. Zbyt późno go poznałam, zbyt wiele sama wycierpiałam i zniosłam upokorzeń, żeby umieć współczuć jego bezradności. Żal mi go, kiedy pomyślę, jaki jest zmęczony i przedwcześnie postarzały, jak wszyscy dokoła mają go za nic, a własny pałacowy komes podejmuje za niego wszystkie ważniejsze decyzje. Ale gdy widzę jego zbolałą, zawsze ściągniętą krzywym grymasem twarz, wtedy rodzi się we mnie obok żalu jakaś złość, tak że mam chęć sprawić mu przykrość, zamiast rzec życzliwe słowo lub chociaż zmilczeć.
– Dlaczego tak jest, pani?
– Może dlatego, że on wciąż kocha tamtą… Wiem o tym doskonale od pierwszej chwili. Wciąż wspomina… Nie, to złe słowo. Wciąż hołubi pamięć mojej imienniczki, czeskiej Judyty, tej, która dała mu prawowitego syna. Zda mi się, że tylko z nią bywał szczęśliwy. Ze mną już nie potrafił, a może raczej nie chciał… Oboje zresztą aniśmy potrafili, ani chcieli.
Przez piękną twarz przebiegł dziwny skurcz. Rozjaśniła się jednak zaraz uśmiechem.
– Ale dość o tym. Zbliż się jeszcze. Zdążysz do rana złożyć głowę na progu komnaty swego pana. Teraz połóż ją na wezgłowiu łoża swojej pani. To rozkaz.
Władysław Herman leżał bezsennie, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w ciemność. Ogień na kominku dawno wygasł i lodowate podmuchy bezkarnie wdzierały się do izby. Zbyt dokuczały mu nogi, żeby samemu wstać i dorzucić drew, a nie wołał na służbę, bo nikogo widzieć nie chciał, nawet przez chwilę. Tysięczny raz przychodziły zjawy z przeszłości, migotały zapętlone w ciasnych zwojach nocy. Wpierw podpełzały niepewne, jakby bały się zbliżyć, potem stawały się coraz śmielsze i bardziej natarczywe, widząc jego bezradność, czując, że jest bardziej od nich zniewolony i spętany w ciemności. Pełna pogardy twarz Bolesława… Ten piękny brat potrafił na niego spojrzeć jak na obrzydliwego płaza, szczególnie kiedy się między nimi popsuło… Dobry bywał i umiał okazać życzliwość innym, przecież za życia lud przezwał go Szczodrym, ale człeka z własnej krwi nie potrafił uszanować. Suche, surowe oblicze biskupa Stanisława, oczy pełne potępienia dla wszystkiego, co świeckie, dla jego pogańskiego małżeństwa z córką Prawdziców, małżeństwa, które dało niechcianego pierworodnego Zbigniewa, które wreszcie stało się straszliwym ciężarem… Szyderczy uśmiech Sieciecha, gdy przyniósł upragnioną wieść o śmierci króla… Obojętne twarze dostojników, kiedy patrzyli na niego, i te same oblicza pełne gorliwej służalczości, a zarazem niechęci na widok palatyna… Wykrzywione cierpieniem oblicze umierającej Judyty i głuche echo słów własnej przysięgi, że nigdy nikomu nie pozwoli skrzywdzić wymodlonego u Świętego Idziego synaczka… Wszelka miłość odeszła wraz ze śmiercią ukochanej żony. Gdzieś przepadło ciepło, które czerpał z tamtego związku. Nigdy już potem noc nie była przyjaciółką, zawsze kryła w mrocznych trzewiach mary i strachy, złe i bolesne wspomnienia. Teraz przed oczy nasunęła się katedra na Okole, znak wielkiej potęgi wszechwładnego palatyna. Jego samego, władcy kraju, nie stać na taką fundację, a ten, kto powinien być jeno zarządcą, sypie pieniędzmi, ba – ma czelność bić własną monetę! A on nie potrafi się temu przeciwstawić. Nie potrafi i nie chce. Powiadają złośliwcy, że Sieciech go ze szczętem osiodłał. Mają zapewne rację, tak mniemając. Ale to tylko ich racja. Bo czy to jedynie on sam byłby w stanie obejść się bez tego wielkorządcy? Czy którykolwiek z tych, co zarzucają mu uległość wobec dumnego Starży, potrafiłby skutecznie poprowadzić ważne sprawy? Czy rozbity i ledwie zrośnięty po domowej wojnie kraj nie potrzebuje silnej ręki palatyna? Czasem trzeba tolerować mniejsze zło, żeby uniknąć większego.
Zamknął oczy. Chcąc odegnać precz niechciane myśli, zatopił się w modlitwie. Boleść w skręconych chorobą nogach zelżała nieco, rozgrzały się pod grubą niedźwiedzią skórą. Może nadejdzie wreszcie sen. Nagle zapragnął, aby słońce już wstało. Niech zacznie się codzienny ruch, niech rozproszy samotność ułudą przebywania pośród innych ludzkich istot.
Zasypiał już prawie. Wówczas, na granicy jawy i snu, usłyszał głośny śmiech, a potem skrzypienie. Drgnął. W majaku to było czy naprawdę? Znowu głosy i znowu skrzypienie. Taki odgłos może wydawać tylko łożnica pod ciężarem zmagających się ciał kochanków. To tam, na górze, w komnatach żony. Tam, gdzie on nie był od tak dawna… I z tym także musi się pogodzić. Jutro pogarda Judyty będzie większa niż zazwyczaj. Zawsze, kiedy gości u niej kochanek, jest później opryskliwa, jakby obwiniała męża o swój grzeszny występek. Czy życie już do kresu dni będzie jednym wielkim pasmem upokorzeń? Gdyby chociaż Bolesław był przy nim. Jedyna bodaj istota, która nie okazywała mu wzgardy… Nie? Może kiedyś, nie tak jeszcze dawno przecież. Ale ostatnimi czasy i ten ukochany syn zaczął go traktować niczym pozbawioną czucia kukłę. Jakże trudno się z tym pogodzić. Te dziecięce rączki, które tak chętnie wyciągały się do ojca, zmieniły się niepostrzeżenie w silne dłonie młodzieńca wchodzącego w wiek sprawny. I tak, jak jest teraz, nie może liczyć, że znajdzie w nich oparcie i ochronę na stare lata. Czy już zupełnie utracił miłość syna? Czy nawet Bolko nie będzie nigdy w stanie pojąć jego męczarni, tego, z czym musiał się zmagać i godzić, żeby utrzymać nie tylko władzę, ale przede wszystkim jaką taką spokojność w rozrywanym przez sąsiadów i wewnętrzne knowania kraju?
Z oczu księcia popłynęły łzy bezsilności.
– Męża ci przywiodłem! – Potężna postać przecisnęła się przez wąski, niski otwór drzwi kmiecej chałupy. – Wielka radość i wielkie będzie wesele! Raduj się razem z nami, siostro!
Zerwała się z posłania. Przywiódł męża? Czy to możliwe, żeby ów zawzięty brat tym razem zapytał swego sumienia, zrozumiał jego głos i dał mu posłuch? Ogromne oczy w bladej, wychudzonej twarzy spojrzały z nagłą nadzieją. Dziecko w łonie, zbudzone gwałtownym ruchem, zaczęło się niespokojnie wiercić. Na dworze zapanował gwar głosów, zadudniły kopyta, parskały zdrożone konie.
– Przywiodłeś go? – szepnęła. – Myślałam, żeś go chciał zabić.
Ziemowit bez słowa zdjął kożuch, przysiadł przy palenisku, wyciągając zziębnięte ręce do ognia.
– Polewki mi zagrzej! – rzucił przez ramię do przestraszonej gospodyni, przycupniętej w najciemniejszym kącie. – A twój chłop, kiedy skończy obroczyć konie, miodu niech przyniesie!
– Jak każecie, panie.
Kobieta zakrzątnęła się przy statkach, dorzuciła drew do ognia. Po chwili kociołek zaczął bulgotać, rozszedł się przyjemny zapach. Ziemowit, parząc prawie palce, wyłowił kawał ociekającego tłuszczem mięsiwa. Wbił w nie zęby, wygłodniały, jakby nie jadł od kilku dni.
– Myślałam, żeś go chciał zabić – powiedziała głośniej Sławka.
– Bom chciał.
Chciał, powtórzyła w myślach. Zatem nie zabił… To chyba byłby cud. Ale może takie cuda się zdarzają? Może sam Bóg go natchnął w ostatniej chwili?
– Gdzie on?
– Kto? – Spojrzał nieco nieprzytomnie.
– No, on… mój…
– Ach, ten! – roześmiał się. – Twój wywołaniec. Jeszcze na dworze. Niecierpliwisz się? Zaraz powinien nadejść.
Serce zabiło mocniej, w jednej chwili nadzieja, bliźniacza siostra rozpaczy, wygnała z niego odzianą w czarne szaty krewniaczkę. A więc modlitwy zostały wysłuchane! Zesłanie do tego zapomnianego przez Boga i ludzi przysiółka wreszcie się skończy. I nareszcie zobaczy swojego wytęsknionego…
Ziemowit otarł wargi rękawem.
– Grzebie się coś. Nie chce widzieć oblubienicy czy jak?
Otworzył drzwi. Mroźny podmuch wtargnął do środka, na wskroś przeszywając rozgrzane członki. Jednak Sławka nie czuła chłodu. Czekała z radosną niecierpliwością.
– Sam tu! – krzyknął Prawdzic. – Dziewka za tobą już tęży i dopytuje!
Po chwili rozległy się mocne kroki. Ziemowit cofnął się, a do środka weszła zakapturzona postać. Sławka rozjaśniła twarz uśmiechem. Jest, jest! Mroźno być musi, skoro Witko, zwyczajny przecież najgorszej nawet pogody, który nie marzł bodaj nigdy, otulił się tak szczelnie, że nawet oczu nie widać. Ukochany! Wyciągnęła ku niemu ręce. Przybysz odrzucił kaptur i radość dziewczyny natychmiast znikła, jakby ucięta bezlitosnym katowskim mieczem. Jeszcze nie chciała uwierzyć… Jeszcze uwierzyć nie mogła… Jeszcze przez chwilę uwierzyć nie potrafiła.
– Przemko – ledwie mogła dobyć głos – to ty. A gdzie…
– To właśnie twój mąż, dziewko! – warknął Ziemowit. – Banita, jak i Jastrzębiec, pomnisz? Wszak tego też chciałem zabić, jeno się zdołał na czas wykupić. Rzekłem, że przywiodłem ci na męża wywołańca, i słowem nie zełgałem. Pójdziesz do ołtarza z chąśnikiem i buntownikiem, skoro takiego sobie upatrzyłaś. Z którym zaś, to już chyba nie tak ważne. – Z przyjemnością przyglądał się ściągniętej twarzy siostry, śledził płynące po policzkach łzy. – A tamten pewnie sczezł, a może zdycha jeszcze powoli, co mu daj Boże. Te łapy, które ważył się po ciebie wyciągnąć, przybiłem hufnalami do solidnego pnia! Nie ma przebaczenia dla takich jak on! Jakże mogłaś choć przez mgnienie oka mniemać, że dusza się we mnie odmieniła!
Świat zawirował. Żeby nie runąć pod nogi brata, musiała oprzeć się o ścianę.
– Przecież mówiłeś – wyszeptała pobladłymi wargami – żeś przywiózł mi męża, a nie byle…
– Wydam cię za tego, kto pomógł mi schwytać tamtego przeklętnika, choć sam był spod prawa wyjęty! Jego teraz jesteś niewiastą i on ci będzie mężem. I nie łudź się płonną nadzieją. Nie wróci z zaświatów Witko. Już go tam czarna Nyja u siebie przytrzyma! Mścić się robak chciał, żem mu ciebie nie chciał dać! Igrców u boku wyjętych spod prawa mu się zachciało. To i się doigrał, gad przeklęty!
– W las poszedł, boś mu sam jak zbój odebrał wszystko, co miał i co ukochał…
– Milcz!
Klasnął policzek. Boże… Jak mogła nawet przez chwilę pomyśleć, że brat postanowił naprawić swoje winy względem niej i Witka. On, choćby go ciąć na ćwierci i rany solić, nie przyzna, że postąpił źle. On nawet nie wie, co to zły uczynek, bo dobrych wcale nie zna! Nie pamiętała, żeby kiedy w życiu dobrze postąpił. Straszny człek. Od dzieciństwa go takim rodzice chowali. Nawet ojcowe psy bały się go, gdy jeszcze wyrostkiem do nich chadzał. I największy bryś, co wilka czy dzika zdusić umiał, przed Ziemowitem chował się w najdalszy kąt psiarni, zupełnie jak niedawno żona kmiecia.
– Przemko cię weźmie, powtarzam. I wdzięczna bądź, że chce cię taką. – Pogardliwym gestem wskazał wyraźną już ciążę. – Zawsze to będzie mniejszy wstyd przed ludźmi.
Przemko… Świat znowu zawirował w opętanym tańcu. Jakże okrutną rzeczą jest nadzieja. Jak łatwo opuszcza człowieka. Słyszała jeszcze, że Ziemowit coś mówi, jednak nie docierało do niej znaczenie słów. Witko gdzieś tam umarł w męczarniach, na mrozie, a oni tutaj, w ciepłej chałupie, szykują się do wieczerzy. Za nic im, że ona cierpi, za nic im wszystko! Poczuła wzbierającą w piersi zimną falę, jakby w jednej chwili serce skuła lodowa skorupa. Nienawiść karmi się nienawiścią. Nigdy nie przypuszczała, że może życzyć komuś śmierci tak, jak teraz własnemu bratu. Jest bardziej okrutny, niż to powiadali o teściu Mieszka, królu Bolesławie Srogim… bardziej bodaj niźli sławny z nieludzkich uczynków czeski Brzetysław… Ogarnęła ją dziwna słabość. Nie wiedząc kiedy, pogrążyła się w ciemnościach, osunęła na ziemię.
– Omdlała – mruknął Prawdzic. – Tęskni jeszcze za swoim gaszkiem. Nie lękaj się, Przemko. Z czasem to przejdzie. Zapomni. Przyjdzie czas, a wlejesz w nią nasienie i następne czędo już twoje porodzi, wtedy jej wszystko inne z głowy wywietrzeje. Takie są już baby. – Zaśmiał się obleśnie. – Jeno im dobry kwacz wrazić gdzie potrzeba, jeno dogodzić należycie, a zapominają, co było przed chwilą, płaczą, tyle że ze szczęścia miast z żalu.
Przemko patrzył ponuro w trzaskający ogień. Dopiął swego. Posiądzie tę, której pragnął całym sercem. Weźmie ją… Ale dopiero teraz zrozumiał z całą pewnością, że nie może liczyć na wzajemność. Nie po tym, co uczynił. Gdyby Witko zginął bez jego przyczyny, wtedy pewnie łatwo by jej było znaleźć w nim pocieszenie, ale tak… Trzeba będzie jednak spojrzeć dziewczynie w oczy. Trzeba będzie…
Z zamyślenia wyrwało go mocne szturchnięcie.
– Kmieć syci dobry miód. – Prawdzic trzymał w dłoni kubek. – Spróbuj, Przemko. A Sławką się nie turbuj. Pomnij, co mówię. Pamięć niewiasty bywa jak woda w rzeszocie. Tyle w nim, ile przez chwilę osiądzie. Potem wszystko i tak wycieka, wsiąkając w ziemię. Prześpi się dziewucha, jutro z nią pogadasz, za serce ujmiesz. Młody i kraśny jesteś, jeszcze będziesz z niej miał pożytek.
Przemko bez słowa wychylił kubek. Potem następny. W miarę jak pił, wlewała się w serce otucha. Może Ziemowit ma rację? Może będzie, jak powiada? Wszystko się z czasem ułoży. Z czasem…
Pierwszy blask krótkiego dnia zajaśniał w przydymionej błonie okna. Pianie koguta zmieszało się z rykiem krowy i odgłosem kroków na podwórzu. Sławka z przymrużonymi oczami patrzyła na równo poruszającą się pierś brata, śpiącego na ławie obok. Gdyby teraz miała w dłoni nóż… Nienawiść podeszła do gardła gorzką kulą. Cichutko, starając się nie czynić najmniejszego hałasu, usiadła, rozejrzała się. Byli w izbie zupełnie sami. Przemko pewnie już wstał i wyszedł doglądać pachołków, a gospodarzy Ziemowit wygnał spać do stodoły.
Zaraz… Gdzieś tu powinien leżeć pas brata. Ten z przypiętym ozdobnym sztyletem greckiej roboty. Nigdy się z nim nie rozstawał. Chyba że wciąż ma go na sobie. Wszak po pijanemu mógł zwalić się jak stał, w ubraniu, nawet nierozpasany. Przyjrzała się uważnie. Nie, jednak się rozebrał. Szaty niedbale porozrzucane, skłębione, cuchnące zastarzałym końskim odorem. Gdzieś wśród tych rzeczy pewnie zdoła odnaleźć… Wstała ostrożnie. Polepa przykro ziębiła nagie stopy, zupełnie jakby stąpała po lodzie. Płaszcz… może pod nim? Pusto. Koszula zwinięta byle jak… tam nawet nie ma co sprawdzać. Skórzane nogawice ze śladami zaschłej krwi. Wstrząsnęła się. Miała nadzieję, że to nie krew ukochanego. A jeśli tak? Mało brakowało, by jęknęła od nagłego ukłucia w piersiach. Gorączkowo przerzucała rzeczy. Gdzie schował nóż? Rozejrzała się bezradnie. Gdzieś pozostawił w pijanym widzie czy może cisnął w jaką zjawę? Czasem, gdy przebrał miarę w piciu, przychodziły do niego złe duchy, wyrzuty sumienia, których nie miewał na trzeźwo. Wtedy rzucał wszystkim, co było pod ręką, starając się odegnać nieproszonych gości.
A tam? Czyżby coś błysnęło? Pochyliła się niżej.
Jest! Jest i pas! Złożony starannie pod ławą. Jedyny przedmiot, o który zadbał, nim padł nieprzytomny. Sięgnęła powoli, uważając, żeby nie brzęknęła miedziana sprzączka. Oddech Ziemowita, pogrążonego w głębokim śnie, śmierdział przetrawionym miodem i piwem. Kiedy pochyliła się, żeby wydobyć pas, doleciał jeszcze mocniej odór końskiego potu. Nawet się wczoraj nie obmył, nie poszedł do łaźni, choć kmieć ją przygotował. Zwykły gregarius bardziej dba o czystość niż ten wielki pan. Powoli przesuwała pas w dłoniach, nie spuszczając oka z brata.
Boże, Sławka, co ty chcesz uczynić? Na chwilę przyszło otrzeźwienie. Zabijesz go i co dalej?
Niech to licho porwie, zabiję i siebie! Nie mam po co żyć!
Bezwiednie rozwiązała rzemień przytrzymujący w pochwie rękojeść sztyletu. Chłód stali zdawał się przenikać całe ciało.
Sławka, zabijesz także siebie, szalona? A dziecko? Zamordujesz w sobie dwa życia, nie jedno! Popełnisz dwie zbrodnie! Nie, nawet nie dwie, ale trzy, nieszczęśnico! Bo wpierw bratobójstwo, a potem…
Ścisnęło się w niej serce. Nienarodzona dziecina… co komu zawiniła? Ale też co ona sama była winna? Że przylgnęła do Witka, pochodzącego z rodu, do którego jej rodzice i wszyscy krewniacy żywią złość i pogardę? Nie tak ponoć bywało kiedyś. Nie byli Jastrzębce we wróżdzie z Prawdzicami. Wszystko się powikłało, gdy przyszło stanąć za królem Szczodrym lub przeciw niemu. Znaleźli się po przeciwnych stronach. I pękły więzy łączące rody.
Dziecina poruszyła się w łonie. Synaczek czy córeczka? Była pewna, że Witko tak czy siak kochałby czędo jednakowo. Po co ci żyć na takim okrutnym świecie, kochanie? Na cóż ci chować się z ludźmi, co zamordowali twojego ojca? Tam, u Pana Boga, będzie lepiej i bezpieczniej. Cieplej… Po niebieskich łąkach będziesz latać, małmazji dostaniesz i ptasiego mleka. Tam cię nikt nie ukrzywdzi. A ze mną niech czort tańcuje! Ja niech nawet pójdę do piekła, gdy zabiję brata, a potem ze sobą skończę. Niechaj mnie na Sądzie w niebie skażą na potępienie wieczne. Ale ciebie Pan pośród aniołów przyjmie, chocieś niechrzczone jeszcze… Bo to rozkosz być musi dla Boga patrzeć na taką niewinną duszyczkę.
Spojrzała na lśniące ostrze. Ile po nim spłynęło ludzkiej krwi? Na pewno dużo. Zbyt dużo. Tyle jej było, że teraz żelazo łaknie posoki bez przerwy, pragnie z całej mocy, tak jak w tej chwili. Już się raduje, że zanurzy brzeszczot w gorącej czerwieni. Aż drży z rozkoszy. Wszystko mu jedno, czy zarżnie wroga, czy własnego pana. Żelazo zresztą nie zna panów. Można je posiąść, władać nim, ale nie można okiełznać. Zawsze gotowe ukąsić, wskoczyć do cudzej ręki, byle tylko upuścić krwi, zbroczyć się jej lepką słodyczą.
Skoro tak bardzo chcesz, idź, napij się do syta. Dziś będziesz mieć prawdziwą ucztę! Jak smakuje serce złoczyńcy? Nie, tego mi przecież nie powiesz… ale uważaj, żelazo, nie przeraź się przepełniającej ową pierś czarnej złości.
Zacisnęła usta w wąską kreskę, uniosła sztylet. Ręka zadrżała lekko. Mężczyznom tak łatwo przychodzi zabijanie. Czemu i ona nie miałaby… Jezu Chryste! Teraz albo… Opanować drżenie, uderzyć raz a dobrze…
Niespodziewanie drzwi otworzyły się z trzaskiem. Odskoczyła przestraszona, ale pogrążony w ciężkim śnie Ziemowit nawet nie drgnął. Zachrapał tylko głośniej i sapnął przez nos. Wraz z zimnym powiewem wtargnęło jasne światło słonecznego poranka. Spojrzały na nią rozszerzone zdumieniem oczy. Przemko jak urzeczony wpatrywał się w uniesione wysoko ostrze. Trwał tak przez chwilę, pozwalając, aby dotarło do niego znaczenie tego, co ujrzał. Potem powoli pokręcił głową, położył palec na ustach. Sławka poczuła nagłą słabość, podobną do wczorajszej. Ręka sama opadła. Dziecko niespokojnie rzucało się w lędźwiach, najwyraźniej dzieląc niepokój matki. Przemko podszedł, ostrożnie wyłuskał z omdlałej dłoni sztylet.
– Nie trzeba – mruknął. – Nie trzeba marnować życia sobie i innym. Dodasz tylko grzech do grzechu, zło do zła…
– Ty to mówisz? Ty śmiesz… – zawołała i natychmiast zakryła usta ręką, z niepokojem zerkając na brata.
– On się nie obudzi – powiedział Przemko. – Wczoraj wypił tyle, że trudno uwierzyć. Gdyby go nawet oskórować, palcem pewnie nie ruszy.
– To zedrzyj z niego skórę, ty… ty… zdrajco! Tyś popełnił najcięższą ze wszystkich zbrodnię. Sprzedałeś przyjaciela!
Plunęła mu w twarz. Przemko drgnął. Otarł wilgoć z policzka, potem niespiesznie włożył sztylet z powrotem do pochwy, starannie zawiązał rzemień. Pozawczoraj Witko splunął w oczy jej bratu, dziś ona jemu. Piękny zadatek na wspólną drogę.
– Bóg mnie osądzi sprawiedliwie – powiedział łagodnie. – I zrobi ze mną, co zechce. Ale wiem jedno, choćbyś nie wiem co powiedziała i uczyniła, dla ciebie będę dobry.
– Bądź sobie, jaki tam chcesz. Mnie tam za jedno. Czy będziesz katował, czy obsypywał wszelkim dobrem, nigdy cię nie pokocham!
– Wiem. – Przez jego twarz przeleciał przykry grymas. – Wiem… Ale zrozumiałem to dopiero, kiedy stało się za późno. Gdy nic już nie mogłem zrobić. Zaślepiło mnie miłowanie. Myślałem, że da się uczynić tak, byśmy oboje byli szczęśliwi.
– Nienawidzę cię! Zawsze będę nienawidzić!
Przemko zagryzł wargi. Oblicze upragnionej kobiety stężało jak kamień. Niczym pięknie wyrzeźbiona płyta na grobie starego księcia, którą widział w gnieźnieńskiej katedrze. Zimna i nieprzenikniona, a pod spodem tylko śmierć i pustka… Czy zdoła to kiedyś zmienić?
– Miłuję cię – powiedział wbrew sobie i jej.
– Milcz! – krzyknęła. – Nigdy tak do mnie nie mów!
Ziemowit poruszył się i zamruczał przez sen. Przemko wstał.
– Nie miejsce to ani pora na takie rozmowy.
– Dla nas nigdy nie będzie miejsca ni pory – odparła z zimną zawziętością. – Nigdy. Zapamiętaj to dobrze!
– Zapamiętam – odparł głucho.
Odwrócił się i prędko wyszedł. Zapatrzyła się znowu na brata. To chyba jednak dobrze, że Przemko nadszedł w porę. Teraz, kiedy złość i gorycz nieco opadły, dotarło do niej, jaką zbrodnię chciała popełnić. Bratobójstwo… Na to nie ważył się nawet Bolesław Szczodry, a i Chrobry ponoć się przed tym wzdragał. Sam Władysław Herman, choć nie wahał się zdradzić i wygnać brata, koniec końców nie przyłożył ręki do jego śmierci.
– Dla ciebie, dziecino – szepnęła. – Dla ciebie będę żyć. I dla Witka, co pewnie teraz patrzy na nas gdzieś z góry. Noś w sobie jego krew na przekór wszystkim. Gdy dorośniesz, opowiem ci o ojcu. Nauczę, jak nie dać się skrzywdzić złym ludziom.
Położyła rękę na pulsującym niepokojem brzuchu. Jakie będzie to dziecko, poczęte w miłości, a noszone w tak wielkiej trwodze, osierocone jeszcze przed urodzeniem? Jakie będzie życie u boku człowieka, który tak walnie przyczynił się do owego sieroctwa? Boże, w Tobie jedyna nadzieja.