Przebaczenie - Wiciak Magdalena - ebook

Przebaczenie ebook

Wiciak Magdalena

0,0

Opis

Żyjemy wśród słów. One nas kształtują. Mogą być budujące i stanowić siłę na całe życie, ale mogą być ciężarem dokonującym spustoszeń.

Alba polewała swoje zranienia złością i goryczą, łudząc się, że każe tym krzywdziciela. Trucizna jednak sączyła się w jej sercu, niszcząc radość i odbierając szczęście, a ocenianie innych na podstawie ich grzechów sprawiało, że stawała się ślepa na własne błędy.

Czy Alba będzie w stanie w końcu wybaczyć i zaufać? Czy zdoła spojrzeć na drugiego człowieka, jak na przyjaciela, nie wroga?

Czy Przebaczenie ma granice i jest możliwe zawsze?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 439

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Magdalena Wiciak

Pomysł okładki: Magdalena Wiciak

Redakcja: A. Kazała

Korekta: Aga Dubicka

Skład: WLBP

Wydanie II, Warszawa 2023

Patronat:

Bibliotekarka Natalka

Czytaninka

Ewelina czyta – Ewelina Górowska

Aleja Marzeń i Słów

Mamo poczytaj sobie – Marysia Kasperczak

ISBN: 978-83-66945-86-9

Książkę dedykuję osobom, które wciąż pokazują mi, czym jest bezinteresowność, wsparcie i życzliwość.

Dziękuję także mojej mamie – za miłość. 

Zdarza się, że ktoś przekroczy próg Twojego życia w brudnych butach, wytrze je sobie w Twój dywan i wcale nie ma zamiaru wspólnie z Tobą tego bałaganu posprzątać. Wychodzi. Tak jakby nic wielkiego się nie stało. Nie wiedziałam, kto to napisał i gdzie słyszałam te słowa, ale niewątpliwie odzwierciedlały one moje życie.

O godzinie piątej rano jak zwykle zadzwonił budzik – choć nie musiał, przecież nie spałam. Patrzyłam w sufit. Owa czynność była przez ostatnie kilka tygodni moim rytuałem. Uspokajałam się, patrząc w górę. Na tej białej jak śnieg ścianie próbowałam znaleźć ślady po zabitych owadach – nieskutecznie, bo przecież co pół roku ją bieliłam. Szukałam jednak z uporem maniaka śladów krwi tych nieszczęśników, aby mieć dowód swojej zbrodni i okrucieństwa, tego, jak podłym i bez serca człowiekiem jestem. Wstałam z ciężką jak ołów głową. Machinalnie nakreśliłam na czole znak krzyża, choć ta czynność w zestawieniu z wcześniejszym szukaniem śladów krwi na ścianie wydała mi się groteskowa, a ja sama poczułam się niegodna tego gestu. Pozwalałam sobie jednak na to, gdyż wierzyłam, że po mamie odziedziczyłam pierwiastek dobra, a może nawet świętości. Moja kochana rodzicielka czerpała siłę i spokój z modlitwy. Nawet wtedy, kiedy mój szanowny ojciec patrzył na nią i mówił, bez owijania w bawełnę, że już jej nie kocha. Rozstali się, gdy byłam nastolatką. Raz ją zapytałam, dlaczego wybrała sobie takiego mężczyznę na życie. Wzruszyła ramionami i odpowiedziała, żebym choć ja pamiętała, aby nie szukać sobie na męża pięknego chłopca, który wywołuje w nas, kobietach, skrajne emocje. One są silne i piękne, ale chwilowe, a zostawiają po sobie tylko zgliszcza. Prosiła, abym kierowała się bardziej rozumem, a mniej sercem, bo w życiu liczą się poczucie bezpieczeństwa i stabilność. Przede wszystkim emocjonalna. Niestety, nie posłuchałam jej rad.

Dość rozmyślań! Popatrzyłam na zegarek. Wiedziałam, że już najwyższy czas, aby wstać z łóżka, bo dostanę odleżyn.

Poszłam do łazienki, jak automat wykonując wcześniej zaplanowane czynności. Najpierw toaleta. Moje jasne, długie włosy umyłam szamponem ziołowym, bez parabenów i tych SLS, po czym położyłam na nie odżywkę. Wypadały mi ostatnio bez opamiętania. Pewnie przez to, że ostatnie miesiące były dla mnie okresem bardzo stresującym. Umyłam zęby, a następnie nałożyłam na twarz serum, takie – rzekomo – silnie odmładzające. Wzięłam głęboki oddech.

Brakowało jeszcze zapachu, który bywa orężem w walce o odrobinę spokoju. W szafce znalazłam ładnie opakowaną świeczkę, której nie zdążyłam jeszcze użyć. Kupiłam ją w sklepie na Placu Grzybowskim. Nie wiedziałam jednak, że są to autorskie produkty mało mi znanej celebrytki. Zorientowałam się dopiero, gdy jakieś dwunastolatki szeptały, że zaraz przyjedzie tu młoda youtuberka, właścicielka sklepiku. Produkt od influencera był dla mnie równoznaczny z brakiem jakości, ale znalazłam się już w momencie, kiedy karta dotknęła czytnika terminala, informując mnie subtelnym piknięciem, że transakcja została zaakceptowana. Chcąc albo bardziej nie chcąc, wróciłam do domu z pięknie zapakowaną naturalną świeczką, którą wrzuciłam do szafki. Przyszedł czas ją zapalić.

Ku mojemu zaskoczeniu woń, która subtelnie otuliła całe mieszkanie, była bardzo przyjemna. Bogate nuty kokosa i wanilii przenikały się z aromatem czekolady i świeżo palonej kawy, a dzięki szklanemu pojemnikowi świeca dała przyjemne, jasne, ciepłe światło. To był naprawdę dobry produkt, a mnie zrobiło się wstyd, że wciąż łapię się na budowaniu obrazu drugiego człowieka na podstawie kilku ograniczonych sygnałów. Może ta dziewczyna po prostu zrealizowała swoje marzenie, a sława jest tylko odpryskiem pracowitości? Nie wiedziałam tego, ale już zdążyłam źle ocenić nie tylko ją, ale i jej firmę. Ocenianie kiedyś może i było ważne dla mózgu z punktu widzenia przeżycia, ale teraz to jedno z największych ograniczeń, jakie sami sobie nakładamy. Przecież i mnie łatwo można było zaszufladkować. Określić po pozorach, które tworzę. Pracowałam w korporacji. Musiałam wyglądać na wypoczętą i zadbaną, bo to jeden z elementów, za który mi płacili. Nikt nie chciał widzieć zaniedbanej czy zapłakanej prawniczki. Zewnętrzna powłoka była zatem idealna. W miarę.

Poczułam suchość w ustach. Postawiłam na kuchence stary babciny czajnik, pozwalając mu we właściwym momencie wydać z siebie charakterystyczny świst. W tym czasie wycisnęłam cytrynę do przygotowanego wcześniej kubka. Piłam rano pół szklanki ciepłego płynu – wyczytałam przecież, że ciepła woda z cytryną to nie tylko przyjemność, ale również wiele pożytku dla organizmu. Połączenie wody z sokiem z cytryny pomagało nawodnić organizm i dotlenić krew, miało jeszcze dodać energii. Tyle tylko, że ja jej nie miałam. Może za mało piłam tej wody? Ile razy słyszałam, że po deszczu wychodzi słońce, po zmroku przychodzi dzień i inne bzdury.

Zmyłam odżywkę, wysuszyłam włosy i zrobiłam makijaż. Dziesięć minut mi wystarczało, aby doprowadzić się do ładu. Do perfekcji miałam opanowany każdy ruch pędzla. Idealnie równa kreska nad dużymi, błękitnymi jak lazur oczami i czerwona szminka na ustach stanowiły mój znak rozpoznawczy. Zresztą, moja uroda była charakterystyczna – dziewczyna z talią osy, jakby dzieciństwo spędziła, chodząc w gorsecie, albo miała operacyjnie usuwane żebra. Ile razy słyszałam te niechciane komentarze o moim wyglądzie.

Miałam trzydzieści cztery lata, a wyglądałam na gówniarę. Codziennie dostrzegałam to w lustrze. Znałam się na modzie, potrafiłam umalować się tak, aby podkreślić to, co we mnie najatrakcyjniejsze, i wiedziałam, co robić, aby ewentualne mankamenty natury ukryć. Każdy ma jakiś talent. Teraz dopiero umiałam tę zdolność docenić.

O godzinie szóstej rano wychodziłam z domu ubrana w obcisłą garsonkę, czyli żakiet w komplecie z sięgającą do kolan spódnicą. I obowiązkowo w rajstopach, nawet jeśli skwar lał się z nieba. Profesjonalna, odpowiedzialna, ale i przewidywalna. Nie robiłam niczego bez planu, za nic w świecie nie pozwalałam sobie na spontaniczność. Raz sobie spróbowałam i do dziś zmagam się z jej konsekwencjami. Ból, którego nie było widać, ukrywane emocje towarzyszyły mi od dawna. Ciężar przyczepiony maleńkim odważnikiem do moich myśli i serca męczył mnie, szarpał, jednak z czasem nauczyłam się z nim żyć.

Zdawałam sobie sprawę, że każdy człowiek niezależnie od tego, co mówi, w środku dźwiga jakiś własny ciężar. Może niewielki, ale zawsze. Niezależnie od grubości portfela i deklaracji, jak to świetnie mu się powodzi, coś tam wewnętrznie w nim siedzi i uwiera. Ból i cierpienie są nierozerwanie związane z życiem. Nie można się ich po prostu pozbyć, ale można nadać im jakiś sens i kierunek. Moje osobiste zgryzoty są niczym w porównaniu z głodem w Afryce, gehenną oblewanych kwasem kobiet w Arabii Saudyjskiej czy działaniami banków odbierających mieszkania ludziom tylko dlatego, że kurs franka skoczył drastycznie w górę.

Wiedziałam, że istnieją większe problemy, jednakże ta rana uniemożliwiała mi wykonywanie codziennych czynności w autentycznym poczuciu spokoju. Moja siostra powtarzała mi, abym się ogarnęła i przestała nad sobą użalać. Podkreślała, że nawet pasażer tonącego okrętu może odczuwać szczęście, kiedy wdrapuje się do szalupy. Starała się przekonać mnie, że powinnam koncentrować się na teraźniejszości. Nie patrzeć w przyszłość ani w przeszłość. „Liczyć się ma tylko ta chwila”, dodawała. Nie chciałam jej rozczarować, więc udawałam życie i grałam swoją rolę, starając się nie stać sfrustrowaną, samotną i zgorzkniałą panną po trzydziestce, ogromnie tęskniącą za uczuciem, jakiego zaznałam, a które odeszło z chwilą, kiedy mój wyśniony i wymarzony rycerz na białym koniu poinformował mnie, że zostanie ojcem.

– Alba, mówię do ciebie, słyszysz mnie? – Marta, moja koleżanka z pracy, nie dawała za wygraną.

– Co tam? Rozkojarzyłam się. – Coraz częściej w pracy pozwalałam sobie na takie niekontrolowane odrywanie się od zadań i błądzenie myślami.

– Chodź ze mną na spotkanie, proszę. Prezes wyznaczył mnie do tego, ale projekt jest twój i wiesz o nim więcej. No weź, kupię ci jutro ciacho do kawy, to ze słonym karmelem, które i tak nie pójdzie ci w tę chudą dupę – prosiła, nie przebierając w słowach.

Lubiłam ją, choć znałyśmy się krótko. Marta wydawała mi się szczerą i dobrą dziewczyną, bezpośrednią czasem do granic możliwości, lecz nie złośliwą. Dawała mi poczucie normalności. Przyjechała do naszej kancelarii z USA. Przebywała tam kilka lat, praktykując prawo w Nowym Jorku. I była w tym dobra.

Wróciła do Polski, jak to zwykle bywa, za miłością. Piotrka, swojego męża, poznała, kiedy stanął w drzwiach, przywożąc jej margheritę i colę light. Otworzyła mu drzwi i zamarła. On podobno także. Wymienili się numerami telefonów i spotkali kilka razy, śmiejąc się i ucząc imion swoich bliskich na pamięć. Po trzech miesiącach Piotr poprosił ją o rękę, a ona przyjęła oświadczyny bez chwili wahania. Dla niego zrezygnowała z kariery w amerykańskiej kancelarii, bo to jemu kończyła się wiza. Gdy ją zapytałam, czy żałuje, że poświęciła swoją karierę dla faceta, odpowiedziała: „No coś ty. Dla tego umięśnionego dostawcy pizzy zrobiłabym wszystko. Żadna kariera nie jest warta tego, aby poświęcić dla niej prawdziwą miłość”. Mdli od samych słów, a jednak podobno czasem cuda się zdarzają.

Marta niedawno skończyła trzydzieści osiem lat. Była pulchna, ale nie gruba. Apetyczna. Podobała się facetom. Taki typ figury Moniki Bellucci. Miała śliczną twarz i rude jak marchewka włosy. I posiadała szczęśliwą rodzinę, przynajmniej na taką wyglądała w jej opowieściach. A mówiła naprawdę dużo. Mąż Marty założył w Polsce firmę transportową, jednak to córeczka, pięcioletnia Marysia, była ich oczkiem w głowie. Z filmików, które Marta mi pokazywała, wyłaniał się obraz istnej idylli.

– Pójdziesz? – Marta była nieugięta.

– Pójdę, pójdę – zgodziłam się z uśmiechem i dodałam: – Ale ma być ciastko ociekające słonym karmelem z podwójną porcją orzechów.

– Jasne, się zrobi! – Marta odpowiadała slangiem wielkomiejskiej nastolatki. A ja tę prostotę w świecie kancelaryjnej sztywności bardzo lubiłam.

Siedziba Sadkowski i Wspólnicy mieściła się w zabytkowej kamienicy blisko centrum Warszawy. Była to najlepsza kancelaria w dziedzinie prawa pracy i ubezpieczeń społecznych w Polsce według rankingu jakiegoś prawniczego magazynu.

Niestety pracował tu również mój były. Nie mieliśmy wspólnych klientów, lecz nieraz zdarzało się, że mijaliśmy się na korytarzu. Uśmiechał się wtedy do mnie jak gdyby nigdy nic, proponując wspólną herbatę, czasem nawet lunch. Wtedy miałam ochotę wrzasnąć na całe biuro: „ODPIEPRZ SIĘ!”.

Nie robiłam jednak tego – uśmiechałam się do niego, odpowiadałam: „Cześć”, a na propozycję wspólnych wyjść posługiwałam się wyuczoną formułką: „Może następnym razem”. Udawałam, że nic się nie dzieje, że nad tym panuję. Wiedziałam, jak te jego herbatki czy wyjścia na obiad się kończą. Skusiłam się raz. Taką idiotką byłam. Wystarczyło zostać z nim w jednym pomieszczeniu, a on zaczął zachowywać się jak dawniej. Delikatnie mimochodem musnął mi szyję, szepnął na ucho coś niby ważnego, bo to przecież sekret (a tajemnicą oczywiście żadną nie było) i, kiedy tylko poczułam, że kolana się pode mną uginają, a w okolicach dołu brzucha robi mi się niebezpiecznie gorąco, zaczął mnie całować – na początku delikatnie, muskając dolną wargę, potem zachłanniej. W momencie uniesienia zapomniałam, że już nie jesteśmy razem, a on przecież oczekuje dziecka z inną kobietą. Tę moją słabość ciągle mam przed oczami. Na szczęście w porę oprzytomniałam. Poczułam się żałośnie. Jego śmiech i słowa pocieszenia, że to przecież nic takiego, brzmiały jak trucizna i sączyły się w moje serce, zatruwając cały krwioobieg. Nie ma co ukrywać, nie umiałam odejść od niego z godnością po tych pięciu latach związku. Pocieszałam się tym, że manipulował mną przez kilka lat. Rozkochał w sobie jako mój pierwszy chłopak, choć nie byłam kochliwą nastolatką. Ojciec, odchodząc od mamy, zostawił mi bagaż emocjonalny, który zaskutkował postanowieniem, że nigdy się nie zakocham i nie wyjdę za mąż. Wierzyłam w to aż do spotkania Michała. Miałam wtedy dwadzieścia pięć lat i byłam świeżo po studiach. Zaczynałam aplikację w największej kancelarii w Warszawie. Chciałam osiągnąć sukces, ale wymagało to konsekwencji, zaangażowania i dobrego planu. Pracowałam ciężko i wytrwale, asystując przy naprawdę ciekawych sprawach. Michał był już wtedy adwokatem. Młodym, ale jednak otrzymywał indywidualnie przydzielane sprawy i spotykał się z pierwszymi własnymi klientami. Wysoki brunet o zielonych tęczówkach ze śnieżnobiałym uśmiechem, niczym aktor z reklamy pasty wybielającej, podbijał nie tylko niewieście serca. Na mnie początkowo nie robił wrażenia. Trochę mięśni stłamszonych w markowym garniturze. Pech chciał, że z dyspozycji Wiolki, opiekunki aplikantów, zostałam przydzielona do pomocy również jemu. Przeglądając akta spraw, siłą rzeczy, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. On się wtedy z kimś spotykał, co mnie jakoś specjalnie nie dziwiło. To była także prawniczka, tyle tylko, że z konkurencyjnej kancelarii. Czasem o niej opowiadał. Z reguły mówił, że jest nieszczęśliwy, bo Kaśka to nieziemsko zazdrosna laska. Ciągle mu ponoć robiła awantury, a on przecież tylko pracował, bo chciał coś w życiu osiągnąć. Z czasem w mojej głowie obraz tamtej dziewczyny ukształtował się na godną pożałowania karykaturę kobiety, która nie panowała nad swoimi emocjami, zaś Michał był niczym Szczepan – pierwszy chrześcijański męczennik. Po kilku miesiącach wspólnej pracy, po pierwszej wygranej sprawie zaprosił mnie na kolację. Śmialiśmy się godzinami, aż nas głowy bolały. Nie wiedziałam, czy to od śmiechu, czy od nadmiaru alkoholu. Zmieniałam o nim zdanie. Imponowała mi bystrość jego umysłu i nastawienie na sukces. Pewnego dnia odwiózł mnie taksówką do domu. Siedziałam z przodu koło kierowcy, a on usiadł z tyłu. Nagle zaczął mi muskać szyję opuszkami palców. Nie protestowałam. Kiedy odprowadził mnie pod drzwi mojego mieszkania, chciałam pocałować go w policzek tak, jak to robiłam od jakiegoś czasu. Przesunął się jednak bliżej, na tyle blisko, że dotknęłam jego ust. Nigdy wcześniej nie całowałam się z facetem, a najmłodsza przecież już nie byłam. Wydawało mi się, że będzie to obrzydliwe, a okazało się cudowne. Oparł mnie o zimny mur warszawskiego bloku i całował tak namiętnie, że byłam bliska omdlenia. Serce waliło mi jak młotem. Oderwałam nagle moje usta od jego warg i powiedziałam, że muszę już iść. „Rano przecież czeka praca!”, tyle zdołałam z siebie wtedy wydusić. Uśmiechnął się i rzucił: „Do jutra”.

Przez kilka dni udawaliśmy, że nic się między nami nie wydarzyło, ale napięcie wisiało w powietrzu. Pewnego wtorkowego poranka poprosił mnie, abyśmy poszli na kawę do bistro za rogiem. Pijąc mocne espresso, oznajmił, że zerwał z Kaśką. Skończył z byciem heroicznym bohaterem wobec niej. Teraz chce postawić na siebie i swoje szczęście, a to jest przy mnie. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, bo bałam się jak cholera, że moja kariera może się nie rozwinąć, jeśli wybiorę miłość. Z drugiej strony byłam tak próżnie dumna, że to ja usidliłam takiego Adonisa, aż znalazłam się w potrzasku. Wrodzona doza nieufności spowodowała chwilową ostrożność, a traumy przeszłości przejęły lejce w mojej głowie. Zawahałam się. Musiałam się zastanowić, czy ja w ogóle chcę tym porywem serca zawracać sobie głowę. On nie pozostawił mi czasu na rozeznanie sprawy i metodyczne podejście do tematu, które tak praktykowałam w życiu. Wiedział, gdzie mieszkam, więc uparcie wystawał z kwiatami pod moim blokiem, zostawiał je na wycieraczce, kiedy nie otwierałam drzwi. Robił mi także małe niespodzianki w stylu zostawiania na biurku liścików z napisanymi odręcznie wierszami. Potem te niespodzianki były coraz większe. Pewnego dnia zatrzymał samochód pośrodku jakiejś polany. Czekał nas lot balonem nad miastem. Efektem kuli śnieżnej prezenty były coraz większe. Wakacje spędziliśmy, podróżując ekskluzywnym kamperem po Europie. Robił mi wtedy śniadania, wycinając chleb tostowy na kształt serca, karmił, gdy łapałam grypę, udając, że łyżka to samolocik, a moja buzia to lotnisko, abym zjadła choć trochę zupy. Nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale wpadłam po same uszy. Rozmawialiśmy godzinami. Oddychałam i żyłam nim. Oplótł mnie swoim urokiem, niczym pająk siecią, omotał i zamknął w niewidzialny kokon. Nagle przestałam być sobą, liczył się tylko on. Z mojego dużego grona przyjaciółek nie miałam już żadnej, z moich pasji zrezygnowałam, a pracę wykonywałam po łebkach. Nie zauważyłam, jak nasze role się odwróciły i to ja zaczęłam gotować obiadki i nosić mu pojemniki do pracy. To ja zabiegałam choć o chwilę uwagi, piorąc mu koszule i odpytując przed rozprawą. Bagatelizowałam, kiedy – wśród swoich znajomych – traktował mnie jak powietrze i adorował inne kobiety. Udawałam, że nie widzę, gdy wracał pijany i był agresywny. Oczywiście następnego dnia zasłaniał się niepamięcią, spowodowaną spożyciem alkoholu. Pojawiały się komplementy, czułości, wychodzenie z inicjatywą i deklaracje zmiany. A ja wybaczałam. Jeden raz, drugi, trzeci… Potem przestałam już liczyć. Ta karuzela uczuć, od czułości po wrogość, trwała kilka lat. Ostrzegała mnie mama. Dawała mi wyraźnie do zrozumienia, że go nie lubi, bo ten chłopak ma na mnie zły wpływ. A ja zapomniałam o swojej karierze, skupiłam się na tym, aby on ją osiągnął. Cała patologia tej sytuacji dotarła do mnie, dopiero gdy przyszedł do domu któregoś wiosennego dnia i powiedział, że poznał kogoś i ta dziewczyna jest z nim w ciąży. Tak po prostu.

Rozstaliśmy się. Stres, który ukrywałam przed nim, przed innymi, a przede wszystkim przed samą sobą, trawił nie tylko mój umysł, ale każdą cząstkę mojego ciała. Każdy dźwięk jego głosu w biurze, każde minięcie się na korytarzu sprawiały, że z tej pewnej siebie i zaradnej kobiety zostawało mnie coraz mniej. Wiem, że powinnam go nienawidzić – nie chciałam jednak tego. Chciałam, żeby stał się dla mnie obojętny. Przeciwieństwem miłości nie musi być przecież nienawiść – może stać się nią obojętność. Łudziłam się, że damy radę pracować razem. Nie chciałam rezygnować z tego, co już miałam, tylko dlatego, że on tam też był. Wiedziałam jednak, że wspólna praca mogła być dla mnie zbyt trudna. Mimowolnie interesowałam się, co u niego, słuchałam, jak rozmawia z innymi w kancelarii na temat swojego wieczoru kawalerskiego. Googlowałam tę kobietę, sprawdzając, czy jestem choć trochę ładniejsza. Czułam, że zachowuję się irracjonalnie i za jakiś czas będę się tego wstydzić. Nie umiałam jednak przestać. Musiałam odejść z kancelarii – jak najszybciej. Ta myśl nie dawała mi spokoju i dręczyła w nocy. Budziłam się cała mokra, od łez i emocji. Intuicyjnie wiedziałam jednak, że to najlepsze wyjście. Jedyne.

– Już są, chodź! – Tonem nieznoszącym sprzeciwu powiedziała Marta.

– Kto? – odparłam zdziwiona.

– No jak to: kto? Ci klienci, co ci mówiłam, bierz materiały, zakładaj ten swój uśmiech numer pięć i idziemy, laska – zarządziła.

– Dobra, daj mi minutę – rzuciłam, biorąc łyk zbyt gorącej kawy. Zebrałam dokumenty i poszłam z Martą w stronę sali konferencyjnej.

– Szanowni panowie, przedmiotem zamówienia jest świadczenie stałej pomocy prawnej na rzecz państwa firmy z siedzibą w Łodzi. Zakres usługi obejmuje w szczególności udzielanie informacji prawnych, porad i konsultacji prawnych, sporządzanie opinii prawnych, występowanie przed wszystkimi sądami, w tym administracyjnymi, urzędami, w tym organami administracji rządowej i samorządowej, oraz przygotowywanie pism procesowych w postępowaniach, reprezentacji w zakresie czynności faktycznych i prawnych – ciągnęłam swój wywód i byłam jak w transie. Mówiłabym tak jeszcze kilka minut, gdyby ktoś mi nie przerwał.

Marta nie mogła wyjść z podziwu. Zawsze była pod wrażeniem, gdy widziała mnie w akcji. Powtarzała swoim znajomym, że od początku skradłam jej serce. Opowiadała o mnie przyjaciółkom, chwaląc rzekomą jasność myślenia i wrodzony analityczny umysł, który błyskawicznie umiał selekcjonować napływające informacje. Dodawała wtedy, że mam w sobie coś wyjątkowego, co od początku wśród klientów budzi zaufanie. Jakąś prawdę w spojrzeniu, która nieczęsto zdarza się u prawników.

– Marta, idziemy! Dokumenty podpisane! Mamy to!!! – wykrzyknęłam.

– Gratuluję! – odpowiedziała ze szczerym uśmiechem. – Darecki będzie z ciebie dumny – podkreśliła.

– Ze mnie? Chyba z nas! – Mrugnęłam porozumiewawczo.

– To co, po pracy drink? – zapytała.

– No wiesz… – Zawahałam się. – A ty, żono i matko, nie śpieszysz się do domu? – dopytałam z nadzieją w głosie.

Zawsze uczono mnie, że najlepszą obroną jest atak. Łudziłam się, że odwołanie się do matecznej troski spowoduje, że odechce się jej alkoholu.

– Ty już się nie zasłaniaj moim dzieckiem. Mam Piotrka, niech też coś zrobi dla ludzkości i pobawi się z Marysią. Przy okazji może zrobi pranie i mi na jutro pudełka do pracy. Wiesz, że jestem na diecie? Mamy w końcu równouprawnienie – odparła ze śmiechem.

Cóż, powoli kończyły mi się powody do odmowy, bo skoro Marta, żona i matka, znajdzie czas na wzniesienie toastu za ten sukces, to ja, singielka, powinnam od razu powiedzieć: „Jasne, świetny pomysł”. Jednak było to najtrudniejszą decyzją w moim życiu. Wolałabym po pracy zrobić zakupy, pojechać do domu, ugotować jakąś pyszną kolację, a potem w samotności, z lampką wina jeść w łóżku, oglądając przy tym jakiś denny i odmóżdżający film. Zagłuszanie siebie wychodziło mi coraz lepiej, bo tylko to pozwalało mi nie myśleć o tym, czy mój Michał (choć słowo „mój” jest tu nie na miejscu) spędza właśnie sielskie chwile ze swoją nową miłością, mówiąc do niej tak samo, jak do mnie przez ostatnie pięć lat. Po co znowu o nim myślę? Zacierała się w mojej głowie krzywda, jaką mi zadał, zapominałam, że ten związek to nie była sielanka, lecz lata pełne krzyków, awantur, chociaż również i i namiętności.

Marta gapiła się na mnie, wyczekując odpowiedzi, jednak po kilku sekundach mojego milczenia najwyraźniej lekko zirytowana wybrała numer do swojego męża i tonem nieznoszącym sprzeciwu poinformowała go, że osiągnęła dziś ze mną ogromny zawodowy sukces, wobec czego idzie w miasto uczcić to kieliszkiem, no może dwoma, prosecco i dużym kawałkiem brownie z karmelem. Gdy mąż przypomniał jej, że jest na diecie, uśmiechnęła się i do słuchawki szepnęła, że nadmiar kalorii spali po powrocie do domu. Słuchając tej rozmowy, miałam wrażenie, że uczestniczę w czymś magicznym, co nie zdarza się normalnym ludziom. Ta para była z sobą od ponad dziesięciu lat, a w małżeństwie chyba z dziewięć, i naprawdę świergotali ze sobą jak gówniarze podczas pierwszej randki.

– Dobra, idziemy na to ciacho – powiedziałam, udając entuzjazm.

– Na prosecco, kochana – poprawiła mnie Marta.

– Matka i alkoholiczka, jak ten Piotr daje radę? – Uśmiechnęłam się do niej przyjaźnie.

– Ej, gdzie wy się podziewacie? Pan prezes wzywa do gabinetu – poinformowała nas sekretarka, ledwo dysząc. Widać, że biegała po schodach, szukając nas po biurze. Jej zazwyczaj proste jak od linijki włosy zaczęły się kręcić na karku od potu. Była na nas zła za to, że jej misterny look został nadszarpnięty.

– Dobra, już idziemy, luz. – Marta poklepała ją po ramieniu.

Poszłyśmy na drugie piętro, nie śpiesząc się zupełnie. Marta miała luźne podejście do pracy. Nauczyła się tego dystansu w Stanach. Ja bym pewnie biegła, gdyby nie to, że przez Michała i tę całą patologiczną sytuację coraz mniej mi na tej robocie zależało.

W gabinecie oczekiwał nas sam szef szefów i z uśmiechem od ucha do ucha, co zdarzało się naprawdę rzadko, oznajmił:

– Winszuję, drogie panie, winszuję, pozyskały szanowne panie jednego z największych klientów w tej branży. To ogromne wyróżnienie dla pań, dla naszej kancelarii i…

– Ludzkości – przerwała mu Marta.

Szturchnęłam ją. Zaraz rozzłości szefa i cały wysiłek włożony w pozyskanie klientów zejdzie na drugi plan. Swoją drogą, był z niego niezły dziwak. W kancelarii nikt do nikogo nie mówił per pan/pani. Może dlatego prezes nie zaglądał do firmy zbyt często. Miał swoich przybocznych, którzy wykonywali jego polecenia bez mrugnięcia okiem – dokładnie tak jak te pieski w starych samochodach, które tylko poruszały głowami.

– Tak, pani Marto, może być i dla ludzkości, choć szanowna pani wie, jak ja nie lubię, aby mi przerywano, gdyż tracę wtedy wątek. O czym to ja mówiłem…

Jak przez mgłę pamiętam ciąg dalszy tej rozmowy. Od rozstania z Michałem nie mogłam się na niczym skupić dłużej niż kilka minut. Odpływałam myślami. Zawieszałam się. Usłyszałam jeszcze tylko, że jeśli utrzymamy tego klienta dla firmy przez najbliższe trzy miesiące, to obie dostaniemy podwyżkę i szansę na awans, może na stanowisko starszego prawnika.

W głowie mi zakołatało. Starszego prawnika?! To przecież był mój cel. Nie wiedziałam już, co mam zrobić: odejść czy łudzić się, że wytrzymam i nie będę kochanką swojego byłego, zachowam godność albo choć jej pozory. Podświadomie jednak wiedziałam, że jestem zbyt słaba, że jest jeszcze za wcześnie i przegram tę walkę.

Chwilę później byłyśmy już w knajpie, którą wybrała Marta. Ona wiedziała, co jest modne i gdzie się teraz chodzi.

– No to, mała, do dna – powiedziała Marta śpiewnym głosem, wychylając resztkę prosecco z drugiego już kieliszka. – Za prezesa, firmę i najlepsze laski pod słońcem, czyli za nas – dodała.

Dopiłam zawartość swojego pierwszego kieliszka. Zastanawiałam się, jak powiedzieć Marcie, że jutro składam wypowiedzenie. I nagle padło to pytanie:

– Czemu ty, do cholery, jesteś sama? – Marcie najwyraźniej dopisywał humor.

Mnie jednak przestało być do śmiechu. Marta o niczym nie wiedziała. Była zbyt nowa w tej robocie.

– Nie jestem sama, mam ciebie, mamę, siostrę – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

– Weź, nie o to pytam. Czemu nie masz męża albo choć jakiegoś chłopaka? – nie dawała za wygraną.

– A po co mi ktoś? Sama nie mogę być szczęśliwa? Jeju, jak mnie wkurza, gdy wszyscy na siłę chcą mnie swatać, myśląc, że bycie singielką to największa porażka. Otóż nie. Kobieta w tych czasach nie potrzebuje faceta – podkreśliłam, choć nie byłam przekonana, że naprawdę tak myślę.

– Gadasz jak kobieta, która nienawidzi mężczyzn – fuknęła Marta z oburzeniem.

– A może nienawidzę? Oj, nie wiem, zamówmy po jeszcze jednej lampce, bo nie udźwignę tych pytań o chłopa. – Westchnęłam, bo nie miałam sił na tłumaczenie i kłótnię.

– Jeszcze to samo… albo nie, butelkę prosecco poprosimy – zwróciła się do kelnera Marta.

– Butelkę? Zwariowałaś! – krzyknęłam ciut za głośno.

Coraz więcej młodych ludzi przychodziło do lokalu, szukając zapomnienia w kieliszku, czasem dwóch. DJ zaczął grać jakiś radiowy kawałek i młode siksy wylęgły na parkiet niczym węże, szukając potencjalnej ofiary, która kupi im następnego drinka.

– Nie zwariowałam! Tak jest ekonomicznie. Wypiłyśmy trzy lampki chyba, a to już byłaby prawie butelka. – Marta starała się liczyć wypity alkohol, który zdążył zaszumieć jej w głowie.

– Z matmy szanowna pani mecenas chyba nie była najlepsza? – zapytałam retorycznie, uśmiechając się pod nosem.

Nie powiedziałam podczas tego wieczoru nic o moich planach. Widziałam radość w oczach Marty, przede wszystkim z tego, że może pobyć poza domem, śmiejąc się, pijąc, ciesząc się sukcesem. Nie mogłam jej tego zabrać, jeszcze nie dziś. Byłyśmy przez moment takie beztroskie.

Następnego dnia obudziłam się z bólem głowy. Było to do przewidzenia, bo moja tolerancja na alkohol zmniejszyła się wraz z wagą. Nie mogłam ruszyć ręką, wszystko wokół się kręciło.

Jeszcze chwila – pomyślałam.

Otworzyłam oczy koło południa. Telefon wskazywał dwadzieścia nieodebranych połączeń, w tym pięć od prezesa. Wiedziałam, co to znaczy, nawaliłam. Rano miałam się spotkać z jego córką w sprawie rozprawy rozwodowej. Było to dla niego cholernie ważne. Wybrał mnie do prywatnej sprawy. I schrzaniłam. Nie byłam nawet na siebie zła. Było mi obojętnie – wiedziałam, że mój czas nadszedł.

Złożyłam wypowiedzenie online tego samego dnia. Nie zatrzymywał mnie. Warunki odprawy były jednak zadowalające, prezes do samego końca miał klasę, jakiej mnie zabrakło. Marcie nie odpisałam. Nie miałam sił jej wyjaśniać, czemu to zrobiłam. Zablokowałam nawet jej numer, po prostu stchórzyłam. Nie byłam gotowa na tę rozmowę. Czułam się jak jedno wielkie nieszczęście. Nie tylko przez kaca, choć on spotęgował użalanie się nad sobą. Przeleżałam w łóżku kolejnych kilka dni. Miałam na jakiś czas pieniądze, dodatkowo obowiązywał mnie półroczny zakaz konkurencji. Bez zbędnych wyrzutów sumienia oglądałam wszystkie seriale, na które przez lata nie miałam czasu. I choć pozwoliłam sobie na nicnierobienie, to już po kilku dniach czułam się koszmarnie. Oczy mnie piekły, choć nie wiedziałam, czy to od komputera, czy to od łez wylanych nad losami rudowłosej Ani Shirley, którą próbowano odesłać do sierocińca tylko dlatego, że nie była chłopcem. Boże! Nienawidzę tych chłopów! Umacniałam się w swoim przekonaniu co do zasadności istnienia w ogóle gatunku męskiego. Mijające dni pamiętam jak przez mgłę… Coś jadłam, coś piłam, spałam, darłam wspólne zdjęcia, kasowałam filmiki, niszczyłam otrzymane prezenty. (Jezu, jak można wyrzucić nowiutki toster czy złote kolczyki?) Nie myślałam trzeźwo, zresztą… chyba w ogóle nie myślałam. Nie żyłam, wegetowałam. Paradoksalnie wszystko wraz z upływem dni zaczynało się uspokajać. Jakbym była w jakiejś łodzi na wzburzonym morzu, doświadczając choroby morskiej, i wreszcie coraz mniej chciało mi się wymiotować. Nie odbierałam telefonów, choć wiedziałam, że tracę kolejnych przyjaciół. Rodzina też się martwiła. Nie dbałam o to. Czułam, że ten jeden jedyny raz muszę być egoistką. A może w głębi serca chciałam się do nich odezwać, ale dopiero gdy poczuję, że jestem już sobą. Nie chciałam innym zatruwać życia swoim nieszczęściem.

Po dwóch tygodniach odcięcia się od ludzkości (nie licząc pana z pizzą, który nie był jednak przystojny), doszłam do wniosku, że czas wziąć się za siebie.

Matko Święta! To moje mieszkanie? – Popatrzyłam na najbliższą przestrzeń i nie poznawałam tu już niczego: nie było równiutko ułożonych ubrań, na stole i pod łóżkiem leżały brzegi po marghericie, a moja pościel po prostu śmierdziała potem, wylanymi łzami i zastygłym ketchupem. Powędrowałam do łazienki. Włosy kleiły mi się do twarzy, oczy były podpuchnięte jak u koali, który zjadł za dużo liści koki. Umyłam twarz. – Zimna woda, jak cudownie – pomyślałam, czując jej chłód na moim czole. Umyłam zęby, cud, że nie wypadły. Ściągnęłam cuchnące ubrania i wyrzuciłam od razu do kosza na śmieci, wychodząc z założenia, że i tak się nie dopiorą. Wzięłam gorący prysznic, zupełnie się nie śpiesząc. Umyłam włosy, nabalsamowałam ciało, założyłam świeżą bieliznę i wciągnęłam szorty. – Teraz czas na odgruzowanie życia – postanowiłam i zabrałam się za sprzątanie mieszkania, które wyglądało jak po huraganie. Zmęczona pierwszym od kilkunastu dni wysiłkiem, pod wieczór po prostu padłam do łóżka. Tym razem do czystej pościeli. Czułam się szczęśliwa. Zrobiłam pierwszy krok ku wolności.

Następnego dnia poranek był piękny (może dlatego, że umyłam okna i widziałam słońce?!), a ptaki śpiewały delikatnym jeszcze głosikiem. Początki wiosny są takie cudowne – pomyślałam. Pikanterii dodaje jej to, że jeszcze rano widać bajkowy szron na ulicach, a potem z biegiem minut słońce nienachalnie wkrada się do życia, nie mając świadomości, jak bardzo jest oczekiwane. Wystawiłam buzię ku promieniom, bo przez szybę grzały dziś cudownie. Mogłabym tak jeszcze jakiś czas kontemplować ten strumień fal elektromagnetycznych, ale naładowany tym razem telefon wibrował bez opamiętania. Siostra. – A jednak mnie nie skreśliła. – Uśmiechnęłam się do słuchawki, zanim ją odebrałam.

– Co się z tobą, do jasnej cholery, dzieje?! – krzyknęła i czar wewnętrznego wyciszenia prysnął. – Mama dzwoni do mnie i ryczy, że na pewno umarłaś, każe mi policję wzywać, bo od ponad dwóch tygodni nie odbierasz od nas! Wiem, że odeszłaś z pracy, Baśka z kancelarii mi powiedziała, ale kto to widział, żeby od obcych ludzi dowiadywać się takich rzeczy?! – Opieprz był solidny. Na sam koniec dodała: – Jestem z ciebie taka dumna, siostro! Wreszcie uwolniłaś się od tego dupka. Obiecuję, że uspokoję mamę, ale daję ci maksymalnie dwa dni, abyś sama się do niej odezwała.

Monolog mojej siostry był długi i chaotyczny. Gdzieś czytałam, że młode matki tak mają, w nawale obowiązków swoje myśli formują w słowa w taki sposób, by zawrzeć w nich jak najwięcej treści.

Wiedziałam, że Róża, moja siostra, nigdy Michała nie polubiła i ostatecznie cieszy się z tego, co się zadziało. Od kiedy go poznała, mówiła, choć nienachalnie, że to niedojrzały chłoptaś przebrany w drogi garnitur. Zdarzyło się jej także ostrzegać mnie przed nim: że to taki nasz tata, Piotruś Pan, który robi wprawdzie efekt wow, ale nic za tym nie idzie. I muszę przyznać, że Róża, mimo że młodsza ode mnie o trzy lata, to jednak była mądrzejsza. Zresztą partnera na życie też wybrała mądrzej: grzeczny i dobry Jacuś ze szkolnej ławki, dla znajomych pseudonim: Kuleczka. Wtedy się śmiałam, że to takie rozlazłe jest, a teraz się nim zachwycam: dziećmi się zajmie (mają bliźnięta: Hanię i Miłosza), obiad ugotuje, a jeśli trzeba, to i posprząta. Pasują do siebie, uzupełniają się. Róża od zawsze lubiła domowe klimaty, poczucie bezpieczeństwa, zakorzenienia, a Jacuś jej tę stabilność zapewnia.

– Słyszysz mnie?! – zapytała, kiedy nie odpowiedziałam na zadane pytanie.

– Słyszę. Przepraszam, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Przekaż mamie, że żyję i niedługo do niej zadzwonię albo przyjadę – przyrzekłam pojednawczo.

– Powiem, powiem. Miłosz oddaj Hani zabawkę. Proszę, dojdź już do siebie, bo potrzebuję moje bliźniaki komuś oddać na trochę. – Roześmiała się.

– Ucałuj dzieciaki. Odwiedzę was, obiecuję. – Czułam, że nie mam ochoty jeszcze rozmawiać o dzieciach i rodzinie, bo przecież kilka miesięcy temu szykowałam się do własnego ślubu i to właśnie Róża była ze mną oglądać suknie.

– Trzymaj się, w kontakcie – pożegnała się, wiedząc, że potrzebuję jeszcze chwili. Kobiety chyba z natury są bardziej wylewne, co jednak nie oznacza, że jest to immanentna cecha wszystkich pań. Idealnym przykładem jest moja siostra, która nigdy nie była jakoś skłonna do zwierzeń. Trochę jej się to zmieniło przy dzieciach, bo teraz gada jak katarynka. Widocznie nasze ciało jest od nas mądrzejsze i organizm nadrabia minione lata wstrzemięźliwości słownej. Życie przecież nie znosi próżni.

Po namyśle zdecydowałam, że podjadę do mamy już następnego dnia. Nie miałam pracy, więc powinnam się zająć zaniedbanymi sprawami, choćby relacjami z najbliższymi, z rodziną. Z takim postanowieniem obudziłam się kolejnego słonecznego poranka i zaraz po śniadaniu ruszyłam w drogę.

Dom mojej mamy, słynnej na całą wieś pani Renaty, mieści się na przedmieściach Warszawy, w niewielkiej miejscowości o wdzięcznej nazwie Zalasem (tak, o łącznej pisowni). To parterowy niski i niewielki budynek, jednak z dużym ogrodem i biegającym po nim kundlem Gienkiem, który na powitanie merdał radośnie ogonem, i aż się zdziwiłam, że wciąż mnie pamięta. Otworzyłam delikatnie skrzypiącą furtkę, starając się przypomnieć sobie, kiedy tu byłam. Ostatnie wspomnienie miałam ze świąt Wielkiej Nocy, czyli prawie sprzed roku. Michał nie lubił tu przyjeżdżać. Myślę, że nawet zakochany w sobie bufon wie, kiedy nie jest mile widzianym gościem. I choć mama starała się być dyplomatyczna, to dało się wyczuć lód, jaki ich dzielił. Nie odwiedzaliśmy zatem mojej mamy zbyt często, ale za to u jego rodziców bywaliśmy przynajmniej raz w miesiącu. Pani Basia, jego mama, to przykład kobiety, która dla syna zrobiłaby niemal wszystko. Ścieliła mu łóżko przed każdym przyjazdem, robiła śniadanie i prasowała koszule. Oczywiście przy okazji dawała mi do zrozumienia, jaką żoną mam dla jej syna być. Wciąż mówiła do niego: Michałku, choć był to już chłop trzydziestoletni. Na szczęście jego ojciec był ciut normalniejszy i czasem zdarzyło mi się z nim rozmawiać. Próbowałam zrozumieć Michała, więc dopytywałam o jego dzieciństwo, starając się ułożyć poszczególne klocki w jedną całość. Podobno, jeśli mały Michaś coś przeskrobał, to jego matka zawsze mówiła: „Nic się nie stało kochanie, to wina kogoś X/Y/Z, ale nie twoja”. Zapytałam zatem ojca, czy był krytyczny w stosunku do syna (albo obiektywny). Wyjaśnił, że nie protestował, widząc zaborcze zapędy jego matki. Sam był pokornym starszym panem i nie lubił się kłócić, a szczególnie nie chciał się kłócić z żoną, również w młodości. Patrząc z boku, widziało się obraz idealnej i kochającej się rodziny. Pod tym kloszem wszystko było pastelowe, cukierkowe i… nienaturalne. Konsekwencją było to, że Michał nie potrafił odpowiednio zareagować na krytykę czy stawiane przez innych wymagania. Myślę, że bywały momenty, gdy widział swoje zachowania i nie był z nich dumny. Czasem chciał to nawet zmienić, ale jego mama nie wspierała tych prób – miłością, nadopiekuńczością i nadgorliwością zmarnowała coś, co jest największym darem – życie Michała. Patrząc na panią Basię, mówiłam sobie, że jeśli zostanę matką, to z tyłu głowy muszę mieć to, że moje dziecko będzie kiedyś z kimś w związku, więc nie mogę wychować egoisty czy despoty. Niestety Michał został wtłoczony w rolę synka mamusi i stał się obiektem niemal adoracji z jej strony. Ten coraz starszy jedynak nie miał obowiązków, gdyż wszystkie przejęła już od najmłodszych lat pani Basia. Bez wątpienia nadopiekuńczość winna mieścić się w kategorii niezamierzonego krzywdzenia dziecka.

Nagle zerwał się wiatr i przeszedł mnie dreszcz. Musiałam przestać to roztrząsać. Przystanęłam, żeby złapać oddech i uspokoić serce. Popatrzyłam w niebo. Było otoczone ogromem ciężkich, szarych chmur.

„Boże, daj mi siłę”, wypowiadałam w duchu błagalne wezwania. Szepcząc, a może się modląc, w szybie kuchennego okna spostrzegłam swoją mamę. Stała w kuchni z tłuczkiem do mięsa. I nawet z tym tłuczkiem wyglądała jak z fresku o aniołach. Drzwi do domu oczywiście były otwarte. Zanim weszłam, schyliłam się do naszego starego poczciwego kundla. Nie szczekał, tylko merdał radośnie ogonem. – Dobry piesek. – Pogłaskałam go z czułością. Był ze mną tyle lat. Cicho, niemal na palcach przekroczyłam próg domu. Pachniało już w korytarzu. Była dopiero ósma rano, a ja poczułam zasmażaną marchewkę z groszkiem i usłyszałam dźwięk oklepywanego na kotlety schabowe mięsa.

– Mamo, wybierasz się gdzieś? – zauważyłam, widząc na stole wiklinowy klosz wypełniony po brzegi smakołykami.

Tłuczek wypadł mojej mamie z rąk.

– Jezus Maria, córeczko, kochanie! – Wyglądała jakby zobaczyła ducha.

– Mamuś, cześć, przepraszam. Nic ci się nie stało? – dopytywałam, bo drewniany przedmiot upadł jej wprost na stopę.

– To nic. – Podniosła tłuczek i odstawiła na stół.

Mama patrzyła na mnie przez zaszklone oczy. Była zadbaną kobietą po sześćdziesiątce z wyraźnie zarysowanymi zmarszczkami wokół ust – śmiała się coraz częściej, spotykając z koleżankami z Koła Gospodyń Wiejskich. Wszyscy ją tu znali, nie tylko dlatego, że przez wiele lat była bibliotekarką w pobliskiej szkole podstawowej. Małe miasteczka to takie perełki mające swoją dramaturgię, historię i oczywiście tajemnice. Widać w nich także nić porozumienia międzypokoleniowego, bo ciężko w takim miejscu, gdzie jest kilka domów na krzyż, o anonimowość. Polski poeta Antoni Słonimski w jednym wierszu ubolewał: „Już nie ma tych miasteczek, gdzie szewc był poetą, zegarmistrz filozofem, fryzjer trubadurem. Nie ma już tych miasteczek, gdzie biblijne pieśni wiatr łączył z polską piosnką i słowiańskim żalem”. Jednak takie życie ma swoje ciemne strony. Pamiętam, jak mieszkańcy tego uroczego zakątka szeptali między sobą, kiedy nasz ojciec postanowił nas zostawić. Szukali winnych. Posługiwali się oczywiście stereotypami, gdyż sam proces pozyskiwania informacji był utrudniony ze względu na brak czasu. Internetu tutaj nie było, a wiedzę o świecie czerpało się (a pewnie wciąż czerpie) z rozmów, dodając zawsze ziarenko swojej prawdy. Z pewnością za czasów młodości mojej mamy popularne było stwierdzenie, że jak chłop odchodzi, to wina baby. A przecież samotne macierzyństwo już samo w sobie jest trudne. Jeden rodzic musi nadrabiać za oboje. Moja mama jednak zawsze oburzała się, kiedy ktoś z życzliwych określał ją mianem samotnej matki albo się nad nią litował. Odpowiadała, że nie czuje się samotna. Ona wbrew logice odczuwała satysfakcję i dumę z tego, że każdego dnia mogła udowodnić, przede wszystkim sobie, iż rodzicielstwo w pojedynkę to nie żadna patologia. Dla niej ważne było, aby jej córki miały dobre życie. Stąd też zawsze w nas wierzyła i nigdy nie oceniała wyborów, jakich dokonywałyśmy. Oczywiście mogła mieć inne zdanie (i często je miała), ale akceptowała nasze poglądy i sposoby na życie. Wiedziałam, że chce dla nas jak najlepiej, jednak zdawała sobie też sprawę, że przed naszymi własnymi błędami nas nie uchroni. Pozwalała nam zatem mylić się i obijać kolana, tylko po to, abyśmy nauczyły się z nich wstawać. Jak tak sobie myślę i analizuję czasem tę trudną życiową rolę, to wydaje mi się, że bycie matką to coś niemal mistycznego. Więź, której nie sposób zerwać, mimo czasu, który upływa. Obojętnie, co człowiek zrobi, to mama zawsze wybaczy, a i przy okazji doda coś o jedzeniu.

– Dziecko kochane, aleś ty chuda. Chodź, zjesz kotlecika, zaraz usmażę – zaproponowała.

– O nie, mamo! Jest ósma rano, a do tego nie jem mięsa od dziesięciu lat! – odparłam zniesmaczona widokiem kawałków, jak mi się zdawało, martwej świnki.

– Córeczko, ale to z kurczaka! – próbowała się usprawiedliwiać.

I tak powielałyśmy tę rozmowę od lat. Kurczak to nie jest mięso przecież, to kurczak.

– Mamuś, po co ci tyle kotletów? – starałam się zmienić temat.

– Dla Róży. Ona ledwo wyrabia z bliźniakami. Jacek ciągle w pracy, a dzieci muszą jeść i to najlepiej takie, wiesz, wiejskie produkty, a nie te wasze, miastowe. To sama chemia. Tak, tak, wiem, co powiesz, to samo co Róża: że dzieciaki mają w przedszkolu obiady. Ale uważam, że co domowe, to domowe. A jeśli Róża zechce, to i do kanapki włoży takiego zimnego kotleta. To na pewno zdrowsze niż te wasze modne hamburgery – podkreśliła.

– Jesteś na emeryturze, odpocznij trochę – zauważyłam.

– Dopiero od miesiąca, kochana. I powiem ci, że już mam dość tej całej emerytury. Uważam, że odpoczywają ludzie w grobie, a ja mam jeszcze dużo do roboty. Sama widzisz: najpierw kotlety, potem upiekę ciasto z malinami, wiesz, to, które Miłosz tak lubi. – Energicznie gestykulowała, wymieniając kolejne aktywności na popołudnie.

– Ja też lubię przecież to malinowe – zaprotestowałam.

– To sobie upiecz, duża jesteś – zripostowała z nonszalanckim uśmiechem.

– Dzięki, mamo – udawałam obrażoną.

– Mówię poważnie, kochanie, nic tak dobrze nie robi na głowę jak właśnie praca. Zakładaj fartuch. Tam w górnej szufladzie są jakieś dla dzieci, bo to teraz chyba twój rozmiar. Będziemy piec równolegle jak kiedyś. Ja dla Miłoszka, ty dla siebie – zaproponowała.

W sumie pieczenie zawsze mnie relaksowało, pomyślałam, że może uniknę poważnej rozmowy i odpowiedzi na pytania, dlaczego tak długo milczałam i nie odbierałam telefonów.

– Założę ten w kropki, mój ulubiony – oznajmiłam, odnajdując w szafie mój równiutko złożony fartuszek, który notabene dostałam na siedemnaste urodziny.

Mama dotknęła palcem mąki, a potem mojego nosa. Zawsze tak robiła, kiedy byłam mała, a ja się śmiałam do bólu brzucha. Tym razem jednak zamiast potoku śmiechu po policzku spłynęła mi łza. Ten dotyk matczynej dłoni spowodował natychmiastową utratę kontroli nad emocjami.

– Kochanie – szepnęła mama – zobaczysz, że jeszcze będziesz szczęśliwa. Jestem tego pewna – powiedziała, czule mnie obejmując. Nie trwało to jednak zbyt długo, bo dodała: – A teraz nie ma roztkliwiania się, tylko przygotuj produkty potrzebne do zrobienia tego ciasta. Nie będziemy piec go przecież cały dzień. Weź szklankę mąki, może być tortowa, nie, nie tu, w szafce za szklankami, pół kostki masła, tego solonego najlepiej, i dodaj trzy łyżki cukru.

– A mogę dodać brązowego? – zapytałam, starając się, aby wypiek był ciut bardziej zdrowy i fit. Sama pewnie dodałabym ksylitol albo erytrytol, ale wiedziałam, że to już fanaberia dla mojej mamy.

– Możesz. Chyba jest jeszcze ten, co to go rok temu kupiłaś na Wielkanoc, kiedy przyjechałaś tu z… – Zapadła chwila ciszy. – Ale nie używam go – dodała pośpiesznie. – A wiesz, Miłoszkowi zrobię z normalnym białym cukrem. Nie wierzę w tę całą propagandę. Chcą pozbawić rolników dochodów – dodała. – Wyciągnij z lodówki dwa jajka, jedno dla siebie i drugie dla mnie – zmieniła temat.

– Co dalej? – zapytałam, bo czułam, jaką radość mamie sprawia to, że może mnie znów czegoś uczyć.

– Mąkę, kochanie, przesiej do miski, i dodaj pokrojone w kosteczkę zimne masło oraz ten twój zdrowy cukier. Posiekaj wszystko nożem na dębowej desce, wiesz, aż powstaną drobne okruchy ciasta, i dopiero wtedy dodaj jajko. Ale weź to tak mocniej ugniataj, bo masa musi być gładka. Wyżyj się trochę – poganiała mnie. Zaczęłam gnieść te składniki, wkładając w to całą moją energię. Po chwili powstała zwarta bryła. – Zrobiłaś? – zapytała, zerkając na mnie niecierpliwie.

– Tak, już wkładam do lodówki.

Kiedy ciasto odpoczywało, mama odsunęła taboret.

– To teraz czas na kawę i rozmowę – zarządziła.

– Mamuś – rozpoczęłam błagalnym głosem. Nie chciałam się znów przy niej rozpłakać.

– Ty mi tu nie mamusiaj, bo ja od zmysłów odchodziłam. Najpierw zrób kawę. Wsyp dla mnie ze dwie łyżeczki tej fusiastej, a sobie, jeśli wolisz, to rozpuszczalna jest w lodówce, bo wiesz, w jakimś programie powiedzieli, że wtedy nie wietrzeje – dodała. – A teraz siadaj i mów mi, co z tym Michałem?

Zalałam kawę i usiadłam zmęczona. Wzięłam głęboki oddech. Opowiedziałam wszystko, co mogłam i co sobie przypominałam, tworząc szkic ostatnich miesięcy mojego życia. Ryczałam oczywiście przy tym jak bóbr, a mama gładziła moje włosy, chłonąc każde wypowiedziane przeze mnie słowo. Nie chciałam niczego pominąć, więc kiedy skończyłam, nie zadała mi ani jednego pytania, tylko jak gdyby nigdy nic wróciła do pieczenia:

– Ciasto samo się nie zrobi. Wstawaj. Piekarnik musi się nagrzać do stu osiemdziesięciu stopni. Ciasto trzeba rozwałkować – mówiła jak nakręcona.

Przez chwilę byłam na nią trochę zła. Oczekiwałam czegoś, sama nie wiedziałam czego. Może wsparcia. Ona jednak była mądra. Wiedziała, że nieocenianie mnie i moich wyborów jest największą miłością, jaką teraz mi może okazać. Otarłam łzy, które wciąż spływały mi po policzkach. Mojej mamie także, choć skrzętnie starała się to ukryć. Domyślałam się, że to, co usłyszała, było dla niej trudne. Cierpienie kogoś najbliższego, zwłaszcza swojego dziecka, dotyka najgłębiej.Moja doświadczona przez życie mama jak nikt inny zdawała sobie sprawę, że złamane serce to nie tylko określenie stanu, w jakim człowiek znajduje się po rozstaniu. Ten ból spowodowany nieszczęśliwą miłością i negatywne emocje mogą osłabić choćby odporność całego organizmu. Pamiętam, jak po rozstaniu z moim tatą, kiedy tylko myślała, że śpimy, w jesienne wieczory wychodziła do ogrodu w samej koszuli nocnej. Obserwowałam z okna to jako prawie już nastolatka, nie rozumiejąc, czemu tak w kółko maszeruje. Nie słyszałam, że wtedy ryczała tak mocno i głośno, że z trudem łapała powietrze. Podobno przez pierwsze dni, kiedy tata zniknął z jej i z naszego życia, moja mama doświadczała różnych emocji i stanów: od żalu, gniewu i wściekłości, po smutek, tęsknotę i depresję. Jako wielkomiejska kobieta wiem teraz, że w procesie gojenia ran ważne jest pozwolenie sobie na wyrażenie wszystkich tych emocji. W tamtym czasie nieocenioną pomocą była dla nas babcia. Kobieta bardzo silna, która została wdową, mając zaledwie lat trzydzieści. Jak przez mgłę pamiętam nasze wspólne chwile, ale na pewno jej dom był zawsze pełen ludzi. Przychodzili po radę, a ona słuchała. Skupiała się na ich historiach i przeżyciach. Bez zbędnych komentarzy i ocen pozwalała im wypowiedzieć na głos tłamszone i skrywane emocje, które niszczyły ich od środka.

– Mamuś, a krem to jaki robimy? – zapytałam. Widziałam, że teraz to ona się zamyśliła. Popatrzyłam na nią. Jej twarz przypominała mi niebo, w które się wcześniej wpatrywałam, aby odzyskać spokój.

– Kochanie, to tarta z malinami, więc wyciągnij z lodówki opakowanie sera mascarpone, dwa jajka z piwniczki trzeba przynieść, bo się skończyły. I przy okazji weź, proszę, dwie puszki zagęszczonego słodzonego mleka – kontynuowała.

– Tak jest, szefowo – powiedziałam z uśmiechem. Tym razem to ja chciałam dodać jej odwagi i zapewnić, że wszystko będzie dobrze.

W domu czułam się tak dobrze. Jak balsam działało na mnie miejsce, w którym czuć było bliskość natury. Kusząca była wizja bliskości spiżarni, z której można było bezkarnie podkradać domowe specjały. Odniosłam wrażenie, że moje zmysły zaczynały wracać do żywotności. Słodycz i zapach malin, aromat waniliowej laski… gdy w Warszawie jedzenie było przymusem, tu nagle staje się przyjemnością, szczególnie że jest okraszone miłością. Oddychałam łapczywie, ciesząc się chwilą, w której wszystko było normalne.

Nasze ciasta po upieczeniu wyglądały przepysznie. Podwiozłam mamę do siostry, a sama pojechałam do Marty. Wiedziałam, że jest w kancelarii, dlatego właśnie pojechałam pod jej dom. Nie miałam jeszcze odwagi spojrzeć jej w twarz i z nią porozmawiać, choć byłam świadoma, że ta chwila kiedyś nastąpić musi. Zapukałam dwa razy. Otworzyła mi niania, młoda dziewczyna pewnie na początku studiów.

– Dzień dobry, jestem przyjaciółką pani Marty, proszę przekazać jej to ciasto i tę karteczkę. – Z uśmiechem wręczyłam jej blachę porządnie wyglądającego deseru.

– Dobrze, oczywiście. A jak się pani nazywa? – zapytała rezolutnie pulchna blondynka.

– Alba Podgórska – przedstawiłam się grzecznie, uśmiechając się do niej przyjaźnie. – Dziękuję pani.

Czułam, że mam dobry humor. Wiedziałam także, że Marta doceni ten gest i szczery liścik o treści:

Przepraszam – stchórzyłam. Odezwę się do Ciebie, jak będę trochę silniejsza.

PS Domowy wypiek! Podziel się z Piotrkiem i Marysią. Nie zjedz sama!

Wróciłam jednak do mojego mieszkania, mimo nęcącej wizji zostania w rodzinnym domu na zawsze. Wiedziałam, że to byłoby pójściem na skróty, inną formą ucieczki i od życia, i od samej siebie. Mama na szczęście zrozumiała. Rzekłabym nawet, że była dumna z takiego podejścia, a ja, wracając do siebie, byłam spokojna, choć przyznam, bardzo zmęczona. Jednak krok po kroku realizowałam swój plan pod tytułem „powrót do normalności”. Zasnęłam, kiedy tylko moja głowa oparła się o poduszkę.

Następnego dnia obudziłam się przed piątą. Nocne koszmary nie dawały mi spać. Co chwilę przewijały się jak na taśmie filmowej obrazy Michała i jego nowej narzeczonej. Potem nagle widziałam siebie w ciąży. Nie wiedziałam tylko, czyje dziecko w sobie noszę. Słyszałam śmiech Michała. Szyderczy i złośliwy.

Obudziłam się zalana łzami.

– Jejuś, nie ma jak zacząć dzień z przytupem – stwierdziłam z przekąsem. – Skoro wczoraj było tak wspaniale, to powinnam wiedzieć, że dziś będzie do bani. Życie to przecież taka sinusoida.

Nie byłam jakoś głodna, co mi się zdarza przy silnym stresie. Wiedziałam jednak, że muszę jeść, bo potrzebuję być silna, by zacząć porządkować swoje sprawy. Ostatnio pani z osiedlowego sklepiku na dole złapała mnie za rękę i powiedziała, że życzy mi dużo zdrowia. Przeraziłam się tym gestem czułości od obcej kobiety. Spojrzałam w lustro. Policzki miałam zapadnięte, kościste ramiona, zero brzucha, piersi małe, choć przecież jeszcze nie dawno nosiłam rozmiar C. Teraz tylko wkładałam staniki sportowe, bo chociaż w nich miseczki mi nie odstawały. Wzięłam długą kąpiel, zapaliłam świeczki, wlałam oczywiście zbyt dużo płynu do kąpieli (nie mogłam tej piany opanować) i puściłam jakąś muzykę z cyklu „spokojny sen”. Chciałam się zrelaksować i odprężyć. Leżałam tam chwilę i analizowałam, ale już nie przeszłość, myślałam o przyszłości. Czas poszukać pracy. Ta myśl kotłowała mi się w głowie.

Wyszłam z łazienki chwilę po szóstej. Zrobiłam sobie mocną kawę, wzięłam do niej pasek czekolady (tej z opakowania z okienkiem) i włączyłam komputer. Postanowiłam poszukać ogłoszeń po kancelariach. Naturalnie powinnam iść do Jabłońskich. Była to druga największa kancelaria w tym mieście. Spisałam nazwy jeszcze trzech następnych wysoko stojących w tegorocznych rankingach. Wysłałam maile z CV. Nie minęła godzina, a dostałam wiadomość zwrotną:

Zapraszamy dzisiaj na jedenastą.

O kurde, ale jak szybko – pomyślałam. Powinnam się ucieszyć, a ja się przeraziłam. Wiedziałam, że to formalność i że dostanę tę pracę. Jestem przecież jednym z najlepiej zapowiadających się adwokatów w tym mieście. W moim zawodzie jedno jest zawsze pewne: jeśli ktoś jest dobry, to jego dorobek idzie w ślad za nim. Świat prawników jest tak mały, że zaraz się wie, o kogo warto zacząć walczyć i mieć go po swojej stronie.

Ubrałam się zatem w mój szczęśliwy kostium (tak, miałam takowy). Chyba każdy adwokat, którego znam, ma jakiś swój rytuał. Jedni tańczą tak zwany taniec przed rozprawą, inni nie uprawiają seksu (jak sportowcy przed meczem), bo podobno na drugi dzień nie jest się w formie. Jeszcze inni idą się modlić do kościoła. Ja zawierzam swoje sprawy górze, ale też wkładam kostium szczęścia, to jest: granatową spódnicę ze złotą nitką po bokach, do tego identyczną marynarkę z obszyciami ze złotych nici i oczywiście klasyczne szpilki w połyskującym kolorze złota, który pięknie mieni się podczas każdego kroku. Pod spodem mam jedwabną czarną koszulkę i stanik zapinany z przodu na złoty guziczek (trochę za duży, ale od czego są skarpetki). Ubrana i umalowana, wsiadłam do auta. Jechałam na Plac Bankowy dwa. To okazały budynek, cały ze szkła i widać go już z daleka. Wjechałam na dwunaste piętro. Od razu rozpoznałam ten męski ekosystem z charakterystycznym zapachem drogich perfum i sukcesu za wszelką cenę. Kochałam to kiedyś, a teraz mdliło mnie na samą myśl, że wracam z powrotem w taki klimat. Niby inne miejsce, niby inni ludzie, ale moja intuicja wręcz krzyczała, abym uciekała. Zaczynałam się trząść jak osika.

– Przepraszam panią, czy wszystko dobrze? – zapytała recepcjonistka, kiedy nie odpowiedziałam, z kim jestem umówiona. – Proszę pani, dobrze się pani czuje? – ponowiła pytanie coraz bardziej zaniepokojona.

A ja nie mogłam złapać tchu, aby jej odpowiedzieć. Kręciło mi się w głowie. Dziewczyna złapała mnie i zawołała jeszcze kogoś. Widziałam i słyszałam wszystko jak przez szybę. Przynieśli mi wodę, jednak nie byłam w stanie utrzymać szklanki. Nagle poczułam zimny płyn, ktoś mi wlewał ciecz do ust. Sączyłam małymi łyczkami. Powoli odzyskiwałam świadomość, drgania ustały, a obrazy stały się wyraźne.

– Dziękuję, już mi lepiej. To chyba jakieś przesilenie wiosenne – wymamrotałam zakłopotana, widząc wianuszek osób nad sobą.

– Boże, ale nas pani wystraszyła, kazałam Kaśce już dzwonić na sto dwanaście. Kaśka! Odwołaj, pani już lepiej! – krzyknęła do koleżanki po prawej. – Do kogo pani przyszła? – ponowiła pytanie.

– Ja… ja się pomyliłam, przepraszam. To nie to piętro – odpowiedziałam pośpiesznie i nader głupio.

Wstałam powoli. Ludzie się na mnie gapili jak na wariatkę. Nie dbałam o to. Zjechałam windą na parter. Wsiadłam do samochodu i powoli ruszyłam przed siebie. Nie wiedziałam, jakim cudem trafiłam pod dom rodzinny. Mama była w ogrodzie i wydawało mi się, że na mnie czekała. Przytuliła mnie i powiedziała:

– Posłałam ci na górze, piżamę z liceum masz w szafce, wypraną. Myślę, że jeszcze do niej, chudzino, wejdziesz. Prześpij się, zawołam cię na obiad – dodała.

Nie dyskutowałam, tylko kiwnęłam głową. Weszłam do swojego małego, błękitnego pokoiku z dużym okrągłym oknem i popatrzyłam na sad. Usiadłam na skraju łóżka, po chwili zwinęłam się w kłębek i nie wiem kiedy zasnęłam.

Obudziłam się, gdy na zewnątrz było już ciemno. Spojrzałam na ekran telefonu: była godzina dwudziesta druga, spałam ponad dziewięć godzin. Poczułam wilczy głód. Otworzyłam cicho drzwi, żeby nie obudzić mamy. Na palcach, jak w dzieciństwie, podeszłam do lodówki. Na drzwiach była karteczka:

Nie jedz byle czego, otwórz piekarnik, jest tam lasagne bez mięsa, z warzywami. Odgrzej, wiesz, że lubię zapach jedzenia, gdy śpię – mama.

Uśmiechnęłam się.

A jednak pamięta, że nie jem mięsa – pomyślałam rozbawiona. Otworzyłam piekarnik i wyjęłam brytfankę. Nie chciałam odgrzewać, bo tak mnie już ssało, że nie miałam zupełnie ochoty tracić kolejnych minut na nagrzanie piekarnika, a mikrofalówki mama nie posiadała. Nie wyciągając nawet talerza, widelcem wsuwałam kęs po kęsie. Delikatny makaron, cukinia, papryka, czosnek, beszamel i gorgonzola – smakowały obłędnie. Delektowałam się każdym gryzem. Mama zawsze dobrze gotowała. W dzieciństwie przygotowywała nam pyszne kopytka polane masłem i posypane cukrem. I racuchy, czyli plasterki jabłek maczane w cieście i smażone na patelni, posypywane ogromną ilością cukru pudru zmieszanego z cynamonem. Teraz jem tylko sałatki, kanapki, czasem jakiegoś chińczyka czy tajskie. Ale smaku dzieciństwa się nie zapomina. Obiecałam sobie, że jeśli kiedyś doczekam się własnych pociech, to będę taką mamą jak moja własna. Deklarowałam przed samą sobą, że mimo pracy zawodowej i ambicji znajdę czas na gotowanie z dziećmi, uczenie ich pieczenia chleba, ubijania śmietany na masło, przygotowywania twarożku. Chciałabym, aby te zapachy rozchodziły się także po moim domu i aby wchodziły w płuca moich dzieci, towarzysząc im przez całe życie, tak jak mnie teraz. Zapachy i ich wspomnienia przynoszą ukojenie, kiedy świat kręci się zbyt szybko.

Po makaronie byłam tak ciężka, że na sen nie było szans. Poszłam z powrotem do swojego pokoju i zaczęłam grzebać w szufladach. Znalazłam masę zdjęć z mamą, siostrą, nawet kilka z uśmiechniętym tatą. Tata… nie pamiętałam zbyt wiele. Był przystojny, przynosił nam prezenty i kompletnie nie dogadywał się z mamą. Zamykałyśmy się z siostrą w pokoju, żeby tych kłótni nie słyszeć. Kilka miesięcy przed rozwodem te awantury były niemal o wszystko. Czasem był zły, że obiad nie taki, na jaki miał ochotę, czasem przychodził pijany i mówił, żebyśmy zawsze dla swoich mężów były wystrojone, nie tak jak mama, od której każda koleżanka z jego pracy jest ładniejsza. A mama nigdy nie powiedziała na niego złego słowa. Nigdy. Nawet dzisiaj milczy na ten temat. Pewnego dnia odszedł. Podobno wyjechał do Niemiec i ułożył tam sobie życie na nowo. Nie płacił alimentów. Nie odezwał się też do nas. Nie składał życzeń na urodziny ani na święta, choć co roku czekałyśmy na telefon od niego. Nie przyjechał na ślub mojej siostry, choć go zaprosiła. Nie wiemy nawet, czy żyje. Mama powtarzała, by się za niego modlić, bo to jednak nasz ojciec i dla nas był dobry. Dla mnie jednak pozostał zdrajcą, który nas zostawił. Nigdy nie chciałam mieć z tym człowiekiem nic do czynienia. To właśnie jego obarczałam winą za fakt, że cierpiałam przez Michała. Gdyby pokazał mi, co znaczy miłość i szacunek do kobiety, z pewnością takiego mężczyzny szukałabym dla siebie. A ja intuicyjnie wybrałam sobie drania, jak moja mama. Z tych rozmyślań, nad którymi zastał mnie świt, wyrwał mnie zapach świeżo mielonej kawy.

Mama wstała – pomyślałam. Na palcach zeszłam na dół. Moje stopy dotykały przyjemnie chłodnej podłogi.

– Gdzie masz kapcie?! Załóż, podłoga jeszcze taka zimna, dopiero w piecu napaliłam – poprosiła moja rodzicielka.

– Nie lubię kapci. – Cmoknęłam ją w policzek na dzień dobry.

– Jak ci się spało, uparciuchu? – zapytała z uśmiechem, gładząc mój policzek.

– Spałam dziewięć godzin w ciągu dnia, to już w nocy jedyne, co mogłam robić, to jeść twoją obłędnie dobrą lasagne – odparłam.

– Smakowała ci? – Pytanie oczywiście było retoryczne. Otworzyła piekarnik. – Zjedzone trzy czwarte dużej brytfanny, smakowało – odpowiedziała sama sobie.

Widać było, że rozpiera ją duma, że wreszcie jakaś treść pokarmowa pojawiła się w moim żołądku i z głodu nie umrę.

– No, jak mogło być inaczej. Gotujesz jak w restauracji, mamo, ba, lepiej – pochwaliłam ją szczerze.

– Do restauracji to mi na pewno dużo brakuje. Zresztą nie wiem, bo nie chodzę od dawna. Przecież nigdy nie wiesz, co tam sypią, kochanie. No nie patrz tak na mnie. Wiem, wiem, jestem starej daty i lubię wiedzieć, co jem. Co chcesz na śniadanie? – zapytała, jakby już zapomniała, że przed chwilą widziała dowód tego, że głodna nie mam prawa być.

– Nic, mamuś, mam w sobie jeszcze makaron – zauważyłam.

– Może racuchy? – Mrugnęła okiem i, nie czekając na odpowiedź, zaczęła kroić jabłka.

– Ojej! No dobrze, ale tylko jednego – zgodziłam się, by nie robić jej przykrości.

Po czterech plackach i kawie, rozmowie o pogodzie i o nowych trendach spożywczych, przyszła chwila na poważną konwersację.

– Chcesz zapytać, co się wczoraj stało? – Sama sprowokowałam wiszący w powietrzu temat.

– Chcę, ale zrozumiem, jeśli nie powiesz.

– Wiemy dobrze, że nie zrozumiesz. – Uśmiechnęłam się. Widziałam, że zżera ją ciekawość. – Opowiem ci, mamo – rozpoczęłam.