Promyczek na święta - Klaudia Bianek - ebook + książka

Promyczek na święta ebook

Klaudia Bianek

4,4

Opis

W grudniu, najbardziej magicznym z miesięcy w roku, wszystko wydaje się możliwe. A przecież zwykle nie potrzeba wiele, by być szczęśliwym… Czasem wystarczy tylko zasiąść przy jednym stole.

Zielony Zakątek to gospodarstwo agroturystyczne prowadzone przez starsze małżeństwo, Bożenę i Leona Troczów. Z pomocą Hani, Kajetana i Marceliny, dwudziestokilkulatków, którzy znają się jeszcze z czasów szkolnych, tworzą piękne, przytulne i ciepłe miejsce, w którym nie sposób się nie zakochać. Niestety, nawet w tak urokliwym miejscu jak Zielony Zakątek zdarzają się kłopoty. Bohaterowie opowieści Klaudii Bianek próbują samodzielnie mierzyć się ze swoimi problemami, ale aura za oknem i świąteczna atmsfera sprawia, że zbliżają się do siebie, odkrywając, że czasem bliskość drugiego człowieka może okazać się prawdziwym darem z nieba.

Promyczek na święta to piękna, rodzinna opowieść o wszystkich odcieniach miłości, bo przecież przy świątecznym stole dla każdego znajdzie się miejsce. Szczególnie dla tych z sercem na dłoni i kotem na kolanach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (112 oceny)
63
37
6
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
irmek1

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle ciepła historia o uczuciach które są naprawdę ważne i miłości do kotka
10
anna1764

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała lektura nie tylko ns świąteczny czas.
10
Wiola128

Nie oderwiesz się od lektury

ok
10
Moniock

Nie oderwiesz się od lektury

Każda książka Klaudii Bianek to taki Promyczek. Uwielbiam to, że autorka buduję swoje postaci także nie można im nie kibicować.
10
janielka

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
10

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Klaudia Pankowska-Bianek, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

 

Redaktor prowadząca: Aleksandra Wolska

Marketing i promocja: Katarzyna Schinkel-Barbarzak, Aleksandra Wolska

Redakcja: Ewelina Sikora-Chodakowska

Korekta: Joanna Jeziorna-Kramarz, Joanna Pawłowska

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Marta Warwas

Fotografie na okładce: © Summer loveee | Shutterstock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66981-98-0

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej Mamie – za to, że wtedy

nie pozwoliłaś mi stracić nadziei.

 

 

 

 

 

 

Wrzesień

 

 

Marcelina Bogusz nigdy nie sądziła, że praca w gospodarstwie agroturystycznym może sprawiać tyle satysfakcji! Z uśmiechem wstawała rano i witała gości w recepcji. Chętnie sprzątała i wymieniała pościele w pokojach, a nawet doglądała zwierząt, chociaż oficjalnie nie należało to do jej obowiązków.

Państwo Bożena i Leon Troczowie byli nie tylko pracodawcami, ale także najbliższymi sąsiadami Marceliny. Jej rodzinny dom od posesji Troczów dzieliło niespełna sto metrów, więc do pracy oczywiście chodziła pieszo. Zarobki dziewczyny były niewielkie, ale wystarczały na podreperowanie domowego budżetu. No i pozostawała blisko mamy…

W połowie września pogoda wciąż rozpieszczała bezchmurnym niebem, a słońce świeciło pięknie, dając jeszcze szansę nacieszenia się mijającym latem… Goście nadal tłumnie przyjeżdżali do „Zielonego Zakątka”, szukając spokoju i odpoczynku od gwarnego miasta, więc Marcelina miała pełne ręce roboty.

Od jakiegoś czasu dziewczyna upodobała sobie popołudniowe wypady do budynków inwentarskich, gdzie mogła spędzać czas ze zwierzakami Troczów. Robiła obchód, zaczynając od kóz, świń i krów, później odwiedzała konie i kury, a kończyła przy dwóch uroczych berneńskich psach pasterskich. Sądziła, że zna dobrze całą tutejszą trzódkę, więc zdziwiła się bardzo, gdy pewnego dnia, podczas zrzucania siana dla krów i koni, znalazła na spichlerzu obory dwa gmerające się kocięta. Jeden był czarny, a drugi szary, pręgowany. Miauczały rozpaczliwie, najwyraźniej z głodu. Marcelina od razu zwróciła uwagę na ich posklejane od ropy oczy. Do tego psikały naprzemiennie.

Powiedzieć, że dziewczyna była w szoku, to jakby nic nie powiedzieć. Przecież w pobliżu gospodarstwa nie było żadnej kotki, a tym bardziej ciężarnej. Żołądek ścisnął się jej ze strachu, bo nie miała pojęcia, czy matka tych maluchów w ogóle do nich zagląda. Mogła je porzucić… W końcu czasem działo się tak w przyrodzie.

Prawie do samego wieczora Marcelina obserwowała spichlerz, chcąc zobaczyć, czy kocica przyjdzie do swoich chorych, wygłodniałych młodych. Około godziny osiemnastej straciła nadzieję. Powiedziała szefowej, że musi pilnie jechać do miasta, po czym wsiadła do samochodu i udała się do lecznicy dla zwierząt, by kupić mleko i odżywkę dla kilkudniowych kociąt. Miła, czarnowłosa dziewczyna wypisała na kartce proporcje rozrabiania zastępczej mieszanki i sposób jej podawania. Dołączyła też kilka dwumililitrowych strzykawek, zapewniając, że z pewnością się przydadzą. Po wyjściu z lecznicy Marcelina zjechała pół miasta w poszukiwaniu termoforu. Do „Zielonego Zakątka” wróciła dopiero po dwudziestej. Od razu skierowała swoje kroki do spichlerza. Kociaki nadal tam były. Dziewczyna przez godzinę siedziała na snopku siana i pielęgnowała maluchy. Najpierw włożyła je do kartonu wyścielonego słomą i ciepłym termoforem. Następnie, uzbrojona w gumowe rękawiczki, przemyła im oczy wacikiem umoczonym w przegotowanej wodzie. Cierpliwie karmiła odżywką ze strzykawki, a później masowała brzuszki.

Ciągle się łudziła, że matka jednak do nich przyjdzie.

Dwa dni później była już całkowicie pewna, że kocięta zostały porzucone.

Tym sposobem została ich zastępczą mamą.

 

 

 

1 grudnia

 

 

Marcelina

 

 

– Wywalę te koty, jak Boga kocham! Znowu niszczą mi kwiaty!

Krzyk mamy sprawił, że Marcelina wyskoczyła z pokoju, jakby się paliło. Zbiegła po schodach i wparowała do salonu, zastając swoją rodzicielkę w bojowej pozycji. Kobieta patrzyła ze złością na siedzące na parapecie dwa młode kocury, które chwilę wcześniej przyłapała na wyrzucaniu ziemi z doniczki jej ulubionego drzewka bonsai.

– O nie! Uciekać mi, ale już! – zawołała Marcelina i klasnęła w dłonie, a kociaki niemal jednocześnie zeskoczyły z parapetu i biegiem opuściły pokój.

– One nie mogą tu wchodzić, Marcysia! Sama widzisz, jakie są nieznośne! – fuknęła mama i podparła się pod boki, marszcząc brwi w wyrazie niezadowolenia.

– Co tam znowu dzieciaki nabroiły? – zawołał zgryźliwie Tobiasz, młodszy brat Marceliny, wsuwając swoją ciemnowłosą głowę do pokoju.

Miał piętnaście lat, a już rok temu przerósł siostrę i mamę. Jego gęste włosy zawsze wydawały się nieuczesane i niemożliwe do ujarzmienia, a złośliwy uśmieszek bezustannie przypominał, że buntowniczy wiek zaczął się na dobre.

– Nie twój interes – mruknęła chłodno Marcelina, wyszła z salonu i zaczęła szukać swoich pupili.

Zastała je w swoim pokoju, gdzie tarzały się po łóżku, walcząc o pluszową myszkę z dzwoneczkiem na końcu ogonka. Naprzemiennie się na siebie czaiły i atakowały. Na taki widok dziewczyna nie mogła powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu. Zakochała się w tych kociakach od pierwszego dnia, gdy tylko znalazła je na spichlerzu obory, chore i osłabione.

Postawiła sobie za punkt honoru, że uratuje im życie. Opowiedziała o wszystkim najpierw pani Bożence, która była tak samo zaskoczona jak Marcelina, bo przecież w ich gospodarstwie nikt nigdy nie widział ciężarnej kotki. Gdy zadeklarowała, że chce spróbować je uratować, właścicielka posesji nie robiła przeszkód.

Przypomniała sobie, jak przez pierwsze tygodnie średnio co dwie lub trzy godziny chodziła na spichlerz, żeby nakarmić je odżywką i wymienić wodę w termoforze. Jak codziennie masowała im brzuszki i regularnie jeździła do lecznicy z ich kocim katarem. Dopiero po miesiącu Renata Bogusz zlitowała się nad córką i pozwoliła przynieść kocięta do piwnicy, żeby Marcysia nie musiała w nocy po kilka razy biegać do maluchów na sąsiednią działkę. Zapowiedziała jednak, że nie życzy sobie zwierząt w domu, i dziewczyna solennie tej zasady przestrzegała. To Tobiasz jako pierwszy przyniósł je do kuchni, twierdząc, że na pewno nudzą się w piwnicy. Mama była zła i początkowo się buntowała, ale widać było, jak jej wzrok z sekundy na sekundę mięknie przy dwóch kudłatych kulkach biegających radośnie za kłębkiem wełny. Od tej pory Promyczek i Dropsik były w domu Boguszów stałymi bywalcami. Tylko na wieczór Marcelina odnosiła je do piwnicy, gdzie buszowały do późnych godzin. Odkąd zaczęły samodzielnie jeść, dziewczyna mogła przesypiać całe noce i dzięki temu w pracy nie wyglądała już jak chodzące nieszczęście. Oczywiście kocięta nie byłyby sobą, gdyby średnio co dwa dni czegoś nie zbroiły. A to zrzuciły i potłukły Renacie szklaną wazę, a to któryś z nich załatwił się do kwiatka. Zahaczona firanka w kuchni i ślady łapek na świeżo wymytej wannie były tylko kroplą w morzu przewinień pupili Marceliny. Ale i tak je kochała.

Położyła się na łóżku i podrapała Dropsika za uchem. Czarny kotek zaczął głośno mruczeć i co chwilę pieszczotliwie podgryzał palec swojej opiekunki. Promyczek natomiast kontynuował zabawę pluszową myszką. Podrzucał ją, a gdy spadała na pościel, atakował ponownie.

Jednorazowe puknięcie w drzwi zapowiedziało wizytę Tobiasza w pokoju. Wpadł jak burza i spojrzał na siostrę z lekkim uśmieszkiem.

– Nie wiem, czy wiesz, ale któryś kot nasikał mi na pościel. Chętnie powiem o tym mamie, ale pomyślałem, że najpierw złożę ci propozycję nie do odrzucenia – powiedział i uniósł lekko jedną brew. – Dzisiaj mój kumpel urządza imprezę i tak się składa, że bardzo chcę na niej być, ale potrzebuję podwózki i alibi – wyjaśnił i założył ramiona na piersi. – Sprawa jest prosta: ja mówię mamie, że jadę się uczyć do kolegi i ty mnie tam zawozisz, a w nocy odbierasz, albo w tej chwili idę powiedzieć, co się stało z moją kołdrą. Oboje doskonale wiemy, że cierpliwość mamy dla twoich kotów jest już na wyczerpaniu – dodał z szerokim uśmiechem i poruszył brwiami w bardzo denerwujący sposób.

Marcelina zacisnęła zęby i od razu usiadła na łóżku, przerywając zabawę z Dropsikiem. Zmarszczyła czoło i popatrzyła uważnie na brata.

– Przecież drzwi do twojego pokoju są ciągle zamknięte, więc jak niby dostał się tam któryś z kotów? – zapytała, bo od razu wyczuła podstęp.

Z gardła Tobiasza wydobył się złowieszczy śmiech.

– Uznajmy, że plama po przypadkowo wylanej wodzie jest łudząco podobna do plamy po sikach kota – stwierdził z rozbawieniem, a dziewczyna poczuła, jak żołądek ściska jej się ze złości.

– Słuchaj, szantażysto, nie ze mną takie numery! – warknęła ze złością i wstała z łóżka, patrząc na brata zmrużonymi oczami.

Doskonale wiedział, że kociaki są teraz największą słabością Marceliny. Że jest w stanie wiele dla nich znieść i poświęcić, bo uratowała im życie i oswoiła je, a dzięki temu nawiązała z nimi bardzo głęboką więź.

– Serio? Dobra, to idę powiedzieć mamie i… – stwierdził poważnie i już chciał wyjść z pokoju, gdy siostra zaprotestowała gwałtownie.

– Stój – warknęła niechętnie. Bała się, że gdy mama po raz kolejny się wkurzy, w końcu każe te koty komuś oddać albo zamknąć w piwnicy bez możliwości wchodzenia do domu.

Triumfalny uśmiech wstąpił na usta Tobiasza.

– Zawiozę cię – dodała przez zęby Marcelina.

– Grzeczna siostrzyczka – odparł nastolatek z miną zwycięzcy i wyszedł z pokoju, a ona popatrzyła na kociaki, które wreszcie zmęczyły się zabawą i zaczęły się myć przed spaniem.

W ciągu kolejnych pięciu minut wyciągnęła z szafy ciepły sweter, wzięła kluczyki i dokumenty od swojego kilkunastoletniego volkswagena golfa, po czym zeszła na dół i włożyła zimowe buty, kurtkę i czapkę z włochatym pomponem, którą Tobiasz wyśmiewał przy każdej możliwej okazji. Na zewnątrz panował dziesięciostopniowy mróz i Marcelinie kompletnie się nie uśmiechało jechać gdziekolwiek w taki ziąb, ale niestety, jak by nie patrzeć, Tobiasz nie zostawił jej wyboru.

Po chwili chłopak zbiegł po schodach radośnie. Mijając siostrę, oczywiście nie omieszkał wyśmiać czapki i potarmosić pompona, po czym wszedł do kuchni i zaczął łgać w żywe oczy:

– Mamo, umówiłem się dzisiaj z Bartkiem, bo mamy przygotować wspólnie projekt z biologii, i to już na poniedziałek – powiedział tym swoim przymilnym, sztucznym głosem.

– I dopiero teraz się do tego zabieracie? – zapytała Renata Bogusz z przyganą.

– Zapomnieliśmy zupełnie, więc spotykamy się dzisiaj. Załatwiłem sobie z Marceliną, że mnie zawiezie i później odbierze. Mogę wrócić późno, bo pewnie będziemy chcieli od razu dzisiaj to skończyć – odparł bez zająknięcia, a stojącej na korytarzu dziewczynie aż krew zawrzała w żyłach ze złości, bo nic nie mogła zrobić, by powstrzymać jego kłamstwa.

– No dobrze… – westchnęła mama.

Tobiasz wyszedł z kuchni i uśmiechnął się do siostry szeroko, a ona zmroziła go spojrzeniem, co oczywiście nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.

Wyszli z domu, jak tylko chłopak włożył kurtkę, buty i czapkę. Na zewnątrz od razu zaatakował ich okropny, szczypiący ziąb. Tobiasz przytrzymał bramę, by Marcelina mogła wyjechać autem z garażu. Z ust wydobywały im się obłoczki pary, gdy kulili się w zimnym wnętrzu samochodu. Dopiero po kilku minutach zaczęło otulać ich ciepło z wywietrzników. Jechali w ciszy, bo dziewczyna kompletnie nie miała ochoty na rozmowę z bratem, a ten z kolei był już myślami na zabawie i podrygiwał w rytm nuconej przez siebie piosenki.

Kolega, który urządzał imprezę, mieszkał na obrzeżach miasta. Głośna muzyka rozbrzmiewała na całym osiedlu. Marcelina zatrzymała samochód pod najbardziej rozświetlonym domem w okolicy i z poważnym wyrazem twarzy spojrzała na Tobiasza.

– Tylko się nie upij – powiedziała ostro, próbując dać mu do zrozumienia, że ich układ ma pewne granice.

– Weź nie truj, co? – mruknął lekceważąco i bez chwili zwłoki opuścił samochód, trzaskając drzwiami z całej siły.

Marcelina z niepokojem ściskającym gardło odprowadziła swojego brata wzrokiem. Zniknął za drzwiami, nie obejrzawszy się za siebie. Dziewczyna czuła, że jej postępowanie jest po prostu złe. Jasne, że się bała. Tobiasz już niejednokrotnie udowodnił, że potrafi być nieobliczalny. Kłopoty w szkole, bójki, używki… Miał na sumieniu wiele większych i mniejszych grzeszków, a ona wychodziła ze skóry, żeby mama o niczym się nie dowiedziała. Nie chciała jej martwić, dlatego kryła swojego brata. Dziś akurat zwyciężyła miłość Marceliny do kocich rozbójników.

Wracała powoli, a jej myśli cały czas koncentrowały się wokół tej imprezy. Przestroga o nietykaniu alkoholu nie zrobiła na Tobiaszu najmniejszego wrażenia. Doskonale o tym wiedziała. Łudziła się jednak, że chociaż raz postara się zachować odpowiedzialnie.

Gdy weszła do domu, wszędzie panowała cisza, a światła były pogaszone. Mama już spała. Marcelina najciszej, jak tylko potrafiła, zdjęła buty, kurtkę i czapkę, a następnie na palcach udała się na górę, do swojego pokoju.

Już od wejścia poczuła, jak serce ściska jej się z miłości. Kociaki spały smacznie na łóżku, oba zwinięte w kłębek. Dropsik nie zareagował na pojawienie się Marceliny, natomiast Promyczek uniósł łebek i ziewnął przeciągle. Pogłaskała jednego i drugiego kota po grzbiecie, po czym wzięła ręcznik, kosmetyczkę oraz piżamę i poszła się wykąpać.

Miała za sobą męczący dzień w pracy, bo państwa Troczów nie było – pojechali do miasta w celu załatwienia spraw urzędowych i wszystko zostawili na głowie Marceliny, Hani i Kajetana. W gospodarstwie agroturystycznym zatrudniali tylko tę trójkę. Królestwem pani Bożeny była kuchnia. Kajtek odpowiadał za zwierzęta i pomagał panu Leonowi w pracach gospodarskich. Młodsza od Marceliny Hania zajmowała się głównie sprzątaniem, ale tak naprawdę paliła się do pomocy we wszystkich czynnościach. Marcelina natomiast dyżurowała w recepcji i obsługiwała gości. Razem byli jak dobrze naoliwiona maszyna, wszystkie trybiki pracowały idealnie. Niejednokrotnie aż dziw brał, że pomimo różnicy wieku między właścicielami a tą trójką wszyscy potrafili się tak świetnie dogadywać.

Hanię Marcelina znała od trzech lat, a dokładnie od dnia, w którym obie zostały zatrudnione przez Troczów. Natomiast z Kajetanem łączyła ją znacznie dłuższa znajomość. Pochodzili z sąsiednich miejscowości i byli rówieśnikami, więc począwszy od szkoły podstawowej, poprzez gimnazjum, aż po szkołę średnią – zawsze uczyli się w jednej klasie, a i prawie zawsze siedzieli razem w ławce. Kajtek był prostym, ale szczerym i godnym zaufania chłopakiem. Marcelina lubiła jego humor i pracowitość, a także troskę i bezinteresowną chęć pomocy. Od dawna wiedziała, że Kajtek sekretnie podkochuje się w Hani. Ta jednak kompletnie nie dostrzegała ukradkowych spojrzeń chłopaka i szczególnego uśmiechu, który pojawiał się na jego twarzy, gdy ze sobą rozmawiali. Marcelina wiele razy próbowała podpytać Hanię, co myśli o wspólnym koledze, lecz ta nigdy nie udzielała konkretnej odpowiedzi, co było zapewne podyktowane jej wrodzoną nieśmiałością.

Raz Kajtek wpadł na pomysł, żeby zorganizować wspólne wyjście. Dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Pomysł uwzględniał oczywiście jego i Hanię oraz Marcelinę i kogoś, kogo by sobie wybrała. I tu pojawił się problem. Marcelina nie miała nikogo na oku, a koledzy Kajtka w ogóle się do randek nie nadawali. Po długiej naradzie uznali, że zabiorą Hanię do kina w ramach zorganizowanego przez nich samych wyjścia integracyjnego. Było miło, lecz ostatecznie tamten wieczór nie przyczynił się do rozwinięcia relacji Kajtka i Hani. Dziewczyna szybko uciekła do domu, najwyraźniej przerażona myślą, że gdyby Marcelina zrobiła to pierwsza, to wówczas ona zostałaby z kolegą z pracy sam na sam.

To zapewne zabrzmi niewiarygodnie, ale Marcelina nigdy nie miała chłopaka. Przeżyła dwadzieścia sześć lat, nie doświadczywszy chodzenia po szkolnym korytarzu za rękę, całowania się po kątach i seksu na tylnym siedzeniu samochodu pożyczonego od ojca. Może problem leżał w wyglądzie dziewczyny, a może wynikał z jej wycofania?

Dwa razy się zdarzyło, że ktoś chciał się z nią umówić.

Dwa razy spuściła absztyfikanta na drzewo.

Może i była dziwaczką, ale oczekiwała od mężczyzny czegoś więcej aniżeli zachwycającego wyglądu i umiejętnego podrywu. Chciała móc porozmawiać i miło spędzić czas, a nie tylko tarmosić w łóżku pościel. Zależało jej, żeby nadawać z facetem na tych samych falach, a to, wbrew pozorom, było cholernie trudne.

Postanowiła nie szukać swojego księcia z bajki, uznawszy po prostu, że o ile się taki w ogóle narodził, to sam stanie kiedyś na jej drodze.

 

 

Tego wieczora nie odniosła kociaków do piwnicy, bo nie miała sumienia przerywać im spokojnej drzemki na łóżku. Ułożywszy się przy nich, próbowała zasnąć, ale niepokój o Tobiasza skutecznie spędzał jej sen z powiek. Czekała, aż zadzwoni.

O północy pomyślała, że to najwyższy czas, by zechcieć wracać do domu. O pierwszej zaczęła nerwowo przechadzać się po pokoju. O drugiej obracała już komórkę w dłoni, szykując się do wykonania ponaglającego telefonu. A gdy o trzeciej w końcu się złamała, Tobiasz oczywiście nie odebrał. Dopiero po czwartej nad ranem, gdy ze zdenerwowania oblewał ją już zimny pot, zobaczyła na wyświetlaczu imię brata. Od razu przeciągnęła kciukiem zieloną słuchawkę.

– Halo?!

– Dobryyy… Ja w sprawie Tobika… On tu nam śpi i rzyga na przemian, przyjedzie pani po niego? – W głośniku telefonu usłyszała jakiś zupełnie obcy, mocno upity chłopięcy głos, który zmroził jej krew w żyłach.

Pierwszą myślą Marceliny było: mama mnie zabije!

A drugą: najpierw ja zabiję Tobiasza!

– Już jadę! – powiedziała szybko i się rozłączyła.

Naciągnęła skarpetki, włożyła wyłowione z szafy naprędce spodnie dresowe, a na ramiona narzuciła sweter. W korytarzu ubierała się najszybciej, jak mogła, jednocześnie starając się nie narobić hałasu.

Jechała po brata z duszą na ramieniu. Spodziewała się zastać obraz nędzy i rozpaczy. Miała najgorsze przeczucia i już wiedziała, że za kilka godzin w ich domu rozpęta się piekło, a mama przypłaci wybryk syna niemałą zgryzotą. Dlaczego ten Tobiasz był tak nieodpowiedzialny? Dlaczego ona była tak głupia, że poszła z nim na jakikolwiek układ?!

Zaparkowała pod domem, który nadal był rozświetlony, lecz muzyka nie dudniła już na całą okolicę. Marcelina wypadła z auta i pognała do wejścia. Nie planowała pukać, bo wątpiła, by ktokolwiek kulturalnie jej otworzył.

W środku panował istny chaos. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, panował olbrzymi bałagan, a dzieciaki piły, spały, zataczały się lub całowały nieprzytomnie. Przerażona nie na żarty Marcelina zaczęła lawirować pomiędzy imprezowiczami, wypatrując Tobiasza. W którymś momencie jakiś chłopak zacisnął jej dłoń na ramieniu i spróbował do siebie przyciągnąć. Spojrzała na niego i od razu zrozumiała, że nastolatek przebywa w zupełnie innym świecie.

– Chodź, mała… – wybełkotał i puścił jej ramię, opadając na kanapę.

Pokręciła głową z niedowierzaniem i ruszyła przed siebie, przeszukując kolejne pomieszczenia. W kuchni panował jeszcze większy kataklizm, bo wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, stały puszki po piwie i butelki po mocniejszych alkoholach, których nazw Marcelina nawet nie znała. Tobiasza nigdzie nie było. Nie wiedziała, co robić, gdzie go szukać. Dzwonienie nie miało sensu, bo było za głośno. Właśnie wtedy jej wzrok padł na uchylone drzwi do łazienki. Ruszyła w tamtym kierunku, dławiąc się po drodze od gryzącej chmury dymu papierosowego, którą ktoś wypuścił jej prosto w twarz. Bez zastanowienia pociągnęła za klamkę.

Pomieszczenie było niewielkie i wąskie, ale w środku znajdowały się aż trzy osoby. Pierwszą był wysoki, starszy od innych imprezowiczów o kilka lat, i – co najważniejsze – wyraźnie trzeźwy chłopak. Obok jakiś nastolatek opierał się o ścianę, przyciskając ręce do twarzy. Trzeci, obejmujący toaletę i wymiotujący do muszli, był jej brat. Poczuła, jak wszystkie wnętrzności skręcają jej się ze strachu o niego.

– Tobiasz, żyjesz?! – zawołała drżącym głosem i przykucnęła przy bracie, a ten z trudem uniósł głowę i spojrzał na nią spod przymkniętych powiek.

– Mama… mnie… zabije… – wybełkotał.

Marcelina poczuła słodkawy i mdlący smród wymiocin. Coś nieprzyjemnie przewróciło jej się w żołądku.

– Najpierw to ode mnie ci się dostanie – odparła ostro i zmarszczyła brwi. Urwała kilka listków papieru toaletowego i wytarła bratu podbródek.

– Nie boję się ciebie… – wymamrotał. Nawet w takim stanie nie mógł sobie odpuścić pyskowania.

– Jeszcze masz siłę się popisywać? – warknęła dziewczyna z niedowierzaniem i złapała Tobiasza pod ramię. – Musisz wstać. Jedziemy do domu.

Podjęła próbę podźwignięcia brata z podłogi, lecz jego ciało okazało się zupełnie bezwładne, a przez to dwa razy cięższe niż normalnie.

– Może pomogę? – Męski głos doszedł ją zza pleców.

Była tak zajęta bratem, że kompletnie zapomniała o pozostałych dwóch osobach w tym pomieszczeniu. Odwróciła się przez ramię i napotkała parę dużych, brązowych oczu, okolonych przez najdłuższe rzęsy na świecie. Przyjrzała się twarzy tego faceta. W ogóle nie pasował do spustoszonego przez zbuntowanych nastolatków otoczenia. Zupełnie tak jak ona.

– Jeśli mogłabym pana prosić – odpowiedziała niepewnie i zobaczyła, jak mężczyzna bierze Tobiasza pod rękę.

Wspólnymi siłami podnieśli go i zaczęli wyprowadzać z łazienki. Nieznajomy obrócił się w drzwiach i spojrzał na drugiego zapitego i chwiejącego się nastolatka.

– Poczekaj tu na mnie, zaraz wrócę.

Powoli torując sobie drogę do wyjścia, dotarli do drzwi frontowych. Zwlekli Tobiasza po schodkach i po trzech nieudanych próbach wreszcie usadowili jego lejące się ciało na tylnym siedzeniu auta. Widok nieprzytomnego chłopaka był przerażający. Owszem, pił już alkohol i sięgał po papierosy, ale nigdy nie doprowadził się do tak tragicznego stanu jak dzisiaj. Marcelina nie mogła oprzeć się wrażeniu, że chciał zrobić jej na złość. Od jakichś trzech miesięcy notorycznie zachowywał się, jakby na każdym kroku próbował jej dopiec.

– Poradzi sobie z nim pani?

Niski głos wyrwał ją z zamyślenia. Ocknęła się i spojrzała na mężczyznę.

– Tak. Dziękuję panu za pomoc – odpowiedziała mechanicznie i obeszła samochód, by otworzyć drzwi od strony kierowcy. – Dobranoc – dodała jeszcze i wsiadła.

Zanim odjechała, we wstecznym lusterku jeszcze raz przyjrzała się nieznajomemu. Najwyraźniej też przybył tu, by kogoś ratować z tego tonącego statku zalanej w trupa młodzieży.

 

 

Jeszcze nigdy nie wracała do domu w tak gigantycznym stresie. Nawet nie zapamiętała drogi. Potrafiła myśleć tylko o tym, że jeśli mama zobaczy Tobiasza w takim stanie, wpadnie w szał. A przecież nie powinna się denerwować, lekarz powtarzał jej to przy każdej wizycie.

Zatrzymawszy samochód na podjeździe, Marcelina jeszcze przez chwilę patrzyła przed siebie, próbując się skupić. Wzięła kilka wdechów, wyszła z auta i podjęła próbę obudzenia brata, oczywiście bezskuteczną. Potrząsała jego ramię, lecz spał jak kamień. Puls na szczęście miał – sprawdziła – ale chłopak był kompletnie bezwładny. Z bezradności i strachu chciało jej się płakać. Przez kilka chwil stała bez ruchu, patrzyła w ciemne niebo i oddychała głęboko, szukając w sobie jakiejś siły, która pomogłaby jej wybrnąć z tej patowej sytuacji i utrzymać stan Tobiasza w tajemnicy przed matką.

Dała się wciągnąć w niezłe bagno. Był mroźny poranek, zimno z sekundy na sekundę przenikało ją coraz dotkliwiej i obłoki gęstej pary wydobywały się z jej ust, a ona po prostu stała bezradna i czuła, jak balansuje na granicy płaczu. Raz jeszcze spróbowała ocucić Tobiasza, a gdy znów się to nie udało, zrobiła jedyną, chociaż nie najmądrzejszą rzecz, jaka przyszła jej do głowy. Wyciągnęła telefon i ignorując godzinę na wyświetlaczu, wybrała numer Kajtka. Gorycz rozczarowania wypełniła ją całkowicie, gdy nie odebrał.

Ale kto normalny odbierałby telefon w środku nocy?

W końcu po cichu weszła do domu, na palcach wśliznęła się do kuchni i nalała z kranu szklankę letniej wody. Drżąc na całym ciele z zimna, strachu i niepewności, wróciła z nią na zewnątrz. Otworzyła tylne drzwi auta i po jednym głębokim oddechu po prostu chlusnęła Tobiaszowi wodą w twarz. Normalnie nigdy w życiu by czegoś takiego nie zrobiła, lecz w tym momencie była całkowicie zdesperowana. Brat otworzył oczy i spojrzał na Marcelinę zdezorientowany, następnie powoli się podniósł, rozglądając się po wnętrzu samochodu.

– Co się stało? – zapytał nieprzytomnie.

– Wyłaź, ale już! – fuknęła i złapała Tobiasza za rękę, by go wyciągnąć.

Chwiał się tak, jakby z każdej strony zawiewał silny wiatr. Spoglądał na siostrę spod ciężkich powiek, a z jego twarzy skapywały kropelki wody. Gdzieś w głębi serca poczuła wyrzuty sumienia, że oblała go wodą, ale prawda była taka, że nie pozostawił jej wyboru.

– Tylko cicho, żeby mama się nie obudziła – upomniała srogo.

Nieporadnie zamknęła samochód, cały czas podpierając Tobiasza. Wstrzymała oddech, gdy wtoczyli się do domu. Nie próbowała nawet zdejmować bratu kurtki i butów. Od razu zawlekła go do jego pokoju, gdzie zwalił się ciężko na łóżko i westchnął, jakby bardzo się zmęczył.

Pod powiekami Marcelina czuła piasek. Była już naprawdę bardzo śpiąca. Ostatkiem sił rozebrała Tobiasza, po czym przykryła go kocem i wyszła z pokoju. W korytarzu zamarła na chwilę, by się upewnić, czy z dalszej części domu nie dochodzą żadne odgłosy. Cisza. Mama spała.

Nakrywszy się kołdrą, dziewczyna wsłuchała się w kojące mruczenie ukochanych kotów. Zastanawiała się, jak tu kryć Tobiasza, gdy będzie odsypiał zarwaną nockę, a później walczył z kacem.

Zawarła pakt ze swoim przebiegłym i zbuntowanym braciszkiem, chociaż czuła, że odbije jej się to czkawką. Jeszcze długie minuty zajęło jej wyciszenie wszystkich emocji.

 

 

 

2 grudnia

 

 

Bożena

 

 

Przy niedzielnej porannej kawie, zagryzanej kanapką z serkiem wiejskim i rzodkiewką, Bożena bezustannie próbowała dodzwonić się do Ani, swojego jedynego dziecka. Chociaż do świąt Bożego Narodzenia pozostawały jeszcze ponad trzy tygodnie, wolała już teraz porozmawiać z córką i dowiedzieć się, czy w tym roku przyjedzie wreszcie do Polski i spędzi ten wyjątkowy czas z rodzicami.

Zachciało jej się pracy w Anglii… Dostawała propozycje z Warszawy, Łodzi i Krakowa, ale marzyła tylko o Londynie – i tam też pojechała zaraz po ukończeniu studiów. Pracowała w dużej korporacji finansowej, zarabiała ogromne pieniądze i podobno była szczęśliwa. Niestety Bożena nie mogła tego samego powiedzieć o sobie.

Na początku obie starały się utrzymywać ze sobą jak najczęstszy kontakt i Ania przez lata sumiennie przyjeżdżała na Wielkanoc i Boże Narodzenie. Dopiero kiedy cztery lata temu poznała tego całego Bena, który zawrócił jej w głowie, o rodzicach całkiem zapomniała. Ciągle wymyślała wymówki, dlaczego nie przyjedzie: a to nie zdążyła kupić biletu, a to ma urwanie głowy w pracy… Dopiero w tym roku na Wielkanoc była z matką dostatecznie szczera, by przyznać, że święta, jak zwykle, spędzi z Benem w jego rodzinnym domu.

Leon był zły na żonę, dogryzał jej, gdy popłakiwała, bo z niego to mało uczuciowy mężczyzna był. A jej serce krwawiło z tęsknoty za jedynym dzieckiem i nic nie mogła na to poradzić. Ukochana Ania, ta sama, która wpadała w mamine ramiona, gdy zdarła kolano, i tak chętnie malowała płot ze swoim tatą, teraz spędzała święta w domu obcych ludzi – zamiast wrócić tu, gdzie się wychowała. Żyła w tym swoim Londynie szybko, zabiegana, nie znając już przyjemności z cieszenia się małymi rzeczami i nie mając czasu na zwykłe pogaduszki.

Bożena postanowiła, że tym razem nie odpuści. Dzwoniła bezustannie, nie zrażając się tym, że córka nie odbiera.

– Dzień dobry. – Do kuchni wszedł Leon Trocz. Rzucił żonie szybkie spojrzenie. – Oho, telefon w dłoni, zacięta mina, mikołajki za pasem… To może oznaczać tylko jedno… Ile połączeń do Ani już wykonałaś? – zapytał ze znużeniem i nalał sobie kawy z dzbanka.

– Osiem, ale nie odbiera, więc próbuję dalej – odpowiedziała Bożena i ugryzła kanapkę.

– Przecież jak będzie mogła, to oddzwoni, daj dziewczynie żyć! – zagrzmiał Leon i pokręcił głową z politowaniem.

Gdyby miała go słuchać, to prawdopodobnie już nigdy by Ani nie zobaczyła. To jego spokojne, niemal zblazowane usposobienie było czasem tak okropnie irytujące…

– Wątpię, czy oddzwoni. Z nią coraz trudniej się skontaktować… – mruknęła z niesmakiem i po kolejnym nieudanym połączeniu odłożyła komórkę na stół.

– Gdybyś miała tyle na głowie, co ona…

Bożena od razu zgromiła męża wzrokiem, więc wywrócił oczami.

– Dla rodziców trzeba znaleźć czas! – fuknęła i wstała, żeby dolać sobie jeszcze kawy. – My nawet nie wiemy, jak ona teraz wygląda!

– Przecież wysyła ci zdjęcia… – bąknął Leon i sięgnął po gazetę.

Bożena prychnęła głośno, nie dowierzając, że można być tak biernym i zobojętniałym na sprawy rodzinne, a więc niewątpliwie istotne.

– Wychowaliśmy ją, a jedyne, co teraz z tego mamy, to zdjęcia… – skomentowała pod nosem, po czym opuściła kuchnię, by wypić kawę samotnie w salonie.

 

 

Anna nie odebrała ani nie oddzwoniła przez cały dzień, dlatego Bożena czuła się bardzo rozgoryczona. Spędziła w kuchni długie godziny, przygotowując najpierw śniadanie, następnie obiad, a później kolację dla gości pensjonatu. W wolnej chwili dziergała ozdoby choinkowe z włóczki. Produkcję, jak co roku, zaczęła pierwszego grudnia. Od wczoraj udało jej się już stworzyć kilka małych dekoracji. Zawsze przygotowywała mnóstwo kolorowych gwiazdek, dzwoneczków i śnieżynek. Uwielbiała patrzeć na choinkę przyozdobioną dziełem swoich rąk.

Bezpieczną przystanią Bożeny był bujany fotel, ustawiony w salonie tak, by w grudniowe wieczory docierało do niego ciepło sączące się z kominka. Tu właśnie, przy piosenkach wydobywających się ze staromodnej szafy grającej i z grubymi okularami na nosie, potrafiła godzinami oddawać się swojemu wyciszającemu hobby. Dawniej Bożena lubiła myśleć, że pewnego dnia ten dom wypełnią głosy dzieci, a ona, ich babcia, będzie im co roku robić prezenty mikołajkowe w postaci wełnianych czapek, szalików i rękawiczek. Ach, te marzenia, niosące co najwyżej gorycz rozczarowania…

Wieczorem smutek uderzył z podwójną mocą. Goście podziękowali za kolację i rozeszli się do pokojów, a Leon zjadł wcześniej i poszedł wziąć prysznic, po którym zamierzał, wedle zwyczaju, z kubkiem herbaty poczytać książkę przed snem, więc Bożena została sama nad talerzem kanapek.

Mąż zdawał się w ogóle nie przejmować faktem, że ich córka oddala się od nich z roku na rok coraz bardziej. Argumenty męża, że Ania ma własne życie i natłok spraw, które zapewne zaprzątają jej głowę, nie brzmiały przekonująco. Tak naprawdę wszystko zmieniło się, gdy w życiu ich jedynaczki pojawił się zamożny, wielkomiejski Ben. Bożena znała różne odcienie miłości i żyła na tym świecie już wystarczająco długo, żeby wiedzieć, jak bardzo uczucie może pochłonąć i zniewolić… Też kiedyś czegoś takiego doświadczyła. Miała szansę dowiedzieć się, czym są motyle w brzuchu, i rozumiała, że bezustanne myśli o drugiej osobie potrafią odebrać apetyt. Wiele bezsennych nocy spędziła, analizując każdy uśmiech i spojrzenie tego jednego, wyjątkowego chłopaka. Gdy zwracał się do niej najprostszym nawet zdaniem, Bożena jakby unosiła się kilka metrów nad ziemią. Nawet miłość nieodwzajemniona to do pewnego momentu bardzo ekscytujące doświadczenie, miłość odwzajemniona natomiast napełnia człowieka emocjami, które dają poczucie siły tak wielkiej, że można by góry przenosić. Bożena też to przeżyła. Tyle że ona – nawet w największym miłosnym szaleństwie – nigdy nie zapomniała o rodzicach. Czasy były inne, ludzie byli inni, o priorytetach nie trzeba nawet wspominać. Ona nigdy nie odważyłaby się opuścić rodzinnych okolic i wyprowadzić do innego kraju. Ale Ania zawsze chciała od życia czegoś więcej. Oczywiście Bożena cieszyła się z jej powodzeń, ale matczyne serce miało prawo boleć, a tęsknota odbierać czasem chęci do życia.

Początkowo wydawało jej się, że tylko wyobraziła sobie dźwięk dzwoniącego telefonu, lecz po chwili dostrzegła, że jej komórka, staromodna i z czarno-białym wyświetlaczem, pod wpływem wibracji obraca się na blacie stołu. Bożena drgnęła i powoli podniosła się z fotela. Uśmiechnęła się szeroko i odebrała.

– Aniu! – powiedziała radośnie, przyciskając dłoń do piersi.

– Dobry wieczór, mamo. Martwiłam się, że może poszłaś już spać i cię obudzę – odpowiedziała córka, a jej melodyjny głos napełnił serce Bożeny tym wyjątkowym rodzajem ulgi i miłości.

– Nie, kochanie. Przecież wiesz, że zaczęłam już produkcję ozdób, więc siedzę do późna.

Cichy śmiech po drugiej stronie sprawił, że przed oczami Bożena od razu zobaczyła twarz swojej córeczki.

– No tak, zapomniałam. A co u was słychać? Jak tata? – zapytała Ania.

Bożena zajęła miejsce na jednym z krzeseł przy stole.

– Tata, jak to tata, dużo pracuje i jeszcze więcej zrzędzi. Jest kilkoro gości w ten weekend, więc i ja mam co robić. Jutro chciałabym przystroić trochę dom i tuje w ogrodzie, bo przecież w czwartek mikołajki, to już najwyższy czas! – powiedziała pogodnie.

Córka zachichotała. Doskonale wiedziała, że mama uwielbia święta Bożego Narodzenia. To był dla niej jedyny i absolutnie wyjątkowy czas w roku, gdy można się zjednoczyć i zapomnieć o problemach.

– Mam nadzieję, że zablokowaliście możliwość rezerwacji pobytu na święta? – zainteresowała się Ania.

Takie pytania uświadamiały Bożenie, że pomimo odległości i rozłąki córka nadal martwi się o nią i Leona. Zresztą pomysł z otwarciem gospodarstwa agroturystycznego od początku nie przypadł dziewczynie do gustu. Twierdziła, że rodzice są już w wieku, gdy się odpoczywa, a nie rozpoczyna własną działalność.

– Aniu, nie zablokowaliśmy. Przecież zawsze może znaleźć się ktoś, kto nie będzie miał gdzie spędzić świąt albo poczuje potrzebę zmiany miejsca… – odpowiedziała Bożena, a w jej głosie rozbrzmiała lekka przekora.

Usłyszała głębokie westchnienie po drugiej stronie.

– Wiesz, że tego nie popieram… – powiedziała Ania cicho.

Bożena nie chciała po raz kolejny zaczynać tego tematu. To zawsze było początkiem kłótni. Rozmawiała z córką rzadko i obecnie każdy kontakt był zbyt cenny, żeby marnować czas na sprzeczki. Zacisnęła usta, żeby zaraz znów nie wymsknęło jej się, jak bardzo nie akceptuje faktu, że jej dziecko postanowiło przenieść swoje życie do innego kraju.

– A co u ciebie, córeczko? – zapytała po chwili z nieco wymuszonym entuzjazmem, zmieniając temat.

– Dobrze, mamuś. Bardzo dużo z Benem pracujemy, ciągle mamy sporo na głowie… – odpowiedziała Ania ze znużeniem w głosie.

– Och, to pewnie nie widujecie się zbyt często, co?

Przedłużająca się cisza po drugiej stronie wywołała nieprzyjemny ucisk w żołądku.

– Właściwie to… od dwóch miesięcy mieszkamy razem.

Całe powietrze uszło Bożenie z płuc. Rozchyliła usta, próbując cokolwiek powiedzieć, lecz zabrakło jej słów – a to nie zdarzało się często, bo była bardzo gadatliwą kobietą. Ale w tej chwili w jej głowie zapanowała totalna pustka, a w piersi zaczął gromadzić się przykry ciężar.

– Wiem, że jesteś zaskoczona, ale proszę cię, nie bądź zła… – Szept Ani dobiegł do niej jakby zza gęstej mgły.

Bożena milczała, niepewna, czy gdy otworzy usta, to nie wypadnie z nich przypadkiem potok nieprzyjemnych słów.

– Mamuś, powiedz coś…

Kobieta zacisnęła zęby, próbując uporządkować panujący w głowie chaos.

– Wiesz, tata woła mnie z góry, więc muszę już kończyć. Trzymaj się, Aniu.

I nie czekając na odpowiedź córki, rozłączyła się. Po raz pierwszy to ona przerwała rozmowę. Zawsze to Anię naglił czas, lecz dziś… Bożena poczuła, że nie jest w stanie kontynuować wymiany zdań.

Ania zamieszkała z mężczyzną bez ślubu. Znała go bardzo długo, to fakt, ale przecież nie byli nawet zaręczeni! Żeby zamieszkać bez ślubu pod jednym dachem? Nie tak ją wychowała. Co się stało z tą grzeczną, ułożoną Anią? Gdzie te wszystkie wartości, które z takim trudem starała się jej wpoić?

Łzy złości i żalu zakłuły ją pod powiekami, więc szybko wróciła na fotel i zabrała się do dziergania. Musiała się uspokoić i oczyścić umysł przed pójściem spać.

 

 

Hania

 

 

– Tato, wróciłam!

Panowała niczym niezmącona cisza, gdy niska dwudziestoczterolatka o długich włosach w kolorze słomy i zielonych oczach wróciła po kilku godzinach pracy w gospodarstwie agroturystycznym państwa Troczów. Słońce zaszło przed szesnastą i jedynym źródłem światła była naga żarówka wisząca nad wejściem. Szklany klosz zbił się latem i jeszcze nie zadbali o to, by zastąpić go nowym.

Hania weszła do domu, zapaliła światło w korytarzu, a następnie w kuchni. Pomyślała, że tata pewnie już śpi – od jesieni towarzyszył mu negatywny nastrój, który najwyraźniej łatwiej mu było przeczekać z głową na poduszce i zamkniętymi do snu oczami.

Mieszkali w małym budynku z czerwonym dachem. Kamienny płotek odgradzał od rzadko uczęszczanej jezdni niewielki ogródek, który latem stanowił wypełnioną kolorowymi kwiatami oazę spokoju. Dom miał trzy pokoje, kuchnię oraz łazienkę. Po drewnianych, trzeszczących ze starości schodach wchodziło się na strych, będący przechowalnią zarówno rzeczy niepotrzebnych, jak i takich, które mogą się jeszcze przydać. Wnętrza urządzone były w staromodnym stylu. Meble czasy świetności miały dawno za sobą, podobnie jak drzwi i ukrywające zniszczoną podłogę dywany. Trzy lata temu odmalowano wszystkie pomieszczenia i w planach była także wymiana starych okien na nowsze. Nie udało się, bo wtedy wydarzył się ten straszny wypadek.

To było parę dni po jego sześćdziesiątych pierwszych urodzinach. Eugeniusz Kozak wychodził właśnie od lekarza po odebraniu corocznych wyników badań kontrolnych. Były one dobre, więc spokojny i zadowolony szedł spacerem na autobus, który kursował do jego miejscowości. W domu czekali na niego ukochany kundelek Puszek oraz jedyna córka, z którą został sam po śmierci żony przed wieloma laty.

Jednakże wszystko w jednej chwili pękło niczym bańka mydlana. Usłyszał tylko ryk silnika, a następnie pisk opon…

Kierowca zbiegł z miejsca wypadku, nie udzieliwszy ofierze pomocy. Na szczęście w porę zrobili to świadkowie, ratując człowiekowi życie. Sprawca, którym okazał się młody chłopak, został ujęty kilka godzin później. Dowiedziono, że prowadził pod wpływem alkoholu, więc został surowo ukarany przez sąd. Nadal odsiadywał karę w więzieniu. Eugeniusz zaś wskutek wypadku wylądował na wózku inwalidzkim. Wyrok – uszkodzenie kręgosłupa. Chyba najgorszy z możliwych.

Mężczyzna czuł, że jego niepełnosprawność jest ciężarem dla ukochanej córki, niestety nic nie mogło przywrócić mu zdrowia. Hania jednak nie narzekała. Ani wtedy, gdy musiała wozić złorzeczącego pod nosem ojca na rehabilitację, a tym bardziej wtedy, gdy przyszło jej walczyć z jego skrępowaniem podczas kąpieli – bo początkowo nie był w stanie sam się umyć. Znosiła wszystko i dbała o niego najlepiej, jak potrafiła, bo wiedziała, że tego właśnie chciałaby mama. Miała nadzieję, że spoglądając na nich gdzieś z góry, jest dumna z tego, jak sobie radzą.

– Tato? – Hania zajrzała do pokoju ojca, lecz i tam go nie zastała.

Po cichu udała się do salonu. Zajrzawszy tam, odetchnęła z ulgą. Ojciec siedział w głębokim fotelu, a wózek inwalidzki stał obok. Na drewnianym stoliku świeciła się lampka i to ona była jedynym źródłem światła – tata nie lubił marnować prądu, był bardzo oszczędnym człowiekiem. Na jego pozbawionych mięśni nogach leżał gruby album ze zdjęciami.

Eugeniusz uniósł głowę, gdy dostrzegł ruch przy drzwiach.

– Jesteś! – ucieszył się. – W pracy wszystko dobrze? – To było jedno z jego najczęstszych pytań.

– Tak, jak zawsze – odpowiedziała Hania z łagodnym uśmiechem. – Jadłeś kolację?

– Zrobiłem sobie kanapki z pomidorem i cebulką. Dla ciebie też są.

– Pychota! – powiedziała z radością dziewczyna i od razu ruszyła do kuchni, bo strasznie burczało jej w brzuchu.

Zjadła przy stole okrytym ceratą, ganiąc się w duchu za łapczywość, która zwykle kończyła się bólem żołądka, jednak nie potrafiła się powstrzymać. Miała za sobą pracowitą niedzielę, bo większość gości wymeldowała się i przyjechali kolejni – nie było nawet czasu, by coś przekąsić. Nie żeby Troczowie bezlitośnie gonili ją do pracy, absolutnie nie, byli dobrymi pracodawcami i czasem sami z siebie zachęcali, by udała się na przerwę, jednak jej poczucie obowiązku, graniczące czasem z pracoholizmem, kazało stawiać jedzenie najniżej na liście priorytetów. Jeśli było coś do zrobienia, to posiłek musiał poczekać.

– Hania! – Wołanie taty dobiegło ją w chwili, gdy skończyła zmywać. – Możesz na moment przyjść?

– Już idę!

Umieściła talerz w suszarce do naczyń i ponownie zajrzała do salonu.

– Usiądź obok, bo jest kilka zdjęć, które chciałbym ci pokazać – powiedział ojciec.

Hania z przyjemnością zauważyła, że jest dziś w dobrym humorze. Od razu przysunęła sobie jedno z krzeseł stojących przy sześcioosobowym stole i zajrzała do albumu. Wszystkie zdjęcia były czarno-białe i przedstawiały ludzi, których nie kojarzyła. Ktoś z pewnością był jej wujkiem, ktoś ciocią, prawdopodobnie były tu również zdjęcia z młodości dziadków. I oczywiście ze ślubu rodziców!

– Kiedyś to były wesela… – westchnął Eugeniusz i wskazał córce fotografię przedstawiającą dużą grupę elegancko ubranych ludzi. – Nasi goście. To ze ślubu mojego i twojej mamy.

Hania przypatrzyła się dokładnie i poczuła, jak jej gardło ściska się od nadmiaru emocji. Nie spodziewała się, że akurat dziś jej tatę najdzie ochota na powrót do przeszłości… Za każdym razem, gdy wyciągał zdjęcia, a zwykł to robić raz na kilka miesięcy, oboje kończyli cali we łzach.

Stefania i Eugeniusz Kozakowie pobrali się, gdy oboje mieli po trzydzieści lat. Przez dekadę bezskutecznie starali się począć dziecko. Wieść o ciąży spadła na nich, gdy oboje dawno stracili już nadzieję. Nie byli pierwszej młodości i obawiali się tak późnego rodzicielstwa.

Hania niezbyt dokładnie pamiętała mamę i zrobiłaby wszystko, żeby te urywki wspomnień nabrały kolorów. Miała zaledwie pięć lat, gdy Stefania zmarła.

– Co się stało, że mama odeszła? – zapytała kiedyś mała Hania podczas niedzielnego obiadu.

– Wylew – odpowiedział krótko ojciec. Nie chciał kontynuować tematu.

Czasem jednak, w wieczór taki jak ten, nachodziła go ochota na opowieści. Wtedy Hania siadała obok, dokładnie tak jak dziś, i słuchała zachłannie każdego słowa. Była złakniona informacji o mamie, małżeństwie rodziców, ich wspólnym życiu i przeszłości.

– Mieliśmy duże wesele, a zabawa trwała do białego rana. To był luty, zima sroga. Śniegu spadło przez noc tyle, że ledwie dojechaliśmy do kościoła na czas. A Stefka panikowała, że może to znak i nie powinniśmy się pobierać. – Eugeniusz zaśmiał się przez łzy. – W nocy kilka samochodów zamarzło i rankiem ktoś nie mógł otworzyć drzwi, ktoś inny odpalić. Wiesz, co zrobiliśmy? Poprosiliśmy kucharki, by podgrzały resztkę barszczu i rosołu z obiadu. Odmrażaliśmy tymi gorącymi zupami auta – dodał rozbawiony.

Hania popatrzyła na ojca z niedowierzaniem, bo tej historii nigdy wcześniej nie słyszała.

– Naprawdę?

– A pewnie! A wiesz, że na tydzień przed weselem, jak tylko otrzymaliśmy klucze do sali, to codziennie ktoś musiał w nocy pilnować produktów w kuchni, wódki i soków? Złodziejaszki się kręciły, oj tak.

Hania siedziała zasłuchana w słowa ojca i chłonęła każdą informację, którą jej przekazywał. Kolekcjonowała wszystkie opowieści w pamięci, bo dzięki temu była w stanie pielęgnować obraz mamy.

– Tutaj byliśmy na zabawie karnawałowej ze znajomymi – powiedział Eugeniusz i wyciągnął w kierunku córki kolejną czarno-białą fotografię.

Przedstawiała dziesięć roześmianych i pięknie ubranych młodych osób. Kobiety siedziały po lewej stronie suto zastawionego stołu, natomiast mężczyźni po prawej. Wystarczyło jedno spojrzenie, by dostrzec, jak świetnie się bawili…

Cały niedzielny wieczór Hania spędziła z tatą na oglądaniu zdjęć. Czas uciekał, ale oni tego nie odczuwali, bo całkowicie zatracili się we wspomnieniach o Stefanii, których Eugeniusz miał mnóstwo, a ona tak niewiele. Gdy obejrzeli już wszystkie czarno-białe fotografie, dotarli do pierwszych kolorowych, na których pojawiła się nowo narodzona Hania. Była oczkiem w głowie rodziców, ciągle ją tulili i całowali w ciemnowłosą główkę – włosy dopiero po latach jej się rozjaśniły. Wspomnienia ze spacerów z fioletowym wózkiem, pierwsze urodziny, pierwsze święta Bożego Narodzenia… Tam jeszcze była mama. Zawsze promienna, pełna życia i dumna ze swojej jedynej córeczki.

Pewnego dnia po prostu zniknęła, pozostawiając po sobie nieznośną pustkę. Przypominały o niej te wszystkie rzeczy, których długo nikt nie miał odwagi ruszać: kapcie Stefanii w korytarzu, jej płaszcz na wieszaku, kosmetyczka w łazience. I łzy w oczach taty.

Udali się do łóżek na kilka minut przed północą, bo dopiero wtedy Hani się przypomniało, że przecież nazajutrz musi iść do pracy. Pani Bożenka wspominała, że czeka ich wielkie świąteczne dekorowanie całego budynku. Zbliżały się mikołajki i trzeba było odpowiednio nastroić gości „Zielonego Zakątka”.

Pomimo sprzeciwów ojca Hania pomogła mu ułożyć się do snu, po czym szybko udała się do łazienki i wzięła krótką kąpiel. Czuła się usatysfakcjonowana spędzonym z tatą wieczorem i szczęśliwa, że kilka kolejnych elementów ubarwiło w jej wyobraźni obraz mamy. Wkładając piżamę w swoim niewielkim i skromnie urządzonym pokoju, spojrzała na stojące na regale zdjęcie Stefanii. Hania lubiła na nie patrzeć przed zgaszeniem lampki nocnej. Często szukała fizycznych podobieństw między sobą a mamą. Uśmiech uwieczniony na fotografii był naprawdę zaraźliwy.

Dziewczyna zasypiała z głową pełną dobrych myśli. Wiedziała, że nazajutrz będzie niewyspana, ale to tak naprawdę nie było ważne. Poradzi sobie. Wypije mocniejszą kawę i przed wyjściem uszykuje jeszcze tacie kanapki na śniadanie, by odwdzięczyć się za dzisiejszą kolację. Nauczyła się z nim żyć i funkcjonować tak, by wszystko było w jak najlepszym porządku.

 

 

 

3 grudnia

 

 

Kajetan

 

 

Od dziecka nauczony był wstawania skoro świt, ale dopiero odkąd w „Zielonym Zakątku” pojawiła się Hania, codzienne zaczynanie dnia o szóstej rano stało się dla niego najczystszą przyjemnością – bo wiedział, że szybko zobaczy tę dziewczynę.