Projekt: życie - Michał Kociołek - ebook

Projekt: życie ebook

Michał Kociołek

4,7

Opis

Usuń z drogi znaki zawracania

Postanowiłem napisać o wszystkim, co wydarzyło się w moim życiu, bo fakt, że mogę to robić, jest dowodem, że warto walczyć do końca.

Nieważne, od czego zaczynasz. Nie czekaj, marzenia nie spełnią się bez Ciebie. Zawsze warto wierzyć. W przypadku Michała Kociołka to nie są tylko puste hasła. Swoją walką z życiowymi wyzwaniami udowodnił, że proste zasady, jeśli potraktować je serio, mają wielką siłę.To nie jest książka coacha, zawodowo zajmującego się udzielaniem rad. To książka napisana przez praktyka walki o szczęście, który uczepił się życia, gdy śmierć zaglądała mu w oczy.
On się nie poddał. Ty też się nie poddawaj!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 117

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Alicjanowakowska

Nie oderwiesz się od lektury

Super pozytywna książka. Nie ma już Michała, ale wystarczy wierzyć i pozytywnie myśleć.
00

Popularność




Michał Kociołek ma 31 lat. Pięć lat temu zdiagnozowano u niego nowotwór w zaawansowanym stadium. Choroba zmieniła całe jego życie. Na lepsze.

© Wydawnictwo WAM, 2017

Opieka redakcyjna: Klaudia Adamus

Redakcja: Iloma Klimek, Marcelina Olszewska

Korekta: Katarzyna Onderka

Autor zdjęć: Paweł Cabała

Projekt okładki: Izabella Marcinowska

for. © Shutterstock.com

Skład: Monika Stojek

ISBN 978-83-277-0752-9 (ePub)

ISBN 978-83-277-0753-6 (Mobi)

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA

tel. 12 62 93 260

e.wydawnictwowam.pl

Przygotowanie wydania elektronicznego

Michał Nakoneczny / 88em.eu

Nie spodziewałem się tego. Nie spodziewałem się niczego, co mnie spotkało. I to jest w życiu piękne, że nie wiemy, co niesie nam nadchodzący dzień.

W 2008 roku byłem młodym kierowcą zawodowym, tuż po kursie, który uprawniał mnie do wykonywania zawodu. Jedyną rzeczą, o której mogłem wtedy marzyć, była kierownica. To mogła być kierownica dużej ciężarówki z naczepą, ale nie musiała. Chciałem próbować, brać z życia to, co mi daje i w końcu przemierzać długie trasy. Udawało się. Dostałem jedną pracę, potem drugą. Wszystko szło zgodnie z planem. Zdobywałem coraz więcej doświadczenia i poznawałem ludzi, którzy zarażali mnie swoją pasją. I nawet gdy potem traciłem tę pracę, zostawał zapał. Bywały gorsze chwile, których nie wspominam dobrze. Wątpiłem. Płakałem, by potem znów cieszyć się życiem zza kierownicy samochodu.

Rak dopadł mnie w trasie. Zaczęło się od ataku padaczki. Traciłem zdrowie i szanse na przeżycie, wypadały mi włosy. Wkrótce do pakietu zostawionych rzeczy dołączyło prawo jazdy. W ciągu kilku miesięcy leżałem w dwóch szpitalach, przeszedłem operację guza mózgu, przetrwałem czterdzieści dwa dni radioterapii i chemioterapię przez kolejne sześć miesięcy po opuszczeniu szpitalnych sal. Bolało? Nie zapomnę bólu kolan uginających się pod ciężarem mojego ciała.

Na początku lekarze nie dawali mi szans. Takie przypadki jak ja rokują raczej słabo. Ale ciało, choć było słabe, obudziło we mnie ducha walki. Praktykowałem upadki i wzloty. Tak na zmianę.

Kilka lat temu, nie wiedząc zupełnie, co przyniesie mi nadchodząca godzina, wybrałem się na wykład o zasadach bezpieczeństwa i higieny pracy. Było to w ramach studiów, na które zacząłem chodzić długo po skończeniu technikum, kursów zawodowych i pracy. Kiedy nie mogłem już zarabiać jako kierowca, myślałem o zajęciu się inżynierią produkcji, a do tego potrzebna była mi dodatkowa wiedza. Siedzieliśmy w dużej sali. Wykładowca opowiadał nam o zagrożeniach w pracy i sposobach radzenia sobie z nimi. Podniosłem rękę.

– Jadę ciężarówką. Co mam zrobić, jeśli zapali się opona w naczepie? Stać i gasić pożar czy jechać dalej i doprowadzić do tego, by samoczynnie się wypaliła? – zapytałem.

Odpowiedział mi, żeby zatrzymać się i gasić pożar.

– A jeśli mam zbyt małą gaśnicę albo wiozę środki chemiczne?

Pamiętałem, czego uczyli mnie szefowie w pracy: jeśli jedziesz ciężarówką i opona zaczyna się palić, nie zatrzymuj się. Poczekaj, aż się wypali, a potem ją wymień. W przeciwnym razie ogień może dostać się wyżej i zapalić towar, który wybuchnie. Nigdy nie wiesz, czy uda ci się ją od razu ugasić.

– No dobrze, więc trzeba jechać – odpowiedział prowadzący.

Teoria różni się od praktyki tym, że nie zawsze znajduje potwierdzenie w życiu. To, co przedstawiłem w książce, nie jest wiedzą. To moje doświadczenie. Każdą opisaną chwilę przeżyłem na własnej skórze. Mieszkałem w pokoju starego domu kolejowego i w sali szpitalnej. Poznawałem ludzi, którzy walczyli tak jak ja, i tych, którzy za wcześnie chcieli się poddać, widziałem lampy do naświetleń oraz siebie – łysego olbrzyma w lustrze.

Nie spodziewałem się niczego. Gdy trzeba było, po prostu walczyłem. „Jeśli już masz upaść, to po to żeby odbić się od dna” – mówiłem najpierw sobie, potem też innym.

W szpitalu spotkałem kobietę, która miała nowotwór złośliwy czwartego stopnia. Opowiedziała mi, że po jednej operacji guz pojawił się ponownie. Była kompletnie załamana. Mówiła, że nie widzi dla siebie żadnej nadziei, nie ma siły walczyć i że się poddaje. Sam czekałem na chemię i byłem niepewny tego, co się wydarzy. Opowiedziałem jej o sobie. Zaczęliśmy rozmawiać – o chorobie, walce i życiu. I tamta kobieta uśmiechnęła się.

Jeśli już masz upaść, to po to żeby odbić się od dna.

Zawsze byłem gadułą, ale wtedy odnalazłem sens w opowiadaniu. Każde doświadczenie czegoś nas uczy. Możesz się tym z kimś podzielić albo schować to w sobie. Postanowiłem napisać o wszystkim, co wydarzyło się w moim życiu, bo fakt, że mogę to robić, jest dowodem, że warto walczyć do końca. I nigdy nie rezygnować ze swoich marzeń, pragnień, zdrowia i siebie.

— 1 —NIEWAŻNE, OD CZEGO ZACZYNASZ

Nauczycielka w drugiej klasie gimnazjum powiedziała mi: „Michał, ty możesz zrobić wszystko, żeby się nie uczyć”. Ale mnie w głowie utkwiła tylko pierwsza część zdania.

Nigdy nie byłem dobrym uczniem. Zamiast lekcji przyrody wolałem spacery po lesie, zamiast historii – gry komputerowe, których akcja toczyła się w późnym średniowieczu, a jedynymi książkami, jakie czytałem z przyjemnością, były historie milionerów. Koledzy śmiali się, gdy zamiast problematyki dramatu Balladyna Juliusza Słowackiego na jednej z lekcji języka polskiego mogłem streścić życiorys Steve’a Jobsa. A mnie po prostu fascynowały historie ludzi, którzy osiągnęli sukces, zdobywali swój cel, złote medale i fortunę. Ludzi, którzy robili światową karierę, zaczynając tak jak każdy z nas. I dzięki wytrwałej pracy, zaradności oraz kreatywnemu myśleniu otrzymali dokładnie to, o czym marzyli najbardziej.

Sam szczególnie kreatywny byłem dwa razy w roku szkolnym – najpierw przed zakończeniem pierwszego semestru, później tuż przed wakacjami. Miałem tak słabe stopnie, że wychowawczyni zastanawiała się, czy w ogóle dostanę się do następnej klasy. Uruchamiałem wtedy wszystkie szare komórki i wymyślałem, co by tu zrobić, żeby zasłużyć na lepszą ocenę. I tak w dwa tygodnie opracowywałem referaty o Mikołaju Koperniku, nadrabiałem klasykę polskiej literatury, pisałem sprawdziany, towarzyszyłem nauczycielom w przygotowaniach do zakończenia roku i biegałem wszędzie tam, gdzie tylko potrzebowali dodatkowych rąk do pomocy. Jeśli coś trzeba było zrobić, Michał był pierwszy. Dzięki temu zobaczyłem, że nawet z najtrudniejszej sytuacji można wybrnąć. Nieważne, jak trudno jest na początku. Liczy się efekt, który chcesz uzyskać. Szkoła nauczyła mnie kreatywności, którą wykorzystuję do dziś. Kiedy włącza się pomarańczowe światełko, działam. Szukam rozwiązania, próbuję, negocjuję. Wtedy to mnie ratowało. A potem wracałem do Michaela Jordana, Walta Disneya i Beatlesów.

Nie mogłem uwierzyć w to, że kiedy John Lennon, Paul McCartney, George Harrison oraz Ringo Starr pojechali w sylwestra 1961 roku na przesłuchanie do jednej z największych brytyjskich wytwórni płytowych, ta nie chciała podpisać z nimi kontraktu. Choć po latach uznano to za największą w historii pomyłkę producentów muzycznych, wtedy artyści musieli szukać dalej. Nie poddali się i po niewielkich zmianach w zespole spróbowali znowu. Tym razem udało się. Podpisali kontrakt z EMI, jeszcze większą od poprzedniej firmą muzyczną. I tak Beatlesi stali się jednym z najsłynniejszych zespołów rockowych.

Nieważne, od czego zaczynasz, w jakim wieku, ile masz pieniędzy ani gdzie mieszkasz. Istotne jest, dokąd zmierzasz i co chcesz w życiu osiągnąć.

Biografie, które czytałem, i filmy, jakie oglądałem w każdej wolnej chwili, pomogły mi dojść do wniosku: nieważne, od czego zaczynasz, w jakim wieku, ile masz pieniędzy ani gdzie mieszkasz. Istotne jest, dokąd zmierzasz i co chcesz w życiu osiągnąć.

Nie trzeba urodzić się w Nowym Jorku, żeby móc zatańczyć na Broadwayu. Udaje się to osobom, które do najbliższej dostępnej sali gimnastycznej musiały chodzić paręnaście kilometrów. I nie trzeba studiować na Uniwersytecie Harvarda, żeby zostać dobrym naukowcem. Milionerami nie są tylko te osoby, które urodziły się w zamożnych rodzinach, a bohaterzy to nie ci, których nazwiska zna cały świat. Tacy ludzie są wśród nas.

Kiedy w Dzień Papieski w kościołach zbierane są datki na zdolną, ale ubogą młodzież, zawsze myślę o tych, którzy osiągnęli coś wielkiego, zaczynając od zera. Lubię ludzi, którzy lubią robić na przekór. I tak na przykład na przekór biedzie idą na studia, zdobywają stypendia i zakładają własną firmę, która zaczyna dobrze prosperować. Poświęcają się temu i zdobywają więcej, niż sami mogli się spodziewać. Albo ci, którzy na przekór opiniom innych zaczynają wędkować albo uczą się jazdy na motocyklu. To są bohaterowie. A kiedy takie osoby spotykam, patrzę na nie i nabieram przekonania, że nieważne jest to, w jakim miejscu jesteśmy teraz, ale to, gdzie chcemy dotrzeć.

Odkąd pamiętam, chciałem jeździć samochodami. Chyba każdy chłopiec przechodzi w życiu taki okres, kiedy żadna inna zabawka niż auto nie wchodzi w grę. Są emocjonujące wyścigi, długie korki i trasy na każdym wolnym metrze podłogi. Ale u mnie to było tak na poważnie. Długo potem, mając już przynajmniej piętnaście lat, postanowiłem zostać kierowcą zawodowym. Jeszcze nie wiedziałem, jak to zrobię, ale już byłem pewien, czego chcę od życia. Na razie jednak, tak samo jak pełnoletności, wyczekiwałem wakacji. W lecie, kiedy nie było już szkoły, mogłem towarzyszyć mojemu tacie na wszystkich tych trasach, które omijały mnie od września do czerwca. Dźwięk zabieranych ze stołu kluczyków do samochodu wabił mnie tak jak kota przyciąga szmer otwieranej lodówki.

Nikt nigdy nie namawiał mnie do wyboru konkretnego profilu szkoły średniej – a wybrałem technikum samochodowe. Tym bardziej nikt nie mówił, żebym spędzał godziny za kierownicą, bo to przecież takie ciekawe i przyjemne – a jednak pierwszą rzeczą, jaką chciałem zrobić po skończeniu osiemnastu lat, było prawo jazdy. Kiedy dowiedziałem się, że jest możliwość połączenia pobytu w wojsku z kursem dla kierowcy zawodowego, nie wahałem się ani chwili.

Z mojego domu do Przasnysza jest czterysta sześćdziesiąt kilometrów. To tam znajduje się jednostka macierzysta polskiego oddziału wojskowego rozpoznania radioelektrycznego. Wylądowałem w nim w lutym 2007 roku. Dosłownie, wylądowałem.

Na miejsce zawiózł mnie znajomy, który własnym autem ciężarowym robił kurs w tamte strony. Podjechaliśmy w wyznaczone miejsce, podziękowałem i wyskoczyłem z kabiny. Nie spodziewałem się, że tuż obok jest przydrożny rów, całkowicie zasypany śniegiem. Wskoczyłem i... utknąłem. Zakopałem się po pas, na nieszczęście, na oczach wszystkich tych, którzy na miejsce dotarli przede mną.

Więc początki w wojsku nie należały do najłatwiejszych. Kiedy jesteś tam całkiem nowy, musisz obserwować, uczyć się, jak możesz zachować się w sytuacjach, z którymi spotykasz się po raz pierwszy. Zasada, z którą przyszło mi się zmierzyć już na początku, brzmiała: jaki trafi ci się przydział, takie masz ubrania. Niejednokrotnie spałem w pidżamie, w której ledwo mogłem oddychać. Innym razem wyglądałem jak czteroletni chłopiec, który przebrał się w koszulę taty. Nie zawsze było tak pięknie, jak to sobie wyobrażałem. Po dwóch tygodniach trafiliśmy do Ostródy, gdzie miały zacząć się kursy prawa jazdy, na które czekałem każdego dnia. Wstawaliśmy o 5:30 i, oprócz nauki, był też czas na sprzątanie i mycie toalet. A kiedy padało słowo „obierak”, każdy wiedział, co go czeka. Kilka godzin spędzonych nad dziesięcioma garami z ziemniakami, którymi po kilku godzinach żywiła się cała kompania. Wtedy zdarzało mi się narzekać i niecierpliwić. Dziś mówię sobie: „Nieważne, jak beznadziejna jest sytuacja, w której zaczynasz, ważne, dokąd zmierzasz”. A ja czekałem na długie trasy za kierownicą ciężarówki, przebyte kilometry i nowe miejsca na mapie.

Droga do celu bywa dużo przyjemniejsza, a na pewno znacznie bardziej ekscytująca niż osiągnięty rezultat.

Czułem przy tym satysfakcję, tak jak to się dzieje, gdy zdobywa się szczyty. Dla mnie zostanie kierowcą zawodowym było pierwszym ośmiotysięcznikiem. W końcu przeszedłem do rezerwy. Trzy miesiące spędziłem w domu, szukając pracy, aż kolega z osiedla zgarnął mnie do firmy zajmującej się handlem lampami. Poczułem na własnej skórze, że droga do celu jest często dużo przyjemniejsza, a na pewno znacznie bardziej ekscytująca niż osiągnięty rezultat.

Jechałem już siedem godzin. Słońce dopiero wschodziło i wszystko wkoło było rażąco pomarańczowe. W radiu szła audycja po chorwacku, z której mogłem domyślić się jedynie pojedynczych słów. Ale i tak wydawało mi się, że spikerka mówi do mnie: „Brawo, Michał, właśnie jeździsz ciężarówką po międzynarodowych trasach, tak jak chciałeś”.

Nie szukaj ograniczeń na siłę. Początki zawsze są trudne. Kiedy muszę wyjść im naprzeciw, myślę o Michaelu Jordanie, który w szkole średniej nie dostał się do drużyny koszykarskiej i dopiero w następnej klasie wystąpił w szkolnym zespole na pozycji skrzydłowego.

Wierzę, że nie trzeba urodzić się w Nowym Jorku, żeby zatańczyć na Broadwayu. Możesz pokonać kompleksy i wewnętrzne bariery i podążać za marzeniami.

A tak już jest z nami, że kiedy spełnimy jedno marzenie, pojawia się kolejne. Kolega śmiał się ze mnie, gdy powiedziałem mu, że teraz chciałbym zatrzasnąć drzwi monster trucka i przejechać nim trasę, na której nie dają sobie rady żadne inne auta. A ja znowu myślę o tym tak na poważnie. Na razie jednak choroba zmusiła mnie do oddania prawa jazdy. Więc jak to zrobię? Jeszcze nie wiem. Ale wierzę, że nie trzeba urodzić się w Nowym Jorku, żeby zatańczyć na Broadwayu. Możesz pokonać kompleksy i wewnętrzne bariery i podążać za marzeniami.

W 2011 roku świat usłyszał o Sushil Kumarze, dwudziestosiedmioletnim mieszkańcu Bihar, jednego z najbiedniejszych stanów Indii, który jako pierwszy w indyjskiej wersji Milionerów wygrał milion dolarów. Skromny operator komputera i nauczyciel spróbował swoich sił w popularnym teleturnieju i odpowiedział na wszystkie trzynaście pytań.

A ty jak zamierzasz zacząć?

— 2 —UDOWODNIJ SOBIE, ŻE JESTEŚ DOBRY

Każdy z nas ma coś, co potrafi robić bardzo dobrze. Jedni nazywają to talentem, inni szczególnymi predyspozycjami, a jeszcze inni po prostu pasją. Jesteśmy w czymś dobrzy i czujemy to. Lubimy, na przykład, regularnie biegać, a wieczorem zaczytujemy się w książkach kryminalnych. I dobrze, jeśli robimy to wszystko dla siebie.

Poza samochodami nie szukałem już innych zajęć. Należałem do tych szczęśliwców, którzy mogli połączyć pracę z pasją. Godzinami jeździłem pomiędzy największymi miastami Europy, rozwożąc towar z hurtowni. Polubiłem taki rodzaj pracy i coraz więcej czasu jej poświęcałem. Zdobyłem pierwsze poważniejsze pieniądze, stawałem się coraz bardziej samodzielny. Czułem, że w końcu trzymam za kierownicę własnego życia. Mogłem uniezależnić się od taty, który wciąż wspierał mnie finansowo, i stanąć na własnych nogach. Chciałem w końcu, tak jak każdy prawdziwy facet, udowodnić, że stać mnie na to wszystko, co postanowiłem. Pewnie, nie zawsze było ciekawie i przyjemnie. Godziny spędzone w kabinie zabierały sen i energię. Pracowałem sześć dni w tygodniu po kilkanaście godzin, ale ostatecznie nie przeszkadzało mi to. Robiłem to, co umiałem najlepiej, i wiedziałem, że dobrze mi to wychodzi.

I gdyby nie fakt, że na długich autostradach nie zawsze mogłem znaleźć stację benzynową z prysznicem, pracowałbym tak jeszcze bardzo długo. Ale coraz częściej denerwowały mnie warunki, na które skazany byłem jako kierowca. Brakowało mi pewnego dostępu do prysznica, wygodniejszego niż w kabinie ciężarówki łóżka. Po miesiącu rzuciłem pracę. Wróciłem do domu i postanowiłem poszukać czegoś lepszego. A ponieważ w tym czasie nie znalazłem niczego odpowiedniego, schowałem dumę do kieszeni i wróciłem do pracy. Pracowałem tam jeszcze rok. Zwolnili mnie z powodu małego zapotrzebowania sklepów na towar, po prostu nie potrzebowali już kierowcy.

Problem polegał na tym, że nie mogłem wrócić do domu bez niczego. Miałem wrażenie, że tracę grunt pod nogami i od razu zacząłem szukać nowego zajęcia. Poczułem wielką stratę. Kiedy nie mogłem już wrócić do pracy, dotarło do mnie, że wcale jej nie doceniałem. Owszem, zdawałem sobie sprawę z tego, że idzie mi dobrze, ale nagle zobaczyłem, że wiele dni spędzonych za kierownicą przeszło mimochodem.

Ale tak już jest. Bardzo często zbyt późno zauważamy to, co dobre. Zdrowie doceniamy, gdy zachorujemy, relaks, kiedy nie mamy czasu na wypoczynek, znajomych, kiedy zostajemy sami.

Bardzo często zbyt późno zauważamy to, co dobre.

Kolega opowiedział mi historię o chłopaku, który finansowo zawsze mógł sobie pozwolić na wiele. Zmieniał telefony, gdy lepsze wchodziły na rynek. Zazdroszczono mu markowych butów do grania w piłkę nożną albo zagranicznych wakacji, gdy większość mogła je przeglądać w katalogach biur podróży, i na tym się kończyło. Chodził na prywatne korepetycje, jeździł na naukowe obozy. A potem jego rodzinę dopadł kryzys. Rodzice nie byli w stanie spłacić kredytów i trzeba było zacisnąć pasa. Opowiadał mojemu koledze, że dopiero teraz widzi, jak wiele miał możliwości. I niekoniecznie z nich korzystał. Nie doceniał tego, co wtedy miał. I ze mną było tak samo.

Wszystkie prawdziwe relacje powstają i trwają, kiedy nie próbujemy udawać kogoś lepszego.

Po tamtym roku niewiele pozostało mi pieniędzy, tylko kilka dobrych wspomnień i znajomości. A na tym moja duma nie pozwalała poprzestać. Bo przecież co pomyślą znajomi, wśród których uchodziłem już za kogoś, kto nie musi pić najtańszego piwa i na pewno nie oszczędza na papierosach. Tak bardzo przywykłem do tego, co sądzą o mnie koledzy, że przestałem patrzeć na siebie samego przez pryzmat tego, czego od życia naprawdę oczekuję. Przestałem realizować swoje ambicje i wolałem dostosować się do tego, co sądzą inni. Był to błąd numer jeden. A dla innych, w tym także dla taty, byłem facetem, który zaczyna stawać na własnych nogach i żyć swoim życiem. Jednak to on zazwyczaj doradzał mi, podpowiadał, ostrzegał na zapas. Tak, jakby dalej nie wierzył, że zrobię to dobrze. Dlatego czułem, że muszę mu to wszystko pokazać. Udowodnić, że stać mnie już na samodzielność. I, oczywiście, że sam najlepiej wiem, co dla mnie dobre. Bardzo często wydaje nam się, że ludzie darzą nas sympatią i akceptują z powodu naszych dokonań, tego, co już udało nam się osiągnąć. To bardzo powierzchowne. Wszystkie prawdziwe relacje powstają i trwają, kiedy nie próbujemy udawać kogoś lepszego – a tego wtedy jeszcze nie wiedziałem.

W końcu przeczytałem książkę, która od paru dobrych lat kurzyła się na półce jednego z regałów mojej cioci w jej rodzinnym domu w centrum miasta. To była opowieść o dwóch ojcach – biednym i bogatym. Obaj ciężko pracowali i odnieśli sukces w trakcie swojej kariery. Jeden z nich był wykładowcą akademickim i miał ogromną wiedzę. Drugi – chociaż nie skończył studiów – szybko zdobył doświadczenie i założył własną firmę. W ciągu życia zdobył miliony1. Ponieważ nigdy nie ciągnęło mnie do nauki, także chciałem szybko się usamodzielnić i zbić fortunę. I nawet jeśli nie byłyby to zawrotne sumy, w końcu byłbym osobą, którą kreowałem od dłuższego czasu. Zaradnym synem.

Więc zaczęło się tak: kolega, który od dłuższego czasu pracował w branży samochodowej, przy jednym z toastów w piątkowy wieczór wspomniał, że pomoc drogowa to byłby dobry interes. Miałem dwadzieścia dwa lata i przekonanie, że to plan idealny. Postanowiłem założyć firmę, która świadczyłaby usługi drogowe dla różnych salonów samochodowych. Planowałem przywożenie aut z zagranicy, dostarczanie ich do salonów, ale też mniejsze kursy po kraju. Nic prostszego – wziąłem kredyt i kupiłem lawetę. Rozlatującą się, tak starą, że nie wiedziałem, czy w całości dojadę nią do domu. Ale przecież to auto miało być tylko na początek. Zakładałem, że kiedy pieniądze zaczną już się zwracać, wezmę coś nowszego.

Niektórzy na początku doradzali mi, żeby poczekać na lepszą okazję i kupić samochód w dobrym stanie, nawet jeśli miałoby to potrwać jeszcze miesiąc. Tylko że to było dla mnie nie do przyjęcia. Byłem zbyt wpatrzony w cel. Uważałem, że po dwóch latach spłacę kredyty i wtedy pomyślę o czymś nowszym. Niestety wszystko szło w inną stronę. Propozycje zarobku pojawiały się dość rzadko, a jeśli już udało się zdobyć zleceniodawcę, to zwykle płacił, jak chciał.

Nie tylko nie mogłem spłacić kredytu, ale nie miałem z czego żyć na co dzień. To, co udało się gdzieś zarobić, przepadało wraz z dymem papierosowym. Nie miałem na nowe sznurówki. Zacząłem pożyczać od przyjaciół, na których zawsze można było liczyć. I tym razem nie zawiedli. Z tygodnia na tydzień pożyczali mi tyle, żebym mógł utrzymać się kilka kolejnych dni. Długi rosły, auto popadało w coraz większą ruinę. Więcej czasu spędzałem z nim u mechanika niż na ambitnych trasach. Tylko że nie mogłem tak łatwo odpuścić. Interes ciągnąłem jeszcze parę tygodni, aż znajomi zaczęli upominać się o zwrot pieniędzy. Nie miałem ani grosza, więc jedyną możliwością była gra na czas. W końcu musiałem sprzedać samochód – co z resztą udało się cudem, a potem zacząć stopniowo oddawać to, bez czego nie potrafiłem przeżyć tygodnia. Miałem coraz więcej wydatków, ale nie chciałem iść do taty z prośbą o pomoc. Biorąc jedną pożyczkę, wpada się w błędne koło. Czułem, że upadam. Całkowicie straciłem panowanie nad kierownicą, o której mówiłem, że jest kierownicą mojego życia. Zadłużyłem się po uszy i nie wiedziałem już, co robić.

To częsty scenariusz. Większość z nas na co dzień udowadnia coś nie przed sobą, ale przed kimś innym. Wtedy upadamy tak szybko, jak się wzbiliśmy. Bo o ile w pracy warto prezentować swoje umiejętności, o tyle nie powinniśmy zapominać, że samo zdobycie stanowiska jest sukcesem dla nas samych – nie dla sąsiada, który zauważy, że wracamy do domu trochę później, ale zawsze o tej samej porze, nie dla rodziców ani znajomych, ani nawet dla naszej żony czy męża. Warto dążyć do tego, co daje nam szczerą satysfakcję, i robić to dla siebie.

Większość z nas na co dzień udowadnia coś nie przed sobą, ale przed kimś innym. Wtedy upadamy tak szybko, jak się wzbiliśmy.

Próbowałem realizować się w tym, co kocham, i iść do przodu. W rzeczywistości uparcie stałem w miejscu, ale nie chciałem tego widzieć. Robiłem wszystko, żeby być kimś. I dopiero choroba otworzyła mi oczy.

Warto dążyć do tego, co daje nam szczerą satysfakcję, i robić to dla siebie.

Kilka miesięcy po zakończeniu zmagań z rakiem podjąłem decyzję: kierownicę samochodu zamieniam na kierownicę roweru. Przestałem realizować swoje ambicje, zacząłem siebie. I znowu zapanowałem nad tym wszystkim.

Mając skończone dwadzieścia dziewięć lat, kupiłem sobie własny rower szosowy. Nie na kredyt. Za uzbierane grosze. Pomogła renta, którą dostałem po wyjściu ze szpitala. Wielkie auto, które miało przewozić też inne, zamieniłem na dwa cienkie koła. Teraz nie mam samochodu. Mam za to rower, którym przemieszczam się wszędzie – dzień w dzień. Jest biało-niebiesko-czerwony. To odskocznia od reszty świata. Nie musiałem nikomu udowadniać, że mogę sobie poradzić inaczej. Zobaczyłem, że próby pokazania tego wszystkim i zadowolenia innych kończą się fiaskiem. Ilu ludzi, tyle sposobów na życie. Trzeba iść własną drogą.