Proces - Michał Gałwa - ebook + książka

Proces ebook

Michał Gałwa

2,5

Opis

Detektyw William Harton, zawieszony w obowiązkach policjant, po zakrapianej alkoholem nocy otrzymuje intratną propozycję odnalezienia starożytnego artefaktu, który w świetle nauki w ogóle nie powinien istnieć. Wraz z młodą archeolog, Oliwią Brzeską, jej bogatym protektorem, doktorem Moorem, oraz wieloma światowej sławy naukowcami wsiada do samolotu, który po niedługim locie spada na bezludną z pozoru wyspę. Hortonowi udaje się nawiązać kontakt ze światem, ale dowiaduje się, że ich samolot spadł tuż po starcie i nikt nie przeżył katastrofy.

Kim zatem są rozbitkowie? Kto i po co sprowadził ich na wyspę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

WYRWANY ZE SNU

 

 

Tej nocy William R. Harton spokojnie otworzył oczy. Spojrzał na zegarek, stojący na szafce nocnej, tuż przy niedokończonej butelce whisky. Świat zatańczył mu twista przed oczyma, a tylko przyzwyczajenie do tego stanu, w którym teraz się znajdował, nie pozwoliło mu zwymiotować na poduszkę.

Wyświetlacz z zielonymi cyframi pokazał dwie po trzeciej nad ranem. Harton tę godzinę ledwo dostrzegł, patrząc na nią jednym, jeszcze pijanym okiem, a jego nieprzebudzone źrenice raziło światło, które wpadało do pokoju pod zamkniętymi drzwiami sypialni. Uznał, że go nie zgasił, gdy kładł się spać. Nie wybudził się całkowicie, bo po prostu miał to gdzieś i chciał tylko kontynuować sen, więc zamknął oczy.

Usłyszał metalową klamkę od drzwi sypialni, która powoli opadła, a wtedy one powoli się otworzyły. Harton nie otworzył oczu, a tylko mruknął coś pod nosem i machnął ręką w geście, którym powitał ją tej sennej nocy.

– Chciałbyś się napić herbaty? – wyszeptała do niego swym delikatnym głosem.

– Chodź spać. – Przeciągnął te słowa z głową w poduszce. – Jest trzecia nad ranem.

– Jesteś pewien? Myślałam, że dotrzymasz mi towarzystwa. Już nastawiłam wodę. – William coś wymamrotał błagalnym tonem w materiał, a wtedy kąciki jej ust uniosły się do lekkiego uśmiechu, by po chwili zniknąć z twarzy. – Nie mogę spać.

– Bezsenność? – zapytał i podniósł głowę, by spojrzeć na dziewczynę, która stojąc w drzwiach, opierała się stopą o futrynę. Wyglądała na zmartwioną.

– Śniła mi się tragiczna katastrofa… To wszystko było takie realistyczne i nie mogę zasnąć, a wiesz, Will, że na bezsenność pomaga mi tylko gorąca, zielona herbata z cytryną.

Leżał wciąż utopiony w poduszce, ale ona i tak dostrzegła, jak się uśmiechał.

– Dotrzymam ci, kochana, towarzystwa, ale w łóżku – oznajmił na pół przytomny.

– Jesteś kochany. Ale nie zaśnij, bo wiesz, jak ciężko cię czasem obudzić.

William przytaknął jej już mruknięciem. Wyszła z sypialni, zostawiając uchylone drzwi, więc światło padało na jego twarz.

Po chwili wyczuł aromat herbaty unoszący się w powietrzu, a układając głowę wygodnie na poduszce, podłożył pod nią swoją dłoń. Wtedy poczuł zimny metal na policzku. Była to jego obrączka z białego złota. Otworzył oczy, jak ukłuty igłą. Zobaczył przez szparę pod zamkniętymi drzwiami, że światło w kuchni zgasło.

Nie chciał podnosić głowy, więc sięgnął na szafkę, z której ręką zsunął budzik, aby zobaczyć godzinę, i wtedy strącił nim niewielki przedmiot, który upadł na drewnianą podłogę sypialni. Rozległo się uderzenie metalu, który niczym moneta zatańczył na parkiecie. Po chwili zatrzymał się i znów było słychać tylko szum przejeżdżających samochodów za oknem jego apartamentu.

Trzymając nad twarzą budzik, chciał teraz wychylić głowę, by najpierw zobaczyć, gdzie leży przedmiot, gdy w tym momencie zegarek w jego rękach rozbrzmiał głośnym alarmem: była piąta. William, zaskoczony hałasem, wypuścił go z ręki, ten trafił go w oko, a potem z hukiem upadł na podłogę.

– Kurwa – zawarczał w bólu i po chwili uciszył budzik, wyrywając w nerwach wtyczkę z gniazdka.

Było ciemno, cicho, kompletnie pusto i wszystko zdawało się takie jak zawsze. Czuł w ustach posmak whisky i zapragnął napić się czegokolwiek, co nie trąci alkoholem. Choć wiedział, że nie śni, jego zmysły wciąż wyczuwały unoszący się w apartamencie aromat zielonej herbaty i czuł, że coś jest nie tak.

Trzymał się za lewe oko, patrząc drugim na drzwi sypialni, i nie mrok go przerażał, nie samotność. Ta whisky miesza mi w głowie, myślał, gdy spojrzał na butelkę i dopiero wtedy spostrzegł kubek zielonej herbaty, który stał za nią. I choć już wiedział, że jego zmysły wciąż działają, jak należy, mimo to ogarniało go uczucie niepokoju, które wciągał razem z aromatem naparu.

Gdy sięgał ręką na parkiet, by złapać wcześniej strącony metalowy przedmiot, chwycił w palce swoją obrączkę z białego złota. Przedmiot dosłownie wyrywał Hartona z nieistniejącego świata, o którym chciałby śnić ponownie, ale wiedział, że było to niemożliwe. Obrączka, którą trzymał w dłoni, była posagiem pozostawionym mu przez ojca po śmierci. Przypieczętował nią związek małżeński. Jednak wiedział, że żona nie wejdzie teraz przez drzwi sypialni, w której był sam. Miał tego świadomość, bo nie nosił swojej obrączki na palcu od pięciu lat, dlatego że jego ukochana od tylu była martwa.

Z wczorajszego dnia pamiętał jedynie momenty, gdy lał w gardło whisky od samego rana, a skończył dopiero dziś po północy. William egzystował w takiej bezcelowości od śmierci ukochanej. Wiedział, że cała rozmowa była snem, choć tak realnym jak kubek herbaty czy obrączka w jego dłoni. Gdy przypominał sobie sen, w którym stała zmartwiona w futrynie drzwi, przeszły go ciarki, bo zrozumiał, że światło pod szparą w drzwiach zgasło, gdy tylko się obudził. Przejechał dłonią po policzku, na którym wciąż czuł zimno metalu obrączki.

Krew w żyłach zmroził mu widok kubka herbaty, gdy prawie uwierzył w obecność ducha, ale wiedział, że to niemożliwe, a wręcz irracjonalne. Przecież nikogo poza nim nie ma w tym domu. Ktoś musiał zgasić to światło, gdy się obudziłem, myślał, ale niemożliwe, żeby to była ona. Jedyną, za to przerażającą, konkluzją jest to, że w domu znajduje się ktoś jeszcze, ale nie duch żony, który parzy herbatę, a właśnie niechciany intruz.

Harton wytężył swoje jeszcze nietrzeźwe zmysły i nie działając pochopnie czy pod wpływem impulsu, zaczął w spokoju nasłuchiwać, czy ktoś krząta się po jego apartamencie.

Po sekundzie zrozumiał, że ktoś mógł go wcześniej usłyszeć i dlatego jest teraz tak cicho. Stwierdził, że nie słyszy żadnego szmeru ani szeptu, że nikt nie porusza się za drzwiami sypialni, ale William Harton wciąż zachowywał czujność, bo obecność nieproszonego gościa była dla niego jedynym wytłumaczeniem widoku gasnącego światła, które pamiętał tuż po obudzeniu. William jednocześnie chciał i nie chciał mieć racji. Intruz czy nie, wolał, aby to były omamy niż zagrożenie życia.

Powoli i dosłownie bezdźwięcznie odsunął górną szufladę nocnej szafki, w której leżała odznaka detektywa, a obok niej rewolwer kaliber .32. William używał tej broni zamiast standardowej, będącej na wyposażeniu policji. Jego S&W Model 2 to nie tyle zabytek, wyprodukowany w 1873, ile pamiątka otrzymana w spadku po pradziadku, który od małego uczył go strzelać z tej broni. Nie zamykając szuflady, złamał szkielet rewolweru i upewniwszy się, że sześciostrzałowy bęben jest załadowany, wstał z łóżka i zaczął powoli zataczać się obok krzesła stojącego w cieniu pokoju, kierując się po cichu do futryny zamkniętych drzwi.

– Tracisz zmysły – stwierdził pod nosem. Zdawał sobie sprawę, że to wszystko nie było normalne. Te zmysły wyostrzały się z każdą sekundą i nie wiedział, czy sam się napędza, czy naprawdę ktoś jest w domu, ale jego podświadomość aż krzyczała, że nie spał, gdy widział gasnące światło przez szparę pod drzwiami sypialni. Wiedział, że wtedy był przytomny i że ktoś musiał zgasić światło w kuchni, gdy się obudził. Nie rozstawał się tą myślą, bo czuł niepokój. Stojąc przy zamkniętych drzwiach, wziął głęboki wdech. – Nigdy nie miałeś halucynacji od whisky, Harton. Jesteś prawie trzeźwy – przekonywał się takim tonem, jakby naprawdę, w każdym momencie mógł opanować swój stan, co całkiem zgrabnie mu się już udawało. Złapał za mosiężną klamkę i powoli otworzył drzwi. Zaskrzypiały. Przez to, że Will skupiał się na najcichszym dźwięku, zdawało mu się, że zrobiły to o wiele głośniej niż zazwyczaj.

W kuchni, którą od sypialni dzielił wąski korytarz, światło było zgaszone. Wymierzył z broni na lewo ku wyjściu i w prawo do salonu, ale także było ciemno.

Gdy zrobił kolejny krok, wszedł w mokrą plamę. To przypomniało mu wczorajszą noc, gdy czołgał się z salonu na czworakach, trzymając w dłoni butelkę, z której ulał trochę trunku na podłogę. Wtedy go to nie obchodziło, ale teraz miał ochotę zakląć. Pamiętał, że po tym wczołgał się już prosto do swojego łóżka, gdzie zasnął.

Był już pewien, że nie odwiedzał kuchni wczorajszej nocy, i coraz bardziej zaczynał odchodzić od zmysłów.

Dlaczego ten kubek? – zastanawiał się. – Opanuj się, do cholery, chyba faktycznie masz już omamy od picia. Nigdy ich nie miałeś, ale kiedyś musiał nastąpić ten pierwszy raz, i teraz gadasz sam do siebie.

W domu nie było nikogo prócz niego, a przemierzając korytarz i nie widząc żadnej żywej duszy, ostrożnie zrobił krok, aby w końcu znaleźć się w kuchni. Zapalił w niej światło i szybko stwierdził, że tutaj także nikogo nie ma. Apartament był pusty.

Gdy mrugnął powiekami, obraz mu się rozmazał i delikatnie zatańczył, powodując lekki zawrót głowy. Will oparł się ramieniem o lodówkę, czując powracającą z żołądka przetrawioną whisky. Na lodówce wisiał kalendarz, na który teraz nie zwrócił uwagi. Był 1998 rok, 23 grudnia.

Wspomniał, jak pięć miesięcy temu sam parzył zieloną herbatę, gdy był na alkoholowym rauszu. Topił w szklance whisky swoją depresję i smutki. Robił to tylko po to, aby przez chwilę poczuć jej obecność. Zawsze był to jeden kubek naparu. Ten aromat miał stanowić lekarstwo na samotność, ale po jego wypiciu w połączeniu z alkoholem Harton czuł się tylko gorzej i sam stwierdził, że lek stał się narkotykiem, dlatego przestał go parzyć. Czuł, że nie może już do końca żyć przeszłością i sam przed sobą szczerze przyznawał, że nawet nie lubi zielonej herbaty. Jednak teraz w jego sypialni stał tamten kubek.

Harton, jako detektyw i człowiek twardo stąpający po ziemi, nigdy nie wierzył duchy czy też życie po życiu. To były dla niego bajki mające naprostować tych, którzy nie znają różnicy pomiędzy dobrem a złem. To nie diabeł kusi ludzi. Nie wierzył też, że kiedykolwiek urwie mu się film, ale bywało i tak. Harton wiedział, że to nie broń zabija, a człowiek, który z niej korzysta. On nie potrzebował moralnych opowieści, aby z wyrachowaniem ścigać tych, którzy łamali prawo. Ale William nienawidził bezradności, bo tak rzadko się z nią stykał. Niemożność odpowiedzenia na pytanie, które krążyło bez końca w myślach, zaczynała go doprowadzać do wewnętrznej irytacji, a nie potrafił tego wyjaśnić inaczej, jak halucynacjami alkoholika, których nigdy nie miał. Wiedział, że może pijany zaparzył tę herbatę i teraz nie pamięta, ale wiedział, czuł, że tego nie zrobił. Dopuszczał tę myśl tylko dlatego, że nie raz pił na umór, a dopiero rano, na kacu przepraszał sąsiadów, którzy następnego dnia przypominali mu o tym, jak nie słowem, to krzywym spojrzeniem. Mawiali, że zmienił się po śmierci żony. Mówili, że przestało mu zależeć na czymkolwiek. William Harton był mężczyzną samotnym w swoim świecie, ale to pozwalało mu skupić się na pracy, w której tak często sięgał po środki ostateczne, i przez to często wykazywał się niesubordynacją.

Patrzył z kuchni na kubek herbaty, stojący na szafce nocnej w sypialni, i doszedł do wniosku, że nie chce teraz niczego wspominać. Jego żona nie żyje. Nie obchodzi go rozwiązanie tej zagadki. Starał się już odciąć od swojej przeszłości i odetchnął w ciszy pustego apartamentu.

Nagle zadzwonił telefon.

William prawie zszedł na zawał serca przez dzwonek, głośny dzwonek czarnego aparatu, który wisiał na ścianie przy wejściu.

Podszedł do niego i ściągnął słuchawkę z kablem. Przełknął ślinę i gdy miał się odezwać, ziewnął bezwarunkowo.

– Harton, słucham – przedstawił się, ale dźwięki i tak delikatnie mu uciekły w wyniku jego pijanej dykcji.

– Detektyw Harton? – odezwał się w słuchawce młody, kobiecy głos, który zagłuszał dość mocny szum.

– Tak – potwierdził ostrożnie.

– Przepraszam, że pana obudziłam o takiej porze, i dziękuję, że pan tak szybko odebrał. – Nie ukrywała pośpiechu w tym zdaniu. – Mam do pana ogromną prośbę, detektywie.

– I tak ponownie nie zasnę, więc proszę się tym nie martwić. O co chodzi?

– Nazywam się Oliwia Brzeska. Jestem…

Harton rozpoznał to nazwisko i wtrącił momentalnie:

– Współpracowałem jako konsultant przy poszukiwaniach – oznajmił. – Powie mi pani, która z podanych przeze mnie lokacji była dobra? Bo mnie już nie udzielili tej informacji.

– Pierwsza, detektywie. Udałam się do Nepalu. Słyszałam, ile złamał pan przepisów, aby mnie odnaleźć. Detektyw Sullivan powiedział mi, że to pan odkrył, gdzie jestem. Zdradzi mi detektyw, skąd to wiedział?

– To był dość długi proces, panno Brzeska, ale wydaje mi się, że się pani spieszy.

– No tak, może teraz nie czas na wspominki, bo w rzeczy samej musimy się spieszyć, detektywie… Jednak mam nadzieję, że później mi pan opowie, jak się to panu udało.

– Później?

– Tak – rzekła zdecydowanym tonem. – Doskonale pan wie, kim jestem, tak?

William nie czekał z odpowiedzią.

– Gdy pani zniknęła, przyszło mi współpracować z pani ojcem. Czytałem pani akta. Miała pani dwadzieścia dwa lata, gdy wydała pani książkę, która stała się bestsellerem…

– Czytał już pan „Legendę pradawnych”?

– Nie, ale bębnili o pani na każdym kanale, w każdej stacji w radiu. Pani zdjęcia wisiały na billboardach reklamowych. Ktoś zadbał o reklamę pani osoby i chyba widziałem gdzieś artykuł, w którym dementowała pani plotki, jakoby pani nazwisko przewijało się wśród kandydatów do Nagrody Nobla. No i widziałem w telewizji pani radość z osiągnięcia tytułu archeologa dekady, nadawaną przez fundację doktora…

– Dobrze, dobrze. Rozumiem, że wie pan dostatecznie dużo – przerwała mu. – Nie mamy teraz czasu.

Harton odchrząknął.

– Więc w jakiej sprawie pani dzwoni? – zapytał i odłożył pistolet na ladę w kuchni.

– Z naszego muzeum skradziono pewien bezcenny artefakt – zaczęła przejęta. – Jeden z najstarszych eksponatów w muzeum. Chciałabym się panu odwdzięczyć, a jednocześnie prosić, aby pomógł mi pan go odnaleźć. Zgodzi się pan?

– Niestety – odparł szybko – od dwóch miesięcy nie pracuję w policji. Taki przymusowy urlop. Proszę zadzwonić za około…

– To musi być pan – wtrąciła, nie ukrywając desperackiego tonu, aby nie zakończył rozmowy.

– Dlaczego ja? Jestem zawieszony, a ostatnio nawet praca nie przynosiła mi specjalnej satysfakcji, pani doktor. Co to za artefakt?

– Nie mogę udzielić panu tej informacji przez telefon, jeśli się pan nie zgodzi współpracować, ale…

– Chwila, panienko – zastopował ją. – Dzwonisz do mnie o trzeciej nad ranem, żebym poszukał jakichś kości, glinianych dzbanków czy Bóg wie czego, i nie chcesz powiedzieć, o co ci chodzi?

– Jest piąta, detektywie.

– Piąta – przytaknął, wciąż błądząc myślami w pamięci.

– Dużo zapłacę za pana usługi – poinformowała, myśląc, że William zmieni przez to postawę i zgodzi się jej pomóc.

– Żebym chciał się tego podjąć…

– Tak?

– Musisz mi, młoda damo, zaufać i mówić o wszystkim, co dotyczy sprawy, jeśli mam ją rozwiązać. A na razie nic nie wiem, prócz tego, że to może być drugi Ötzi czy posążek z wyprawy Indiany Jonesa, prawda?

– Tak, rozumiem – przytaknęła. Rozumiała jego znaczoną ironią irytację i położenie w tej całej nieokreślonej sytuacji. – Będziemy mieli na to czas, detektywie. Kiedy mógłby się pan znaleźć na lotnisku?

– Na lotnisku? Teraz?

– Tak, w jakim czasie pan dojedzie? Od razu wszystko panu wyjaśnię na miejscu, gdy tylko się spotkamy, detektywie Harton.

– Mógłbym być tam za około kwadrans.

– Bardzo dobrze – stwierdziła uradowana Oliwia.

– A o jakiej sumie rozmawiamy? – zapytał Harton.

W słuchawce nastąpiła cisza, gdy rzucił pytanie.

– Halo?

– Co pan powie na czternaście milionów euro?

– Czternaście? – Nie pohamował zdziwienia. – To jakiś żart, tak?

– Nie mogę więcej panu zapłacić. Czy to za mało? Byłby pan przecież ustawiony do końca życia. Nie mogę się panu lepiej odwdzięczyć.

William odchrząknął i opanował wewnętrzną euforię.

– Nie. Tyle wystarczy – odpowiedział zdecydowanie i skromnie ten niewiele zarabiający detektyw, który nawet nie myślał o takiej sumie za jakąkolwiek sprawę. Nawet za wszystkie sprawy, które mógłby rozwiązać przez trzy życia, gdyby brał jeszcze dodatkowe godziny. – Nie powiem, abym narzekał.

– W takim razie czekam na pana przed wschodnią bramą lotniska.

– Mogę zapytać, gdzie się udajemy?

– Dowie się pan już na miejscu, detektywie. Może pan zabrać ze sobą kilka rzeczy oraz paszport, ponieważ będziemy opuszczać kraj. Do zobaczenia – powiedziała szybko i rozłączyła się, zostawiając Hartona z nowymi pytaniami.

William nie zdążył odpowiedzieć, gdy w słuchawce usłyszał sygnał po przerwanej rozmowie. Odłożył telefon, zastanawiając się, czy to, co usłyszał, w ogóle się stało.

Zbyt piękne, myślał. Zbyt łatwe. Coś znaleźć? Proste jak drut i dobrze wiedział, że może to zrobić. Nawet nie musiał brać dodatkowego bagażu. Jednak brakowało mu w tym realności. Czternaście milionów? To mógł być przecież żart. Może nie warto wychodzić z domu o tak wczesnej porze? Jednak znał ten głos z radia, gdzie Oliwia Brzeska dawała wywiady. Było w tym coś powodującego, że chciał wsiąść za kółko na ten kwadrans. Zaczął przekonywać samego siebie, że taka trasa dobrze mu zrobi; potrzebował się przewietrzyć.

Podniósł z blatu swój rewolwer. Wciąż nie był do końca trzeźwy, ale to mu nie przeszkadzało, gdy Oliwia swą prośbą uruchomiła jego nieposkromioną ciekawość. Zgasił światło i wyszedł z kuchni, nie zauważając stojącego w zlewie kubka po zielonej herbacie.

W sypialni złapał klucze z czarnym brelokiem, które leżały w szufladzie, i spojrzał na obrączkę z białego złota znajdującą się tuż obok. Choć nie miał jej na palcu od pięciu lat, postanowił, że dziś ją założy po raz ostatni. Odniósł wrażenie, że przyniosła mu w jakiś sposób szczęście dzisiejszej nocy. Nie chciał, aby ta fortuna się od niego odwróciła, a cała sytuacja okazała się żartem nastolatków, które będą śmiały się za rogiem.

Z krzesła przy łóżku ściągnął po kolei ubranie. Włożył szarą koszulę i czarne spodnie. Zapiął pasek, a z tyłu wsunął za niego rewolwer. Spojrzał na kubek herbaty stojący na szafce i uniósł go, jednym haustem gasząc pragnienie.

Poszedł do przedpokoju, gdzie u wyjścia ściągnął z wieszaka czarny płaszcz do kolan, który jednym zamachem włożył. Na głowę nasunął swój staroświecki kapelusz i palcami przejechał po jego ciemnobrązowym rondzie, spoglądając w lustro na ścianie; wciąż nie wierzył w swoje szczęście.

Wyszedł z mieszkania i zamknął drzwi na klucz. Sprawdził to, ciągnąc za klamkę, bo chciał zapamiętać ten moment, że na pewno je zamknął, aby za chwilę nie wracać. Zszedł na parter po schodach, nigdy nie używał windy. Nie dlatego, że bał się ciasnych pomieszczeń, po prostu Will uważał, że szybciej jest po schodach, bo windy w jego budynku częściej stoją, niż jeżdżą. Zależało mu na czasie, więc to przyzwyczajenie było mu bardzo na rękę, i szybko dotarł na parter obskurnej klatki, w której odchodząca, zatagowana markerami przez dzieciaki ściana odkrywała cegły budynku. Harton pchnął metalowe drzwi i wyszedł na podwórze, gdzie ruszył w stronę swojego samochodu, stojącego po drugiej stronie ulicy.

* * *

Na zewnątrz gęsto padał śnieg. Od kilku dni późny grudzień dawał się we znaki mieszkańcom miasta, a pługi ledwo nadążały z odśnieżaniem ulic, i to nie tylko przy lotnisku oraz jego obrzeżach, także całe centrum miasta było zakorkowane przez śnieg na drogach.

Harton doskonale pamiętał rozkład ulic, które są odśnieżane od najwcześniejszych godzin, więc powoli zbliżał się do umówionego miejsca spotkania z panną Brzeską.

Oliwia, w brązowym płaszczu, opatulona grubym, wełnianym, czerwono-czarnym szalem, stała i przestępowała w miejscu z nogi na nogę. Moment, w którym wydychane przez nią powietrze zatrzymywało się na szalu, był jedyną chwilą, kiedy odczuwała jakiekolwiek ciepło na tym trzaskającym mrozie. Gdzie on jest? – zastanawiała się, gdy temperatura na zegarze przy lotnisku sięgnęła minus 23 stopni Celsjusza.

– Dlaczego chcesz, aby to właśnie on z nami poleciał, Oliwio? – zapytał nagle chrypliwym głosem starszy mężczyzna, wyłaniając się zza jej pleców i stając obok niej. Był niski, łysiejący i ubrany w czarny płaszcz.

– Przestraszył mnie pan – oznajmiła dziewczyna.

– Przepraszam cię, Oliwio – odparł z uśmiechem. – Zdradź mi, skąd taka nagła decyzja i dlaczego chcesz, aby z nami poleciał? – dodał, patrząc na nią spokojnie zza swych okrągłych okularów.

– Jest jedynym człowiekiem, który potrafił mnie odnaleźć, doktorze. Pomimo tego, że nigdy mnie nie widział i ze mną nie rozmawiał. W tamtym czasie nawet ja nie wiedziałam, gdzie dokładnie jestem, a ten człowiek mnie odnalazł. Wiedział wszystko. Uważam, że będzie pomocny.

– Czy detektyw czasem nie jest zawieszony w obowiązkach?

Oliwia spojrzała na doktora, ukrywając zaskoczenie, ale po chwili przestało ją to dziwić, bo zawsze szybko pozyskiwał informacje o poczynaniach swoich pracowników.

– Tak, jest zawieszony. Ale to nie była jego wina, doktorze…

– Masz wielką wiarę w ludzi, Oliwio.

– Po prostu wiem, że on na pewno będzie chciał i będzie w stanie go odnaleźć.

– Mogę zapytać, jak go do tego nakłoniłaś, młoda damo? – zapytał, czując, że była to przebiegła sztuczka, i wyciągnął z nieoznakowanego opakowania zieloną pigułkę, którą dłonią włożył w usta.

– Zaproponowałam mu czternaście milionów…

Mógł, ale nie zakrztusił się jak Harton, który już wcześniej usłyszał tę propozycję. Spojrzał tylko na nią tym swoim przenikliwym spojrzeniem znad oprawek i od razu wiedziała, że przeanalizował każdy jej ruch, a po chwili uśmiechnął się delikatnie.

– Śmiałe posunięcie, Oliwio. Naprawdę śmiałe. Rozumiem, że w jakiś sposób chcesz mu się odpłacić, ale oby to wszystko było tego warte, moja droga – rzekł.

– Tak. Dziękuję – powiedziała, choć czuła, że to wcale nie musi być pochwała ze strony doktora. Miała świadomość, że on nie martwi się o pieniądze, ale o to, czy Harton był ich wart; nie wiedziała, jednak przekonywała siebie, że tak. Wierzyła w Hartona.

Doktor odwrócił się w stronę płyty lotniska.

– Lepiej dla nas, Oliwio, aby już przestało padać – stwierdził, poprawiając swój czarny płaszcz. – Start maszyny i lot w takich warunkach byłyby dla nas samobójstwem. Śmiercią na życzenie w czystej postaci…

– Doktor mnie nie zachęca.

– Wiesz, z czym mamy do czynienia, moja droga. Nie ma tutaj miejsca na nasze pragnienia czy obawy. Czas nas goni i dobrze, aby detektyw Harton nam pomógł – stwierdził, spoglądając na nią ponownie znad oprawek. – Spotkamy się w samolocie. Mam nadzieję, że opady ustaną, bo ten lot jest nieodwołalny z mojego polecenia.

Śnieg w rzeczy samej zdawał się sypać coraz mocniej i już ledwo można było dostrzec inne punkty na lotnisku poza jego światłami i wieżą kontrolną w tle.

– Martwię się o to, doktorze, że detektyw może mi nie uwierzyć – rzuciła dziewczyna, gdy on zmierzał już w stronę samolotu skrytego w śnieżycy.

– Oliwio, to nieważne – uspokoił ją starzec, który ściągnął swoje okulary, aby je przeczyścić. – Ludzie są łasi na pieniądze, wiec nawet gdyby nie uwierzył, to i tak będzie chciał nam pomóc, aby tylko dotrwać do końca, kiedy to dostanie czek. Wydaje mi się, że detektyw właśnie nadjeżdża – stwierdził doktor, gdy spojrzał na drogę przy bramie, a Oliwia powiodła wzrokiem za nim.

– Ręce mi odmarzają – oznajmiła, zaciskając pięści z zimna. Widziała w oddali światła samochodu, który powoli wyłaniał się z zamieci.

– To prawda. Jest zimno, ale czekamy już tylko na detektywa.

Dziewczyna starała się dostrzec kierowcę, gdy samochód powoli podjeżdżał, ale nie była w stanie tego zrobić. Widząc tylko cień sylwetki wewnątrz, miała nadzieję, że to właśnie William.

Samochód zatrzymał się przy chodniku po drugiej stronie ulicy. Światła zgasły. Silnik ucichł.

– W takim razie pójdę powiedzieć pilotowi, aby pomimo pogody przygotował się do startu. Ty, moja droga, wprowadź detektywa w szczegóły, a ja powitam go na miejscu.

– Doktorze Moore? – zagadnęła starca, który wstrzymał swój wolny krok.

– Tak? – zapytał.

– A co robić, gdy zapyta mnie teraz o artefakt?

– Ufam, że będziesz wiedziała, co robić. Staraj się więcej nie kłamać – poprosił starzec, a odchodząc, zniknął w zamieci.

Oliwia zsunęła szal pod brodę i zmarznięta wypuściła ogrzane powietrze przez drgające usta, a wtedy z samochodu wysiadł wysoki i przystojny mężczyzna w płaszczu.

Harton zamknął samochód i zaczął iść w stronę niedużo niższej od siebie dziewczyny, która delikatnie przestępowała z nogi na nogę. Widział, że jest jej cholernie zimno.

Oliwia stała na chodniku, gdy William szedł w jej stronę, przytrzymując na głowie kapelusz, który chciał mu strącić wiatr. Dziewczyna zapytała z odległości kilku metrów, nie mając pewności, czy to on.

– Detektyw Harton?

Gdy podniósł głowę, zobaczyła mężczyznę około trzydziestki i nie wiedziała, czy pachnie wódką, czy to jakaś tragiczna woda po goleniu, ale miała tak odmarznięty nos, że już mógł ją zwodzić.

– Tak. Długo panienka czeka?

– Wystarczająco krótko, aby odmarzły mi dłonie – rzuciła przekornie, pragnąc już stąd odejść.

Jak uderzenie w twarz: młoda, zbyt młoda dla niego, ale piękna, o delikatnych rysach twarzy. Ma wielu adoratorów, musi mieć. Według niego to byłaby zbrodnia, gdyby żaden mężczyzna nie dostrzegł tego przed nim. Nie mógł dłużej wpatrywać się w jej zielone niczym las oczy, i tylko żałował, że nie urodził się dziesięć lat później.

– Detektywie Harton?

– Tak?

– Może obędziemy się bez zbędnych słów w tę cholerną zamieć i udamy czym prędzej do samolotu, a wtedy opowiem panu wszystko na pokładzie.

Harton wiedział, że jej zimno, ale nie na darmo tu przyjechał, w końcu było to profesjonalne spotkanie, dlatego szybko odparł:

– Tak, to zrozumiałe. Chodźmy, panno Brzeska.

– Proszę mi mówić po imieniu, detektywie. Oliwia – przedstawiła się, pomimo że było to jasne, i wyciągnęła do niego rękę.

– William Harton – rzekł i uścisnął delikatnie jej dłoń, a wtedy ich spojrzenia spotkały się na moment.

– Myślałam, że jest pan młodszy – stwierdziła dobitnie dziewczyna, a to było dla niego jak drugie uderzenie w twarz tego poranka, jak wejście w zielony las, gdzie oddycha się świeżym powietrzem. Jednak czuł zimno, które zatrzymało całą chemię.

– Przepraszam za zawód, ale mam dopiero trzydzieści siedem lat – odparł półżartem, choć teraz sam był przygnębiony. Odwrócił się, spojrzał na swojego starego forda mustanga i już wiedział, że jutro Sally musi coś dla niego zrobić; karoserię samochodu przykrywała warstwa śniegu i miał nadzieję, że Sally nie będzie miał problemu z odpaleniem go i przestawieniem na parking policyjny.

Silniki samolotu, w którego stronę się kierowali, rozbrzmiały głośnym, gwiżdżącym szumem.

– To już – powiedziała. – Za chwilę będziemy odlatywać, więc proszę za mną, detektywie.

Harton przyspieszył kroku, tak samo jak Oliwia.

Dziewczyna, widząc pogarszające się warunki, zaczynała się niepokoić. To było dla niej oczywiste, że ta pogoda mogłaby zatrzymać każdy samolot na lotnisku albo bardzo opóźnić jego start. Nigdy nie powątpiewała w rozsądek doktora, ale teraz to robiła, choć sama wiedziała, że mimo wszystko będą musieli wystartować. Nawet ona nie chciała żadnego postoju ani opóźnień, choć obawiała się przy tym o bezpieczeństwo. Oliwia była w pełni świadoma jednego, a mianowicie, że czas jest teraz najważniejszy.

– Widzę, że martwi cię, Oliwio to, że przy takiej pogodzie nigdzie dziś nie polecimy – stwierdził William, widząc wyraz jej twarzy.

– Tak, martwi mnie ta pogoda – odparła, unikając odpowiedzi dotyczącej nieuniknionego startu. – Mam nadzieję, że to minie, detektywie. Teraz już każda sekunda się liczy. Lepiej dla nas, abyśmy nie stracili tropu – oznajmiła, gdy zbliżali się do samolotu, i narzuciła na głowę kaptur, którego nigdy nie nosiła, ale śnieg zmusił ją do zmiany tego obyczaju.

– Gdzie prowadzi trop? – zapytał detektyw, który domyślał się, że dziewczyna chce uniknąć dalszej rozmowy.

– Słucham? – odrzekła, ręką odsuwając materiał zasłaniający jej uszy, i w irytacji ściągnęła kaptur, znów zmagając się ze śniegiem, który prószył jej w oczy.

William delikatnie się uśmiechnął, gdy spojrzał w twarz młodej dziewczyny, o którą tak wiele osób martwiło się kilka miesięcy temu, i czuł satysfakcję, że to jemu udało się ją odnaleźć.

– Powiedz mi, Oliwio, dlaczego ja?

– Łapie pan bandytów, tak? – zapytała szybko, aby znów zakryć głowę kapturem.

– Taki zawód.

– Musi pan złapać jednego, który ukradł artefakt. Wiem, że ma pan w sobie potencjał, detektywie. Odnalazł mnie pan w Nepalu. W wiosce, której nazwy nawet ja sama nie znałam. Dotarł pan tam do mnie.

– Powiedzmy, że dotarłem – zaznaczył, bo nigdy się z nią nie spotkał. – Zawiesili mnie.

– Tak, racja. Nie wiem, jak pan to zrobił, ale jestem dozgonnie wdzięczna i wierzę, że skoro wtedy nie miał pan większych problemów, to teraz też ich nie będzie, prawda?

– Teraz to może być ruchomy cel – rzekł i choć nie był pewny swej racji, wciąż ufał własnym umiejętnościom i mocy czeku, który dostanie na końcu. – Zrobię wszystko, ale musisz być ze mną szczera, Oliwio. Kłamstwo potrafię wyczuć na kilometr i wiem, że wciąż nie chcesz mi powiedzieć wszystkiego – stwierdził, czym ją zaskoczył. – Dokąd odlatujemy?

Dziewczyna spojrzała na detektywa, który oczekiwał odpowiedzi.

– Do Barcelony – rzuciła. – Tam urywa się ślad po artefakcie i tylko pan może mi pomóc.

– Powiesz mi w końcu, czym jest ten artefakt?

– Ma długą i niejasną historię, dlatego chciałam ją zostawić na czas lotu. Mogę opowiedzieć ją później?

– A jednym słowem?

– Nie potrafię.

– Kamień, kość? – dopytywał się.

– Naprawdę, nie potrafię.

– Skoordynowana akcja po to, by odzyskać coś, co nie jest do opisania? Ciekawe – stwierdził i czekał na jej reakcję.

– Powiedzmy, że jest to rodzaj klucza, detektywie.

Podeszli do schodów prowadzących do wejścia boeinga linii lotniczych Fugareus, które osłaniało dwóch ochroniarzy. Przepuścili Oliwię i Hartona bez słowa, a dziewczyna weszła na stopień, gdy nagle Will ją wyprzedził i przytrzymał dłonią za ramię.

– Myślałem, że mi się przywidziało, gdy zobaczyłem ten emblemat orła na ogonie, ale teraz widzę, że to samolot linii Fugareus. Ta firma nie istnieje na rynku od kilku lat. Zarząd był zamieszany w twoje porwanie. Co się tutaj dzieje? Po co te wszystkie tajemnice, Oliwio?

Dziewczyna po chwili ciszy popatrzyła na Hartona, który jej spojrzenia szukał.

– Doktor wykupił całe linie – oznajmiła, kompletnie nic mu w ten sposób nie wyjaśniając.

– Doktor? Jaki doktor?

– Po kolei, detektywie – powiedziała spokojnie do kompletnie zagubionego Hartona i minęła go na schodach.

– Domyślałem się tego od początku, że to nie ty, Oliwio, jesteś głównodowodzącą tej akcji.

– Ma pan rację, panie Harton – rozbrzmiał niskim, zachrypniętym głosem mężczyzna, który stanął w wejściu na pokład samolotu. William odwrócił się i zobaczył niskiego starca w czarnym garniturze.

– Detektywie, poznaj pana doktora, Edwarda Moore’a – przedstawiła mu mężczyznę, mijając go na schodach.

– Ten filantrop Moore? – zapytał ciszej, podążając za Oliwią na pokład.

– W rzeczy samej, panie Harton – uśmiechnął się Edward, który usłyszał pytanie mimo szumu silników. – W rzeczy samej.

– Miło mi w końcu pana poznać, doktorze Moore – odparł William, stając u szczytu schodów. – Miasto wiele panu zawdzięcza.

– Wzajemnie, detektywie Harton. Panu także, jak słyszałem. – Mówiąc to, spojrzał na Oliwię, a dłonią zaprosił go do środka. – Proszę wejść na pokład. Na dworze jest okropnie zimno. Oliwio, pokaż detektywowi, gdzie jest jego miejsce.

William z Oliwią weszli do samolotu. W środku było tylko około pięćdziesięciorga pasażerów, którzy siedzieli spokojnie na swoich miejscach. Półmrok pokładu rozświetlały ekrany komórek, laptopów i lampek palących się nad zajętymi fotelami. Niektórzy prowadzili rozmowy biznesowe, ale każda z osób była zajęta swoimi sprawami, nie przejmując się kompletnie nowo przybyłymi.

– Czemu jest taki pusty?

– Linie należą do doktora. Ten lot jest prywatny, więc nie ma tu wstępu nikt poza pracownikami fundacji doktora.

– Poproszę państwa telefony – zwrócił się do wszystkich człowiek z ochrony, który stanął za Williamem i Oliwią wraz z drugim, tak samo tęgim kolegą. Pierwszy w rękach trzymał niewielką, czarną walizkę, w której leżały już dwa urządzenia służące do łączności satelitarnej, drugi trzymał w dłoni wykrywacz metali.

Oliwia wyciągnęła swój telefon i oddała barczystemu mężczyźnie, wkładając go do walizki.

William nie wyciągnął nic.

– Telefon – rzucił stanowczo ochroniarz.

– Nie mam – odparł, przedrzeźniając go, William, a ochroniarz fuknął nosem jak goryl z miejskiego zoo i odszedł, wystawiając walizkę w stronę starszego mężczyzny o zmierzłym, władczym wyrazie twarzy, który był akurat w trakcie rozmowy.

– Dlaczego musimy oddawać telefony? – zapytał na głos, nie kryjąc sprzeciwu.

– Teraz już jesteśmy w pracy, admirale Smith – odparł krótko, kierując swoje kroki na tył samolotu. Drugi ochroniarz sprawdzał w tym czasie wykrywaczem metalu ubranie Oliwii.

– Za chwilę przeprowadzę prezentację i nie chciałbym, aby jakiekolwiek słowo wyszło poza ściany tego samolotu, moi drodzy zebrani – oznajmił pasażerom doktor, a ci zaczęli po kolei wkładać swoje komórki do walizki.

Nagle czujnik detektora zaczął hałasować. Ochroniarz, badając Hartona, znalazł jego rewolwer, skryty pod płaszczem.

– Poproszę – polecił grzeczniej niż kolega, wskazując urządzeniem na broń, którą Will wysunął zza paska. – Będę musiał go zarekwirować.

– Jestem na tym pokładzie jedynym pełnoprawnym strażnikiem prawa i poza mną nikogo takiego tutaj nie widzę. Moja broń zostaje ze mną. Chyba że ktoś z państwa ma z tym jakiś problem?

– Prawie – dodała cicho Oliwia, ale usłyszał to tylko Will. – Prawie pełnoprawnym…

– Jestem szefem ochrony i ja zapewniam bezpieczeństwo i porządek na tym pokładzie, panie…

– Panowie, panowie – uspokoił ich szybko Moore, który cofnął się o kilka kroków – to prawda, że kapitan Nowacki zapewnia nam najlepszą ochronę, ale pan detektyw Harton może zatrzymać broń na pokładzie. Swoją drogą to naprawdę rzadki okaz, detektywie – spojrzał na rewolwer – ale jednak w tym doborowym towarzystwie nie obawiałbym się żadnych ataków terrorystycznych ani nagłych komplikacji, w których musiałby pan wyciągać swoją broń. – Uśmiechnął się do detektywa i spojrzał na Nowackiego. – Weź tylko telefony i zanieś do magazynu – polecił mu doktor, a ten zabrał sprzęt i udał się koniec samolotu.

Oliwia ruszyła za doktorem, który poszedł śladami ochroniarza, a Will, podążając za nią, rzucił szybko okiem na starszych od siebie pasażerów, i wtedy usłyszał głośnie trzaśnięcie metalowych drzwi, które odgrodziły doktora wraz z ochroną od reszty podróżujących.

Oliwia zatrzymała się przed drzwiami i odwróciła do Williama, któremu skinęła głową na swoje lewo, jasno pokazując, aby usiadł w tym ostatnim rzędzie, jednak on zatrzymał się przed nią.

– Zastanawiałem się nad tym, czy on w ogóle istnieje – rzucił William, patrząc na zamknięte drzwi.

– Nie rozumiem?

– Moore – wyjaśnił.

– Wciąż nie rozumiem.

– W telewizji i w gazetach bez przerwy trąbią o jego fundacji, ale nikt nie widział od wielu lat jego osoby. Nawet pojedynczego zdjęcia – dziwił się detektyw.

– Gdy jest się najbogatszym człowiekiem na świecie, trzeba dbać o swoją prywatność.

– Czyli to taki tajemniczy dziwak? – zażartował delikatnie.

– Pamiętaj, że pieniądze robią z dziwaka ekscentryka, a doktor Moore może przesadza i jest nad wyraz wyrachowany, ale to dobry człowiek. Naprawdę rzadko daje się ponieść emocjom. To ciepły i przemiły starzec, więc nie mów, że jest dziwakiem…

– Wybacz, moja droga, ale miałem intencje dalekie od obrazy człowieka, którego nigdy nie poznałem, aczkolwiek zawsze interesowały mnie ciekawe osobowości – odparł jej dystyngowanym tonem, unosząc przy tym delikatnie prawą brew, jakby chciał dodać elegancji tej wypowiedzi, która miała załagodzić krępującą sytuację.

– Jakaż to staroświecka nonszalancja rozbrzmiała w tej stonowanej wypowiedzi, panie Harton. Jednak nie mnie powinieneś tak przepraszać, detektywie – odparła z pełną powagą, którą utrzymała, aby po chwili uśmiechnąć się, pokazując Williamowi, że tylko się z nim droczyła. – Żarty żartami, ale wolałabym jednak, detektywie, aby zważał pan na swoje słowa – oznajmiła młoda dziewczyna z czarującym uśmiechem. – Lepiej usiądź i nie bajeruj spojrzeniem Bonda. To jest twoje miejsce – oznajmiła, wskazując mu fotel pod oknem.

Choć mogło go irytować jej zwracanie się do niego raz na ty, a po chwili per pan, bo sam już nie wiedział, jaki właściwie ma do niego stosunek, to uznał, że będzie z nią rozmawiał tak jak w czasach, gdy była poszukiwana. Zarówno wtedy, jak i teraz najważniejszym elementem w ich współpracy miało być zaufanie, a nie etykieta zawodowa. Wychodził z założenia, że tytuły nic a nic go nie obchodzą, jeśli mają przeszkadzać mu w wykonywaniu pracy, ale z racji, że było to ich pierwsze spotkanie, postanowił, że będzie zwracać się do niej raz bardziej, a innym razem mniej oficjalnie.

– Nie bajeruję, panno Brzeska. Gdzie w takim razie ty usiądziesz? Miałem nadzieje, że wyjaśnisz mi całą sprawę – zakłopotał się, siadając w fotelu.

Oliwia odwiązała szal. Ściągnęła czapkę i uwolniła spod niej delikatne loki o ciemnorudym odcieniu, które opadły na jej ramiona. Zdjęła swój płaszcz i usiadła obok Hartona.

Wyciągnęła rękę w górę i zapaliła światło nad swoim fotelem, a Harton dostrzegł jej niewielki tatuaż na prawym nadgarstku.

– Zero Rh+?

Oliwia początkowo była zaskoczona i zmieszana pytaniem, ale zobaczyła, że William spogląda na jej nadgarstek.

– Zrobiłam niedawno, abym nigdy nie zapomniała – odpowiedziała krótko, komentując swój tatuaż – ale wciąż zapominam, że go mam.

Harton pomyślał, że to dziwny sposób na informowanie o grupie krwi, ale przynajmniej przydatny dla ratowników z pogotowia. Wtedy dostrzegł, że Oliwia jakoś dziwnie posmutniała, jakby za czymś bądź za kimś tęskniła, ale po chwili podniosła kąciki niewielkich, choć pełnych ust. Uśmiechnęła się do Williama, ukrywając to uczucie, które on bez problemu potrafił odczytać z jej oczu: smutek.

Ludzie zaczęli głośniej szeptać pomiędzy sobą.

– Stało się coś, detektywie? – zapytała, gdy patrzył na nią, jakby starał się ją przejrzeć i upomniał się:

– Opowiesz mi teraz o tym artefakcie?

Dziewczyna wychyliła się delikatnie w przejście pomiędzy rzędami i spojrzała w przód samolotu, gdzie właśnie automatycznie wysuwał się biały ekran projektora.

– Zaraz się zacznie – odparła, jakby długo tego wyczekiwała.

– Co? Jakaś premiera?

– Czasem potrafisz być zabawny, ale jednak nie chodzi o film. Moore po starcie samolotu pokaże wszystkim prezentacje.

– Powiedz mi jedno, kim są ci wszyscy ludzie?

– Nie znam większości, ale są to najlepsi eksperci z wybranych przez niego dziedzin nauki. Antropolodzy, chirurdzy, historycy…

– Nie znasz? Myślałem, że pracujecie razem.

– Moore jest człowiekiem, który… powiedzmy, że układa dla innych testy na inteligencję i wynajduje w innych testach błędy, a gdy już je znajdzie, rozwiązuje, jak ty mógłbyś rozwiązać sudoku. Tylko jego liczbami są ludzie.

– Nie rozwiązuję sudoku.

– Dlatego powiedziała, że mógłbyś – wtrącił mężczyzna siedzący w ostatnim rzędzie pod drugiej stronie. – Moglibyście delikatnie ciszej? Z góry dziękuję.

Oliwia z niechęcią spojrzała na człowieka próbującego zasnąć i odwróciła się do Hartona, który już wiedział, że dziewczyna nie darzy nieznajomego specjalną sympatią.

– No dobra, niech będzie – przytaknęła cichszym tonem. – Doktor Moore ma od wszystkiego innych, a że stać go na najlepszych pracowników, takimi właśnie się otacza…

– Aby rozwiązywali za niego sudoku – dodał przekornie Will, kończąc jej myśl.

– Aby udzielali odpowiedzi na zadane przez niego pytania. – Pochyliła się do przodu i oparła łokcie na swoich kolanach. – Widzisz, detektywie, tutaj tylko ja jestem po to, aby odnaleźć artefakt. Ciebie proszę o pomoc, bo sama tego nie dokonam.

– To, w takim razie, po co tu oni?

– Jakieś inne zadania czy projekty doktora. Nie martw się o nich. Może i są w większości w podeszłym wieku, ale dadzą sobie radę ze swoimi sprawami.

– Wszyscy tutaj się zebrali o tej godzinie?

– Wszyscy, z całego świata.

Bezdźwięcznie zapytał dziewczynę samym ruchem ust:

– Całego!? – Uśmiechnęła się delikatnie, a wtedy chciał się upewnić: – To tylko ty i ja będziemy razem pracować, tak?

– Tak.

– To dobrze, że chociaż pięćdziesiąt procent naszego zespołu wie, czego szukamy…

– Krótko mówiąc, według naszych badań historycznych, ten artefakt nie powinien w ogóle istnieć.

Spojrzał na nią podejrzliwie, bo nie do końca rozumiał ten krótki wstęp.

– Ukryta kamera? Chcesz dziewczyno, abym naprawdę wysiadł z tego samolotu? Coraz bardziej zaczyna mnie irytować ta cała otoczka…

– Nie! Naprawdę. Proszę posłuchać. – Uspokajała go, choć się nie unosił.

– Jeśli mam coś znaleźć, muszę wiedzieć wszystko. Co? Skąd? Gdzie? Jaki rozmiar? Wszystko. Dlatego zacznij do mnie mówić tak, żebym zrozumiał. Co takiego mam znaleźć, powiesz mi? – niecierpliwił się, zaciekawiony do granic możliwości Harton, a wtedy otwarły się metalowe drzwi i w przejściu między fotelami pasażerów stanął Edward Moore. Lekko uniósł ręce i spokojnym tonem zwrócił się do wszystkich – głośno i wyraźnie – nie zważając na to, że jeden chciał spać.

– Dzień dobry wszystkim raz jeszcze. – Ruszył przed siebie. – Wiem, jak bardzo się państwo niecierpliwią, ale proszę jeszcze wytrzymać. – Uspokajał pasażerów, przechodząc powoli na przód samolotu. – Pomimo pogody, jaka nas dzisiaj zastała, wieża dała nam zgodę na start.

William spojrzał za okno, ale wciąż mógł dostrzec za nim tylko mocno prószący śnieg i odbijające się w nim żółte światło sodowych latarni. Nie miał zamiaru nigdzie lecieć, ale był ciekawy i wiedział też, że może wrócić kolejnym lotem, jeśli faktycznie wystartuje.

Doktor kontynuował:

– Zaraz rozpoczniemy podróż i gdy znajdziemy się w powietrzu, wyjaśnię państwu, w jakiej sprawie się tutaj wszyscy znaleźliśmy.

– Powiedział: wszyscy? – zapytał Harton.

– Widocznie ma dla nich jakieś jedno grupowe zadanie. My na pewno nie będziemy pracować z nimi, ale jednak wykłady doktora zawsze mnie fascynują, dlatego z miłą chęcią go wysłucham.

Doktor wszedł do kabiny pilotów, która znajdowała się za jego plecami. Po chwili w głośnikach odezwał się głos kapitana.

– Witam. Tu mówi kapitan. Proszę zapiąć pasy i przygotować się do startu. W powietrzu stewardessy zaczną roznosić posiłek oraz napoje…

– Dajcie whisky i lećmy, do cholery – dorzucił swoje trzy grosze ten sam facet, który siedział w rzędzie po prawej stronie, obok Oliwii i Williama.

– Przyłączam się do prośby – dodał delikatnie Harton.

– Nie mógłbyś wytrzeźwieć? – bardziej poleciła, niż zapytała Oliwia, która już teraz była pewna, że to jednak nie jego wodę kolońską czuła, a właśnie whisky.

– Klin klinem – zażartował.

– Też boisz się latać? – wtrącił ten sam facet z rzędu obok.

– Ja? – William wychylił się zza Oliwii, by mu odpowiedzieć. – Nie, nie boję się, ale nie przepadam za startami. Tym bardziej w taką pogodę. Jeden łyk by mi nie zaszkodził, a można powiedzieć, że by mnie nawet uspokoił.

Oliwia nie wierzyła w to, co słyszy, ale czuła w głębi serca, że sama chciałaby się w jakiś sposób uspokoić.

– To prawda – odpowiedział mężczyzna i poprawił się w swoim fotelu. – Ja tego nienawidzę, dopiero jedna szklanka dobrej whisky zdziała cuda, najwidoczniej mam mocniejszą głowę – dodał.

Dziewczyna patrzyła kątem oka pomiędzy rozmawiającymi mężczyznami i przewróciła oczyma.

– Zgodziłeś się lecieć, mimo że boisz się latać? – zapytał William, nie chcąc wdawać się w dyskusję na temat swojej odporności na alkohol.

– Jestem prawdopodobnie jedynym, który zna wszystkie języki i starożytne dialekty – podkreślił tamten zarozumiale – więc nie dziwię się, że doktor chce, abym z nim poleciał. Napisałem pracę na temat rongo-rongo, a także w znacznym stopniu pomogłem przy odczycie sumeryjskich tablic z pismem klinowym. To był powód, dla którego mnie tutaj zwerbował, a poza tym dobrze płacą, więc ten lot z bólem serca przeżyję nawet bez alkoholu.

– To wiele wyjaśnia – rzucił Will, po czym rozsiadł się wygodniej. Spojrzał jeszcze na Oliwię i cicho zapytał: – Rongo co?

– Tablice z pismem piktograficznym – rzuciła Oliwia. – Dzięki twojemu kompanowi poznaliśmy nigdy dotąd nieodczytaną treść pisma – oznajmiła kąśliwym tonem.

Brunet usłyszał, że wspomniano o jego dokonaniach, i wtrącił się, zanim zmieniła temat.

– Właśnie, bo Oliwia nas sobie nie przestawiła. Ale na szczęście brak manier to jedna z niewielu jej wad – stwierdził mężczyzna z wyzywająco pociągającym, ale i buntowniczym uśmieszkiem, poprawiając jednocześnie mankiet swojej granatowej koszuli.

– Wypraszam sobie takie uwagi, Colt!

Mężczyzna podniósł się i wyciągnął daleko rękę, aby podać ją Williamowi.

– Nazywam się Thomas Colt. Niech pan zapamięta moje nazwisko, detektywie. Po publikacji będzie o mnie głośno.

– Harton. William Harton – przedstawił się i uścisnął dłoń mężczyźnie.

Płytki zarozumialec, pomyślał i opadł na fotel. Skłonił delikatnie głowę w stronę Oliwii i szepnął:

– Mogłaś mnie uprzedzić, że to taki nadęty narcyz. Reszta też taka irytująca?

– On jest w tym najlepszy.

– Czyli to ta zdolność, przez którą ściągnął go tutaj Moore?

Oliwia uśmiechnęła się do Williama, a w tym momencie Edward Moore wyszedł z kabiny pilotów i w ciszy, spokojnym krokiem przeszedł pomiędzy fotelami na tył, gdzie zatrzasnął metalowe drzwi.

* * *

Po godzinie lotu niebo nad Atlantykiem stało się bezchmurne. Śnieg przestał padać, ale temperatura wciąż była niska. Spokojna woda oceanu odbijała od siebie promienie wschodzącego słońca.

Na pokładzie samolotu grupa nieznających się ludzi zmierzała w kierunku Barcelony.

Część z nich spała, inni dywagowali spokojnie na tematy, które trapiły ich kręgi, czym zarażali swoich współpasażerów. Niektórzy pochłonięci byli własną pracą, którą mogli kontynuować bez oprzyrządowania, a od której zostali oderwani, aby znaleźć się teraz na tym pokładzie.

Oliwia przerwała czytanie książki i spojrzała na wskazówki zegarka, wybijającego dziewiątą.

Z tylnej części samolotu, niedostępnej dla reszty pasażerów, wyszedł Edward Moore. Wszyscy zniecierpliwieni spojrzeli na niego.

Oliwia podniosła głowę znad książki, gdy Edward minął jej fotel, kierując się na przód samolotu. Spojrzała na Williama, który zasnął po szklance whisky otrzymanej zaraz po starcie i teraz ślinił swoje własne ramię.

Szturchnęła go dyskretnie łokciem, a ten obudził się gwałtownie, wyrwany z błogiego snu. Zachłysnął się powietrzem i wytarł rękawem usta.

– No co? Słucham? Lądujemy?

Oliwia, patrząc teraz na niego, nie mogła uwierzyć, że Harton wydaje się być kompletnie trzeźwy, i skinęła tylko głową w stronę doktora, aby zwrócić uwagę Williama.

Starzec stojący na przodzie spostrzegł, że teraz już wszyscy spoglądają w jego stronę. Wyciągnął z kieszeni swojego garnituru niewielki pilot i nacisnął przycisk. Światła w samolocie zaczęły powoli przygasać. William podniósł się na fotelu i poprawił pozycję, gdy żaluzje wszystkich okien zaczęły się powoli i automatycznie zasuwać. Z sufitu kadłuba wysunął się projektor. Sylwetka doktora, oświetlana lampą, rzuciła cień na ekran.

– Mam nadzieję, że to nie będzie teatrzyk cieni – szepnął William, który trzymał się ręką za głowę; kac zaczynał go męczyć.

– Proszę się skupić, detektywie, jeśli już pan wytrzeźwiał. To ważne.

William był zaskoczony tą nagłą zmianą relacji, gładkim przejściem z koleżeństwa do pełnego profesjonalizmu, gdy już mu się zaczęła udzielać jej młodzieńcza werwa. Jednak wymierzoną bez skrupułów i stanowczym tonem uwagą prawie zabiła w nim nie tyle tę młodzieńczą werwę, ale także całe jego dzieciństwo, więc opanował się, spoważniał i zaczął słuchać w skupieniu.

Doktor zaczął mówić.

– Jak państwo wiedzą, nazywam się Edward Moore. Nie będę mówił o tym, kim jestem, ale zacznę od tego, czym się zajmuję. Tak więc, od wielu lat studiowałem historię naszego gatunku. Jego powstanie, etapy ewolucji, aż do dnia dzisiejszego. Chciałem odpowiedzieć na pytanie, skąd pochodzimy i dlaczego tutaj jesteśmy. Jaki jest sens naszego życia? – Wstęp rozpoczynający wykład zabrzmiał poważnie. Moore nacisnął przycisk, a na ekranie pojawił się obraz wysokiego, szklanego budynku. – W latach sześćdziesiątych wraz z moim przyjacielem założyliśmy fundację i jej filar, który jak państwo wiedzą, nazwaliśmy GEMMA.

– Słyszałem o fundacji, ale nie o czymś, co nazywa się GEMMA.

– Grupa Eurydycyjnie Myślącej Mniejszości Alfa. – Oliwia zadeklamowała skrót, a William zagubił się jeszcze bardziej.

– Mniejszość Alfa? Eurydycyjnie?

– To coś jak elitarna jednostka naukowców. Teraz proszę cię, słuchaj, co takiego ma do powiedzenia doktor. To naprawdę ważne – poleciła ponownie Hartonowi i sama skupiła swoją uwagę na Edwardzie.

– Wierzyliśmy w nasze racje i osobiste przekonania – kontynuował Edward. – Staraliśmy się dowiedzieć wszystkiego na temat naszego gatunku. Badanie samych skamielin nie dawało nam konkretnych i satysfakcjonujących odpowiedzi, więc zaczęliśmy studiować inne dziedziny, takie jak dokumenty naszej historii czy nawet, w końcu, religie świata. To wszystko zaczynało się zazębiać. Z czasem fundacja zaczęła się rozrastać i można już powiedzieć, że zdobyliśmy nieograniczone fundusze. Kontynuowaliśmy badania, lecz im dłużej drążyliśmy te tematy, tym więcej pojawiało się nowych pytań – swoje słowa podkreślił gestem ręki z wyciągniętym palcem i nacisnął przycisk po raz kolejny. Na ekranie pojawiło się czarno-białe zdjęcie, a na nim widniał ogromny monolit z kamienia. Idealny graniastosłup, po prostu leżący na pustkowiu. Na zdjęciu stał człowiek, który przy potężnym obelisku wydawał się być wielkości karalucha.

– Co pan widzi, panie Harton? – zapytał doktor detektywa, który przekładał swój rewolwer do wewnętrznej kieszeni płaszcza.

– Ja? – zapytał, zaskoczony jak lis, nagle oświetlony reflektorami przez łowców. – Widzę wielki kamień na pustkowiach – podjął. – Głaz ma długość około dwudziestu metrów, czyli jest niewiele krótszy od przeciętnego wagonu pociągu, zakładając, że mężczyzna jest rasy kaukaskiej i średniego wzrostu, czyli około metra siedemdziesięciu centymetrów. Kamień leży w pewnym wyschniętym korycie rzecznym, więc musiał służyć jako tama, dopóki rzeka nie wyschła. Nie wiem, z jakiego materiału został wykłuty, ale stawiam, że to zwykła skała, więc ważyłby około tysiąca ton.

– Doskonale! – ucieszył się doktor, wtrącając się w odpowiedź detektywa. – Pana zdolność do wyciągania wniosków ze szczegółów jest naprawdę imponująca. Teraz się nie dziwię, że pańska reputacja pana prześciga – wychwalał doktor. – Otóż drodzy państwo, ten głaz waży nieco ponad tysiąc ton. Nazywają go Kamieniem Południa i znajduje się w miejscowości Baalbek w północno-wschodnim Libanie. Panie Steinermann? – zwrócił się do starszego mężczyzny w okularach, który siedział w pierwszym rzędzie samolotu.

– Tak, słucham? – zapytał niepewnie ze sztywnym, twardym akcentem.

– Jest pan inżynierem budowlanym. Proszę mi odpowiedzieć, jakiej siły albo inaczej, jakich maszyn musiałby pan użyć, aby przenieść taki głaz?

Steinermann podniósł się delikatnie i poprawił okulary. Mógł nie wstawać, chciał nawet ponownie usiąść, ale w końcu oparł się o siedzenie naprzeciw, które było puste. Sam nie wiedział, jaką pozycję ma przyjąć. Był lekko nerwowy i William zaczął się zastanawiać, czy Steinermann się czegoś nie obawia, gdy mężczyzna zaczął mówić, lekko się jąkając:

– Aby w ogóle można było myśleć o podniesieniu, to musiałbym najpierw wiedzieć, jak go zamocować, a to dodatkowy ciężar. Dodatkowo, po obliczeniu ciężaru, musiałbym użyć specjalnych dźwigów…

– Ale gdyby użył pan typowych – wtrącił mu doktor – zwykłych żurawi wykorzystywanych w budownictwie? – dociekał doktor Moore.

– O, Panie! Eine… to znaczy się, jeden żuraw udźwignie maksymalnie osiemdziesiąt ton, a ten głaz waży około tysiąca. Tysiąca! – oznajmił i wykonał gest, jakby miał rwać włosy z głowy.

Doktor Moore chrząknął przytakująco.

– Tak, czyli szybko przeliczając, musiałby pan użyć dwunastu i pół żurawia? – zapytał.