Prawda czy wyzwanie - Natasha Preston - ebook

Prawda czy wyzwanie ebook

Natasha Preston

4,2
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 361

Data ważności licencji: 1/19/2029

Oceny
4,2 (224 oceny)
111
67
29
15
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
klaudiaciacho

Dobrze spędzony czas

Bardzo wciągająca i trzymająca w napięciu lektura! Pozytywnie mnie zaskoczyła. Podobał mi się klimat i ciągle towarzyszyło mi takie dziwne uczucie w środku, bo bałam się co czeka postacie. Rozczarowała mnie tylko końcówka, bo nie do końca uwierzyłam w przemianę bohaterki.
60
loki_

Nie oderwiesz się od lektury

Książka tak wciągająca, że nie poszłam spać, póki jej nie skończyłam nad ranem. Dosłownie trzymała w napięciu i wywoływała wiele emocji. A to już coś znaczy :) Wyciągnęła mnie z zastoju czytelniczego, z czego jestem bardzo zadowolona.
51
Monika88ns

Z braku laku…

Serio ludzie ! Ta książka nie jest dobra ! Ok może dla nastolatków to będzie ciekawe . Ale infantylność bohaterów , brak logiki w ich działaniach . Przeklikalam niektóre strony - bo poprostu nie mogłam tego przebrnąć . Końcówka - miała mnie zaskoczyć ( tak się nastawiłam po przeczytaniu opinii) - niestety nic mnie nie zaskoczyło , dramat ! Strata czasu . To chyba moja 1 tak zła opinia o książce tutaj.
30
Karapuz

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka. Jedna z najlepszych książek , które czytałem . Ten kryminał miał bardzo dużo nie oczekiwanych zwrotów akcji.
30
kateallie29

Nie oderwiesz się od lektury

trzymajaca w napięciu do samego końca. !
20

Popularność




Rozdział 1

1

Ponie­dzia­łek 22 maja

Wyzwa­nia przy­go­to­wy­wane dla uczniów naj­star­szych klas to nasz rytuał przej­ścia. Cza­sami są po pro­stu zabawne, a cza­sem… zabój­czo śmieszne.

To ostat­nia nie­po­ważna rzecz, jaką robisz w szkole śred­niej, zanim zaczniesz wypra­wiać praw­dziwe głu­poty na stu­diach.

Jeśli jed­nak cho­dzisz do mojej szkoły, twoje plany na stu­dia mogą się oka­zać marze­niami ścię­tej głowy.

Kiedy byłam w dru­giej kla­sie, nie mogłam się docze­kać, aż sama zacznę brać udział w wyzwa­niach, ale dwa lata temu zada­nia stały się bar­dziej wymyślne. Dowo­dze­nie prze­jęli bra­cia Wil­de­ro­wie, któ­rych nazwi­sko ide­al­nie pasuje do ich cha­rak­teru. Jest ich pię­ciu, rodzili się rok po roku, i gdyby nie pie­nią­dze rodzi­ców, wszy­scy wcze­śniej czy póź­niej skoń­czy­liby w wię­zie­niu. Naj­starsi wymy­ślili spo­sób na to, żeby pod­nieść poprzeczkę w wyzwa­niach.

Eve­rett.

Emmett.

Rhett–ehhh.

Gar­rett.

Tru­ett.

Jak widać, ich rodzice bar­dzo chcieli mieć dzieci o podob­nych imio­nach. Nic dziw­nego, że od początku były z nimi pro­blemy.

Pamię­tam, jak jakiś dzie­ciak wyśmiał Eve­retta z powodu imion braci. Zda­rzyło się to tylko raz. Podobno potem musiał prze­pro­wa­dzić się do innego kraju.

Wszy­scy bra­cia lubią domi­no­wać. Wymy­ślają dla kogoś zada­nie, choć tak naprawdę jest to wyzwa­nie. Jeżeli ta osoba okaże się dość odważna – albo wystar­cza­jąco głu­pia – żeby im odmó­wić, musi się liczyć z kon­se­kwen­cjami.

Aresz­to­wa­nia, wyda­le­nia, zakaz poja­wie­nia się na roz­da­niu świa­dectw, a nawet skre­śle­nie z listy stu­den­tów w col­lege’u – to wszystko może spo­tkać tych, któ­rzy przyjmą wyzwa­nie… albo go nie przyjmą. Odmowa także ma swoją cenę.

Patrzę na Rhetta, jak się śmieje i sztur­cha jed­nego ze swo­ich kum­pli przed sto­łówką. Wpy­cha się do kolejki, bo nie chce cze­kać tak jak reszta z nas.

Lucia, moja przy­ja­ciółka, owija sobie kosmyk błysz­czą­cych czar­nych wło­sów wokół palca.

– Zigno­ruj go – mówi, odsu­wa­jąc od sie­bie tackę z czymś, co jak sądzę, miało być bur­rito.

Przy­tula się do swo­jego chło­paka Jes­sego. Jak dotąd udało jej się unik­nąć wzroku nauczy­cieli, któ­rzy pil­nują, czy nikt nie ma przy sobie palm­topa.

Jesse z nie­chę­cią patrzy na Rhetta; wciąż ma do niego żal, że na początku roku szkol­nego to jego wybrano na głów­nego roz­gry­wa­ją­cego w szkol­nej dru­ży­nie. Jesse i Atlas są od niego lepsi. Ale rodzina Rhetta ma wię­cej pie­nię­dzy.

– Nie­długo zaczną się wyzwa­nia – mówię i kręcę głową. – Rhett już pew­nie coś szy­kuje.

Do końca szkoły zostały już tylko trzy tygo­dnie, więc wkrótce poznamy nasze pierw­sze wyzwa­nia. Oczy­wi­ście jestem jak naj­bar­dziej za tym, żeby zro­bić jakie­goś psi­kusa dyrek­to­rowi Ful­le­rowi, ale nie chcę się mie­szać w gierki Rhetta.

Atlas nachyla się do mnie i całuje mnie w poli­czek.

– Nic cię nie powstrzyma przed pój­ściem na Uni­wer­sy­tet Kali­for­nij­ski, moja mądralo.

W zeszłym roku Billy Hal­sten został skre­ślony z listy osób przy­ję­tych na Uni­wer­sy­tet Sta­nowy w Ohio, bo nie dość, że pod­pa­lił kosz na śmieci, to jesz­cze ogień szybko się roz­prze­strze­nił i stra­wił cały sklep 7-Ele­ven. Takie zada­nie wymy­ślił dla niego drugi pod wzglę­dem star­szeń­stwa z braci Wil­der. Oczy­wi­ście nie cho­dziło o to, żeby spło­nął budy­nek – Billy miał tylko odwró­cić uwagę stra­ża­ków i umoż­li­wić komuś innemu wykrad­nię­cie mane­kina do nauki resu­scy­ta­cji.

To zda­rze­nie spra­wiło, że nie mia­łam ochoty cho­dzić do szkoły przez ostat­nie tygo­dnie dzie­lące nas od waka­cji. I tym razem pew­nie nie ma szans, żeby Rhett posłu­chał ostrze­żeń Ful­lera.

My zamie­rzamy grać bez­piecz­nie. Żad­nych głu­pot.

Nie­stety bra­cia Wil­der – a zwłasz­cza Rhett, który jest chyba naj­gor­szy – robią same głu­poty.

A ja już wiem, że Atlas i Jesse nie cofną się przed wyzwa­niem.

– Oczy­wi­ście, bo nie zamie­rzam brać w tym udziału – odpo­wia­dam. – Zosta­jemy przy jaj­kach, bro­ka­cie i balo­nach. To wystar­czy.

Atlas robi nadą­saną minę, a ja czuję, że moja wola zaczyna słab­nąć. Jest nie­wy­obra­żal­nie przy­stojny – ma ciemną cerę, pełne usta i posturę fut­bo­li­sty. Od trzech lat jest tylko mój.

– Obie­cuję ci, że nasze kawały będą nudne, ale nie możemy zupeł­nie nic nie zro­bić.

Nasze kawały rze­czy­wi­ście są nudne. Raczej. Ale Ful­ler się wściek­nie, więc i tak będzie wesoło. Nie pozbę­dzie się bro­katu ze swo­jego gabi­netu jesz­cze długo po naszym odej­ściu ze szkoły.

– Ma rację – odzywa się Luce, po czym nagle zaczyna pisz­czeć i łapie mnie mocno za ramię. To Jesse gry­zie ją w szyję. Odpy­cha jego głowę. – Nie zre­zy­gnu­jemy tylko dla­tego, że wcze­śniej nie­któ­rzy oka­zali się kom­plet­nymi idio­tami.

– Czyli zamier­za­cie posłu­chać Rhetta? – pytam i patrzę na nich z nie­do­wie­rza­niem, jakby ich ciała prze­jęli kosmici.

Jesse pry­cha i prze­suwa dłoń po swo­ich jasnych wło­sach. Znów spo­gląda na Rhetta. Podej­rze­wam, że nie­na­wi­dzi go tak samo jak ja.

– Nie pozwo­limy, żeby nam zaszko­dził. Zresztą jego rodzina nie ma aż takiej wła­dzy, jak mu się wydaje. Jeżeli nie chcemy cze­goś zro­bić, to po pro­stu tego nie zro­bimy.

Nie­spo­dzie­wany hałas przy­kuwa moją uwagę. Rhett sztur­cha Ruthie w bio­dro, a ona zaczyna chi­cho­tać. Sia­dają przy sto­liku obok nas, a Rhett patrzy ponad nią i uśmie­cha się do mnie zło­wiesz­czo. Jego oczy mają naj­ciem­niej­szy odcień gra­natu, jaki kie­dy­kol­wiek widzia­łam. Na tle jasnej skóry i wło­sów w kolo­rze pia­sku wydają się pra­wie czarne. Od razu widać, że jest bogaty. Ma ide­al­nie uło­żone włosy i dro­gie ciu­chy. Na kciuku nosi pier­ścień, jakby nale­żał do jakiejś taj­nej orga­ni­za­cji.

Wszy­scy bra­cia noszą takie same pier­ście­nie – nikt nie wie, dla­czego, ale trzeba przy­znać, że wygląda to idio­tycz­nie.

Stra­ci­łam już rachubę, ile razy Rhett pró­bo­wał skłó­cić mnie z Atla­sem, mimo że ma Ruthie, która spija każde słowo pły­nące z jego z ust.

Jest typo­wym znu­dzo­nym dzie­cia­kiem, który ni­gdy nie poniósł kon­se­kwen­cji swo­ich dzia­łań. To dla­tego on i jego bra­cia zaczęli wieść prym w wymy­śla­niu wyzwań.

Kie­dyś był moim przy­ja­cie­lem.

Znów się uśmie­cha, a ja się odwra­cam.

Nie­na­wi­dzę, nie­na­wi­dzę, nie­na­wi­dzę.

Atlas jed­nak wciąż patrzy w jego stronę.

– Zapo­mnij o nim – radzę. – Nie jest tego wart.

– Bar­dzo bym chciał, żeby ktoś posta­wił go do pionu – mru­czy pod nosem Jesse, świ­dru­jąc wzro­kiem Rhetta, jakby chciał się prze­do­stać do jego głowy.

Atlas wybu­cha krót­kim śmie­chem.

– Na przy­kład w jaki spo­sób?

– Wła­śnie, jaki? – pytam szcze­rze zacie­ka­wiona.

– Nie wiem – odpo­wiada Jesse. – Ale wydaje mi się, że mogli­by­śmy coś wymy­ślić.

– Chcesz zadrzeć z Wil­de­rem? – Luce patrzy na niego, jakby postra­dał rozum.

Jest bar­dzo miła i zawsze prze­strzega zasad. Nie wzię­łaby nawet napoju gazo­wa­nego na wycieczkę kla­sową, gdyby to było zabro­nione.

Prze­wra­cam oczami. Nie dla­tego, że uwa­żam to za zły pomysł – ktoś musi wresz­cie się posta­wić całej tej rodzince – ale dla­tego, że byłaby to dla nas nie­po­trzebna strata ener­gii, skoro za kilka mie­sięcy i tak pój­dziemy na stu­dia.

Nie­długo już nas tu nie będzie. Rhett wybiera się do col­lege’u sta­no­wego, ponie­waż nie wolno mu wyje­chać zbyt daleko. Jego rodzice mają świra na punk­cie kon­troli – wszy­scy bra­cia poszli do tego samego col­lege’u i wszy­scy dostaną apar­ta­menty nie­da­leko domu rodzi­ców, żeby mogli współ­pro­wa­dzić rodzinny biz­nes.

Nic dziw­nego, że się tak zacho­wują. Ich życie zostało już dawno zapla­no­wane, a oni nie mogą o niczym sami decy­do­wać. Są kom­plet­nie stłam­szeni.

Mimo to na­dal uwa­żam, że to dupki.

– Na pewno jest jakiś spo­sób, żeby obró­cić te głu­pie wyzwa­nia prze­ciwko niemu – stwier­dza Jesse.

– Wcho­dzę w to – mówię. – Mogli­by­śmy nama­lo­wać małe różowe kró­liczki na jego dro­gim aucie.

– Czemu kró­liczki? – pyta Jesse, chi­cho­cząc.

– A czemu nie?

– Racja. Na pewno by się wściekł.

Uśmie­cham się.

– I o to cho­dzi.

Atlas zerka na mnie kątem oka i stuka pal­cami o blat sto­lika. Wie, że w pod­sta­wówce i gim­na­zjum Rhett i ja byli­śmy ze sobą bli­sko (wszy­scy to wie­dzą), ale ni­gdy tak naprawdę z nim o tym nie roz­ma­wia­łam.

Wydaje mi się, że chce coś powie­dzieć, ale gło­śny śmiech, który nagle się roz­lega, odwraca naszą uwagę. Do sto­łówki wcho­dzi czte­rech chło­pa­ków z dru­żyny fut­bo­lo­wej. Wszy­scy mają na sobie stroje che­er­le­ade­rek, w dło­niach trzy­mają pom­pony, a ich policzki zdo­bią nama­lo­wane kolo­rowe paski.

Ludzie zgro­ma­dzeni w sto­łówce wiwa­tują i klasz­czą.

– Czemu cie­bie tam z nimi nie ma? – pytam Atlasa i trą­cam go w ramię.

Luce śmieje się.

– No wła­śnie! Zapła­ci­ła­bym, żeby to zoba­czyć.

Chłopcy nie mają nawet czasu, by odpo­wie­dzieć, ponie­waż hono­rowe che­er­le­aderki zaczy­nają skan­do­wać wier­szyk i ska­kać w jego rytm. Max poka­zuje rękami litery słów „szkoła to gówno”. Z uszu Ful­lera chyba naprawdę wydo­bywa się dym.

– Dobrzy są – mówię. Klasz­czę i rzu­cam w nich pomiętą ser­wetką.

Max i Char­lie pod­ska­kują i pró­bują zro­bić szpa­gat w powie­trzu. Oczy­wi­ście robią to bar­dzo nie­udol­nie i śmieją się razem z całą resztą.

I wła­śnie takie kawały powin­ni­śmy robić, a nie pod­pa­lać budynki.

Ful­ler rusza w stronę czte­rech chłop­ców, a wtedy oni kła­niają się, chwy­ta­jąc spód­nice za rąbki i lekko pod­cią­ga­jąc je do góry. Dyrek­tor uśmie­cha się do nich, ale widać, że jest roz­złosz­czony.

– Koniec zabawy – ogła­sza. – Za pięć minut lek­cja, więc lepiej się pospiesz­cie.

Luce i ja czu­jemy, że to nasza szansa, więc szybko wsta­jemy z krze­seł i zosta­wiamy chłop­ców, któ­rzy są pochło­nięci roz­mową z kum­plami z dru­żyny.

Idziemy do gabi­netu Ful­lera. Wszyst­kie potrzebne rze­czy mam w ple­caku. Po spraw­dze­niu sto­łówki dyrek­tor zawsze idzie na boisko i tam spę­dza ostat­nie minuty prze­rwy obia­do­wej. Podej­rze­wam, że po pracy lubi prze­sia­dy­wać na weran­dzie i obser­wo­wać sąsia­dów.

Prze­my­kamy obok sekre­ta­rek, które idą do pokoju nauczy­ciel­skiego po mro­żoną kawę.

Luce chi­cho­cze, a ja oglą­dam się przez ramię i kładę dłoń na klamce w drzwiach gabi­netu Ful­lera.

– Chodź – mówię, popy­cha­jąc drzwi, po czym wśli­zguję się do środka.

Luce zamyka za nami drzwi i roz­pina zamek w moim ple­caku z taką siłą, że aż szar­pie mnie do tyłu.

– Musimy się pospie­szyć, jestem cała spo­cona – mówi. – Zawsze w takich chwi­lach robi mi się nie­do­brze.

– Możesz mnie tak nie szar­pać? – pytam i wykrę­cam się w bok, żeby zsu­nąć ple­cak z ramie­nia. – Nie stre­suj się, te kawały to tra­dy­cja.

Na szczę­ście ple­cak nie spada na pod­łogę. Luce trzyma go w jed­nej ręce, a drugą sięga po balony z wodą i bro­ka­tem. Zmie­ści­łam tylko trzy, ponie­waż wypeł­ni­ły­śmy je naj­bar­dziej, jak się dało. Guma jest roz­cią­gnięta do gra­nic moż­li­wo­ści, przez co balony stały się nie­malże prze­zro­czy­ste.

Ostroż­nie wyj­muję pierw­szy z nich i wzdry­gam się, kiedy zawar­tość wewnątrz niego się prze­lewa. Zaraz może mnie dopaść karma.

– Gdzie je poło­żymy? – pyta Luce, zgrzy­ta­jąc zębami uzbro­jo­nymi w apa­rat.

– Chyba naj­le­piej na krze­śle, nie?

– Myślisz, że na tym usią­dzie?

– Nie musi. Wystar­czy, że odsu­nie krze­sło, a wtedy balon spad­nie i wszystko się roz­leje na jego ele­gancki dywa­nik pod biur­kiem – mówię, doty­ka­jąc stopą krze­sła.

Luce śmieje się.

– No dobra, gdzie jesz­cze?

– W tam­tej gablotce. Poło­żymy go na kra­wę­dzi półki i deli­kat­nie zamkniemy szklane drzwiczki.

– Zauważy.

– Nie­ważne. Weź ten, jest ciem­niej­szy, więc nie będzie widać bro­katu.

Kładę balon na sie­dze­niu obro­to­wego krze­sła, które następ­nie ostroż­nie wsu­wam pod biurko. Luce kła­dzie swój na półce, drugą ręką przy­trzy­mu­jąc balon, w razie gdyby musiała go zła­pać, i zamyka drzwiczki. Nie ostrze­gam jej, że balon wybuch­nie, jeśli spad­nie jej na rękę, bo byłoby to prze­za­bawne, jeśli mam być szczera.

Ostatni balon kładę ostroż­nie na żarówce w wyso­kiej lam­pie sto­ją­cej przy stole. Jeżeli Ful­ler będzie sie­dział na krze­śle, kiedy balon wybuch­nie, cała woda i bro­kat spadną pro­sto na niego. Balon leży teraz na żarówce scho­wany za klo­szem.

Nie chcę mieć nikogo na sumie­niu, więc wyj­muję wtyczkę z kon­taktu w ścia­nie. Lepiej, żeby dyrek­tor nie włą­czył lampy z balo­nem w środku.

– To tro­chę nie­bez­pieczne, Mar­ley – stwier­dza Luce.

Poka­zuję wtyczkę, którą trzy­mam w ręce, a potem upusz­czam ją na pod­łogę.

– Wszystko pod kon­trolą.

Luce kiwa głową.

– No dobrze, bo to byłoby pra­wie tak głu­pie jak żarty Rhetta.

Wymow­nie wska­zuję na nią pal­cem, a potem się­gam po ple­cak.

– To nie było miłe. Chodźmy, zaraz skoń­czy się prze­rwa.

Luce otwiera drzwi i wymy­kamy się z gabi­netu, zosta­wia­jąc za sobą trzy bro­ka­towe bomby i gwa­ran­cję zepsu­tego humoru Ful­lera.

– Myślisz, że go to roz­bawi? – pyta, gdy zamy­kam drzwi.

– Nie ma szans.

Oglą­dam się przez ramię i widzę panią Bell i panią Romero, które wra­cają do swo­ich biu­rek z dużymi kub­kami w rękach.

Roz­dzie­lamy się na kory­ta­rzu. Ja mam teraz mate­ma­tykę, któ­rej na ogół nie­na­wi­dzę, ale ponie­waż nie­długo koń­czy się rok szkolny, bawimy się w escape room.

Miesz­kańcy naszego mia­sta uwiel­biają upa­mięt­nia­nie róż­nych rze­czy, a szkoła orga­ni­zuje mnó­stwo atrak­cji dla przy­szłych absol­wen­tów, dla­tego nie koń­czymy roku szkol­nego tak szybko, jak inne licea w naszym sta­nie. Mogła­bym już sie­dzieć w domu i cie­szyć się waka­cjami. To nie fair.

Nagle zauwa­żam Rhetta opar­tego o ścianę, który blo­kuje drzwi do mojej sali. Jak gdyby to on decy­do­wał, dokąd mam iść.

– Prze­suń się – mówię.

Unosi jedną brew, a na jego twa­rzy poja­wia się zaro­zu­miały uśmie­szek.

– Bo co?

Pró­buję się prze­pchnąć obok, ale Rhett robi unik i na­dal blo­kuje drzwi.

– Rhett, spa­daj.

– Twoi rodzice nie byliby zado­wo­leni, gdyby usły­szeli, jak nie­ład­nie się odzy­wasz.

– A twoi nie byliby zado­wo­leni, gdyby się dowie­dzieli, jakim jesteś dup­kiem.

Odwza­jem­niam mu się takim samym pogar­dli­wym uśmiesz­kiem. To on zakoń­czył naszą przy­jaźń, więc nie wiem, dla­czego teraz mnie zacze­pia. Po co? Mam dość tych jego głu­pich gie­rek.

– Wszystko dobrze? – pyta Ful­ler, który cho­dzi po kory­ta­rzach niczym jakiś ochro­niarz. Zwa­żyw­szy na jego zami­ło­wa­nie do porządku, chyba będzie bar­dzo nie­za­do­wo­lony przez naj­bliż­sze trzy tygo­dnie.

– Tak – odpo­wiada Rhett i cofa się o krok. – Roz­ma­wiam tylko ze starą przy­ja­ciółką.

Pry­cham i mam ochotę zaprze­czyć, ale jed­no­cze­śnie chcę, żeby Ful­ler poszedł do swo­jego gabi­netu, a Rhett znik­nął.

Ful­ler kiwa głową i idzie dalej. Mocno zaci­skam usta, żeby nie wybuch­nąć śmie­chem, kiedy widzę, jak zmie­rza do sie­bie.

– Co zro­bi­łaś? – pyta Rhett, podą­ża­jąc za moim spoj­rze­niem.

– Ciii.

Nic stąd nie widzę, bo gabi­net Ful­lera jest za daleko, ale jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, na pewno to usły­szę.

– Ej, jaki kawał mu zro­bi­łaś? – dopy­tuje chło­pak. Pró­buje spra­wiać wra­że­nie znu­dzo­nego, ale wiem, że musi mu bar­dzo zale­żeć na tej wie­dzy, w prze­ciw­nym razie już dawno by sobie poszedł.

– Bomby z wodą i bro­ka­tem.

Rhett prze­wraca oczami.

– Ile ty masz lat, sie­dem?

Nie mam czasu na wymy­śle­nie cel­nej ripo­sty, bo roz­lega się wrzask Ful­lera. Jego dono­śny głos nie­sie się po całym kory­ta­rzu.

– Ile ich pod­ło­ży­łaś? – pyta Rhett, pró­bu­jąc ukryć uśmiech.

– Jesz­cze dwie. Szkoda, że nie wiem, którą z nich zna­lazł.

– Idź sprawdź.

– Nie jestem głu­pia. Od razu się domy­śli, że to ja.

Kolejny wrzask. Rhett i ja pod­ska­ku­jemy na widok Ful­lera wycho­dzą­cego z gabi­netu. Choć widzę go tylko przez sekundę, dostrze­gam, że jest mokry i błysz­czący. Ha.

Rhett pociera usta. Zawsze udaje, że coś go swę­dzi, kiedy nie chce poka­zać, że jest roz­ba­wiony. To jego typowy gest. Prze­cież dobrze go znam.

Otwie­ram drzwi do sali, ale zanim wejdę do środka, Rhett mówi:

– Nie­długo u cie­bie i u two­ich przy­ja­ciół zrobi się cie­ka­wie.

– E, tam – mam­ro­czę, żeby nie dać mu satys­fak­cji. Nie chcę, żeby wie­dział, jak zde­ner­wo­wały mnie jego słowa. Wciąż jestem pod­eks­cy­to­wana tym, że Ful­ler wpadł w naszą pułapkę z wod­nymi balo­nami i nie mam ochoty zasta­na­wiać się nad tym, co knuje mój wróg.

Niech sobie robi, co chce.

Co naj­gor­szego może się stać?

Rozdział 2

2

Po lek­cjach wycho­dzę ze szkoły razem z Luce. Na furtce pro­wa­dzą­cej do szkol­nego warzyw­nika nie­da­leko budynku nauk ści­słych dostrze­gamy prze­wie­szony dywa­nik Ful­lera.

Obie śmie­jemy się na widok mokrej plamy i bro­katu, który spra­wia, że dywa­nik wygląda, jakby go przy­nie­siono pro­sto z domu Cul­le­nów ze Zmierz­chu.

– Prze­brał się w inną koszulę – zauważa Luce.

– Tak. Misja zakoń­czyła się suk­ce­sem.

– Szkoda, że nie zain­sta­lo­wa­ły­śmy tam kamerki.

– Następ­nym razem – odpo­wia­dam.

Idziemy wzdłuż rzeki. Bujne drzewa nad naszymi gło­wami wydają się wyso­kie na całe kilo­me­try, przez co cała ścieżka jest ukryta w cie­niu.

– Jak myślisz, jakie wymy­ślą dla mnie wyzwa­nie? – pyta Luce.

– Kto wie – odpo­wia­dam i wra­cam myślami do tego, co powie­dział mi Rhett przed salą mate­ma­tyczną.

Nie­długo u mnie i u moich przy­ja­ciół zrobi się cie­ka­wie. Nie chcę mar­twić Luce, bo na pewno się zestre­suje, że Rhett wykom­bi­nuje dla niej coś strasz­nego. Zresztą naj­gor­sze wyzwa­nie praw­do­po­dob­nie i tak dostanę ja.

– Pamię­taj, nie robimy niczego głu­piego. Możemy co naj­wy­żej zamie­nić foto­gra­fie w ram­kach w gabi­ne­cie Ful­lera na zdję­cia Tay­lor Swift.

Patrzę na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Dla­czego wszy­scy mają taką krótką pamięć? Pamię­tasz chyba, jak źle skoń­czyły się wyzwa­nia w zeszłym roku i dwa lata temu?

Luce trąca mnie lekko i odpo­wiada:

– Nikt o niczym nie zapo­mniał, Mar­ley. Wszy­scy pamię­tamy i w tym roku jeste­śmy przy­go­to­wani. Za czę­sto dajesz się Rhet­towi do cie­bie zbli­żyć. I nawet nie pró­buj zaprze­czyć, tylko on potrafi cię tak nakrę­cić.

– Działa na każ­dziu­sieńki z moich sied­miu bilio­nów ner­wów.

Luce śmieje się i znów mnie sztur­cha.

– To jest jego super­moc. Ale do końca szkoły zostały już tylko trzy tygo­dnie. Będę strasz­nie za wami tęsk­nić. Możemy po pro­stu zigno­ro­wać Rhetta i dobrze się bawić? Pro­szę.

Skoro tylko ja mam tak złe prze­czu­cia, to może za bar­dzo się przej­muję? Prze­cież to nor­malne, że naj­star­sze klasy robią kawały, nie? Histo­ria z zeszłego roku to pierw­szy przy­pa­dek, kiedy uczniow­ski żart fak­tycz­nie źle się skoń­czył.

Wzdy­cham i nie­chęt­nie odpo­wia­dam:

– Posta­ram się roz­luź­nić.

– Posta­raj się bar­dziej. O wiele bar­dziej, bo po zakoń­cze­niu szkoły będziesz tego żało­wać. Patrz, drzwi do upior­nego domu Upior­nego Arthura są sze­roko otwarte. Jak myślisz, co on tam robi?

Patrzę na wzgó­rze w oddali, gdzie mieszka wspo­mniany Upiorny Arthur. Wokół jego posia­dło­ści wije się rzeka, uni­ka­jąc jej, jak gdyby wie­działa, że coś jest nie tak z tym miej­scem. Wielki, roz­pa­da­jący się dom sto­jący na działce o powierzchni około 800 arów jest jed­no­cze­śnie osza­ła­mia­jący i, mówiąc sło­wami Luce, upiorny.

Arthur ma sześć­dzie­siąt kilka lat i jest typem samot­nika. Nikt go nie odwie­dza z wyjąt­kiem jego wnuka Geo­rge’a, który przy­jeż­dża tu raz do roku. Arthur jeź­dzi do mia­sta tylko wtedy, gdy musi zro­bić zakupy. Cały czas spę­dza w swoim domu, który powoli się roz­pada. Wielu dewe­lo­pe­rów chciało odku­pić od niego całą nie­ru­cho­mość, a mnó­stwo miesz­kań­ców naszego mia­sta ofe­ro­wało mu remont. Wszyst­kim odmó­wił… ale też sam jakoś nie kwapi się do prac napraw­czych.

Ja na jego miej­scu wzię­ła­bym pie­nią­dze i ucie­kła. Ta działka jest warta for­tunę.

Wil­de­ro­wie zapro­po­no­wali mu za nią chyba kilka milio­nów. Nie jestem pewna, ile jest warta, ani dla­czego chcieli kupić aku­rat ten dom, skoro sami mają więk­szy i w dużo lep­szym sta­nie. Ale może to tylko plotka.

Tak jak więk­szość tutej­szych opo­wie­ści.

– Może coś mu się stało? – zasta­na­wiam się, pró­bu­jąc dostrzec coś w oddali. Ale stąd widać tylko sam budy­nek. Nie jeste­śmy w sta­nie zoba­czyć, co jest za drzwiami albo za oknami, z któ­rych dwa są zabite deskami już od roku.

Kilka razy zda­rzyło się, że Arthur „znik­nął”. W zeszłym roku poli­cję powia­do­mił listo­nosz, który zauwa­żył, że przez dwa dni nikt nie zabrał paczki z werandy. Oka­zało się, że Arthur wybrał się w góry, żeby pospa­ce­ro­wać i poło­wić ryby.

– Nie ma szans, żebym tam poszła, nawet nie pró­buj mnie do tego nama­wiać! Jego dom jest nawie­dzony – mówi Luce ze śmier­telną powagą.

Zatrzy­muję się i spo­glą­dam na przy­ja­ciółkę, która ni­gdy nie wie­rzyła w nad­przy­ro­dzone siły. Zasta­na­wiam się, kto prze­jął jej ciało.

– Nie mów mi, że naprawdę w to wie­rzysz.

Luce pod­nosi ręce.

– Skąd mam wie­dzieć? Cza­sami dzieją się rze­czy, któ­rych nie da się wyja­śnić.

– Na przy­kład?

– Pra­wie wszy­scy, któ­rzy tam byli, poczuli dziwne wibra­cje. Jakby coś było nie tak.

– To „coś nie tak”, Luce, to wła­ma­nie się i wej­ście do środka. Jak czło­wiek wkrada się do cudzego domu, to nic dziw­nego, że wpada w para­noję. Prze­cież wiesz, że duchy nie ist­nieją.

Jej cia­łem wstrząsa wyraźny dreszcz.

– No dobrze, ale musisz przy­znać, że ten dom jest prze­ra­ża­jący, a Arthur jest dziwny.

– Niech ci będzie. Byłam tam tylko dwa razy, w tym raz z Geo­rge’em. Powie­dział, że dziad­kowi już nie zależy na tym domu i chce tylko wku­rzyć Wil­de­rów, któ­rzy bar­dzo chcą go odku­pić. Jak myślisz, co mogło się stać? Ni­gdy nie widzia­łam, żeby drzwi wej­ściowe były tak sze­roko otwarte.

– Nie mam poję­cia. Może robi coś w ogro­dzie – odpo­wiada Luce i wyj­muje tele­fon z kie­szeni. W tej samej chwili obie otrzy­mu­jemy powia­do­mie­nie.

Z jękiem otwie­ram wia­do­mość gru­pową zaty­tu­ło­waną WYZWA­NIA DLA CZWAR­TO­KLA­SI­STÓW. Serce pod­cho­dzi mi do gar­dła.

Rhett:

Panie i pano­wie, nad­szedł już czas! Potok godz. 21.00. Wie­cie co się sta­nie jak nie przyj­dzie­cie.

Tak naprawdę nie wiemy, co się sta­nie. Spe­cjal­nie tego nie napi­sał, żeby­śmy ze stra­chu przy­jęli jego durne wyzwa­nie. Ale nikt nie chce się tego dowie­dzieć.

– Zaczyna się – mówi Luce, a jej opa­lona skóra przy­biera blady odcień. Stra­ciła całą pew­ność sie­bie i entu­zjazm, a z jej ciem­nych oczu bije nie­po­kój. Ma już zapew­nione miej­sce w col­lege’u w Van­der­bilt, dla­tego wie, ile może stra­cić.

Po co ryzy­ko­wać swoją przy­szłość dla jakie­goś dur­nego wyzwa­nia, które wymy­ślił dla cie­bie przy­szły mło­do­ciany prze­stępca?

Wszy­scy wie­dzie­li­śmy, że ta chwila w końcu nadej­dzie, a ponie­waż mamy ponie­dzia­łek i zostały już tylko trzy tygo­dnie do końca roku, trudno się dzi­wić, że wyzwa­nia wresz­cie się zaczęły.

– Myślisz, że któ­ryś z pomy­słów Rhetta znaj­duje się na auto­ry­zo­wa­nej liście Ful­lera? – pró­buję ją roz­ba­wić.

Mój śmiech jest kom­plet­nie pusty i aż wzdry­gam się na myśl o tym, jak ner­wowo brzmi. Nie­po­kój roz­ra­sta się w moim brzu­chu jak czarna pleśń.

A mój brzuch rzadko się myli.

– Nie ma szans – odpo­wiada Luce i wkłada tele­fon z powro­tem do kie­szeni. – I co, pój­dziesz?

Ruszamy przed sie­bie, zapo­mi­na­jąc o otwar­tych drzwiach do domu Arthura.

– Nie chcę… ale tro­chę chcę. Myślisz, że naprawdę coś na nas ma?

– Prze­cież nikogo nie zabi­ły­śmy, Mar­ley. Co mógłby mieć?

Ma rację. Moje naj­więk­sze grze­chy to nie­od­pi­sy­wa­nie na wia­do­mo­ści albo nie­od­dzwa­nia­nie do ludzi. Nie można tego nazwać prze­stęp­stwem i na pewno nie jest to coś, przez co mogła­bym stra­cić miej­sce na uni­wer­sy­te­cie.

Mimo to spo­glą­damy na sie­bie. Obie myślimy o tym samym.

– Powin­ny­śmy pójść… wiesz, żeby popa­trzeć – suge­ruje Luce.

I tak wła­śnie ludzie dają się wcią­gnąć w tę grę.

Wil­de­ro­wie pod­nie­śli poprzeczkę i nie ma w tym nic złego, cza­sami dobrze jest się pośmiać, z tym że oni nic nie ryzy­kują, bo wszystko mogą zała­twić za pomocą pie­nię­dzy. Ale nie ma ryzyka, nie ma zabawy.

Kiedy wkra­dły­śmy się do gabi­netu Ful­lera, ktoś mógł nas przy­ła­pać. Dla­tego było to aż tak eks­cy­tu­jące! Na­dal czuję dresz­czyk emo­cji po tym, jak weszły­śmy do środka, a potem nie­po­strze­że­nie się stam­tąd wymknę­ły­śmy.

– Dobrze, będziemy tylko patrzeć – zga­dzam się. – Atlas i Jesse też będą chcieli tam pójść. Moim zda­niem Jesse liczy na to, że znaj­dzie powód, żeby zadrzeć z Rhet­tem.

– Niby jaki?

– Nie mam poję­cia. Może Rhett każe nam poma­lo­wać auta sprayem. Wtedy mogli­by­śmy wyko­rzy­stać to prze­ciwko niemu.

– I nama­lo­wać kró­liczki na jego błysz­czą­cym samo­cho­dzie. Chęt­nie nary­so­wa­ła­bym je swoim klu­czem – dodaje Luce, po czym śmieje się i bie­rze mnie pod ramię, cho­ciaż jeste­śmy już prak­tycz­nie przy jej domu.

– No to widzimy się wie­czo­rem – mówi i pusz­cza moją rękę.

– Kocham cię – odpo­wia­dam i ruszam dalej.

Słońce zaszło już jakiś czas temu, ale nie jest jesz­cze zupeł­nie ciemno. Na nie­bie błysz­czą tysiące gwiazd, które nikną dopiero za linią hory­zontu, jakby ktoś upu­ścił torbę z dia­men­tami na gra­na­to­wym jedwab­nym mate­riale. Tro­chę przy­po­mi­nają dywa­nik Ful­lera po wybu­chu bro­ka­to­wej bomby.

Jest naprawdę pięk­nie, ale po tygo­dniach upa­łów wszystko, co było zie­lone, z cza­sem stało się żółte i wyschnięte. Spa­lona trawa ledwo trzyma się przy życiu.

Skrę­cam w lewo i idę w dół zbo­cza do potoku. W oddali maja­czy dom Arthura. Zer­kam na niego po raz drugi i dociera do mnie, że tym razem drzwi są zamknięte. To zde­cy­do­wa­nie popra­wia mi nastrój, zwłasz­cza że jestem tu sama.

Arthur Nel­son ni­gdy nie zro­bił nic złego – poza darze­niem nie­na­wi­ścią rodziny Wil­de­rów, co nie czyni z niego złego czło­wieka – ale ota­cza go aura tajem­ni­czo­ści, która w połą­cze­niu z bra­kiem inte­rak­cji mię­dzy­ludz­kich spra­wia, że ludzie chęt­nie o nim plot­kują.

Plot­ko­wa­nie to peł­no­prawny zawód w naszym mie­ście.

Sama nie wiem, w co wie­rzyć. Może jest grubą rybą albo seryj­nym mor­dercą – albo po pro­stu kimś, kto chciałby, żeby wszy­scy zosta­wili go w spo­koju. Czy można go obwi­niać za to, że nie anga­żuje się w sprawy naszego mia­sta? Zało­żył je wspól­nie z Samu­elem Wil­de­rem, dziad­kiem Rhetta, który póź­niej zosta­wił go na lodzie.

Wybie­ram drogę na skróty. Łydki mnie pieką, gdy scho­dzę powoli ze stro­mego wznie­sie­nia. Przed sobą sły­szę stłu­mione głosy, jakby ktoś mówił do mnie przez zamknięte drzwi. Drzewa uno­szą się nie­po­ko­jąco nad moją głową, a kilka kro­ków dalej poły­kają mnie już w cało­ści.

Kru­che patyki i liście chrzęsz­czą i łamią się pod moimi sto­pami, obwiesz­cza­jąc moje przy­by­cie.

Docho­dzę do znaku infor­mu­ją­cego o ści­słym zaka­zie roz­pa­la­nia ognia.

Do zapa­mię­ta­nia: nie przyj­mo­wać żad­nych wyzwań, które wyma­gają uży­cia zapa­łek. Cały las poszedłby z dymem.

Prze­ska­kuję nad stru­mie­niem łączą­cym potok z rzeką i szyb­kim kro­kiem wcho­dzę do lasu. Góru­jące nade mną drzewa obser­wują mnie jak giganty, które śle­dzą moją podróż. Mają ponad sześć­dzie­siąt metrów wyso­ko­ści, a ich korony są tak gęste, że gałę­zie przy­po­mi­nają trzy­ma­jące się ręce. Nawet za dnia blo­kują całe świa­tło sło­neczne i unie­moż­li­wiają roz­wój wszel­kiej roślin­no­ści poza mchem.

Dwa lata temu star­szy brat Rhetta rzu­cił wyzwa­nie swoim kole­żan­kom z klasy. Bry­any i Eli­za­beth musiały tu prze­no­co­wać w namio­cie. Dziew­czyny zoba­czyły niedź­wie­dzia i spa­ni­ko­wały. Zgu­biły się w lesie i przez godzinę nie mogły zna­leźć drogi. Zor­ga­ni­zo­wano grupę poszu­ki­waw­czą, bo zanim stra­ciły zasięg, zdo­łały wyko­nać cha­otyczny tele­fon do taty Eli­za­beth, który nie miał poję­cia, gdzie jest jego córka.

Ni­gdy nie mogłam zro­zu­mieć, dla­czego naj­star­szy brat Rhetta kazał im zro­bić coś takiego. Potem oka­zało się, że to nie był tylko głupi szkolny kawał, lecz począ­tek nowych porząd­ków.

Eks­cy­ta­cja po wsy­pa­niu pudru dla nie­mow­ląt do susza­rek do rąk i patrze­nie, jak ludzie pokry­wają się bia­łym pyłem, prze­stały już wystar­czać.

Kie­dyś razem z Rhet­tem robi­li­śmy wła­sną wer­sję par­ko­uru w górach i lasach. Godzi­nami budo­wa­li­śmy nory, ska­ka­li­śmy do rzek z coraz więk­szej wyso­ko­ści i roz­pa­la­li­śmy ogni­ska. Dosko­nale wiem, że chęć podej­mo­wa­nia ryzyka i głód kolej­nych dawek adre­na­liny biorą się z robie­nia tego, co znaj­duje się poza naszą strefą kom­fortu. Ale po co zmu­szać do tego innych?

Z każ­dym kolej­nym kro­kiem nie­po­kój coraz bar­dziej ści­ska mi żołą­dek. Wokół mnie są tylko drzewa. Powin­nam była wybrać dłuż­szą drogę, która nie jest tak prze­ra­ża­jąca.

Po pro­stu idź.

Spo­tka­nie jesz­cze się nie zaczęło, więc raczej nie muszę się oba­wiać, że ktoś dostał zada­nie, aby mnie nastra­szyć.

Las robi to już wystar­cza­jąco sku­tecz­nie.

Zmu­szam się, żeby wejść głę­biej w cień. Gęste drzewa powoli zaczy­nają się roz­rze­dzać – dają sobie wza­jem­nie więk­szą prze­strzeń i pozwa­lają prze­cho­dzą­cym zła­pać głęb­szy oddech.

Idę wydep­taną ścieżką, która jest drogą na skróty pro­wa­dzącą z przed­mie­ścia do potoku. Wil­de­ro­wie miesz­kają nie­da­leko, dla­tego Rhett uważa go prak­tycz­nie za swoją wła­sność. Ale to nie jest ich teren.

Jesz­cze kilka kro­ków i wresz­cie wyła­niam się z gęstej roślin­no­ści. Nachy­le­nie gwał­tow­nie rośnie, a moje stopy idą przed sie­bie szyb­ciej, niż­bym chciała. Poty­kam się i ner­wowo macham rękami. Zatrzy­muję się na samym dole. Czubki butów mam pokryte błot­ni­stym pia­skiem.

Sły­szę śmiech i pod­no­szę głowę. Rhett prze­ska­kuje nad płyt­kim stru­mie­niem i kie­ruje się do potoku. To on zaśmiał się z mojego potknię­cia. Teraz już mnie igno­ruje.

Kusi mnie, żeby go spy­tać, dla­czego idzie od tej strony, ale domy­ślam się, że pew­nie coś knuje. W lesie stoi chata, w któ­rej zawsze latem robimy imprezy.

Muszę uważ­nie się roz­glą­dać i wypa­try­wać przed­mio­tów, które mogłyby na mnie spaść, gdy otwo­rzę drzwi. Jak rów­nież spraw­dzić toa­letę. Nie chcia­ła­bym paść ofiarą żad­nego z kawa­łów podob­nych do tych, jakie zro­bili czwar­to­kla­si­ści w zeszłym roku.

Pusz­czam Rhetta przed sie­bie i idę za nim. Gdyby ktoś zoba­czył nas idą­cych w tym samym kie­runku w odstę­pie trzech metrów, pew­nie by się zdzi­wił. Założę się, że wyglą­dam jak jedna z jego wiel­bi­cie­lek. Dziew­czyny za nim sza­leją, bo ma pie­nią­dze i ładną buzię – nie­stety gorzej z oso­bo­wo­ścią.

Rhett ogląda się przez ramię i ponow­nie wybu­cha śmie­chem.

Momen­tal­nie tracę cier­pli­wość.

– Czego chcesz?

– Niczego.

Jego uśmiech nie mógłby być bar­dziej fał­szywy, nawet gdyby się sta­rał. Rzuca mi prze­bie­głe spoj­rze­nie, a jego ciemne oczy błysz­czą tak samo jak gwiazdy nad nami. Nie ma w nim nic ład­nego – jest tylko wiel­kie ego i chęć wtrą­ca­nia się w życie innych ludzi.

Zaci­skam zęby tak mocno, że zaraz mi pękną. Rhett potwor­nie mnie wku­rza, zwłasz­cza od zeszłego roku, kiedy roz­pu­ścił plotkę, że ścią­ga­łam od niego na spraw­dzia­nie. Sprawa szybko się wyja­śniła, gdy nauczy­ciel zoba­czył, że nasze odpo­wie­dzi są kom­plet­nie różne, ale i tak się wystra­szy­łam. Takie oskar­że­nia potra­fią długo się cią­gnąć za czło­wie­kiem.

Wła­śnie wtedy dotarło do mnie, do czego jest w sta­nie się posu­nąć, żeby zapew­nić sobie roz­rywkę. Wcze­śniej raczej mnie igno­ro­wał. Od jego zmian nastroju dostaję bólu głowy. Prze­szli­śmy długą drogę od przy­jaźni, przez obo­jęt­ność, do wro­go­ści. Teraz chcia­ła­bym, żeby po pro­stu zosta­wił mnie w spo­koju.

– Idź. Na pewno już nie możesz się docze­kać, aż nam powiesz, jakie wyzwa­nia wymy­śli­łeś, żeby na chwilę zapo­mnieć o swoim bez­na­dziej­nym życiu.

Rhett chwyta się za serce i odwraca w moją stronę. Zatrzy­muję się, bo nie chcę się do niego bar­dziej zbli­żyć.

– Jestem bogaty, Mar­ley, a ty jesteś kró­lową sty­pen­diów i cze­kasz na jał­mużnę, żeby mieć z czego opła­cić stu­dia.

Sły­sza­łam to wystar­cza­jąco dużo razy, żeby się tym nie przej­mo­wać. Kie­dyś takie słowa potra­fiły mnie zra­nić, ale nie wsty­dzę się tego, że ciężko pra­co­wa­łam na te sty­pen­dia.

– Ja dostanę sty­pen­dium, a tobie za stu­dia zapłacą rodzice. I co za róż­nica?

– Nie­ważne, dzi­waczko.

Pry­cham. Wiem, że wygra­łam tę rundę. Zawsze, gdy chło­pak nie potrafi wymy­ślić ripo­sty, ucieka się do wyzwisk. Przy­spie­szam kroku i mijam go.

Rhett idzie za mną w stronę potoku, przy któ­rym zebrała się już połowa czwar­to­kla­si­stów z naszej szkoły. Nie odwra­cam się ani nie przy­spie­szam; nie dam mu się zastra­szyć.

Atlas, Jesse i Luce są już na miej­scu i sie­dzą na dużych kamie­niach. Luce trzyma w ręce swoje san­dały – bosymi sto­pami deli­kat­nie roz­chla­puje czy­stą wodę. Jesse patrzy na nią, jakby stra­ciła rozum. Ni­gdy nie był fanem naszego gór­skiego mia­steczka i nie rozu­mie, jak kto­kol­wiek może uwa­żać je za magiczne. Jego prze­zna­cze­niem jest duże mia­sto, naj­le­piej bli­sko toru wyści­go­wego, bo marzy o tym, żeby zostać następ­nym Jim­miem John­so­nem.

Atlas zapra­sza mnie kiw­nię­ciem ręki.

– Hej – witam się z przy­ja­ciółmi, sia­dam obok nich i odwra­cam się do Rhetta, który zaraz zacznie prze­ma­wiać.

– Idiota – mru­czy pod nosem Luce.

Wszy­scy obser­wu­jemy Rhetta, który prosi o ciszę i wcho­dzi na kamień, jakby to było jego podium.

– Chęt­nie bym go zepchnął z tego kamie­nia – war­czy Jesse.

– Witaj­cie, jeste­ście gotowi roz­pę­tać pie­kło? – woła Rhett i unosi wysoko ręce.

Wszy­scy gło­śno wiwa­tują, po czym pada kilka pro­po­zy­cji. Spa­lić szkołę. Zało­żyć Ful­le­rowi pro­fil na Tin­de­rze. Ukraść samo­chody czte­rem nauczy­cie­lom i prze­par­ko­wać je tak, żeby każdy stał na cudzym pod­jeź­dzie. To aku­rat mi się podoba.

Rhett wska­zuje na Leona.

– Stary, ten pomysł z samo­cho­dami jest chory. Jak wie­cie, od dwóch lat zbie­ram infor­ma­cje. Może­cie to nazwać ubez­pie­cze­niem. Chcę mieć pew­ność, że wszy­scy zro­bi­cie to, co trzeba.

– To nie jest żadne ubez­pie­cze­nie, tylko szan­taż – mówi Jesse i pio­ru­nuje wzro­kiem Rhetta, jakby chciał prze­ciąć go na pół.

Nie wiem, co takiego może mieć na każ­dego z nas. Wszy­scy mamy jakieś sekrety, ale czy są one aż tak straszne, żeby był w sta­nie zmu­sić nas do wzię­cia udziału w nie­bez­piecz­nym wyzwa­niu? Nie jestem pewna.

– Czemu my to robimy? – mam­ro­czę pod nosem.

Moi przy­ja­ciele kwi­tują to pyta­nie mil­cze­niem, ponie­waż dobrze wiemy, dla­czego nikt się nie bun­tuje.

Hen­rietta Van Buskirk.

To przez nią zeszło­roczni czwar­to­kla­si­ści nie posta­wili się bratu Rhetta, który jest rów­nie głupi jak on.

Dwaj młodsi bra­cia Wil­de­ro­wie też nie spo­tkają się z żad­nym opo­rem. A co potem? Obecni pierw­szo­kla­si­ści będą już mieli spo­kój. Koniec z Wil­de­rami. Szczę­ścia­rze.

Byłam w dru­giej kla­sie, kiedy życie Hen­rietty zmie­niło się na zawsze. Wszystko dla­tego, że nie zgo­dziła się prze­ciąć opon w nowiut­kim jeepie Ful­lera.

Eve­retta nie obcho­dziło, że Hen­rietta nie chce brać w tym udziału. To był pierw­szy rok naprawdę sza­lo­nych pomy­słów, a on chciał zosta­wić po sobie trwały ślad. Tyle że nie miał żad­nego haka na tę piąt­kową uczen­nicę, która ni­gdy się nie wychy­lała, a jej naj­gor­szym występ­kiem było obrzu­ce­nie kogoś wyzwi­skami.

Ponie­waż nie było żad­nego skan­dalu, który mógłby wyko­rzy­stać do szan­tażu, wymy­ślił coś od sie­bie. Zro­bił kilka nie­wy­raź­nych zdjęć, na któ­rych nauczy­cielka wio­lon­czeli pocie­szała Hen­riettę po błę­dzie pod­czas występu. Plotka o ich związku roz­nio­sła się z pręd­ko­ścią świa­tła. Mimo że nie było żad­nych dowo­dów, a obie wszyst­kiemu zaprze­czały, nauczy­cielka musiała zmie­nić pracę, a Hen­rietta ode­szła ze szkoły jesz­cze przed zakoń­cze­niem roku.

Dla­tego tak naprawdę nie ma zna­cze­nia, co takiego ma na mnie Rhett.

I podej­rze­wam, że dla­tego wła­śnie wszy­scy tu jeste­śmy.

– A zatem bez dal­szych cere­gieli prze­cho­dzę do rze­czy. Pierw­sze wyzwa­nie zostało przy­go­to­wane dla mojej ulu­bio­nej grupy fra­je­rów: Mar­ley, Atlasa, Luce i Jes­sego. Wła­mie­cie się do domu Upior­nego Arthura i przy­nie­sie­cie mi zega­rek. Złoty zega­rek. Taki gruby z czarną tar­czą.

Gapię się na niego, a wszy­scy odwra­cają się w naszą stronę. W ich sze­roko otwar­tych oczach widać zarówno nie­po­kój, jak i ulgę. „Co?”.

– I ty to nazy­wasz kawa­łem? – pyta Jesse.

– Nic nie mówi­łem o kawa­łach, skup się. To są wyzwa­nia – odpo­wiada Rhett.

– Nie­ważne.

Nie możemy po sobie poka­zać, że się boimy. Nie przy­znaję się nawet przed samą sobą do tego, że mam serce w gar­dle i spo­cone dło­nie.

Damy radę. Łatwi­zna. Nie pozwolę, żeby durny zega­rek znisz­czył moje marze­nia o stu­diach. Prze­cież potem możemy go jakoś oddać.

– No? – Rhett wyciąga szyję w naszą stronę. – Na co cze­ka­cie? Czas zło­żyć wizytę sta­remu Arthu­rowi.

Rozdział 3

3

Odcho­dzimy, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Ludzie zaczy­nają gło­śno dys­ku­to­wać, ale jeste­śmy już zbyt daleko, żeby usły­szeć poszcze­gólne słowa. Praw­do­po­dob­nie wszyst­kim ulżyło, że tym razem to nie na nich padło.

Cała nasza czwórka mil­czy, dopóki nie znaj­dziemy się poza zasię­giem słu­chu. Nie wiem, czy dla­tego, że jeste­śmy w szoku, czy po pro­stu nie chcemy, żeby kto­kol­wiek nas usły­szał.

Wła­ma­nie się do domu Arthura to nie jest żaden wielki wyczyn. Moim zda­niem dobrze wie, że dzie­ciaki wkra­dają się do niego w pra­wie każde Hal­lo­ween. Ale kra­dzież to coś zupeł­nie innego. Swę­dzi mnie cała skóra, jakby moje ciało obla­zły mrówki.

– Nie zro­bimy tego, prawda? – pyta Luce, ner­wowo pocie­ra­jąc dło­nie. Patrzy na każde z nas po kolei, chcąc wyczuć nasze reak­cje.

– Chcesz, żeby cała szkoła zaczęła plot­ko­wać o tobie i nauczy­cielu aktor­stwa? – pyta Jesse.

– O panu O’Neilu? – Głos Luce wcho­dzi na wyso­kie tony. – Fuj, on ma chyba z osiem­dzie­siąt lat!

– Pięć­dzie­siąt – popra­wiam ją.

Jesse mnie sztur­cha.

– O, może to ty się z nim w takim razie spo­ty­kasz.

– W zeszłym mie­siącu Ful­ler powie­sił w sto­łówce baner z oka­zji jego uro­dzin. Patrz, co się dzieje wokół cie­bie – odpo­wia­dam.

– Możemy nie roz­ma­wiać o roman­sach z nauczy­cie­lami i zasta­no­wić się, jak to zro­bimy? – pyta Atlas.

Czyli on już zde­cy­do­wał.

– Może jedno z nas zapuka do drzwi i spró­buje go jakoś zaga­dać, a pozo­stali w tym cza­sie będą szu­kać tego głu­piego zegarka? – zasta­na­wia się Jesse.

Luce patrzy na swo­jego chło­paka z nie­do­wie­rza­niem, jakby ten wła­śnie zapro­po­no­wał, żeby­śmy wszy­scy wpro­wa­dzili się do Arthura.

– Jacyś ochot­nicy do roz­mowy z nim? To dzi­wak.

Moim zda­niem nie­chęć do ludzi nie robi z niego od razu dzi­waka, ale to rze­czy­wi­ście nie­nor­malne, że chowa się przed wszyst­kimi i obser­wuje ich przez okno. Wścib­scy sąsie­dzi zazwy­czaj są bar­dzo roz­mowni.

– A jaki mamy plan B? – pyta Jesse.

– Dowiemy się, gdzie jest, sto­su­jąc znane i spraw­dzone metody stal­kingu, po czym wej­dziemy nie­po­strze­że­nie do środka – mówi Atlas.

Jesse śmieje się.

– No dobrze, a plan C?

– Pocze­kamy, aż zaśnie. Cho­ciaż wtedy ist­nieje ryzyko, że zamknie drzwi na klucz. Rhett nie powie­dział, że musimy zdą­żyć przed kon­kretną godziną, ale… – Atlas nie koń­czy, bo wszy­scy znamy odpo­wiedź.

Ale musimy.

Zawsze jest jakiś limit cza­sowy. Wzdy­cham i mówię:

– A zatem plan B.

Atlas bie­rze mnie za rękę i uśmie­cha się. Jest zbyt pod­eks­cy­to­wany tym, że to wła­śnie my zaczy­namy tydzień wyzwań. Wie, o jaką stawkę gramy.

– Uda­wajmy, że mamy do prze­pro­wa­dze­nia jakąś tajną ope­ra­cję.

– A nie, że pla­nu­jemy drobną kra­dzież – dodaję.

– To wyzwa­nie, mała. Arthur dosta­nie swój zega­rek z powro­tem.

– Czy nie wydaje ci się to dziwne?

Atlas wzru­sza leni­wie jed­nym ramie­niem i lekko się uśmie­cha. Jest tak wylu­zo­wany, że to aż nie­wia­ry­godne. Mało co jest w sta­nie wytrą­cić go z rów­no­wagi. To jedna z rze­czy, które naj­bar­dziej w nim uwiel­biam… cho­ciaż cza­sem dopro­wa­dza mnie tym do szału.

– Ej, no. Luce, Jesse, czy wam naprawdę nie wydaje się to tro­chę podej­rzane? Czemu zależy mu na tym kon­kret­nym zło­tym zegarku? To nawet nie jest kawał.

– Daj spo­kój, Mar­ley. Zróbmy to jak naj­szyb­ciej i miejmy nadzieję, że Rhett skupi się potem na kimś innym, a nam da spo­kój – mówi Jesse tym samym auto­ry­tar­nym tonem, jakiego używa na boisku.

Atlas pod­nosi kciuk w górę.

– Zga­dzam się. To nie powinno być trudne. Przy­naj­mniej nie kazał nam niczego pod­pa­lić.

– Jesz­cze! – war­czę i pod­no­szę obie ręce. – Coś mi tu nie pasuje.

– Mar­ley ma rację – zga­dza się ze mną Luce. – Czemu aku­rat zega­rek?

– Po co zabie­rać cokol­wiek z jego domu? – dodaje Jesse.

– Jako dowód na to, że wkra­dli­śmy się do środka – odpo­wiada Atlas, czule ści­ska­jąc moją dłoń w oczy­wi­stej pró­bie zła­go­dze­nia faktu, że się ze mną nie zga­dza.

Nie chcę, żeby to się prze­ro­dziło w kłót­nię. To ostat­nio nasza codzien­ność. Nie wiem, czy to przez stres zwią­zany z zakoń­cze­niem szkoły i pla­no­wa­niem wyjazdu na stu­dia, czy jest jakiś poważ­niej­szy powód.

– Ale ludzie robią to przez cały czas. Po co mu dowód? – zasta­na­wiam się.

– No to jaka jest twoja teo­ria, Mar­ley? – pyta Jesse. – Według cie­bie to jakaś grub­sza sprawa?

I tutaj mam pro­blem. Arthur nie jest bogaty, przy­naj­mniej na takiego nie wygląda, dla­tego pew­nie nie nosi dro­giego zegarka. Rodzina Rhetta śpi na pie­nią­dzach. Jego tata ma osobny model rolexa na każdy dzień tygo­dnia.

To nie­moż­liwe, żeby Rhet­towi zale­żało na zegarku Arthura.

Czyli naprawdę chce tylko dostać dowód na to, że weszli­śmy do środka?

– Nic nie masz? – pyta Atlas.

– To wcale nie ozna­cza, że on nic nie knuje.

Atlas uśmie­cha się do mnie ze współ­czu­ciem.

– Masz rację… Ale nawet jeśli, to czy to ma jakieś zna­cze­nie? Zabierzmy zega­rek i miejmy to z głowy.

Dom wid­nieje tuż przed nami. Z doliny wyła­nia się już wybla­kły czer­wony dach. Wspi­namy się zbo­czem, a moje uda płoną. Czuję przy­pływ adre­na­liny i stra­chu.

Przy­ku­camy i cho­wamy się za samot­nymi krze­wami, które wyra­stają z ziemi w przy­pad­ko­wych miej­scach.

– W całym domu jest ciemno, tylko w jed­nym oknie pali się świa­tło. Pew­nie tam sie­dzi – stwier­dza Jesse.

– Tak myślisz? – odpo­wiada Atlas sar­ka­stycz­nym tonem.

– Nie widzę, żebyś sam miał jakieś prze­my­śle­nia!

– Prze­stań­cie, obaj! – Czuję, że zaraz zwrócę obiad. – Pod­czoł­gamy się do domu z boku, a potem prze­mkniemy wzdłuż tyl­nej ściany. Musimy trzy­mać się z dala od tego okna.

– I co zro­bimy, gdy podej­dziemy do drzwi? – pyta Luce.

– Otwo­rzymy je.

Atlas i Jesse wybu­chają śmie­chem. Luce krzywi się z nie­za­do­wo­le­niem, ale nie wiem, czego innego się spo­dzie­wała.

– Myśli­cie, że trzyma zegarki na pię­trze? – pytam. – Jeżeli ma ich kilka.

– Moim zda­niem ma dwa – odpo­wiada Jesse.

Stoi za Luce, więc wycią­gam szyję, żeby go zoba­czyć.

– Że co?

– Skąd to niby wiesz? – dopy­tuje Atlas.

– Kiedy pra­co­wa­łem w skle­pie, cza­sami pako­wa­łem jego zakupy. Nie mam poję­cia, co to za marka, ale oba zegarki są duże, złote i bar­dziej eks­tra­wa­ganc­kie, niż­bym się po nim spo­dzie­wał. Wyglą­dały na stare. Nie paso­wały do niego, ale jeden z nich wyglą­dał tak, jak mówił Rhett.

– Eks­tra­wa­ganc­kie, czyli dro­gie? – pyta Atlas.

Jesse prze­wraca oczami.

– Czy ja wyglą­dam na han­dla­rza anty­kami?

– Tro­chę.

Igno­ruję ich, bo te słowne potyczki w niczym nam nie poma­gają. Musimy zacho­wać kon­trolę, opra­co­wać plan i go wyko­nać. Jeżeli ktoś nas zła­pie, będziemy mieć duże kło­poty.

– Dobra, idziemy.

Cią­gnę ze sobą Atlasa, zanim znów zacznie kłó­cić się z Jes­sem.

– Wcho­dzimy od razu – mówi cicho. – Nie narób­cie hałasu.

Bie­gniemy sku­leni jak w jakimś hor­ro­rze w stronę bocz­nej ściany domu, który jest już tuż przed nami. Sku­piam wzrok na świe­tle. Podej­rze­wam, że tam znaj­duje się salon.

Pod­cho­dząc do budynku, pró­buję sobie przy­po­mnieć, kiedy byłam tu ostat­nio. Przy­je­cha­łam razem z tatą, gdy jesz­cze nie pra­co­wał w tym samym szpi­talu co mama. Wezwano go w związku ze śmier­cią żony Arthura, która była z nim w sepa­ra­cji. Tata kazał mi pocze­kać w samo­cho­dzie, ale go nie posłu­cha­łam. Pocze­ka­łam, aż przy­je­dzie pry­watna karetka, a potem poszłam na palusz­kach za sani­ta­riu­szami. Wie­dzia­łam, że tata będzie zbyt zajęty, żeby mnie zauwa­żyć.

Wtedy po raz pierw­szy w życiu widzia­łam mar­twego czło­wieka. Żona Arthura sie­działa w fotelu w kwiaty i wyglą­dała, jakby spała. Głowa opa­dła jej na bok, ale klatka pier­siowa się nie poru­szała. Rów­nie dobrze mógł to być mane­kin.

Ponie­waż na nic nie cho­ro­wała, zro­biono jej autop­sję. Oka­zało się, że w nocy dostała ataku serca. Chyba spała w osob­nej sypialni i Arthur zna­lazł ją dopiero następ­nego dnia rano.

Spo­glą­dam w górę aku­rat w momen­cie, gdy niebo prze­cina spa­da­jąca gwiazda, która albo każe nam wejść do środka, albo ostrzega i radzi, żeby zawró­cić. Nie jestem pewna, w którą stronę mnie pro­wa­dzi.

Nie powiem im o tym. Atlas i Jesse już teraz uwa­żają, że „znaki”, które dostrze­gam wokół sie­bie, to czarna magia, przez którą spło­nę­ła­bym na sto­sie, gdy­by­śmy żyli w sie­dem­na­stym wieku.

No cóż, nie żyjemy, a gdy coś zwróci moją uwagę, to moje prze­czu­cie zazwy­czaj się spraw­dza.

Ale i tak tym razem je igno­ruję.

– Dobra – szep­czę. Pro­stuję plecy i przy­kle­jam się do ściany domu wyło­żo­nej spło­wia­łymi deskami. – Musimy podejść do drzwi, ale pamię­taj­cie, żeby się schy­lić, jak będziemy prze­cho­dzić pod oknem.

– Prze­cież tu nie pali się świa­tło – odzywa się Jesse, który stoi obok mnie.

– Chcesz ryzy­ko­wać?

– Mógł­bym wziąć Arthura na sie­bie.

– Po pro­stu to zrób! – war­czy Luce.

Gdy­by­śmy nie musieli być cicho, pew­nie by na niego wrza­snęła. Ma oczy wąskie jak szparki, zaci­śniętą szczękę i dło­nie zwi­nięte w pię­ści. Zaczyna tra­cić cier­pli­wość, a to ni­gdy nie koń­czy się dobrze. Luce jest tro­chę… nie­zrów­no­wa­żona.

Jesse rzuca jej spoj­rze­nie i kiwa głową.

– Ruszaj, Atlas.

Idziemy bokiem, dosta­wia­jąc nogę do nogi, jak cztery małe kraby. Ściana dra­pie mnie w plecy. Jestem zbyt nakrę­cona, żeby to zauwa­żyć, ale założę się, że dziś wie­czo­rem znajdę kilka drzazg wbi­tych w skórę. Atlas docho­dzi do okna jako pierw­szy i przy­kuca, a potem nie­zdar­nie prze­cho­dzi dołem na ugię­tych nogach.

Ja robię to samo. Schy­lam się i idę dalej, uważ­nie sta­wia­jąc kroki. Opie­ram się rękami o zie­mię, żeby się nie prze­wró­cić. Kilka kamieni wbija mi się w skórę.

Prze­cho­dzę pod oknem, po czym pro­stuję się i wycie­ram dło­nie w szorty.

– Gotowi?

Atlas przy­ta­kuje.

– Ja pójdę pierw­szy. Idź­cie za mną.

– Dobrze – rzuca Jesse przez moje ramię.

Patrzę, jak Atlas sięga ręką do klamki. Czuję silne pul­so­wa­nie w gło­wie.

Obraca klamkę i deli­kat­nie popy­cha drzwi.

Te gło­śno skrzy­pią, jakby obwiesz­czały nasze przy­by­cie. Krzy­wię się i wstrzy­muję oddech. Z głębi domu docho­dzą ciche głosy z tele­wi­zora. Brzmią jak ze sta­rego filmu.

Atlas odwraca się i poka­zuje gestem, żeby­śmy poszli za nim.

Przed­po­kój jest wielki, ale skromny. Ściany są wyło­żone drew­nem. Pyłki kurzu dra­pią mnie w gar­dło i muszę stłu­mić kaszel. Choć naj­wy­raź­niej nikt tu nie odku­rza, w domu jest czy­sto. Przy­naj­mniej tak wynika z tego, co jestem w sta­nie dostrzec w tym nikłym świe­tle.

Kiedy robię krok do przodu, deska w pod­ło­dze wydaje z sie­bie gło­śny krzyk. Dosłow­nie tak to brzmi. Atlas odwraca się i pio­ru­nuje mnie wzro­kiem, jakby myślał, że spe­cjal­nie robię taki hałas.

Bez­gło­śnie go prze­pra­szam i powoli pod­no­szę stopę. Taki sam hałas ponow­nie roz­nosi się po całym przed­po­koju. Tym razem już tro­chę ciszej.

Jesse i Luce omi­jają deskę, żeby jej nie nadep­nąć, a potem wszy­scy razem wcho­dzimy na schody. Ponie­waż nie są przy­kryte wykła­dziną, każdy nasz krok brzmi jak grzmot, bez względu na to, jak ostroż­nie go sta­wiamy.

Kiedy jestem już na górze, odwra­cam się do pozo­sta­łych i mówię szep­tem:

– Niech każdy spraw­dzi jeden pokój.

– Roz­dzie­lamy się? – upew­nia się Luce.

– Luce, jeste­śmy w domu, a nie w lesie. Kie­dyś już tu byłam. Na górze są cztery pokoje i nas też jest czworo. Jeśli się roz­dzie­limy, zała­twimy to w parę minut i będziemy mogli stąd spa­dać.

Byłam tylko w pokoju gościn­nym, w któ­rym nocuje Geo­rge, kiedy odwie­dza dziadka, więc nie wiem, które z pozo­sta­łych drzwi pro­wa­dzą do sypialni, a które do łazienki. Za chwilę się tego dowiemy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki