Pozwólcie pieskom przyjść do mnie - Bolesław Chromry - ebook + książka
PROMOCJA

Pozwólcie pieskom przyjść do mnie ebook

Bolesław Chromry

3,4
27,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Debiut literacki depresyjnego rysownika skandalisty Bolesława Chromrego.

Po powieściach graficznych, („Pokrzywy”, „Renata”) i świetnie przyjętych notesach/poradnikach („Notes dla ludzi uczulonych na gluten i laktozę”, „Elementarz Polski dla Polaka i Polki z Polski”) autor wziął na swój warsztat fabułę.

Bartek i Dorota czują się trochę bardziej „alternatywni” niż są w rzeczywistości. Może i kwestionują pojęcie małżeństwa, mają tatuaże, na półce stoi antologia poezji gejowskiej i „Czarodziejska Góra”, rolę dziecka pełni pies Gizmo, a w sobotnie przedpołudnia piją prosecco. Ale umówmy się – to (z drobnymi różnicami) sposób życia połowy warszawskiej hipsteriady. Dlatego nie do końca wiadomo z jakich przyczyn to właśnie Bartek i Dorota zostają wciągnięci w środek kryminalnej, psiej intrygi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 176

Oceny
3,4 (35 ocen)
6
9
15
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Bolesław Chromry

POZWÓLCIE PIESKOM PRZYJŚĆ DO MNIE

Opieka redakcyjna: Maciej Makselon

Redakcja: Małgorzata Denys

Korekta: Magdalena Matuszewska, Milena Domańska

Skład i łamanie: Katarzyna Piątek

Projekt okładki i ilustracje: Damian Siemień

Wydawca:

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.

ul. Domaniewska 48, 02-672 Warszawa

tel. 22 828 98 08, faks 22 395 75 78

e-mail: [email protected]

www.gwfoksal.pl

Copyright © by Damian Siemień, MMXIX

Ilustracje: Copyright © by Damian Siemień, MMXIX

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal MMXIX

Wydanie I

Warszawa MMXIX

ISBN: 978-83-280-7243-5

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.

Garemu

Dziękuję mojej żonie Magdzie za niewyczerpane pokłady pomysłów i miłości oraz za tytanową cierpliwość. Bez Ciebie ta historia nigdy by nie powstała.

***

Są takie miejsca, w których czas się zatrzymał. Jak kaszubski skansen i jego niepowtarzalny zapach, mimowolnie zapisujący się w pamięci zapachów. Albo Jaskinia Łokietka. Tak stara, że nie pamięta żadnego Władysława. Jeśli w niebie rządzi Trójca Święta, to na ziemi królują zapachy wilgotnego gruntu w cyrku, benzyny i skansenu. Przywołajcie sobie w pamięci te wycieczki szkolne, kiedy całe jedzenie przygotowane i nakupowane przez mamę było spożywane, zanim kierowca włączył silnik autokaru, a później najsłabsi rzygali po kolanach. Albo kiedy ojciec tankował na stacji CPN-u i denerwował się, że wystawia się głowę za okno jak żuraw i sztacha benzyną niczym bezdomne rosyjskie dzieci klejem z jednorazowej siatki. Zatopcie się w komfortowej i konfekcyjnej już nostalgii z najntisów. Poczujcie się miło i odprężcie, bo to minęło. I nie powróci. A jeśli wróci, to w postaci printu na T-shircie z Zary lub H&M-u. A teraz zapraszam do drugiej dekady lat dwutysięcznych, w której nie ma już żadnych sentymentów. I zapachy, jakie zostały, to tylko wonie kwaśnego potu, pieczywa z Lidla i przetrawionej tatry lub aperolu spritz.

0

Pluszowy, uśmiechnięty kondom z oczami Myszki Miki został sam. Leży zużyty na środku podłogi. Już nie biały ani nawet nie kremowy. Zakurzony. Zaniedbany. Pogryziony. Poszarpany. Sfilcowany. Wymemłany. Pięć razy zjedzony i wypluty. Rynek, Szewska, Planty. Dla starej pluszowej prezerwatywy przestało świecić słońce. Jej najlepszy i jedyny przyjaciel – wesoły pieszczoch Punio – zmarł. Teraz nikt nie będzie jej dotykał, lizał ani szarpał. Pewnie ktoś ją przypadkiem kopnie, tak że wyląduje pod szafą albo łóżkiem. I tam będzie leżeć. Wśród roztoczy, szczurzych odchodów, martwego naskórka i kabli. I tak przez kilkadziesiąt lat, aż właściciele umrą i ktoś postanowi zmienić meble. Strasznie tak czekać na czyjąś śmierć, żeby móc umrzeć w spokoju. Godnie. Na śmietniku. Uśmiechnięty kondom, jak zapomniany ziemniak w kącie ciemnej, zagraconej piwnicy. Bez matki. Bez ojca. Sam. Do końca.

1

– Panie Bartku, tak między nami to powiem panu szczerze, że banki traktują osoby starające się o kredyt hipoteczny jak przestępców. Wyłudzaczy po prostu. Niestety. Tak jest i nic z tym nie zrobimy, musimy się tym przepisom podporządkować. Ale jesteśmy na dobrej drodze i mamy dziewięćdziesiąt procent szans na pozytywną decyzję – powiedział Kamil Arek, agent nieruchomości i doradca finansowy w jednym. Z twarzy zupełnie jak Karol Kot, wnętrze całkiem jak u ameby. Młode małżeństwo, czyli podstawowa komórka społeczna w składzie Dorota i Bartek, zapłaciło już czterdzieści tysięcy złotych w ramach umowy przedwstępnej przy kupnie mieszkania na Pradze-Północ. Dni i noce mijały im na piciu białego wina i niepokoju. Wynikającym z czego? Tak naprawdę pierwszy raz w życiu mieli prawdziwy powód. Bo co zrobiłaby para na początku dorosłego życia z odmowną decyzją i zaliczką, która przepadła? Pewnie by się rozwiodła. A przy rozwodzie kłótnia o płyty i książki (to w wersji premium). W wersji podstawowej nienawiść przy dzieleniu pralki. Albo suszarki na pranie. Lecz do tego nie dojdzie, bo przecież banki żyją z tych kredytów. Tak jak tasiemce, kleszcze, huby i nowotwory. Banki wysysają to, co w życiu najcenniejsze, czyli pieniądze. Ale Polska 2019 to nie jest brunatne i refleksyjne kino moralnego niepokoju, tylko maraton filmów Patryka Vegi na cda.pl, więc pieniądze leżą na ulicy. Trzeba się tylko po nie schylić. I najwyżej już nie wstać z kolan, ale kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.

Opakowana w czerwoną teczkę umowa wyglądała jak wiele takich dokumentów. Poza tym Dorocie chciało się spać, a Bartkowi kupę, było wcześnie rano, a Kamil Arek wybrał placówkę banku znajdującą się dziewięć stacji metra od mieszkania, które wynajmowało młode małżeństwo. Podpisywanie umowy na kredyt hipoteczny jest zmitologizowane. A tak naprawdę to nikt nie czuje grozy sytuacji, z cyrografem nie pojawia się sam diabeł, nikt nie dostaje biegunki, nie ma omdleń. Niczego nie ma, nawet siekiery zawieszonej w powietrzu, jest tylko znużenie tymi upierdliwymi formalnościami i wielkie przeżywanie tego, że zaraz trzeba jechać do robo.

– A nie mówiłem, że będzie dobrze? Pani Doroto, proszę się nie martwić, spłacicie Państwo ten kredyt, zanim się obejrzycie. Piętnaście lat to naprawdę korzystne warunki, o których tysiące kredytobiorców mogą jedynie pomarzyć. Jeszcze raz gratuluję zakupu mieszkania na Judasza. Będziecie Państwo zadowoleni. Czy wiecie już, jak urządzicie własne M3?

I tutaj pojawia się ludzkie demo podstawowego emotikonu „smile”. Kamil Arek był typowym szarakiem, który próbował sobie poradzić w wymagającej rzeczywistości. Absolutny brak przebojowości maskował udawanym spokojem i ograniczoną mimiką. Takie osoby spotyka się w każdej grupie społecznej, ale nigdy się ich nie zapamiętuje. Nawet ich imion. Mimo że wspólnie przeżywało się wspaniałe lata podstawówki, gimnazjum (*) i szkoły średniej. No i w końcu te twarze podobne do nikogo stają się kimś, bo w przeciwieństwie do gwiazdorów ze swoich roczników oszczędzają pieniądze, nie cierpią na przerost ego, zespół lęku uogólnionego, mononukleozę ani stłuszczenie wątroby. Po prostu są ludźmi. I myślą jak ludzie. Jedzą mięso, bo po to Bóg stworzył zwierzęta, żeby je jeść. Płodzą dzieci, bo po to Bóg stworzył kobietę i mężczyznę. Kupują mieszkania w nowym budownictwie, bo po to deweloper je tak ładnie wybudował, żeby kupić i w nich zamieszkać. Nie uprawiają seksu analnego, bo nie po to Bóg stworzył dupę. Nie palą marihuany, bo jest nielegalna. Nie wkładają kolorowych ciuchów, bo nie chcą się wyróżniać. Nie jeżdżą komunikacją miejską, bo nie po to Bóg stworzył samochody, żeby siedzieć z bejami w tramwaju. Ale za to są szczęśliwi, bo Bóg chce, żeby byli szczęśliwi. I nie tworzą sobie konstelacji problemów, bo nikt ich nie nauczył takiego myślenia. Po prostu są. Obecni. Tu i teraz. I za pięć lat, kiedy mały pójdzie do szkoły. I za dziesięć, kiedy kupią drugi samochód. I za dwadzieścia, kiedy pobudują się pod Warszawą. I za czterdzieści, kiedy włożą im do serc by-passy. I za pięćdziesiąt, kiedy pojadą w ostatnią podróż, by zobaczyć papieża. I za sto, kiedy jedni umrą, a drudzy, tacy sami, wciąż będą się przyzwoicie zachowywać, odgrywając role, jakie narzuca im polskie społeczeństwo.

Dorocie i Bartkowi wydawało się, że wykraczają poza wszystkie normy i są jak najdalej od mieszczańskiej obyczajowości. Że kwestionują pojęcie małżeństwa, bo piesek ze schroniska zamiast dziecka, tatuaże, używki, różowe włosy, antologia poezji gejowskiej i Czarodziejska góra na stoliku z lat sześćdziesiątych. Bo psychoterapia, kolekcja dewocjonaliów, płyt The Smiths, nowoczesnego malarstwa i krótkie wypady do europejskich miast. Myśleli, że wyróżniają się zawsze i wszędzie. Uzależnieni od ludzkich spojrzeń młodzi ludzie z niepokojem przyjęli to, że na Judasza może mieszkać ktoś od nich ciekawszy. I pieski może nawet słodsze od ich pieska.

Mimo że jedyny blok przy mikroulicy Judasza zamieszkany był przez przedstawicieli wszystkich warstw społecznych Polski, to w oczy rzucali się tylko lokalni dresiarze i nierasowe psy. I ci dresiarze to dopiero byli. Wymykali się schematom i policji. Funkcjonariuszom straży miejskiej już nie, bo ci dawno odpuścili sobie wypisywanie mandatów, które nigdy nie zostaną uregulowane. Więc dresiarze siedzieli sobie na ławkach zupełnie nieprzypakowani, nieopaleni i całkiem bez kasy. Bardziej przypominali bohaterów serialu dokumentalnego Czekając na sobotę niż wielkomiejskich koksów w za ciasnych T-shirtach z symbolami powstańczymi, opalenizną z wakacji albo przynajmniej znad jeziora i zazwyczaj – z kontaktem z rzeczywistością, która nie kończy się na Pradze-Północ. No i przede wszystkim śmierdzieli. Śmierdzieli dresiarzami. Co to za zapach, zapytacie. To unikatowa kompozycja kardamonu, bergamotki z nutą wanilii i drzewa sandałowego. Trudno jest go jednoznacznie opisać, bo jak już zaznaczyłem wyżej, ci mężczyźni naprawdę wymykali się wszelkim schematom. Myśląc o nich ciepło, uzmysłowiłem sobie mądrą (być może) rzecz. Otóż: wczorajsze dzieci śmieci to dzisiejsi zmeneleni dresiarze. No więc mdła woń dawno niepranej odzieży wymieszana z żałobą za paznokciami, przetrawionym alkoholem, papierosami LD, spermą, moczem i dezodorantem. Zupełnie jak luje u Witkowskiego. Tak pachnieli Rafał i Bernard, czyli królowie jedynego bloku na Judasza i pięciuset metrów włości w jego promieniu.

Podobno pieski szybciej od swoich właścicieli aklimatyzują się w nowych warunkach. Podobno, bo Gizmo mimo słodkiego ciałka (miks pekińczyka z wilczurem) miał gigantyczny charakter. Jego słodka mordka niczym z filmów Disneya albo Hanny-Barbery była doskonałą fasadą, za którą kryła się autorytarna i groźna natura. Gizmo był zarazem Piękną i Bestią, ale wiedzieli o tym tylko najbliżsi. Bo tylko przy „rodzicach” i osobach, które wyraźnie nie przypadły mu do gustu, pozwalał sobie na pokazywanie zębów i gryzienie za byle co. Ale miał też ludzkie oblicze, bo potrafił merdać ogonem i cieszyć się z obecności najbliższych. No jak to pies. Gizmo był przede wszystkim piękny. Na tyle zjawiskowy, że żaden spacer nie odbył się bez pytań ciekawskich z kategorii: „Jaki śliczny kundelek. Ile ma?”, i tutaj wjeżdżała ulubiona odpowiedź sarkastycznego Bartka: „Sześć lat”. Po czym nastawała niezręczna cisza nazywana przez mądrzejszych ode mnie konsternacją i zaczynało się tłumaczenie połączone ze śmiechem zagubionej i speszonej kobiety (bo na osiedlach z psami chodzą prawie wyłącznie panie), która myślała, że zna odpowiedź, ale jednak jest w błędzie.

Ale w bloku mieszkały też kobiety z gatunku tych, które uwielbiał opisywać Miron Białoszewski. Zwaliste, niemiłe i obładowane siatkami. W wersji 2.0, bo ze smartfonem w torebce i temperą jajeczną na głowie. Jedna z nich, z głosem przeżywającego spektakularną mutację chłopca i ze spoconym czołem, grzywką, a także karkiem, poznała Gizma od najgorszej strony. Wdrapała się z tymi siatkami na półpiętro i czekała na windę. Stała sobie spokojnie z tymi baleronami, jogurtami Jogobella z krótką datą przydatności, kajzerkami i zapasem chleba na weekend, a tu pod nogami zaplątał się jakiś wyszczekany kundel. Baba spojrzała mu w oczy, bo przyzwyczajona była, że jej wzrok przywołuje do porządku każdego. Miała taką siekierę w oczach, że nie zdziwiłbym się, gdyby rozpierdalała nią ściany. Ale Gizmo był inny. Odmienny. Osobny. The artist is present. Zamiast miauknąć jak kot i uciec do domu, nastroszył piórka jak paw i obszczekał babę jak burą sukę. Ta w szoku, oburzona. Twarz czerwona, na podłogę upadły banany sczerniałe, w plamy jak salamandry plamiste. I wkurw, i złość, i oboje szczekać zaczęli.

– Co to jest?! Ludobójca! Ludożerca! Po hycla zadzwonię! – wydarła się i nie chciała przestać. Tak jak Gizmo, co już ją chciał gryźć po nogach, przypominających kolumny doryckie opakowane w cieliste rajstopy. W końcu wsiadła do windy i odjechała, a Dorota z Bartkiem, zamiast skarcić pupila, to mu jeszcze dali przysmak i powiedzieli:

– Dobrze, Gizmuś, dobrze. Ludzie to kurwy.

Ludzie w Polsce cieszą się z różnych rzeczy. Jednych cieszy dwieście złotych wygrane w totku, drugich wygranie kolejnego big milka, jeszcze innych stymuluje seks oralny w bramie, kolejnych nowa piosenka Sade. Dorotę i Bartka cieszył pies. I jego zachowanie, które powinno zostać udokumentowane przez operatorów programów typu Surowi rodzice alboUwaga! TVN-u.

Dlaczego?

Gizmo włożył pysk do talerza gorącego spaghetti.

– Ale super! Patrz, jaki słodziak! Czekaj, zrobię zdjęcie. Myślisz, że na InstaStories czy Static? Gizmuś, możesz to zrobić jeszcze raz?

Gizmo na spacerze wytarzał się w szczurzym truchle.

– Niech się tarza. To czysty atawizm, widocznie jest mu to potrzebne. Może złą karmę mu dajemy? Jak myślisz? Mógłbyś o tym poczytać? Zainteresować się? No i co z tego, że śmierdzi? Słodki jest. Wykąpiesz go, a ja wtedy przygotuję kolację.

Gizmo ugryzł w kostkę przechodzącego nad nim pasażera w pendolino.

– Trzeba patrzeć pod nogi. Ja też bym się broniła, gdybym zobaczyła nad głową taką wielką syrę. Gizmuś, spokojnie, nic się nie stało.

I nawet Bartłomiej dołożył swoje trzy grosze. A właściwie to dwa.

– Pierdolone drobnomieszczaństwo.

I tak trwało to małżeństwo targetowane na takich jak oni albo na takich aspirujących, czyli jeszcze bez własnego mieszkania w gentryfikującej się dzielnicy, ale już z plecakiem Fjällräven Kånken oraz z prenumeratą „Wyborczej”, „Pisma”, „Przekroju”, „Tygodnika Powszechnego”, „Non/fiction”, „Ust”, „Smaku”, „Zwykłego Życia” i „Vogue Polska”.

Zapraszali przyjaciół, sadzali ich przy białym drewnianym stole z Ikei, oczywiście narzekając na jego estetykę i planując wielkie odikeowanie mieszkania, bo tylko dizajn sprzed lat. Tylko przedmioty z duszą. Tylko wzornictwo po przejściach. Tylko zamknięty obieg gospodarki. Tylko zero waste. Ale do tego mieszkania z magazynu „P jak pretensja” wprowadzili się rok temu, więc nieszczęsne i odtrącone meble z Ikei nie dostały jeszcze szansy na minimalne zużycie. Ledwo się narodziły, a już nikt ich nie chce. Biedne. Jeszcze z zapachem nowości, a już na śmietniku. Ledwo narodzone, a już abortowane. Tacy to są dzisiaj ludzie. Szkoda, że tych regałów Billy i stołu Bjursta nie włożyli do okna życia. Tylko na śmietnik. Ohydny, śmierdzący, zamieszkany od pokoleń przez skłócone ze sobą klany prusaków śmietnik historii. Trudno. Śpijcie słodko, szwedzkie aniołki.

Pokazywali ten nadmiar obrazów zgromadzony na ścianach.

– Chcemy, żeby tu było jak w domach intelektualistów z lat siedemdziesiątych albo jak na paryskich salonach z początków dwudziestego wieku.

I opisywali, jak kuratorzy w czarnych golfach, jak znerwicowane kuratorki z krakowskiego MOCAK-u:

– To nadzieja malarstwa z Katowic, tu kolejna, tamta też, ta już nie, tu artysta malarz naiwny z jakiejś wiochy na Lubelszczyźnie, a ten to już sprzedaje obrazy po piętnaście tysięcy, a nam się udało kupić za dwa. Fart, nie?

Megafart. Szkoda tylko, że te wszystkie obrazy wyglądały jak prace osób umysłowo chorych. Albo – co gorsza – prace osób wykształconych plastycznie, które udają, że są umysłowo chore. Po prostu: dla koneserów. Na pewno nie dla nieobytego w najnowszym malarstwie typowego złodzieja, który wbija na kwadraty, żeby przytulić elektronikę, dokumenty, klucze, ewentualnie włożyć damską bieliznę i zrobić kupę na środku małżeńskiego łoża. Nie po to przecież, żeby zastanawiać się, czy to Bujnowski, Kręcicki, Kowynia, a może jakaś Antosia, lat sześć i pół.

I tę ich idyllę, to leniwe sobotnie popołudnie spędzane na przeglądaniu drogich magazynów bez treści, piciu kawy z mlekiem migdałowym i zastanawianiu się, czy na urodziny Doroty lecieć na Sardynię, czy może na Sycylię, przerwało szczekanie jakiegoś pojebanego psa na klatce. I nie był to Gizmo. Gizmuś leżał między nimi, malowniczo rozłożony na przepięknej pościeli z H&M Home (dobry kadr na Instagram), i jak tylko usłyszał to wycie, podbiegł do drzwi, by je sforsować i pokonać tajemniczą bestię. Jego właściciele również. I nie wiadomo po co wszyscy wybiegli na klatkę obczaić szczekającego psa. Jak dzieci we mgle albo dzieci, które przez całe życie były przetrzymywane w schronie i nigdy nie widziały zwierzęcia. Również Gizmo (O psie, który nie znał psów).

To w sumie nieistotne, bo na klatce wywiązała się psio-ludzka awantura. Gizmo dopadł bestię, którą okazał się naprawdę mały york. Nasz milusiński się w tańcu nie pierdolił, toteż od razu ugryzł pieska w szyję. Bartkowi czasami zdarzało się wykazać czymś w rodzaju męskości, więc w porę wziął swojego psa na ręce i prawie sam został zagryziony, bo jak już mówiłem, dla Gizma granice nie istniały. Yorkowi w sumie nic się nie stało, Gizmowi zostało w pysku jedynie trochę futerka swojej ofiary. No i teraz wjeżdża czynnik ludzki, czyli problemy. Przypał. Wielki przypał, bo właścicielką tego wyszczekanego yorka okazała się mama Rafała. Tego Rafała.

Pani mama Rafała miała oczywiście sporo do powiedzenia. Na przykład:

– Pojebało was do reszty? Po chuj spuszczacie psa? Jeszcze takiego. Wychowajcie go, kurwa, wreszcie, bo tak się żyć dalej nie da. Pies to jest pies. Ma się słuchać. A on? Kurwa, skąd żeście takiego chujowego psa wzięli? Przecież on chciał zagryźć, do szyi skakał, zabić mi niuńkę chciał. Ja nie wiem, czy on mu czegoś nie zrobił, nie uszkodził. Może do szpitala z nim trzeba. Nie wiem, kurwa. No patrzcie, jak ona wygląda, ludzie. Cała się trzęsie. Ja też zresztą. Gdzie jej serce, tam moje. Zawołam Rafała. Ale naprawdę, albo zrobicie coś z tym psem, albo, albo, nie wiem.

Tyle pytań i zero odpowiedzi. Tylko:

– Przepraszamy.

I pierdolnięcie drzwiami. Podwójnie mocne, bo przeciąg. Podwójnie niepotrzebne, bo przypał.

No i skończyło się #LazySaturday #Mood #Lovelife #Puppy #InstaGood #InstaLife #ModernArt #PolishBoy #PolishGirl #FineDining i #RestaurantWeekPolska. Zamiast wybierania filtru w Instagramie Dorota głośno zastanowiła się nad losem swojej rodziny:

– Mamy przejebane.

Bartek przełknął teatralnie ślinę i dodał:

– No.

2

Polacy wcale nie są dzielni. Przecież każdy naród boryka się z takimi samymi problemami. Kraje typu: Słowacja, Węgry i jakieś na Ł lub L, gdzieś na górze, przy naszym zimnym morzu, gdzie zabija się foki. Tylko że tacy Węgrzy przegryzają sobie papryczkę i siedzą cicho, rozwiązując swoje problemy, i jeśli chcą utopić swoje smutki, to gotują gulasz i wrzucają między pokrojone mięso wołowe paprykę, cebulę i pomidory. A potem to jedzą, jakby pierwszy raz widzieli jedzenie na oczy, aż lecą im łzy i śpiki od tej ostrości. I to jest sposób na życie. Masz deprę? Zjedz ją! I dobrze, że piecze. Problemy są pikantne. Palące sprawy. Życie ostre jak harissa. A Słowacy? Przyjęli euro i jakoś żyją. Chujowo, ale stabilnie. I do przodu!

Tymczasem w Polsce Rafał pił wódkę i wciągał mefedron, bo wkurwiało go życie na wolności.

Bernard łoił dziennie średnio jedenaście tatr w puszce, bo nie można dopuścić do pojawienia się trzeźwych myśli w głowie.

Mama Rafała kilkanaście razy na dobę sprawdzała, gdzie jest Rafał. Ważne, żeby był bezpieczny. Spokojna stawała się dopiero wtedy, kiedy spał w swoim pokoju. Jak aniołek. Oczka takie delikatne. Co prawda najebany dwudziestogodzinną imprezą, ale jednak. Aniołek, co na Pragę spadł. Tyle radości nam dał.

Dorotka średnio raz na tydzień robiła sobie nowy tatuaż. U samych najlepszych. Tych z liczbą followersów na Instagramie z magicznym K. K jak tysiąc. K jak kariera. K jak katastrofa. I jak kłótnia z Bartłomiejem.

A ten od rana myślał o problemach. O tych, co są naprawdę. I o tych, które zaraz mogły się pojawić. Na przykład rozwód z Dorotą, bo trochę za dużo tych tatuaży. Albo wywołana przypadkiem wojna z prażanami.

Ta nerwowa sytuacja z mamą Rafała pogrzebała ich jako takie stosunki sąsiedzkie. Dwa dni po pyskówce na klatce pojawiła się informacja, ważny komunikat nadany przez panią Annę ze wspólnoty mieszkaniowej, że „pieski wyprowadzamy wyłącznie na smyczy”. No a że Dorota z Bartkiem to jednak nie patologia, to zastosowali się do nowych porządków i wyprowadzali swojego „pitbulla” wyłącznie na drogiej i modnej smyczy firmy Warsaw Dog, którą nawet sobie spersonalizowali. Przecież pies z influencerskim potencjałem i memowym pyszczkiem nie pójdzie obsikiwać krzaków na jakimś sznurku z Kakadu czy z Biedronki. Już Dorota o to zadbała. A zrobiła to na tyle solidnie, że od razu zamówiła trzy zestawy. Każdy o innym wzorze. Każdy kosztował przynajmniej dwieście złotych. Zielony, full-colour i niebieski. Żeby Gizmuś mógł się przebierać. Żeby wyglądał. Jak mamusia. Jak tatuś. Solidna firma.

Spacery przestały być przyjemnością. O ile w ogóle chodzenie z psem minimum trzy razy dziennie w ogóle może być fajne. Oczywiście wyłączając psychopsiarzy, którzy przetrenowują swoje czempiony, suplementują je odżywkami z Australii i kategorycznie nie pozwalają na jakiekolwiek splamienie czystej rasy. White power. Doberman Power. Chow Chow Power. A że mimo tej agresywnej supremacji jednej jedynej rasy te psy i tak ze smakiem zjedzą gówno beja? Pies to pies. Natury nie oszukasz.

Każdy, kto mieszkał kiedyś w bloku, wie, jak trudno jest chodzić własnymi ścieżkami. Zwłaszcza wiosną i latem, kiedy ławki, trzepaki, krawężniki i wejścia do sklepów ogólno-spożywczych oblegane są przez ciekawskich i afirmujących życie autochtonów. Przed tymi ludźmi nie da się ukryć. Oni są tą dzielnicą. Wrosły w budynki i pozostaną w nich na zawsze. Nawet wtedy, kiedy ceny za metr kwadratowy wzrosną o sto pięćdziesiąt procent i rozpocznie się masowe wyburzanie pawlaczy. Oni tam będą. W tych jajkach zamurowanych w ścianach. W płytkach PCV. W lamperiach na klatce. W tych śladach krwi, których nie da się zmyć. W skrzynkach na listy z T-Mobile. Wszędzie. Nawet jakby zburzyć te bloki, to byłyby strachy na Lachy, jak w Lublinie, gdzie straszy w centrum handlowym wybudowanym na starym cmentarzu żydowskim. Takich osób nie da się przenieść. Jak pomników bohaterów narodowych. Jak stolicy z Warszawy do Krakowa. Jak „Titanica” z dna oceanu.

Nie było już small talków o nowej fryzurze yorka, skończyło się:

– Ale dziś upał. Dobrze, że ma padać. Niech lunie, rozmyje to cholerstwo

albo:

– Mojej Nikotynce też się zatykają gruczoły na dupie, ale wyciskam jej już sama w domu. No strasznie to śmierdzi, strasznie, ale co poradzić,

tylko:

– Dzień dobry!

– Bry.

I wzrok przerzucony na cokolwiek, nawet na te nudne mlecze, które co najmniej co roku od trzydziestu jeden wiosen dokładnie takie same rosły w tym samym czasie i nie wiem, co ciekawego można by w nich jeszcze zobaczyć. Ale pani mama Rafała miała dumę i kiedy widziała Gizma na horyzoncie, to brała Nikotynkę na ręce i elo.

Na