Poza Kompanią Braci. Wspomnienia wojenne majora Dicka Wintersa - Dick Winters - ebook

Poza Kompanią Braci. Wspomnienia wojenne majora Dicka Wintersa ebook

Dick Winters

4,6

Opis

W dniu „D” Dick Winters wyruszył z 506. Pułkiem Piechoty Spadochronowej, by skoczyć na spadochronie nad zajętą przez Niemców północną Francją. Wojska lądujące na plaży Utah liczyły, że kompania E zdoła opanować jedną z grobli, dzięki którym atakujące oddziały będą mogły wydostać się z plaży i nacierać w głąb Normandii. Gdy dowódca kompanii zginął w zestrzelonym samolocie, Dick Winters niespodziewanie stanął na jej czele. Tymczasem, tak jak wielu spośród jego ludzi, stracił podczas zrzutu cały sprzęt i nie posiadał żadnej broni, nie                                                                            licząc noża.

W niezwykłych wspomnieniach z czasów II wojny światowej, Dick Winters opowiada historie, które w wydanej w 1992 roku epickiej Kompanii Braci pominął Stephen Ambrose. Począwszy od opisu wyczerpującego szkolenia, mającego uczynić z 506. Pułku najlepszą jednostkę w całej U.S. Army, Poza Kompanią Braci stanowi fascynującą opowieść o doświadczeniach człowieka, który dowodził kompanią E od dnia „D”, a później brał udział w bitwie w Ardenach i walkach w Niemczech. Dick Winters wnikliwie omawia kwestie związane z przywództwem w najtrudniejszych możliwych warunkach (zanim kompania dotarła do Niemiec każdy z jej żołnierz odniósł jakieś rany) oraz przedstawia prawdziwą historię ostatecznej klęski zadanej Hitlerowi przez Aliantów z punktu widzenia kogoś, kto naprawdę uczestniczył w tych wydarzeniach.

Z Booklist

Kompania Braci Stephena Ambrose’a z 1992 roku oraz oparty na niej serial HBO sprawiły, że kompania E 506. Pułku Piechoty Spadochronowej, który walczył od dnia „D” do końca wojny, ponosząc straty sięgające 150 procent stanu osobowego, stała się znana nie tylko miłośnikom historii wojskowości. Po publikacji książki i premierze serialu Winters, dowódca kompanii, zaczął dostawać liczne pytania od czytelników chcących dowiedzieć się więcej o losach jednostki. Czując, że wiele materiałów niewykorzystanych przez Ambrose’a zasługuje na publikację, postanowił się nimi podzielić i w swych wspomnieniach spełnić ponawiane prośby. Dla znających już tę historię, major oraz jego współpracownik stworzyli wspaniałą narrację, opowiadając o doświadczeniach Wintersa, walkach, w których brał udział i refleksach, jakie towarzyszyły mu od czasu szkolenia, przez wyruszenie na front, aż do okresu okupacji. Wintersa chwalono jako wzorowego przywódcę. W niniejszej publikacji major ujawnia co i w jaki sposób uczynił, by sobie na to zasłużyć. Dobra robota, zarówno w przypadku książki, jak i wojennej służby.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 442

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (87 ocen)
63
15
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tomasz1952

Nie polecam

nie da się tego automatu słuchać. wypacza sens książki.
01

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1645558366378230

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

© Copyright

Copyright © 2006 by Major Dick Winters

and Brecourt Leadership Experience, Inc.

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo Napoleon V

Oświęcim 2018

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

© All right reserved

Tłumaczenie:

Maciej Balicki

Redakcja:

Paweł Grysztar

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Projekt okładki:

Paulina Klimek

Dystrybucja: ATENEUM www.ateneum.net.pl

Sprzedaż detaliczna:www.napoleonv.pl

Numer ISBN: 978-83-7889-607-4

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

Dla Ethel

W dniu „D” Dick Winters wyruszył z 506. Pułkiem Piechoty Spadochronowej, by skoczyć na spadochronie nad zajętą przez Niemców północną Francją. Wojska lądujące na plaży Utah liczyły, że kompania E zdoła opanować jedną z grobli, dzięki którym atakujące oddziały będą mogły wydostać się z plaży i nacierać w głąb Normandii. Gdy dowódca kompanii zginął w zestrzelonym samolocie, Dick Winters niespodziewanie stanął na jej czele. Tymczasem, tak jak wielu spośród jego ludzi, stracił podczas zrzutu cały sprzęt i nie posiadał żadnej broni, nie licząc noża.

W niezwykłych wspomnieniach z czasów II wojny światowej, Dick Winters opowiada historie, które w wydanej w 1992 roku epickiej Kompanii Braci pominął Stephen Ambrose. Począwszy od opisu wyczerpującego szkolenia, mającego uczynić z 506. Pułku najlepszą jednostkę w całej U.S. Army, Poza Kompanią Braci stanowi fascynującą opowieść o doświadczeniach człowieka, który dowodził kompanią E od dnia „D”, a później brał udział w bitwie w Ardenach i walkach w Niemczech. Dick Winters wnikliwie omawia kwestie związane z przywództwem w najtrudniejszych możliwych warunkach (zanim kompania dotarła do Niemiec każdy z jej żołnierz odniósł jakieś rany) oraz przedstawia prawdziwą historię ostatecznej klęski zadanej Hitlerowi przez Aliantów z punktu widzenia kogoś, kto naprawdę uczestniczył w tych wydarzeniach.

Od autora

Po pierwsze, nie jest to fikcyjna historia. Poniżej opisane zostały prawdziwe wydarzenia, które podczas II wojny światowej przytrafiły się ludziom żyjącym naprawdę. Żołnierzom, którymi dowodziłem i którzy walczyli u mego boku. Po sześćdziesięciu latach wciąż pozostaję w kontakcie z tymi będącymi jeszcze pośród nas.

Stephen Ambrose nazwał nas w swej książce „Kompanią braci”. To, w jaki sposób dbaliśmy o siebie, chroniliśmy się nawzajem, wspólnie śmialiśmy i płakali, sprawiało, iż w istocie łączyły nas więzy bliższe niż braci. Byliśmy jak bliźniacy. Coś co przydarzało się jednemu, dotykało nas wszystkich. Każdy czuł to samo i musiał zmierzyć się z takimi samymi konsekwencjami tego, co nam się przytrafiało.

Po zakończeniu prac nad Kompanią braci Ambrose chciał zrobić sobie miejsce na biurku i podłodze, przygotowywał się bowiem do nowego wielkiego projektu, książki D-Day, 6 czerwca 1944: Przełomowa bitwa II wojny światowej. W ramach sprzątania przesłał mi ogromne pudło wypełnione wspomnieniami wszystkich ludzi, którzy przyczynili się do powstania Kompanii braci. Mój dom stał się wówczas ich przechowalnią. Posortowanie wszystkich tych papierów i dodanie ich do posiadanych już wcześniej przeze mnie dokumentów na temat poszczególnych żołnierzy zabrało mi całą zimę. Ambrose rzucił bowiem wszystko na sterty, dzieląc notatki jedynie według rozdziałów, w których je wykorzystywał. Aby przyporządkować każdemu człowiekowi jego wspomnienia, musiałem spędzić dużo czasu na sortowaniu i lekturze.

Czytając, odnajdywałem wiele świetnych historii, które z braku miejsca nie zostały zawarte w książce. Pomyślałem wówczas i sądzę tak nadal, że to wielka szkoda, iż wiele z nich nie zostało „opowiedzianych”. Po publikacji książki, a zwłaszcza po premierze serialu HBO Kompania braci, wyprodukowanego przez Toma Hanksa i Stevena Spielberga, zostałem wręcz zasypany listami od ludzi mających różne pytania i błagających o więcej historii, dotyczących zarówno mnie, jak i moich żołnierzy.

Niniejsza książka stanowi jedyny znany mi sposób na dotarcie do wszystkich tych ludzi, pochodzących z różnych stron świata i spragnionych wiedzy. Kiedy czytam listy lub wygłaszam prelekcję, zawsze słyszę prośby: „Proszę opowiedzieć coś więcej!”. Prawdopodobnie nie byłbym w stanie napisać do wszystkich tych ludzi, ani porozmawiać z nimi. Nadawca jednego z listów zwięźle podsumował wszakże powszechne odczucia ludzi, z którymi służyłem, i to, co chciałbym przekazać innym: „Generałowie Eisenhower, Patton i Montgomery, prezydent Roosevelt oraz premier Churchill należeli do gigantów światowej sceny. Pan i pańscy ludzie są dla mnie jednak kimś odmiennym. Pochodzicie z takich miast i środowisk, które są mi znane. Mieliście podobne jak ja problemy i znajdowaliście się w takich samych sytuacjach. Pańskie zwycięstwo zostało odniesione dzięki sile charakteru, a nie zdolnościom, czy talentowi. Nie chcę w ten sposób sugerować, że panu, czy pańskim ludziom brakowało talentu lub zdolności, lecz z nimi i ja mógłbym się identyfikować. Nigdy nie będę umiał wypowiadać się jak Churchill i nie posiądę ambicji Pattona. Mogę jednak mieć cichą determinację kompanii E. Mogę być dowódcą. Mogę być lojalny. Mogę być dobrym towarzyszem. Pan i pańscy ludzie wykazywali się tymi cechami w warunkach najcięższych z możliwych. Z pewnością mogę dokonać tego samego w normalnym życiu”.

Pewien inny młody człowiek napisał z Anglii, wspominając, iż nic specjalnie nie łączyło go z II wojną światową, nie posiadał „żadnych interesujących rodzinnych opowieści wojennych, żadnych krewnych poległych bohatersko w akcji”. Mimo to jego przywiązanie do historii tego konfliktu było na tyle duże, iż pewnego wieczoru nie mógł powstrzymać się od łez, gdy oglądał program dokumentalny na temat „Kompanii braci”, We Stand Alone Together. Chcąc wyrazić swą wdzięczność wobec żołnierzy kompanii E, zaczął się zastanawiać: „Co łączy mnie z ludźmi takimi jak Pan, których nigdy nie poznałem? Czy to szacunek, ponieważ ryzykował Pan życiem, by młodzi ludzie, jak ja, mogli żyć w takim świecie, jaki mamy dzisiaj? Czy to podziw, jako że żył Pan z dnia na dzień, patrząc jak pańscy przyjaciele zostają zastrzeleni lub rozerwani na kawałki i mimo tego następnego dnia budził się przygotowany na stawienie czoła takim samym potwornościom? Być może jest to fascynacja tym, jak Pan i pańscy towarzysze byli w stanie wrócić po wojnie do normalności, mimo że duchy poległych obserwowały, co robicie z życiem, które im zostało zabrane?”

Lata mijają, zbierając swe żniwo. Po raz ostatni ogarniają mnie myśli o tym, co korespondent wojenny Ernie Pyle nazwał „starym braterstwem broni”. Chciałbym uhonorować żołnierzy, z którymi służyłem, przekazując najlepiej jak potrafię owe „nieopowiedziane historie”. Wiele z nich poznałem dzięki ludziom, których nie ma już pośród nas. Nie przychodzi mi do głowy lepszy pomysł na zachowanie ich spuścizny, jakiego życzyliby sobie oni i ich rodziny. Co więcej, pragnę podzielić się moimi osobistymi wspomnieniami, mając nadzieję, że moje doświadczenia będą stanowić przykład dla obecnych i przyszłych dowódców, muszących podejmować trudne decyzje i ryzykować własnym życiem w walce o zachowanie wolności.

Wspomnienia są z natury bardzo osobiste. Żołnierz pamięta z walki tylko to, co znajdowało się w jego polu ostrzału. W związku z tym relacje szeregowych i podoficerów pomijają zwykle fakt, iż armia posiada hierarchię, zazwyczaj dobrze funkcjonującą. Podoficerowie mają na ogół tendencję do ignorowania faktu, iż w armii służą porucznicy. Raz na jakiś czas wspominany jest dowódca kompanii, rzadziej batalionu. W większości wspomnień nie znajduje się choćby wzmianka o istnieniu sztabu batalionu, pułku, czy dywizji. Zazwyczaj wydaje się, że żołnierze porozumiewają się jedynie z dowódcą pułku.

Zbierając myśli, starałem się unikać powyższych tendencji. Moje wspomnienia oparte są na pisanym przeze mnie dzienniku i listach, które wysyłałem w trakcie wojny. Za pomocą rzeczowych danych zweryfikowałem raporty z działań okresu wojny. Wieloma historiami podzieliłem się ze Stephenem Ambrosem, w niniejszej pracy wykorzystałem wszakże dużo niepublikowanych wcześniej materiałów. Mam szczerą nadzieję, że wspomnienia te pomogą każdemu z czytających znaleźć wewnętrzny spokój i ciszę w tym niespokojnym świecie.

Prolog

Wystartowaliśmy o czasie, spokojnie i bezproblemowo. Zwykle w czasie lotu wszyscy zasypiali, tej nocy zmusiłem się jednak, by tego nie robić. Chciałem zachować zdolność do szybkiego myślenia i działania, ale tabletki na chorobę powietrzną zdawały się spowalniać moją reakcję. Po chwili szeregowy Hogan zaczął śpiewać. Kilku z nas się przyłączyło, ale wkrótce zagłuszył nas ryk silników. Postanowiłem zmówić ostatnią modlitwę. Modliłem się i rozmyślałem długo, z całych sił i szczerze, w zasadzie przez cały lot. Kiedy dotarliśmy nad kanał La Manche, rozciągnął się pod nami piękny widok, którego wówczas nie byłem w stanie w pełni docenić.

„Dwadzieścia minut do celu”, poinformował nas pilot, po czym szef załogi zdjął drzwi. Ponieważ skakałem jako pierwszy z mojego samolotu, wstałem, podpiąłem linkę statyczną, podszedłem do drzwi i popatrzyłem w dół. Przed nami i za nami znajdowały się samoloty lecące w kluczach, po dziewięć maszyn w każdym. Wydawało się, że zajmują swą potęgą całe niebo. Następnie spojrzałem na wody kanału, gdzie zobaczyłem ogromną liczbę okrętów wszelkich możliwych rozmiarów, płynących w tym samym kierunku, co my – w stronę Normandii. Na ich pokładach znajdowali się żołnierze liczący, że utorujemy im drogę. Dotarło do mnie wówczas, iż jesteśmy ważną częścią największych sił inwazyjnych w historii i że naprawdę po raz pierwszy prowadzę ludzi do boju. Modliłem się, żebym sprostał temu zadaniu.

Minęliśmy dwie wyspy na kanale – Guernsey i Jersey. Oprócz tego widać było tylko wodę. Lecieliśmy w porządnej formacji, nie napotykając na razie ostrzału. Chwilę potem znaleźliśmy się nad lądem. Stojąc cały czas w drzwiach, mogłem dostrzec ogień prowadzony przez artylerię przeciwlotniczą. Kiedy zbliżyliśmy się do miejscowości, którą później okazało się być Sainte-Mère-Église, zobaczyłem palącą się wielką stodołę, a także światła oznaczające strefy zrzutu, rozstawione przez zespół naprowadzający. Niemcy rozświetlili nocne niebo reflektorami i ogniem przeciwlotniczym, piloci zaczęli więc robić uniki. Lecieliśmy zbyt szybko i zbyt nisko. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale samolot wiozący porucznika Meehana został trafiony i spadł na ziemię. Zginęła cała sekcja dowodzenia kompanii E, nie licząc mnie.

„Dobrze chłopcy! Wstać i się podpiąć. Bądźcie lepiej przygotowani do skoku w każdej chwili. Jeśli nas trafią, nie będziemy siedzieć na miejscu!”

Była godzina 1:10, kiedy zapaliło się czerwone światło i zostało dziesięć minut do celu. Nastała cisza. Obserwowałem ogień przeciwlotniczy: niebieskie, zielone i czerwone pociski smugowe leciały w naszym kierunku. Zacząłem szybko stawać się coraz bardziej rozemocjonowany. Rany, pociski zdawały się nadlatywać powoli – wyglądało to dosyć dziwacznie. Uwaga, strzelają teraz do nas. Samolot leci zbyt szybko, żeby strzelać prosto w nas. Kiedy Niemcy tak robią, pociski broni przeciwlotniczej wydają się zakręcać i znikać gdzieś z tyłu. Teraz przelatują jednak przed nami. Tak blisko, że słychać ich trzask. Właśnie jeden trafił w nasz ogon. Prosto przed nami widzę światła rozłożone wokół strefy zrzutu. Jezu Chryste, jest zielone światło. Lecimy 240 kilometrów na godzinę i wciąż zostało osiem minut. Dobra skaczemy: Bill Lee!. Urywa się zasobnik przy nodze z całym sprzętem, jaki posiadałem. Uważaj chłopie! Uważaj! Jezu Chryste, próbują trafić mnie z tych karabinów maszynowych. Trzeba skręcić i trzymać się blisko zasobnika. Tam wylądował, koło żywopłotu. Niech szlag trafi ten karabin maszynowy. Jest droga i drzewa, obym tylko w nie nie uderzył. Bum! W sumie nie było najgorzej. Teraz tylko wyplątać się z tego spadochronu.

Leżałem na francuskiej ziemi, próbując uwolnić się od spadochronu. Co kilka minut nad głową świstały mi kule z karabinów maszynowych. Pociski smugowe z innych kaemów cały czas leciały w stronę naszych maszyn i spadochroniarzy. Podmuch przy opuszczaniu samolotu sprawił, że wszyscy utraciliśmy zasobniki desantowe, w których znajdowała się większość naszej broni. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego postanowiliśmy przeprowadzić eksperyment z zasobnikami właśnie podczas tego skoku, choć podczas ćwiczeń nigdy nie mieliśmy okazji zobaczyć jak się sprawdzają. Później okazało się, że w naszej małej grupie z kompanii E wszyscy zgubili zasobniki. Musieliśmy więc korzystać z broni, którą znaleźliśmy przy zabitych. Niestety nie wiedzieliśmy, czy jest odpowiednio skalibrowana, nie mieliśmy jednak czasu na zajmowanie się czymkolwiek więcej niż próbą przetrwania.

Na obrzeżach miasteczka Sainte-Mère-Église zauważyłem ogromny pożar. Okazało się, że płonął strącony samolot. W oddali bił dzwon kościelny, uprzedzając okolicę o lądowaniu piechoty powietrznodesantowej. Dźwięk dzwonu sprawił, że przeszedł mnie dreszcz. Po wylądowaniu jedyną bronią, jaką posiadałem, był nóż, który trzymałem w cholewie buta. Wbiłem go w ziemię, zanim zacząłem zajmować się spadochronem. To był cholernie dobry sposób, by rozpocząć swój udział w wojnie.

Część pierwszaKompania braci

Od chwili tej aż do końca świata,

…w pamięci ludzkiej będziem żyć:

my, wybrańców garść,

…kompania braci.

Bo kto dziś wespół ze mną krew przeleje,

ten mi bratem.

William Szekspir

Henryk V

Początki

Wciąż prześladują mnie imiona i twarze młodych mężczyzn, żołnierzy wojsk powietrznodesantowych, którzy po wojnie nie mieli możliwości powrotu do domu i rozpoczęcia życia na nowo. Jak większość weteranów, którzy mają za sobą wojenną niedolę, żyję odległymi wspomnieniami: ataku na baterię niemieckiej artylerii w dniu „D”, natarcia na Carentan, uderzenia na bagnety na groblę w Holandii, chłodu Bastogne. Ponure wspomnienia mnie nie odstępują. Jeśli żyjesz z nimi, stają się częścią ciebie. Każdy człowiek musi pokonać wewnętrzny strach. Mam swój sposób patrzenia na wojnę, którego trzymałem się w jej trakcie oraz przez sześć dekad, jakie minęły od jej końca. Uważam żołnierzy, którzy odnieśli rany w boju za szczęściarzy, ponieważ często otrzymywali dzięki temu możliwość powrotu do domu. Dla nich wojna się skończyła. Reszta z nas musiała w dalszym ciągu toczyć walki, dzień po dniu. Jeśli jeden z twoich ludzi został zabity, patrzyłeś na niego i miałeś nadzieję, że w śmierci odnalazł spokój. Nie jestem pewien, czy człowiek taki miał szczęście, że jego udział w wojnie tak szybko dobiegł końca, czy też nie. Wielu zginęło po to, by inni mogli żyć, lecz nikt nie rozumie dlaczego.

Cisza i spokój są marzeniem każdego żołnierza. Niektórym zajmuje to więcej czasu, niż pozostałym. Z własnego doświadczenia wiem, że znacznie łatwiej jest odnaleźć ciszę, niż spokój. Prawdziwy spokój musi być bowiem wewnętrzny. Teraz, gdy moi przyjaciele z czasów wojny w niepokojąco szybkim tempie zaczynają dołączać do swych poległych towarzyszy broni, wracają odległe wspomnienia. Pamięć o złych czasach blednie, pojawiają się natomiast miłe chwile i koledzy, z którymi łączyła mnie niezwykła więź – mężczyźni, którzy są moimi braćmi w każdym tego słowa znaczeniu. Żyję z tymi ludźmi na co dzień. Wciąż towarzyszą mi silne emocje. Oto moja historia, opowiedziana na tle wojny, którą przeżyłem pośród najwspanialszej grupy ludzi, jakich kiedykolwiek miałem przyjemność poznać.

Przyszedłem na świat 21 stycznia 1918 roku w hrabstwie Lancaster, w Pensylwanii, jako dziecko Richarda i Edith Wintersów. Gdy się urodziłem, moja rodzina mieszkała w New Holland, niewielkim miasteczku w pobliżu Lancaster. Przeprowadziliśmy się do Ephraty, kiedy byłem nieduży. Gdy miałem osiem lat zamieszkaliśmy natomiast w Lancaster. Z czasów mojej młodości najdokładniej pamiętam przerażenie, które czułem, kiedy musiałem iść do szkoły i kiedy otaczali mnie obcy. W okresie uczęszczania do gimnazjum przystosowałem się w końcu do ulegającego zmianom otoczenia i zacząłem przejawiać pewien talent przywódczy. Dyrektor polubił mnie, dzięki czemu zostałem osobą przeprowadzającą dzieci przez jezdnię w drodze do szkoły. To prawdopodobnie wówczas mogłem po raz pierwszy wykazać się cechami przywódcy. Czytanie i geografia były zawsze moimi ulubionymi przedmiotami, pod względem otrzymywanych stopni należałem wszakże do przeciętnych uczniów. W szkole średniej lubiłem natomiast sport, zwłaszcza futbol, koszykówkę i zapasy. Mój tata pracował jako majster w Edison Electric Company. Harował niestrudzenie za czterdzieści dolarów tygodniowo, by zapewnić rodzinie wszystko, czego potrzebowała. Był dobrym ojcem. Często zabierał mnie na mecze baseballu do Filadelfii i okolicznych miejscowości. Miałem wspaniałą matkę, bardzo konserwatywną. Pochodziła z rodziny mennonitów, ale nigdy nie przeszła na tę wiarę. Od zawsze wszczepiała we mnie uczciwość i dyscyplinę. Nie jest zaskoczeniem, że stanowiła jedną z osób mających największy wpływ na moje życie. Matka potrzebuje jednak dziecka. Karmi je, uczy dyscypliny i szacunku. Moja mama zawsze wstawała jako pierwsza, po czym przygotowywała śniadanie dla mojej siostry, Ann, oraz dla mnie. Wieczorem kładła się spać jako ostatnia. Pod wieloma względami była idealnym dowódcą kompanii. Jestem pewien, że podświadomie wzorowałem się jako przywódca na tej niezwykłej kobiecie. Od najmłodszych lat matka wpajała mi, bym szanował kobiety. Ojciec natomiast powtarzał, że jeśli zamierzam pić, powinienem to robić w domu. Postanowiłem jednak, że nie będę pił. Nigdy też nie przestałem szanować kobiet.

Moimi bohaterami z czasów dzieciństwa byli Babe Ruth i Milton S. Hershey, który niedługo wcześniej założył swe czekoladowe imperium w pobliżu Lancaster w Pensylwanii. Każdy amerykański chłopiec podziwiał Babe’a Rutha, najpopularniejszego baseballistę epoki. Hershey był natomiast nie tylko przebiegłym i zdeterminowanym biznesmenem, ale także wielkim filantropem. Urodził się w 1857 roku na farmie w środkowej Pensylwanii. Uważał, że bogactwo powinno się pożytkować dla dobra innych. Fortunę, której dorobił się na czekoladzie, wykorzystał do dwóch wielkich projektów: rozwoju miasteczka Hershey w Pensylwanii w 1903 roku i założenia w roku 1909 Szkoły Przemysłowej w Hershey dla osieroconych chłopców. Teraz znana jest ona jako Szkoła Miltona Hersheya. Jej pierwotna umowa powiernicza zastrzegała, że „wszystkie sieroty przyjęte do Szkoły będą karmione naturalną, zdrową żywnością; otrzymają proste, schludne i komfortowe ubrania oraz zostaną odpowiednio zakwaterowane (…). Głównym celem jest nauczenie młodych mężczyzn przydatnych umiejętności i zawodów, które pozwolą im na samodzielne utrzymanie”. Każdy, kto poświęca się pracy na rzecz sierot, musi być dobrym człowiekiem. Niesamowicie podziwiałem Hersheya.

Dorastanie w czasach wielkiego kryzysu było ciężkie, aczkolwiek większość mieszkańców hrabstwa Lancaster mogła znaleźć w nim pracę. Lancaster leży w sercu pensylwańskiego „kraju Holendrów”. Mieszkańcy wykształcili etykę pracy wynikającą z naszego pochodzenia i przynależności religijnej do mennonitów oraz amiszy. Owa etyka sprawia, że każdego dnia starasz się wypełnić swe obowiązki najlepiej jak potrafisz.

W 1937 roku ukończyłem szkołę średnią dla chłopców w Lancaster, po czym zdałem egzaminy wstępne do Franklin & Marshall College. Tam w końcu przyłożyłem się do nauki, na którą przeznaczyłem więcej czasu, niż kiedykolwiek w okresie licealnym. W szkole oczywiście dużo czytałem. Tematyka obejmowała zarówno poezję i literaturę, jak i filozofię, etykę, religię, socjologię, psychologię i inne przedmioty związane z liberalną edukacją. Aby pokryć koszty nauki w college’u, zarabiałem kosząc trawę, pracując w sklepie spożywczym oraz, co mogło stanowić wróżbę mojej przyszłej kariery spadochroniarza, malując słupy wysokiego napięcia dla Edison Electric Company. Studia, praca i ciągły brak pieniędzy nie pozwalały mi na wiele innych zajęć. Mogłem jednak spędzić dużo czasu z własnymi myślami i pomysłami, do których inspirowały mnie lektury. W czerwcu 1941 roku ukończyłem z wysokimi wynikami szkołę handlową, uzyskując tytuł licencjata nauk ścisłych i ekonomii.

Nie chciałem, aby wezwanie do wojska przerwało moją dobrze zapowiadającą się karierę w biznesie, więc natychmiast zaciągnąłem się do U.S. Army. Na mocy przyjętej niedługo wcześniej przez Kongres Ustawy o Selektywnym Szkoleniu i Służbie każdy mężczyzna musiał przez rok pełnić służbę wojskową. Oficjalną datę mojego wstąpienia w szeregi armii ustalono na 25 sierpnia 1941 roku. Choć kierowało mną silne poczucie obowiązku, nie chciałem brać udziału w wojnie trwającej wówczas w Europie. Wolałem trzymać się od niej z daleka i miałem nadzieję, że Stany Zjednoczone pozostaną neutralne. Zaciągnięcie się stanowiło po prostu najszybszy sposób na pozbycie się ciężaru, jakim była obligatoryjna służba. Podjąłem już wtedy decyzję, że nie będę zgłaszał się do niczego na ochotnika, zrobię niezbędne minimum i jak tylko rok dobiegnie końca, wrócę do domu, do Lancaster. Kiedy zbliżał się dzień mojego wstąpienia do armii, zacząłem z nudów rozmowę z moim brygadzistą w Edison Electric, byłym wojskowym, zwierzając mu się ze swych zamiarów. Ten naskoczył na mnie, nakazując mi bez ogródek, bym każdego dnia wypełniał obowiązki najlepiej jak potrafię i nie stał się obibokiem. Wiele lat później wysłałem mu za pośrednictwem ojca wiadomość, dziękując za skierowanie mnie na dobrą drogę.

We wrześniu znalazłem się w Camp Croft w Karolinie Południowej, gdzie przeszedłem szkolenie podstawowe. Żołd szeregowego wynosił 21 dolarów miesięcznie, znacznie mniej od tego, co zarabiałem, zanim się zaciągnąłem. Wojskowe życie mi odpowiadało, aczkolwiek moje pierwsze miesiące w U.S. Army cechowały długie okresy nudy, przerywane na krótko energicznymi działaniami. Na początku grudnia większość batalionu przeniesiono do Panamy, ja wszakże zostałem w Croft, by szkolić przybywających tam poborowych i ochotników. Wciąż lubiłem czytać, jednak ponieważ służyłem w armii, nie mogłem pozwolić sobie na luksus życia pełnego marzeń i aspiracji, jakimi odznaczała się moja młodość. Obowiązki wojskowego zajmowały sporą część doby. Pod koniec każdego dnia czułem się na wpół martwy, a mózg przestawał funkcjonować mniej więcej w czasie capstrzyku. Moja kariera, jeśli można w ogóle użyć takiego słowa, płynęła bezcelowo z prądem.

Nasze życie zmieniło się gwałtownie kolejnej niedzieli, kiedy do jednostki dotarły wieści o japońskim uderzeniu na Pearl Harbor. Sam dowiedziałem się o ataku będąc na weekendowej przepustce w Biltmore Estate, niedaleko Asheville w Karolinie Północnej. Kiedy minął pierwszy szok, zareagowałem nieco samolubnie, zdałem sobie bowiem sprawę, że zostanę w armii na dłużej niż rok. Wszyscy doskonale teraz rozumieli, że czeka ich służba przez całą wojnę i każdy zostanie po pewnym czasie przeniesiony w rejon prowadzenia działań wojennych. Nikt nie był pewien, jak ta sytuacja na nas wpłynie. Wszyscy czuliśmy ścisk w okolicy żołądka, bowiem oto nasz kraj został zaatakowany przez niczym niesprowokowanego nieprzyjaciela. Kiedy znaleźliśmy się w stanie wojny, moje obowiązki jako szkoleniowca uległy ogromnej zmianie. Armia miała konkretne zadania do wykonania, w związku z czym w obozie wszystko zaczęło dziać się szybciej. Oficerowie ograniczyli naszą swobodę, obwieszczając, iż nie będzie przepustek bożonarodzeniowych; zaczęli też cenzorować pocztę. Wszystko przebiegało teraz zgodnie z regułami postępowania w czasie wojny. Zmiany początkowo napełniły mnie grozą, kiedy jednak popatrzyłem na nie z innej strony, przestałem czuć się źle. Im prędzej dokonamy odwetu na Japonii, tym szybciej wojna dobiegnie końca.

Patrząc z perspektywy czasu, można stwierdzić, że U.S. Armybyła całkowicie nieprzygotowana do konfliktu, w którym miała wziąć udział. Dwa tygodnie po japońskim ataku sierżant ze służb zaopatrzeniowych w Camp Croft zebrał wszystkie nasze maski przeciwgazowe i wysłał je na wybrzeże Pacyfiku, gdzie były potrzebne w razie ewentualnego japońskiego uderzenia na Kalifornię. Nie mogłem przestać myśleć, że kilka nieistotnych masek, w dodatku treningowych, nie może przecież wpłynąć w jakimś poważniejszym stopniu na losy konfliktu. Zanim wojenna rzeczywistość całkowicie zmieniła armię, udałem się pieszo do domu w Lancaster, gdzie spędziłem z rodziną dziesięciodniową przepustkę.

W połowie stycznia armia zaczęła działać szybciej, przemieniając się z organizacji funkcjonującej w okresie pokojowym, w wojsko mające prowadzić działania wojenne. Dotychczasowe sześć dni służby w tygodniu zamieniono na siedem. Dało mi to możliwość dokładniejszej obserwacji niektórych oficerów. Większość z tych przebywających w Camp Croft przybyła bezpośrednio z Korpusu Szkolenia Oficerów Rezerwy (ROTC). Wśród nich był mój dowódca plutonu. Nie miał on żadnego pojęcia o swym fachu, zresztą tak samo jak pozostali oficerowie piastujący podobne stanowiska. Moja frustracja sięgnęła zenitu pewnego deszczowego dnia, kiedy porucznik przybył zapoznać nasz pluton z nowym karabinem półautomatycznym M1 Garand 30-06, jaki armia przyjmowała na uzbrojenie. Zaznajamiając nas z terminologią i działaniem broni, chwycił karabin M1903 Spring­field, po czym przez czterdzieści pięć minut mówił na temat M1. Porucznik nie zdawał sobie nawet sprawy, że trzyma w rękach nie ten karabin. Nie sądziłem, że to możliwe i że jakikolwiek dowódca może być tak tępy.

Wiedziałem, że jestem lepszy od większości oficerów, jakich spotkałem, w mojej głowie zaczęła więc pojawiać się myśl o zdobyciu wyższego stopnia. Już wcześniej interesowałem się możliwością uczęszczania do Szkoły Kandydatów na Oficerów (OCS). Wtedy dowódca zapytał mnie, czy nie chciałbym zostać oficerem. Miałem szczęście, że zostałem wybrany, ponieważ byłem tylko szeregowym. Większość dowódców typowała podoficerów, służących w wojsku zawodowo i mających znacznie więcej doświadczenia ode mnie. Od tego momentu wydarzenia potoczyły się szybko. Po wypełnieniu podania przeszedłem bezproblemowo przez kolejny sprawdzian sprawności fizycznej, po czym stanąłem przed komisją złożoną z oficerów. Miałem nadzieję, że dostanę kilka godzin na przygotowanie się do rozmowy, nakazano mi jednak zgłosić się jeszcze tego samego popołudnia. Starałem się być tak pewny siebie, jak to tylko możliwe i najwyraźniej mi się udało. Otrzymałem rozkaz odbycia trzytygodniowego kursu przygotowawczego dla kandydatów na oficerów w Camp Croft.

Konkurencja na kursie nie należała do łatwych i z musiałem oczywiście pracować ciężko, by odnieść sukces, choćby dlatego, że większość uczestników była sierżantami, a ja miałem tymczasowo stopień kaprala. Kiedy porównywałem się do tych zaprawionych podoficerów, czułem się jak dziecko zagubione w lesie. Braki w doświadczeniu rekompensowałem jednak nauką. Moją jedyną przewagą nad innymi kandydatami stanowił fakt, iż ukończyłem college i rozumiałem, jak ważne jest uczenie się i odrabianie zadań domowych.

Tematyka kursu była bardzo szeroka. W pierwszych kilku dniach miały miejsce wyczerpujące wykłady dyrektorów szkół wywiadu, łączności i broni ciężkiej. W ciągu trzech tygodni zapoznano nas szczegółowo z niemal każdym aspektem działalności armii. Byłem ogólnie bardzo zadowolony z kursu przygotowawczego i cieszyłem się, że mogłem przejść dodatkowe szkolenie przed stawieniem się w Fort Benning w Georgii. Dzięki ciężkiej harówce ukończyłem kurs ze świetnymi ocenami. Pozostawało jedynie pytanie, do jakiej grupy w OCS zostanę przypisany. Pozostałem w Camp Croft aż do otrzymania ostatecznych rozkazów.

Kiedy czekałem na następny przydział, przez krótki czas zastanawiałem się nad propozycją przeniesienia do Fort Knox w Kentucky, gdzie uczęszczałbym do OCS jako członek Korpusu Pancernego. Miałem szansę zakończenia okresu niepewności i szybkiego ruszenia naprzód. W takim wypadku mógłbym wyjechać w przeciągu kilku najbliższych dni. Po przemyśleniu sprawy i spytaniu o poradę kilku oficerów, zdecydowałem się postąpić wbrew radzie większości i pozostać w piechocie. Odsłużyłem już siedem miesięcy, poznając podstawy służby w tym rodzaju sił zbrojnych. Kolejne trzynaście tygodni w Fort Benning miały dać mi wystarczające umiejętności, bym mógł trzymać głowę wysoko. W Korpusie Pancernym nie miałbym żadnego doświadczenia, a gdybym nie mógł być dobrym oficerem, wolałbym nie być nim wcale. 6 kwietnia otrzymałem wiadomość, że wyjeżdżam z Camp Croft i już następnego dnia zaczynam zajęcia.

Fort Benning, leżący pośród czerwonych wzgórz nieopodal Columbus w Georgii, to malowniczo położona placówka wojskowa. Był to stary obóz z nowoczesną infrastrukturą. Wzdłuż szerokich ulic rosły drzewa, a w ceglanych koszarach, wyposażonych w nowe meble, znajdowały się czytelnie. Kandydatów na oficerów umieszczono w drewnianych koszarach, tak jak w Croft, jednak to miejsce było znacznie czystsze od poznanego przeze mnie wcześniej. Nie mieliśmy dużo jedzenia, było ono jednak zdecydowanie dobrej jakości, w istocie niemal takie jak w domu.

Sprzęt, jakiego używaliśmy w czasie kursu, był kompletny i najlepszej jakości. Wystarczyło się odwrócić, by zobaczyć przejeżdżający czołg, tudzież kogoś wyskakującego z samolotu lub zeskakującego z wieży zbudowanej dla wojsk spadochronowych. Ci ostatni robili na mnie wyjątkowo duże wrażenie, kiedy biegali wokół Fort Benning. Wyglądali na jednostkę o wysokim morale, charakteryzującej się dużym entuzjazmem.

Po kilku dniach przyglądania się, postanowiłem zapytać rodziców, czy nie mieliby nic przeciwko, gdybym po otrzymaniu nominacji oficerskiej zaciągnął się do spadochroniarzy. Kiedy w końcu zdradziłem swe zamiary, spotkałem się ze zdecydowanym sprzeciwem, również ze strony przyjaciół i sąsiadów. Zazwyczaj postępowałem zgodnie z radami rodziców, tym razem byłem jednak zdecydowany zrobić to, co sam uznam za stosowne. Im dłużej obserwowałem spadochroniarzy, tym bardziej chciałem stać się jednym z nich jak tylko ukończę OCS. Spośród wszystkich mundurów, które widziałem w Fort Benning, to spadochroniarskie wyglądały najlepiej i sprawiały wrażenie najwygodniejszych. Po dziesięciu miesiącach szkolenia piechoty, zdałem sobie sprawę, że to, czy przetrwam, będzie zależeć od otaczających mnie ludzi. Ci służący w wojskach powietrznodesantowych wyglądali tak, jak od zawsze wyobrażałem sobie żołnierzy. Byli twardzi, smukli i opaleni. Kiedy szli ulicą, sprawiali wrażenie dumnych, buńczucznych i odnoszących się z lekką pogardą wobec każdego, kto nie należał do wojsk powietrznodesantowych. W mojej głowie zagościło przekonanie, że właśnie z takimi ludźmi chcę pracować. Spadochroniarze byli najlepszymi żołnierzami w szkole piechoty, a ja pragnąłem służyć z najlepszymi, a nie z ofermami, jakie często widywałem na placówce.

Podobał mi się też trening fizyczny. Było dużo biegania: osiem kilometrów przed śniadaniem. Inne zajęcia także przypadły mi do gustu. Zniechęcało mnie jedynie pływanie, w którym nie byłem zbyt dobry. Tymczasem od kandydatów na spadochroniarzy wymagano tej umiejętności. Zaletę stanowił natomiast żołd podporucznika wojsk powietrznodesantowych, wynoszący 268 dolarów miesięcznie, czyli nienajgorszą wówczas sumę. Wciąż jednak musiałem wpierw zostać przyjęty. Wszyscy spadochroniarze byli ochotnikami, a tych, którzy mieli wstąpić do elitarnych sił powietrznodesantowych, starannie selekcjonowano. Stwierdziłem, że to dlatego byli oni tak dobrzy. Gdyby przyjęto mnie do spadochroniarzy, pozostałbym jeszcze przez jeden miesiąc w Fort Benning, po czym trafiłbym na zaawansowane szkolenie powietrznodesantowe dla oficerów wojsk powietrznodesantowych.

Sam kurs dla kandydatów na oficerów okazał się wymagający pod względem fizycznym i mentalnym, jednak nie aż tak ciężki, jak się spodziewałem. W 1942 roku obejmował on podstawowe zagadnienia. Autorem jego koncepcji był szef sztabu U.S. Army, generał George C. Marshall, natomiast w życie wprowadził go generał Omar N. Bradley, komendant Szkoły Piechoty. Przez sześć dni w tygodniu kandydaci na oficerów brali udział w wykładach i zajęciach w polu. Sobotni wieczór i niedziela pozostawały wolne. Podczas wykładów koncentrowano się na kluczowych zagadnieniach związanych z dowodzeniem podczas walki, znajomością budowy broni, taktyką piechoty i ogólną tematyką wojskową. Każdy typowy dzień szkolenia kończyliśmy przeciętnie dwiema godzinami nauki w nocy. Po kilku tygodniach instruktorzy dokonali oceny, chcąc sprawdzić, którzy z kandydatów będą najprawdopodobniej najlepszymi oficerami. O dziwo pewien stary szeregowy wygrał z bardziej doświadczonymi podoficerami.

Jedną z cech charakterystycznych OCS było rygorystyczne podejście tamtejszej kadry. Przez prawie osiem miesięcy spędzonych w Camp Croft ani razu nie zostałem uznany winnym naruszenia regulaminu podczas codziennej inspekcji. Tymczasem w kwietniu, w trakcie inspekcji koszar, dwukrotnie udzielono mi reprymendy za drobne przewinienia. Wypadłem i tak dobrze, ponieważ przeciętny kandydat otrzymywał jedno pouczenie dziennie. Nasze buty musiały się znajdować w odpowiednim miejscu, a mundury wisieć równo na wieszakach. Regulaminowe zagięcie koca wynosiło nie 15, a 18 centymetrów. Podczas każdej inspekcji instruktorzy mieli przy sobie linijki. Każdego dnia zamęczali nas, a my co noc uczyliśmy się jak głupi. Nieobecność na apelu wiązała się z wyrzuceniem z kursu. Komunikacja między obozem i Columbus była tak słaba, że zdecydowałem się nie opuszczać placówki i poświęcić trzy miesiące na naukę, raz na jakiś czas wybierając się na film lub lody.

Wykłady dotyczyły szerokiego spektrum zagadnień wojskowych, począwszy od funkcjonowania służb zaopatrzeniowych, a skończywszy na pokazach z wykorzystaniem czołgów i ciężarówek, podczas których demonstrowano skutki ostrzału fortyfikacji. Co tydzień oficerowie i podoficerowie mówili nam, że tydzień następny będzie cięższy od dotychczasowych. Zawsze okazywało się to prawdą. W przeciągu dwóch tygodni mieliśmy rzekomo przejść najcięższy test w czasie pobytu w Benning. Przedmiotem było czytanie map. Po college’u egzamin ten był dla mnie wszakże niczym zwykły test typu prawda/fałsz. Ani trochę nie przejmowałem się nauką, ale uczyłem się dla własnej satysfakcji. Tymczasem zaczynaliśmy maszerować coraz dłużej i dalej. Więcej czasu spędzaliśmy także w polu i na strzelnicach. Zainteresował mnie zwłaszcza pokaz, podczas którego karabiny maszynowe miały strzelać ponad głowami naszych żołnierzy i trafiać nieprzyjaciela. Nauczyliśmy się także, jak mierzyć w jeden cel, a trafiać inny. Chodziło o to, by osiągnąć trafienie nawet wtedy, gdy przed głównym celem postawiono zasłonę dymną. Dwa tygodnie przed ukończeniem kursu zaliczyliśmy jego część poświęconą broni, czego nie żałowałem, bowiem dotychczas myślałem jedynie o zatrzaskach, krzywkach, tłokach, mechanizmach działających na zasadzie odprowadzania gazów prochowych i swobodnego odrzutu.

Po spędzeniu sporej ilości czasu na strzelnicach, zaczęliśmy trening taktyczny. Przypadł mi on do gustu, ponieważ w jego trakcie mogłem znów używać głowy. W trakcie jednego z ćwiczeń obserwowaliśmy atakujący przez rzekę batalion. Znajdując się pod ostrzałem, prowadzonym również przez samoloty, kompania saperów za zasłoną dymną skonstruowała kładkę pieszą, most dla pojazdów i prom. Z perspektywy czasu myślę o tym kursie jak o trzynastotygodniowym maratonie na bagnach Georgii. Kiedy nauka dobiegała końca, cały czas miałem zamiar zaciągnięcia się do wojsk powietrznodesantowych. Im więcej wiedziałem o piechocie, tym bardziej dochodziłem do wniosku, że nie chcę w niej służyć. Po Fort Benning krążyły pogłoski, że 50 procent piechurów umiera z powodu chorób spowodowanych przez przebywanie w niehigienicznych warunkach, bądź też od ran odniesionych na froncie. Zobaczywszy na własne oczy, jak żyją piechociarze, stwierdziłem, że muszą być szaleni.

Podczas kursu w OCS moją uwagę przyciągnął jeden z kandydatów na oficerów. Lewis Nixon pochodził z uprzywilejowanej i bogatej rodziny. Urodził się 30 września 1918 roku jako wnuk ostatniego człowieka, który samodzielnie opracował projekt pancernika. Studiował w Yale i na Massachusetts Institute of Technology. „Nix” miał za sobą znacznie lepszą edukację, niż większość jego kolegów z kursu. Podróżował po świecie, po czym wrócił do prowadzonych przez jego rodzinę Nixon Nitration Works. Zmieniwszy wcześniej profil działalności, przedsiębiorstwo to wytwarzało nitrocelulozę wykorzystywaną w produkcji rurek do długopisów, ołówków, arkuszy kart do gry i oprawek do okularów. Nixon zaczął służbę wojskową w Fort Dix w New Jersey, a szkolenie podstawowe ukończył w Camp Croft. Dużo pił, był lekkoduchem, uwielbiał szalony tryb życia oraz imprezy. Na pierwszy rzut oka trudno było znaleźć ludzi tak bardzo odmiennych od siebie pod względem temperamentu, jak Nixon i ja. Byłem stałym w swych postanowieniach abstynentem i nigdy nie przeklinałem. Wolałem cichy wieczór w koszarach, niż nocne życie w Columbus, czy w pobliskim Phenix City w Alabamie. Mimo że różnił nas styl życia, odnosiłem wrażenie, iż mamy podobne odczucia i sposób patrzenia na świat. Rozumiałem Nixona i pomagałem mu zrozumieć zarówno mnie, jak i jego samego. Nasza znajomość rozwinęła się niewymuszenie i wkrótce stał się on moim najbliższym przyjacielem. Lewis Nixon był najwspanialszym oficerem, jaki kiedykolwiek towarzyszył mi w walce. Zupełnie nie znał strachu i można było na nim całkowicie polegać.

Kiedy zbliżał się dzień zakończenia kursu, zdałem sobie sprawę, że nie cieszę się zbytnio, iż ten etap mojej kariery dobiega kresu. Dopadło mnie największe przygnębienie, jakie czułem od czasu ostatniej przepustki. Tym razem nie tylko nie wiedziałem, jaki i gdzie będzie mój następny przydział, ale także czy dostanę jeszcze urlop. Gdybym trafił do spadochroniarzy, mógłbym otrzymać rozkaz zameldowania się dzień po zakończeniu kursu. W innym wypadku istniała możliwość, że przyjdą opieczętowane rozkazy, oznaczające brak przepustki i bezpośrednie udanie się na teatr działań wojennych. Ta niepewność mnie dobijała.

Nasza grupa w OCS ukończyła naukę 2 lipca 1942 roku. Odniosłem wrażenie, że kurs był stosunkowo łatwy i choć nie czułem się w jego trakcie jak na wakacjach, cieszyłem się ze zdobytych doświadczeń. Stawaliśmy się teraz częścią wyższej, wyróżniającej się klasy społecznej w szeregach armii. Wzbudzaliśmy szacunek i posiadali władzę. Takie było marzenie każdego szeregowego od dnia, w którym zaciągnął się do armii, a my mieliśmy zaraz po nie sięgnąć. Nagle ważne stały się pomniejsze sprawy, takie jak zakup mundurów. Wyróżniające się oficerskie uniformy przywożono przez kilka ostatnich dni i teraz koszary wyglądały niczym rewia mody. Uśmiechnięci mężczyźni kroczyli dumnie, chwaląc się belkami i dystynkcjami. Nie przeszkadzał nawet fakt, że za trzy dni część z nas będzie już w drodze na front. Uznałem, że tak musi być, że trzeba żyć i pozwalać żyć innym. Czasami trudno mi było jednak przekonać samego siebie, że jestem już mianowanym oficerem.

Wraz z ukończeniem kursu zostałem z honorami zwolniony ze służby w Armii Stanów Zjednoczonych, by w odpowiednim czasie przyjąć mianowanie na stopień podporucznika. Po lunchu w klubie oficerskim każdy z nas mógł udać się gdzie chciał, niewielu jednak posiadało przydziały. Nixon miał stawić się w Fort Ord w Kalifornii i służyć w tamtejszej jednostce żandarmerii wojskowej. Ponieważ spadochroniarze nie posiadali na razie wakatów, udałem się z powrotem do Camp Croft, by szkolić nowoprzybyłą grupę żołnierzy. Nie spędziłem tam jako oficer zbyt wiele czasu. Dokładnie po pięciu tygodniach otrzymałem rozkaz zameldowania się w 506. Pułku Piechoty Spadochronowej w Camp Toombs w Georgii. Na początku nie chciałem opuszczać Camp Croft, ponieważ dobrze zaznajomiłem się ze starą kadrą oraz z nową kampanią, do której mnie przydzielono. W moim plutonie znajdowało się czterech żołnierzy z mych rodzinnych stron. Z jednym uczęszczałem nawet do college’u i siłowałem się w szkole. Nie pozwoliliśmy, by posiadane przez nas stopnie wpłynęły na nasze wzajemne stosunki. Inni oficerowie patrzyli krzywo na moje relacje ze zwykłymi żołnierzami, jednak w ogóle mi to nie przeszkadzało. Szkoląc pluton, pracowałem ciężko i zanim wyjechałem, dowiedziałem się, że z wyjątkiem dwóch żołnierzy wszyscy zdali egzaminy na strzelnicy. Zanim opuściłem Croft, na znak szacunku otrzymałem od plutonu pióro Sheaffera i zestaw ołówków. Następnie wyjechałem, opuszczając obóz, w którym zostawiłem wiele miłych wspomnień.

Nic nie jest łatwe w kompanii Easy

Toccoa, znane wcześniej jako Camp Toombs, było miejscem powstania 506. Pułku Piechoty Spadochronowej. Obóz, położony pośrodku dziczy w Georgii, znajdował się u podnóża Pasma Błękitnego. Zanim Camp Toombs został przekazany wojskom powietrznodesantowym, był placówką Gwardii Narodowej stanu Georgia. Toccoa, nazwa najbliższej miejscowości, stała się wkrótce nazwą pierwszego Centrum Szkoleniowego Piechoty Spadochronowej. Nad obozem wznosiła się mierząca 530 metrów góra Currahee, co w języku Czirokezów oznacza „stojąca samotnie”. 506. Pułk, do którego mnie przydzielono, został oficjalnie sformowany 20 lipca 1942 roku. Pułkiem i jego II batalionem dowodzili kolejno podpułkownik Robert Sink i major Robert L. Strayer. Byli oni pierwszymi oficerami przybyłymi do Toccoa. Obydwaj otrzymali wkrótce awanse, a później wpłynęli w znacznym stopniu na los kompanii E i mojej kariery wojskowej.

Sink ukończył West Point w 1927 roku i miał dowodzić 506. Pułkiem przez całą wojnę. Był rozsądnym oficerem. Mocno trzymał w ryzach podległych mu ludzi i pilnował, by nigdy nie dochodziło do naruszenia dyscypliny. Strayer był oficerem rezerwy. Aktywną służbę rozpoczął w lipcu 1940 roku. Dowodził kompanią w 502. Pułku Piechoty Spadochronowej, po czym w maju 1942 roku zaczął uczęszczać do szkoły oficerów piechoty w Fort Benning. Otrzymawszy stopień majora, służył jako najważniejszy oficer sztabowy Sinka. Następnie, we wrześniu 1942 roku, przejął dowodzenie nad II batalionem 506. Pułku. Na początku 1943 roku major Strayer otrzymał awans na podpułkownika. Jego batalion składał się z kompanii D, E i F oraz sztabowej. W skład tej ostatniej wchodziły plutony łączności, ciężkich karabinów maszynowych i moździerzy kalibru 81 mm. Służył w niej także batalionowy chirurg i jego personel.

Dotarłem do Toccoa w połowie sierpnia, po krótkiej przepustce. Kiedy razem z Lewisem Nixonem wysiedliśmy z pociągu Southern Railway w pobliżu wytwórni trumien w Toccoa, nakazano nam udać się wojskową ciężarówką do „Camp Toombs”. Gdy tylko znaleźliśmy się w obozie, skierowano nas do sztabu 506. Pułku, gdzie zameldowaliśmy się Sinkowi. Pułkownik powitał nas w wojskach powietrznodesantowych i przekazał, że 506. Pułk to jednostka eksperymentalna. Jako pierwsza miała szkolić rekrutów prosto z cywila na żołnierzy oddziałów elitarnych. Sink stwierdził wprost, iż chce, by 506. Pułk stał się „najlepszą cholerną jednostką” w całej U.S. Army. Zawsze chwaliłem się, że umiem oceniać charakter ludzi, a pułkownik Sink był prawdziwie inspirującą osobą. Kiedy pierwszy raz go spotkałem, napełnił mnie podziwem. Siedział za swym biurkiem, paląc papierosa. Sprawiał wrażenie człowieka o podejściu: „Jestem lepszy od ciebie”, jakie charakteryzowało absolwentów West Point, a mnie zawsze wprawiało w zakłopotanie. Szybko jednak moje pierwsze wrażenie okazało się mylne. Pułkownik Sink był wyjątkowo kompetentnym dowódcą. Osobiście wzywał każdego przybyłego oficera do współzawodnictwa. Liczył, że każdy z nas będzie świecił przykładem i zawsze dowodził z frontu.

Przydzielono mnie do kompanii E II batalionu 506. Pułku. W lipcu 1942 roku, w momencie jej powstania, miała ona według tabeli organizacyjno-etatowej 8 oficerów i 132 żołnierzy. W jej skład wchodziły trzy plutony strzelców i sekcja dowodzenia. Każdy pluton posiadał trzy dwunastoosobowe drużyny strzelców oraz sześcioosobową drużynę moździerzy. Kompania E dysponowała również jednym erkaemem przydzielonym do każdej drużyny i moździerzem kalibru 60 mm w każdej drużynie moździerzy. Dowódcą kompanii i jej pierwszym członkiem był porucznik Herbert M. Sobel, pochodzący z Chicago. Funkcję jego zastępcy pełnił podporucznik Clarence Hester. Na wypadek przewidywanych strat i dalszego rozwoju U.S. Army do każdego plutonu przypisano po dwóch oficerów. Większość z nich niedużo wcześniej otrzymała swe stopnie w OCS lub oddziałach ROTC z różnych uniwersytetów z całego kraju. Oprócz mnie, dowódcy II plutonu, pierwotną kadrę oficerską kompanii E tworzyli Lewis Nixon, Walter Moore i S. L. Matheson. Porucznicy Matheson i Moore dowodzili odpowiednio I i III plutonem.

Porucznik Sobel, tak jak wcześniej pułkownik Sink, przekazał nam wprost, że nie będzie tolerował jakichkolwiek przejawów naruszania dyscypliny. Poinformował oficerów, że kompania E będzie we wszystkim pierwsza i najlepsza. Liczył, że znajdzie się na czele 506. Pułku w każdej możliwej do zmierzenia kategorii, w tym gimnastyce, marszu drogami, strzelectwie, sprawności fizycznej i treningu w polu. Sobel chciał, by kompania E weszła do walki gotowa. Zamierzał sprawić, by stała się w maksymalnym stopniu przygotowana zarówno fizycznie, jak i mentalnie. W przeciwieństwie do dowódcy pułku, porucznik Sobel nie zrobił na mnie wrażenia jako żołnierz. To on jednak dowodził, a ja byłem zdeterminowany, by zrobić swoje i uczynić mój pluton najlepszym w kompanii.

Pierwszy dzień w Toccoa był dla mnie szokiem. Służyłem w armii od ponad roku, ale z doświadczenia znałem tylko istniejące od dłuższego czasu placówki, takie jak Camp Croft, czy Fort Benning. Nagle poczułem się, jak gdybym trafił raz jeszcze na szkolenie podstawowe. Oficerów ulokowano w chatkach z papy, w każdej po dwóch. Nasze kwatery nie posiadały drzwi i okien. Obóz znajdował się ciągle w budowie i nigdzie, z wyjątkiem latryny, nie mieliśmy światła elektrycznego. Warunki były dosyć ciężkie, ale jeśli chciałem zostać spadochroniarzem, musiałem się takich spodziewać. Pierwszej nocy komary niemal zjadły mnie żywcem. Była to dla mnie cenna lekcja, że nic nigdy nie jest zagwarantowane. Można się jednak dostosować. Przywyknąć do drobnych rzeczy i mieć nadzieję, że będzie dobrze.

Nieliczni spośród pierwotnych członków kompanii E przetrwali Toccoa. Według statystyk, jakie opracował porucznik Salve M. Matheson, dowódca plutonu, który przeszedł później do sztabu batalionu, a następnie pułku, potrzeba było ponad 400 ochotników spośród oficerów, by zebrać 148, którzy przeszli przez trzynastotygodniowe szkolenie. Spośród ponad 5300 żołnierzy wyselekcjonowano 1800, których następnie skierowano do 506. Pułku na kurs spadochronowy w Fort Benning. Można było zrezygnować w każdym momencie. Wystarczyło jedynie zejść do sztabu i powiedzieć: „Mam już dość”. Zdecydowałem się jednak zostać, ponieważ chciałem służyć z najlepszymi. Na szczęście byłem w szczytowej formie i fizyczny aspekt szkolenia nie sprawiał mi kłopotów. Kiedy wszedłem w skład kompanii E w Toccoa, miałem 183 centymetry wzrostu i ważyłem 80 kilogramów.

Gdy podzielono nas na kompanie, szkolenie ruszyło pełną parą, a oficerowie i żołnierze zaczęli się przyzwyczajać do wojskowego życia. Program treningowy miał trwać trzynaście tygodni. Jego pierwsza część polegała głównie na doprowadzeniu ludzi do dobrej kondycji fizycznej. Większość żołnierzy rozpoczęła służbę niedługo wcześniej i była w bardzo złej formie. Codzienna gimnastyka składała się z podciągania na drążku, brzuszków, głębokich przysiadów, pajacyków i biegania. Co zaskakujące, pod koniec pierwszego tygodnia żołnierze zaczęli spełniać wymagania fizyczne stawiane mającym służyć w wojskach powietrznodesantowych. Tych, którzy się nie dostosowali, przeniesiono poza pułk. Pułkownik Sink wymagał, by trening był cały czas intensywny, a każdy żołnierz doprowadzany niemal na skraj wyczerpania. Wszystko robiono dwa razy szybciej niż normalnie. Dotyczyło to również prawie 10-kilometrowego biegu w górę i w dół Currahee. Regułą stały się codzienne tory przeszkód, gimnastyka, niezliczone godziny treningu fizycznego i 14-kilometrowe marsze, zarówno z plecakami, bagnetami, karabinami i kaemami, jak i bez nich. Szkolenie nigdy nie ustawało. Szeregowy Robert T. Smith zauważył, że trening z każdym dniem stawał się cięższy. Wspominał także tor przeszkód obejmujący „wszelkie rodzaje urządzeń zaprojektowanych w celu ćwiczenia wszystkich mięśni w ciele”.

Wszyscy żołnierze w Toccoa przybyli tam prosto z życia w cywilu, by przejść szkolenie podstawowe. Ich główną motywacją był dodatkowy żołd za służbę w wojskach powietrznodesantowych oraz chęć bycia jednym z „najlepszych”. 506. Pułk stanowił pierwszą jednostkę, która otrzymała pozwolenie, by działać w ten sposób, zatrzymywać tylko chętnych i odsyłać pozostałych. Zasada ta dotyczyła zarówno oficerów, jak i podoficerów oraz żołnierzy. Tych, którzy nie byli w stanie sprostać rygorystycznym wymogom wojsk powietrznodesantowych, przenoszono do „kompanii W”, a następnie szybko do innych jednostek. Kompanię W utworzono zarówno dla przybywających, jak i odjeżdżających żołnierzy, którzy nie sprawdzili się pod względem fizycznym lub „wymiękli” podczas szkolenia. Niewielkie grupy docierały do obozu niemal codziennie. Po znacznie bardziej szczegółowej ocenie sprawności fizycznej, niż miało to miejsce w ośrodkach, w których ludzie ci początkowo się meldowali, przydzielano ich do różnych pododdziałów 506. Pułku. Dopóki nie zbudowano odpowiedniej liczby baraków, żołnierze spali w namiotach. Oficerowie mieszkali początkowo w niedokończonych chatkach bez świateł. Podczas deszczu stawały się one pełne błota, a w nocy były tak zimne, że potrzebowaliśmy po dwa koce.

Regularne biegi w górę i w dół Currahee sprawiały, że ludzie musieli być w najlepszej możliwej kondycji fizycznej. Góra, wznosząca się nad placem apelowym obozu, wyglądała imponująco. Pięć kilometrów na szczyt i pięć kilometrów z powrotem stało się integralną częścią naszego treningu. Bieg był prawdziwie morderczy. Aby dotrzeć z kompanią na Currahee, należało poprowadzić ją truchtem, po czym, kiedy dało się wyczuć, że szyk rozpada się na skutek zmęczenia, zmieniało się tempo na „szybki marsz”. Gdy szeregi znów się zwarły, a ludzie złapali oddech, wracaliśmy do truchtu. Ostatnie półtora kilometra w górę zbocza przemierzaliśmy głównie szybkim marszem. Nie pamiętam by podczas zawodów, w których bez ograniczeń ścigaliśmy się na szczyt i z powrotem, ktokolwiek „wbiegł” na Currahee. Rekord na trasie w górę i w dół wynosił czterdzieści dwie minuty. Mój najlepszy czas to czterdzieści cztery minuty. Nie byłem najlepszym biegaczem, ale udało mi się to osiągnąć ciężką pracą.

W dniach, w których kompania E nie biegła na Currahee, porucznik Sobel nakazywał nam przedzierać się przez tor przeszkód. Jak większość ćwiczeń wchodzących w skład treningu fizycznego, to również miało ograniczenie czasowe. Każdy żołnierz musiał pokonać tor w ciągu trzech minut. Niektórzy nigdy tego nie dokonali, w związku z czym zostali wyrzuceni z 506. Pułku. Przeszkody były liczne i zróżnicowane, jednakże każda wymagała pewnego stopnia sprawności i siły. Wszystkie zaprojektowano tak, by budowały siłę mięśni, potrzebną do sterowania spadochronem i brania udziału w walkach przez dłuższy czas. Ręce wzmacniało przechodzenie nad mierzącą dziewięć metrów przeszkodą wodną, co wymagało łapania się szczebli umiejscowionej poziomo drabiny raz jedną, a raz drugą dłonią. Przeszkodą, która doprowadziła do wyjątkowo wielu przypadków wyrzucenia z szeregów kompanii E, była wysoka na ponad trzy metry ściana z bali, na którą należało się wspiąć bez pomocy towarzyszy. Jeden z oficerów, chcąc złapać oddech, ukrył się za nią, po czym dołączył do kolejnej pokonującej tor kompanii. Nie trzeba dodawać, że nie pozostał długo w Toccoa. Pomiędzy przeszkodami znajdowały się pagórki, na które należało wbiec, rowy, które musieliśmy przekroczyć i okopy, nad którymi przeskakiwaliśmy. Każdy kto kończył tor, był wycieńczony fizycznie. W miarę jak mijały tygodnie, pokonywanie przeszkód stawało się rutyną, a wytrzymałość każdego żołnierza gwałtownie rosła.

Stwierdzenie, że szkolenie w Toccoa było intensywne, jest niedopowiedzeniem. Pułkownik Sink upierał się, by standardy były ekstremalnie wysokie. Ponieważ wszystkich żołnierzy starannie dobierano i istniała możliwość zastąpienia ich innymi, Sink uparł się, by stworzyć najbardziej elitarną i najlepiej wyszkoloną jednostkę w U.S. Army. W przeciągu tygodnia każda kompania w pułku stała się biegła w musztrze, maszerowaniu i ćwiczeniach w obchodzeniu się z bronią. Z moich doświadczeń z Camp Croft i z OCS wiedziałem, że musztra stanowi miłą odmianę od bardziej rygorystycznego szkolenia. Ćwiczenia fizyczne w realistycznych warunkach okazały się bardziej wymagające. Szesnastokilometrowe wędrówki przez Georgię ustąpiły miejsca czterdziestokilometrowym. Nasz pierwszy marsz nocny miał osiemnaście kilometrów długości. Porucznik Sobel wymagał, by testom wytrzymałości towarzyszyła ścisła dyscyplina zużycia wody. Żaden z żołnierzy nie mógł napić się choćby łyka ze swej manierki dopóki marsz nie dobiegł końca. Oprócz marszów w polu, mieliśmy także wykłady prowadzone przez armijnych podoficerów, dotyczące broni, taktyki i szkolenia spadochronowego. Jedną z rzeczy, do której należało przywyknąć, był trening z bagnetem. Uczestniczenie w nim po raz pierwszy zmuszało do zastanowienia się. Myśl o wetknięciu bagnetu w innego człowieka nie przychodziła z łatwością. Miałem pewne doświadczenie w zapasach, więc perspektywa walki wręcz nie budziła we mnie obaw. Myśl o pchnięciu kogoś kawałkiem stali wymagała jednak przyzwyczajenia.

W Toccoa znajdowały się także prowizoryczne, dziesięciometrowe wieże. Chętni żołnierze mogli rozwijać z ich pomocą potrzebne im umiejętności skakania, sterowania spadochronem i lądowania. Jedyną brakującą rzeczą był pęd powietrza wokół samolotu, który czuło się podczas prawdziwego skoku. Po wspięciu się na wieżę, żołnierz był zapinany w uprząż spadochronową, przymocowaną do mierzącej cztery i pół metra liny statycznej. Ta z kolei łączyła się z krążkiem linowym, od którego do ziemi biegła osiemnastometrowa lina. Tam na żołnierza czekało twarde lądowanie. Wyskakując z atrapy drzwi, spadochroniarz musiał dobrze się ustawić, a następnie przyjąć odpowiednią pozycję i skoncentrować się na podstawowych zasadach skoku, aby uniknąć kontuzji przy lądowaniu. Na innym stanowisku treningowym znajdowała się zawieszona w powietrzu uprząż. Urządzenie to ściskało i rozciągało we wszystkich kierunkach różne części ciała przypiętych do niego mężczyzn. W uprzęży tej każdy z nas ćwiczył pięć zasad skoku: sprawdź pozycję ciała i policz „tysiąc jeden, tysiąc dwa, tysiąc trzy1”, sprawdź czaszę i początkową oscylację, ustaw się tyłem do wiatru, przygotuj się do lądowania, ląduj.

Przez cały pobyt w Toccoa szkolenie było wymagające. W czasie trzynastu tygodni ćwiczeń w polu doświadczyliśmy letnich upałów i czerwonego pyłu, charakterystycznego dla zachodniej Georgii. Treningi trwały dzień i noc, niezależnie od warunków atmosferycznych. Tempo oraz intensywność szkolenia sprawiły, że niektórzy się zniechęcali. Nie mające końca marsze, całonocne ćwiczenia przy najgorszej pogodzie, jaką tylko można sobie wyobrazić i brak jakiejkolwiek osłony przed warunkami naturalnymi osłabiały tych, którzy nie mieli wystarczająco dużo zapału. Nie było także wolnych weekendów. Sobotnie poranki przeznaczano zwykle na inspekcję sprzętu, karabinów, kwater mieszkalnych i mundurów. Nieliczni przetrwali kontrole przeprowadzane przez awansowanego niedawno kapitana Sobela bez żadnych upomnień. Tym którzy nie zaliczyli inspekcji, a w kompanii E była to większość żołnierzy, unieważniano weekendowe przepustki i nakazywano kolejny bieg na Currahee.

W miarę jak szkolenie postępowało, oficerowie zaczęli przemieniać kompanię E w doskonale zdyscyplinowany pododdział pułku mogącego szczycić się wyjątkowo dużą spójnością. Była to zasługa głównie pułkownika Sinka, majora Strayera, kapitana Sobela i moich towarzyszy pełniących funkcje dowódców plutonów. Kompania E radziła sobie z każdym wyzwaniem, spełniała z nawiązką wszelkie wymagania. Zarówno Sink, jak i Sobel, żądali, by każda z kompanii osiągnęła ustalone przez nich standardy. Ci żołnierze, którzy nie byli w stanie sprostać wysiłkowi, do jakiego zmuszali ich oficerowie, szybko opuścili kompanię. Reszta ledwo co dawała radę.

Wczesną jesienią strzelcy z kompanii wyruszyli do Karoliny Południowej, gdzie biwakowali i spali w małych namiotach dwuosobowych w pobliżu uniwersytetu Clemson. Na uczelnianej strzelnicy zdobywali potrzebne im umiejętności. Obsługi karabinów maszynowych pozostały tymczasem w Toccoa, kwaterując we własnych budynkach i stołując się we własnej jadłodajni. Porucznik Salve Matheson prowadził strzelnicę dla kaemistów. Okazał się być niesamowitym instruktorem. Obydwie grupy spędziły na strzelnicach cały tydzień. Wszyscy żołnierze musieli gruntownie zaznajomić się z każdą bronią znajdującą się na stanie kompanii, począwszy od karabinu M1 Garand i pistoletu kalibru 11,43 mm, a skończywszy na moździerzu 60 mm. Podczas dodatkowego treningu skupiono się na składaniu i rozkładaniu kaemów. Kiedy zła pogoda zmuszała nas do pozostania w budynkach, spędzaliśmy dzień na czytaniu map i nauce użycia kompasu.

Do świetnych wyników kompanii E przyczynił się bez wątpienia kapitan Sobel. Urodzony w Chicago w 1912 roku skończył Akademię Wojskową Culver, a następnie Uniwersytet Illinois, po czym został oficerem rezerwy. Do 506. Pułku przybył z Fort Riley w Kansas, gdzie służył jako oficer żandarmerii wojskowej. Historyk Stephen Ambrose opisał Sobela jako „małostkowego tyrana, emanującego arogancją”. Było w tym dużo prawdy. Znalazłszy się na stanowisku, na którym posiadał całkowitą władzę, niczym kapitan statku, Sobel wprowadził surową dyscyplinę i rządził kompanią E twardą ręką. Zarówno dla oficerów, jak i żołnierzy, rychło stał się znany jako „Czarny Łabędź”. Wkrótce, z uwagi na stosowane przez niego despotyczne metody, przydomek ten ewoluował, przyjmując formę „Herr Czarny Łabędź”. Jako dowódca kompanii, Sobel nie tolerował jakichkolwiek przejawów braku zarówno dyscypliny, jak i lojalności, tak prawdziwych, jak i wyimaginowanych.

Zawsze uważałem, że młodszy stopniem oficer powinien starać się być dla żołnierzy odzwierciedleniem dowódcy kompanii. Oficerowie służący w kompanii E doszli jednak do wniosku, że nie są w stanie naśladować Sobela i z tym żyć. Sobel był nie tylko niesprawiedliwy, ale też po prostu złośliwy. Początkowo jego zadanie polegało na przemienianiu cywilów w żołnierzy. Po pewnym czasie musiał jednak poddać się próbie i udowodnić, że posiada odpowiednie umiejętności do dowodzenia kompanią. Wówczas zaczął tracić wigor i stawać się coraz bardziej nieznośnym. Kiedy był w złym nastroju, potrafił przejść przed szeregiem żołnierzy i znaleźć pięć lub sześć wystających sprzączek lub pasów karabinowych z rzędu. Następnie zaczynał szukać czegoś innego i natrafiał na trzech lub czterech ludzi z „brudnymi uszami”. Ktoś, do kogo Sobel chował urazę, nie był w stanie zaliczyć inspekcji. A wydawało się, że nasz dowódca kompanii ma pretensje do wielu ludzi.

Każdy żołnierz, który służył w kompanii E, pamięta jakieś opowieści o Sobelu. Wiele z nich znalazło się w Kompanii braci Ambrose’a. Starszy szeregowy Burt Christenson wrócił pamięcią do swego pierwszego spotkania z Sobelem, które nie różniło się znacząco od mojego. Christenson wspominał, że kiedy zameldował się w gabinecie dowódcy, Sobel powiedział mu: „Każdy żołnierz w tej kompanii nauczy się znaczenia dyscypliny i będzie jej przestrzegał, inaczej nie zostanie w jednostce na długo. Jeśli nie wykonacie swoich zadań lub nie zaliczycie inspekcji, zostaniecie ukarani. Jeśli w dalszym ciągu nie będziecie robić tego, co uznam za wasz obowiązek, zostaniecie wykluczeni z piechoty spadochronowej”. Christenson, który nigdy nie podziwiał Sobela, zapamiętał pewne zdarzenie, kiedy kapitan złośliwie poniżył żołnierza, choć jego jedyne przewinienie polegało na tym, iż teraz to na niego przyszła kolej stania się obiektem pogardy dowódcy kompanii. Podczas rutynowej inspekcji Sobel stanął przed obliczem starszego szeregowego Williama Dukemana, będącego wzorem żołnierza. Dukeman był postawnym, dobrze zbudowanym mężczyzną, mierzącym 185 centymetrów wzrostu. Zawsze miał na sobie nienagannie wyglądający mundur. Sobel stał jednak w miejscu i nie przestawał bacznie się przyglądać Dukemanowi. Nagle niespodziewanie przybliżył swą twarz na zaledwie kilka centymetrów od jego twarzy, po czym normalnym głosem zapytał: „Jaki rozmiar koszuli nosicie, żołnierzu?”

„Rozmiar 15, panie kapitanie”, odparł Dukeman.

Twarz Sobela pokryła się grymasem, po czym wrzasnął on: „Do diabła, jestem w stanie wsadzić dwa palce między waszą szyję i koszulę!”

Dukeman ledwo co był w stanie odpowiedzieć: „Tak jest, panie kapitanie”, a Sobel szybko skierował się ku następnemu żołnierzowi, by oskarżyć go o podobne uchybienie.

Jednak nawet Sobel musiał niekiedy tłumić śmiech z powodu wybryków, jakich jego ludzie dopuszczali się na urlopach bądź przepustkach weekendowych. Przykład stanowi Wayne „Skinny” Sisk, jeden z pierwszy żołnierzy kompanii E. W latach czterdziestych do zaimponowania dziewczętom Sisk wykorzystywał swój uśmiech, humor i splendor związany z byciem spadochroniarzem. Pewnego sobotniego popołudnia żandarmeria wojskowa aresztowała go, kiedy całował się z dziewczyną przy torach kolejowych. Kiedy Sobel nakazał mu wytłumaczyć się z takiego zachowania, Sisk odparł: „Pociąg nadjeżdżał, ona podeszła, a ja doszedłem”.

Dość powiedzieć, że Herbert Sobel był pełnym kompleksów i nieprzewidywalnym oficerem. Dowodzenie nim było trudne, a służba pod jego rozkazami nie do zniesienia. Wszystkich członków kompanii traktował z taką samą pogardą, zarówno oficerów, jak i żołnierzy. Jego ciągłe wrzaski: „Japońce was dorwą!” oraz „Hi-Yo Silver!” prowadziły do ciągłego podśmiechiwania się za jego plecami. Nasz dowódca nie czuł się dobrze, gdy musiał podjąć decyzję taktyczną, nie potrafił też czytać map i stale się gubił. Miał również tendencję do panikowania w obliczu niespodziewanych sytuacji. W rezultacie kapitan Sobel szybko utracił szacunek swych ludzi. Żołnierze wykonywali jego rozkazy, ponieważ chcieli zdobyć spadochroniarskie skrzydełka, jednakże go nie respektowali. Jeśli nie był w stanie odpowiednio dowodzić w trakcie marszu przełajowego lub manewrów, jak miał poprowadzić kompanię E do boju? Wkrótce całą jednostkę zaczęły ogarniać wątpliwości, czy kapitan jest w stanie sprawować dowództwo, dając podwładnym dobry przykład i zachowując spokój w sytuacjach kryzysowych.

Mimo swych wad, Sobel sprawił, że każdy członek kompanii E stał się żołnierzem elitarnym, gotowym na wojnę z hitlerowskimi Niemcami. W tym sensie Herbert Maxwell Sobel „stworzył” kompanię E, doprowadzając do powstania jednostki odznaczającej się determinacją w dążeniu do jednego, wspólnego celu. Carwood Lipton, który później w Europie otrzymał awans oficerski na polu bitwy, zauważył, że kompania E była bardzo podobna do innych kompanii wchodzących w skład 506. Pułku Sinka, różniła się wszakże od nich pod pewnym względem. Zaczęła bowiem stanowić jedność, aby obronić się przed Sobelem. Z tej perspektywy rozwinęła się więc inaczej, niż chciał kapitan. Sobel trenował nas intensywnie i nie przestawał, nawet gdy inne kompanie kończyły zajęcia i szły pod prysznic. Kiedy więc inne pododdziały 506. Pułku brały gorącą kąpiel i szykowały się do posiłku, my wciąż ćwiczyliśmy, robiąc dodatkowe okrążenie na bieżni i stojąc na baczność, uważając, by się nie poruszyć. Wkrótce opowieści o kapitanie Sobelu rozeszły się po pozostałych kompaniach, również pośród oficerów całego pułku. Nikt nam nie zazdrościł, jednak Sobel tworzył wspaniałą kompanię. Mówiąc o tym, nie można wszakże lekceważyć wkładu pierwszej grupy podoficerów kompanii E, która wyłoniła się z jej szeregów, a do której należeli między innymi Carwood Lipton, Joe Toye, Bill Guarnere i Floyd Talbert.

Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że Sobel był równie wymagający wobec siebie samego. Otrzymawszy zadanie przemienienia w stosunkowo krótkim czasie „cywili” w żołnierzy skutecznej jednostki bojowej, pozwalał sobie na niewiele luksusów. Major Strayer wspominał, że niedługo po objęciu przez niego dowództwa nad batalionem musiał zdyscyplinować dowódców kompanii za niestawienie się na czas na spotkanie w sztabie. Aby dać im do zrozumienia, o co mu chodzi, zakazał im opuszczania obozu przez cały weekend. Wówczas żony oficerów rozpętały istne piekło. Sobel jako jedyny dowódca kompanii robił wszystko na czas i zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, w związku z czym nie został ukarany. Należy również przyznać, że wstawiał się za swymi ludźmi przed oficerami wyższego szczebla. Zanim kompania E wyruszyła do portu, w którym miał mieć miejsce jej załadunek, nasz dowódca batalionu otrzymał pozwolenie na pozbycie się jednego oficera, którego uważał za nienadającego się do wykonywania czekających jednostkę zadań. Kiedy Sobel dowiedział się, że major Strayer zamierza wyrzucić z listy załadunkowej jednego z podległych mu oficerów, udał się do kwatery głównej batalionu i zaczął bronić tego człowieka z tak wielką werwą, iż Strayer zgodził się go zostawić. Ostatecznie przeniósł go do sztabu batalionu, trzymając w ten sposób z dala od żołnierzy.

Oficerom kompanii E, w tym również mi, przeszkadzał nie tyle nacisk kładziony przez Sobela na ścisłą dyscyplinę, co wykazywana przezeń chęć dowodzenia z wykorzystaniem strachu, a nie przykładu. Każdego wieczora przepytywał nas z wyznaczanych codziennie fragmentów podręcznika. Krytyka z jego strony miała apodyktyczny charakter. Nie uznawał kompromisów. Jego głos był bardzo wysoki, niemal chrypiący. Nie mówił w normalny sposób, tylko krzyczał, co wyjątkowo nas irytowało. Oficerowie mogli znosić żelazną dyscyplinę, ale Sobel, posiadający całkowitą władzę i możliwość wyrzucenia z kompanii każdego kogo chciał, przekraczał wszelkie granice akceptowanego postępowania z żołnierzami wyrwanymi z cywilnego życia. Kiedy podczas inspekcji nie znajdował przykładów naruszenia regulaminu, wymyślał je, by dowieść swej racji lub podkreślić, jaką władzą dysponuje jako dowódca kompanii. Dla żołnierzy skłonność Sobela do szukania niedociągnięć była nonsensem i, jak stwierdził były piechur oraz znany pisarz Paul Fussell, „rzeczą małostkową, podłą i uważaniem spraw trywialnych za poważne”.

Zdarzało się również, że kapitan celowo zawstydzał dowódców plutonów na oczach ich ludzi. Nie jest więc zaskoczeniem, że Sobel szybko stał się w kompanii E głównym celem nienawiści i pogardy. Jeden z oficerów podsumował zdanie nas wszystkich, twierdząc iż Sobel poświęcał się robieniu wszystkiego zgodnie z regulaminem, wydawał się jednak mieć klapki na oczach. Nie był w stanie, lub nie chciał dostrzec albo przewidzieć skutków dyscyplinowania żołnierzy z wykorzystywaniem jego sposobów. W rezultacie członkowie kompanii E obdarzyli wiernością i oddaniem dowódców plutonów, którzy z kolei zaczęli dbać o podległych im ludzi najlepiej jak potrafili, łagodząc dyktatorskie zapędy Sobela. Kilku żołnierzy, w tym Richard „Red” Wright, Terrence „Salty” Harris i porucznik Walter Moore, postanowiło uciec od gniewu Sobela i w związku z tym zgłosiło się na ochotnika do zespołów naprowadzających.

Wszelkie relacje między dowódcą kompanii i podległymi mu oficerami były tylko i wyłącznie zawodowe. Kapitan Sobel nie miał żadnych kolegów w kompanii i nielicznych w pułku. Kiedy dzień dobiegał końca, szedł w jedną stronę, a my w drugą, z nadzieją, że nie natkniemy się na niego w klubie oficerskim. W pierwszej połowie 1943 roku, w miarę jak szkolenie postępowało i zbliżał się czas wyruszenia za morze, brak umiejętności taktycznych Sobela, połączony z jego coraz bardziej paranoicznym zachowaniem, sprawił że straciliśmy resztki wiary w jego zdolności dowódcze. Moje relacje z kapitanem okazały się tak traumatyczne, że nawet sześćdziesiąt lat po wojnie boleśnie wspominam moje pierwsze spotkanie z nim.

Dlaczego więc pułkownik Sink i major Strayer nie usunęli kapitana Sobela ze stanowiska? Podejrzewam, że odpowiedzią są wyniki kompanii E w porównaniu do innych pododdziałów pułku. Surowe metody Sobela doprowadziły do powstania zdyscyplinowanej i dobrze przygotowanej fizycznie kompanii powietrznodesantowej. Oficerowie wyższego szczebla tolerowali nieobliczalne zachowanie Sobela, ponieważ osiągał on pożądane rezultaty. O sukcesie kompanii E w 506. Pułku świadczy między innymi liczba wywodzących się z niej oficerów, których przeniesiono później do sztabów batalionu i pułku. Natomiast dowódcy wyższego szczebla przydzielali tam jedynie najzdolniejszych oficerów. Pułkownik Sink i major Strayer nie stanowili wyjątku. W ciągu pierwszych ośmiu miesięcy istnienia kompanii porucznicy Matheson, Lavenson, Nixon i Hester zostali przeniesieni do sztabu II batalionu. Hester, Matheson i Nixon pozostali w nim aż do momentu, kiedy pułkownik Sink awansował ich do sztabu pułku. Dla Mathesona nastąpiło to jeszcze przed dniem „D”. Hester został przeniesiony do III batalionu w Holandii, a Nixon dołączył do sztabu pułku podczas walk pod Bastogne. Lavenson odniósł ciężkie rany pod Carentan. Przez całą wojnę wszelkie wolne etaty w sztabie batalionu wypełniano oficerami kompanii E. Trzeba przyznać, że stanowiło to po części zasługę Sobela. Sprawdzał się on bowiem jako oficer szkoleniowy, lecz nie jako dowódca. Podejrzewam, że robił wszystko najlepiej jak potrafił, otrzymał jednak nieodpowiednie zadanie, w czym nie należy upatrywać jego winy. Dorastał w Chicago i nie posiadał umiejętności koniecznych w życiu na łonie natury, jakich potrzebował dowódca elitarnej jednostki piechoty. Nie był także stworzony do pełnienia funkcji oficera powyżej szczebla kompanii. Nadawał się lepiej do zadań administracyjnych. Sobel pozostał w kompanii E aż do czasu, gdy zbliżający się udział w działaniach wojennych sprawił, że konieczne stało się jego przeniesienie. To jednak nastąpiło dużo później.

Mimo problemów w stosunkach międzyludzkich i z dowództwem, szkolenie w Toccoa postępowało i było cały czas tak samo wymagające. Po kilku tygodniach intensywnego treningu fizycznego, pułkownik Sink zgromadził samoloty C-47 Dakota, chcąc, by jego oficerowie zdobyli niezbędne kwalifikacje przed przybyciem większości żołnierzy na szkolenie podstawowe piechoty. Pas startowy w Camp Toccoa skonstruowano, niwelując szczyt „Wzgórza Dicka”. Zajmująca się robotami ziemnymi firma Le Tourneau wyrównała górną połowę tego średniej wielkości wzniesienia. Powstały w ten sposób pas startowy był bardzo krótki i nadawał się dla samolotów Piper Cub, a nie armijnych C-47. Startujące maszyny, wyładowane spadochroniarzami, ledwo co wzbijały się w powietrze przed jego końcem. Aby osiągnąć potrzebną prędkość, pilot musiał „pikować” równolegle do biegnącego w dół stoku. Był to naprawdę ekscytujący moment. Nie można było także wylądować lecąc w linii prostej, groziło to bowiem zahaczeniem skrzydłem o wzniesienie. Pilot musiał więc skręcać w lewo lub w prawo. Znacznie bezpieczniejsze było wyskakiwanie z samolotu, niż lądowanie w nim.

Aby zdecydować, kto poprowadzi pierwszą grupę skaczących, Sink przeprowadził „olimpiadę dla młodszych oficerów”. Zawody składały się z biegu w górę i w dół Currahee, pompek, podciągania na drążku i pokonywania toru przeszkód. Porucznik Wally Moore pokonał mnie w biegu na Currahee, ponieważ doznałem skurczu mięśni nóg. Wyszedłem jednak zwycięsko z całej rywalizacji, dzięki czemu zostałem pierwszym skoczkiem w pierwszej grupie spadochroniarzy w Toccoa. Samolot wzbił się na wysokość mniej więcej 300 metrów i zaczął krążyć nad strefą zrzutu, zwalniając do około stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Armijny sierżant nakazał nam „powstać i się zaczepić”. Przypinając linkę statyczną do liny wyciągającej, postawiłem lewą stopę na skraju otwartych drzwi. Spojrzałem na strefę zrzutu i rozciągające się pode mną pola kukurydziane, po czym umieściłem dłonie po wewnętrznej stronie kadłuba samolotu. Zaświeciło się zielone światło i sierżant krzyknął: „Ruszaj!”.

Postawiłem krok w rozrzedzonym powietrzu. Zadziałała nieubłagana siła natury i grawitacja pociągnęła mnie w dół. Ogarnęło mnie radosne uczucie i nie miałem wrażenia, że spadam. Podczas pierwszego skoku omal nie zahaczyłem spadochronem o linię wysokiego napięcia, przebiegającą nad polem kukurydzy, stanowiącym jednocześnie nasze lądowisko. Wylądowałem bezpiecznie, po czym wkrótce znów znalazłem się w powietrzu razem z innymi oficerami. Do wieczora każdy z nas wykonał pięć skoków. Byliśmy teraz wykwalifikowanymi członkami wojsk powietrznodesantowych i zgodnie z ich tradycją mogliśmy nosić nogawki spodni wpuszczone w buty. Pułkownik Sink przeprowadził przez ten system kwalifikacji trzy lub cztery grupy oficerów. Uznał jednak, że jest to zbyt niebezpieczne, po tym jak jeden z samolotów miał wypadek podczas lądowania. W związku z tym reszta pułku zdobyła umiejętności skoczka spadochronowego w Fort Benning. Tymczasem oficerowie zebrali się w swym klubie, by świętować osiągnięty właśnie status członków wojsk powietrznodesantowych. Alkohol lał się strumieniami, a ponieważ nie piłem, stałem się obiektem sporej ilości dobrodusznych żartów.