Powijaki - Janusz Skrzeczyński - ebook + książka

Powijaki ebook

Skrzeczyński Janusz

4,7

Opis

Za nieco przewrotnym tytułem książki „Powijaki” kryją się losy trzech pokoleń kilku polskich i amerykańskich rodzin, ich wzajemne relacje, dziedziczone zachowania i zwyczaje, często bezwiednie odciskające piętno na kształtujących się, niedojrzałych charakterach ich dzieci.

Książka, której akcja rozpoczyna się w latach pięćdziesiątych XX wieku równolegle w Polsce i USA, opowiada o skutkach zaborczej miłości i wychowania w ryzach rodzicielskiego absolutu, pozostawiającego na całe życie bolesne rysy w psychice, niejako owiniętej w Powijaki. Opisując zdarzenia, które dramatycznie zmieniają bieg życia bohaterów, autor prowadzi swą narrację w wymiarze quasi-filozoficznym, zostawiając czytelnika sam na sam z rodzącymi się pytaniami o sens życia, rolę w nim religii i siłę miłości. "Powijaki" to zdecydowanie powieść obyczajowa z niezłym wątkiem kryminalnym, którego zasadniczą osią jest problem adopcji dzieci i związane z tym działanie bezdusznej machiny prawa, nierzadko nakręcającej okrutny biznes handlu żywym towarem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 633

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
koneser1900

Dobrze spędzony czas

"Powijaki" to powieść, która poruszy nawet największego twardziela. Dawno nie czytałem książki tak mocno osadzonej w realiach, opartej na przeżyciach autentycznych bohaterów, udokumentowanych i zweryfikowanych zdarzeniach. Już samo połączenie akcji toczącej się równolegle w Polsce i Stanach Zjednoczonych, w tym samym, rzeczywistym czasie sugeruje, iż mamy do czynienia z niebanalną literacką formułą. W pierwszej połowie lat 50 ubiegłego wieku przychodzi na świat w Poznaniu główny bohater Jasiu Dwernicki, a pod Nowym Jorkiem, na Long Island Nancy Johnson. Dlaczego oni? Bo świat jest bardzo mały. Chłopiec w wieku 3 lat zostaje uprowadzony przez kidnaperkę i sprzedany Szwedom. Kidnaperka ucieka do USA i tam rozwija biznes polegający na kojarzeniu bezdzietnych małżeństw z dziećmi oczekującymi na adopcję. W tle poznajemy młodą, rozwiedzioną Polkę, którą polski sąd skazując na więzienie odebrał jednocześnie prawa do jej małoletniej córki obejmując ją programem adopcyjnym. Kobieta korzysta z a...
20

Popularność




 

 

Czas pędzi jak zwariowany. Dni mijają jak godziny, tygodnie jak dni, amiesiące jak tygodnie. Przestałem się już nad tym zastanawiać, skąd ten pośpiech, czemu zwiekiem coraz mniej przystanków na oddech, coraz mniej wytchnienia? Czujesz, jak twój pociąg gna przez ostatnie lata życia niczym oszalały, mijając po drodze stacje, na których nie ma postoju. Nie ma też przesiadki, gdybyś chciał coś wżyciu zmienić, wrócić do przeszłości, by coś naprawić, amoże inaczej coś zacząć, lepiej się ustawić… Nie ma już takiej możliwości. Za późno.

Zawiadowca Pana Boga nie pozwoli ci na korektę rozkładu jazdy. Wszystko już za tobą. No, niezupełnie. Czeka na ciebie jeszcze ostatni semafor, który wkońcu skieruje cię na boczny tor, na twoją stację końcową, abyś wyhamował iwolno na niego wjechał, zyskując na czasie. Ten czas to bonus, musisz wykorzystać go na rachunek sumienia. Jak nie ‒ zapłacisz wysoką karę.

Większość pociągów Pana Boga kończy jednak tragicznie. Ato wypadają zszyn, ato zderzają się zinnym jadącym zprzeciwka albo uderzają wścianę wieczności, skąd powrotu już nie ma. Abyły takie piękne, wypieszczone, luksusowo wyposażone. Pałace na szynach! Inne zazdrościły im, same musiały mozolnie ciągnąć koło za kołem, ate miały zawsze zgórki, wszystko najlepsze, ale nigdy tak dobre, by jeszcze nie mogło być lepsze. Kasa, kasa, money, money… Iproszę, zawiadowca skierował je na zatracenie. Bum inie ma nic. Zostaje złom. Ludzki złom. Zawał serca, wylew, tętniak, nowotwór.

Mój pociąg stopniowo zwalnia, jakby szykował się do wjazdu na ostatnią stację mej podróży. Zamiast mijanych krajobrazów, miast imiasteczek, ludzi czekających na peronach widzę zdarzenia zsześćdziesięciu lat mojego życia. Dałbym sobie głowę uciąć, że nigdy wcześniej onich nie myślałem, nigdy nie stanowiły dla mnie czegoś tak istotnego, nad czym należałoby się zastanawiać. Wracają wspomnienia zdzieciństwa, lat szkolnych, młodzieńczych… Stają przed oczyma twarze, których nie widziałem ponad pół wieku, ludzie, na których nie spojrzałem więcej niż tylko ten jeden raz, wtedy niekiedy lekceważąc ich ochotę na pogawędkę. Wśród nich są postaci, które mijałem na ulicy, wymieniając jedynie spojrzenia. Całkowicie mi obcy. Pojawiają się wmoim pociągu, bez zaproszenia, zajmują miejsca wwagonie iwmilczeniu czekają, aż do nich podejdę. Zniebywałą dokładnością mogę im się teraz przyjrzeć, umieścić ich wmiejscu iczasie, odtworzyć rozmowę, zrozumieć jej sens izadać sobie pytania: „Ajeśli wtedy inaczej potoczyłaby się moja droga, to gdzie byłbym dzisiaj? Jaką rolę odegraliby wmoim życiu ci ludzie?”. Są też tacy, których jednym gestem ręki mogę stanowczo wyprosić, jak konduktor pasażerów na gapę. Anieraz wmodlitwach prosiłem Boga, by mnie chronił od fałszywych przyjaciół. Teraz chcę ich na zawsze usunąć zmojej pamięci. Zasłużyli na to. Bez słowa, nie protestując, zmartwą twarzą podnoszą się ikierują wstronę drzwi. Aco tu robi dziecięcy wózek, awnim śmiejący się do mnie bobas? Nigdy tak słodkiego ipogodnego malca nie spotkałem wswym życiu. Gdzie jego matka, ojciec, niania?

Dziwne, że paradoksalnie te zdarzenia pamiętam lepiej niż to, co spotkało mnie wczoraj.

ROZDZIAŁ 1WOBJĘCIACH ZŁA

– Ależ ja niczego nie zrobiłam! Czemu panowie chcą mnie zabrać na przesłuchanie?! Ja mam małe dziecko, które wymaga opieki.

– Proszę się ubrać, my nie jesteśmy od udzielania odpowiedzi. Mamy nakaz doprowadzenia pani do prokuratora, a tam wszystkiego dowie się pani w szczegółach. Proszę się pośpieszyć, bo nie mamy czasu. Aha, dzieckiem zajmie się kurator sądowy, będzie pod dobrą opieką podczas pani nieobecności.

– Nie, to niemożliwe. To chyba jakiś głupi kawał?! Joasia będzie na pewno płakać, gdy dziś nie odbiorę jej z przedszkola. To chyba nie dzieje się naprawdę!? – Iwona krzyczała, ile sił w płucach. Wrzucając do torebki potrzebne dokumenty, głośno myślała: ‒ To pomyłka. To wszystko na pewno szybko się wyjaśni. ‒ W jej oczach, dotąd pogodnych, pojawiło się przerażenie.

– Czy podejrzana przyznaje się do popełnienia przestępstwa? – spytał prokurator po wstępnej litanii zarzutów. Trzymając przed sobą kilkanaście tomów akt, dowodów w sprawie, wiedział, że to przesłuchanie jest zwykłą formalnością.

– Do niczego się nie przyznaję. Nie popełniłam zarzucanych mi czynów. – Z pewnością siebie, patrząc mu prosto w oczy, próbowała się bronić. – Bzdurą jest oskarżanie mnie o dokonanie transakcji, w dodatku zagranicznej, skoro upoważnienie do dysponowania środkami pieniężnymi posiada wyłącznie prezes przedsiębiorstwa.

– Jeszcze raz usłyszę, że oskarżenie jest bzdurą, to nałożę dodatkową karę – wycedził prokurator, aż czerwieniąc się ze złości.

– Przepraszam, ale według mnie to pomyłka. Nie miałam żadnej wiedzy ani o szczegółach zakupu maszyn, ani o sposobie rozliczenia. Podpisałam dokumenty przygotowane przez prawnika z polecenia zarządu. Na tym moja rola się kończyła.

– Innego zdania jest zarząd GoldenHenEggs. Prezes wprost oskarża panią o wprowadzenie w błąd i wskazuje na rolę w przejętej inwestycji. Czy zna pani niemiecki?

– W stopniu komunikatywnym. Mówię biegle po angielsku.

– Czy pytałem się o znajomość angielskiego?!

– Sądziłam, że kwestia dotyczy…

– Nie było żadnej kwestii. Dlaczego zainteresowała panią oferta niemieckiego pośrednika sprzedaży linii produkcyjnej makaronów? Mam tu załącznik do aktu oskarżenia z pani własnoręcznym podpisem, który wskazuje, że wspomniana firma z RFN posiada przedmiotowe urządzenia!

– To nie tak! Dokonałam jedynie tłumaczenia oferty na polecenie pana prezesa.

– Prezes twierdzi, że przyniosła mu pani tę ofertę, informując go, że zna tę firmę i może pomóc w negocjacji niższej ceny.

– To absurd. Od dwóch lat pracuję dla GoldenHenEggs i cieszyłam się dobrą opinią. Nie zrobiłabym niczego, co mogłoby narazić firmę na stratę. Obdarzona byłam pełnym zaufaniem, które stanowiło dla mnie wartość wyższą niż comiesięczna pensja…

– …która nie była jednak wystarczająca. To chciała pani powiedzieć?

– To kłamstwo.

– Przecież dokładnie dwa miesiące wcześniej, nim zrodził się pomysł zakupu linii, napisała pani prośbę o przyznanie podwyżki, która jednak nie została pozytywnie zaopiniowana przez prezesa.

– To jakiś obłęd. Prezes pewnego dnia zaprosił mnie do swego gabinetu na kawę. W trakcie tego spotkania usłyszałam, że bardzo mnie ceni, że firma liczy na mnie, bo czeka ją fantastyczny rozwój. Stwierdził, że zasługuję na podwyżkę, ale zgodnie z wewnętrznymi procedurami to ja muszę złożyć wniosek. Nawet zapomniałam o tym, by zapytać go o losy mego wniosku, bo byłam zaabsorbowana pracą.

– Czyli oskarżenie powinno dotyczyć prezesa, a nie pani?

– Ja tego nie powiedziałam.

– Prezes powinien zostać pani zdaniem oskarżony, bo sam siebie okradł?! Jest pani bardzo naiwna, myśląc, że jestem idiotą, po prostu tępa. A teraz czeka już na panią wygodne łóżko w areszcie śledczym. Jak dobrze pójdzie, za pół roku, może za rok spotkamy się w sądzie.

Wszystkim, którzy znali Iwonę, oskarżenie jej wydawało się kolosalną pomyłką. A zarzut przywłaszczenia pieniędzy firmy czystym absurdem. Ona sama ciężko przechodziła izolację w areszcie. Nieznane jej rygory, szemrane towarzystwo, okazywana na każdym kroku pogarda dla człowieka, któremu jedynie przypięto łatkę oszusta, nerwowo ją niszczyły. Siostra Marysia, gdy dowiedziała się o całej sprawie, dostała wiatru w żagle i zaczęła na szybko szukać adwokata. Myślała, że pomoże on oddalić zarzuty i udowodni jej niewinność, nim sprawa trafi na wokandę. Była naiwna. Nigdy wcześniej nie spotkała się z wymiarem sprawiedliwości, ale pamiętała ze szkoły, że należy szanować stróżów prawa, bo walczą ze złem, chroniąc dobro. Udało się jej namówić młodego adwokata, który miał na swym koncie kilka spektakularnych sukcesów, broniąc choćby politycznych opozycjonistów. Tylko raz w miesiącu mogła mieć widzenie, rzekomo ze względu na dobro śledztwa. Jak jej wyjaśnił prokurator, powinna powoli przyzwyczajać się do nieobecności siostry w swym życiu, bo czeka ją wieloletnie więzienie. Coś ją tknęło, by przed pójściem na spotkanie z prokuratorem zmienić swój wygląd. Tak się pomalować, tak ubrać, żeby nie uderzyło go podobieństwo do jej jednojajowej bliźniaczki. Na głowę wciągnęła bordowy beret z antenką, szyję owinęła pstrokatą apaszką, a usta pomalowała karminową pomadką kupioną na targowisku od handlarzy z Białorusi. Płaszcz w jodełkę z wielkimi białymi guzikami był kwintesencją tego stroju. Mimo to śledczy zauważył podobieństwo. Choć niewielkie.

– Od razu można poznać, że siostra. Ale chyba pani jest starsza, czy się mylę?

– O, tak! Jestem starsza, i to znacznie. – Śmiała się jednak w duchu, że dał się nabrać, choć gwoli prawdy była starsza od Iwony o całe trzy godziny.

– Sprawa, droga pani, jest rozwojowa i jeszcze do końca nie wiem, ile grzeszków na sumieniu ma pani Iwonka.

Ostatni raz widziały się w przeddzień ogłoszenia wyroku. Obie były załamane, ale jedynie Marysia wiedziała, że musi zrobić wszystko, by ją wyciągnąć z tego bagna.

Miejsca dla publiczności wypełnione były po brzegi jak przy sprawach o morderstwo. Na ławie oskarżonych zasiadła szczupła młoda kobieta ubrana jak typowa bizneswoman według kanonów mody z zachodniego żurnala. Czerwony, zgrabnie skrojony żakiet, pod nim nienagannie wyprasowana, śnieżnobiała bluzka. Czarna spódniczka, na nogach czerwone szpilki. Dla jednych symbol sukcesu odniesionego u schyłku siermiężnej Polski, gdy zaczynała raczkować gospodarka rynkowa, dla innych przykład zachodniej zgnilizny i moralnego upadku. Obok niej adwokat w todze z gabardyny. Ani jednego zagięcia, jakby dopiero wyszła spod igły.

– Niech się pani nie poddaje! Jak będzie trzeba, to będziemy walczyć! – mówił do niej szeptem. – Nie mają dowodów. Te wszystkie zarzuty ledwo trzymają się kupy, a każdy z nich oparty jest na pomówieniach. Jestem optymistą. Głowa do góry, pani Iwono!

– Proszę wstać. Sąd idzie!

– Nim przejdziemy do meritum, sprawdzę obecność. Państwo mogą usiąść. Pan prokurator, pan mecenas, oskarżona stawili się osobiście. – Sędzia, czytając nazwisko oskarżonej, spojrzała na nią wymownie, zatrzymując wzrok na jej kostiumie. Zamiast komentarza zrobiła niewybredny grymas i dwa razy chrząknęła, szepcząc do ławników: – Ale się wystroiła, jak Maria Antonina w drodze na szafot1. – Słysząc to, adwokat Iwony przy wtórze części publiczności z pierwszych ław wstał, prosząc o głos w sprawie porządkowej. Sędzia spod swych okularów popatrzyła w jego stronę z niechęcią, jakby chciała tym spojrzeniem go usadzić. Nie podnosząc głowy tkwiącej w otwartych aktach sprawy, wykrztusiła:

– Proszę, ale krótko.

– Wysoki sądzie, chciałbym sprostować pewien szczegół, który może zaważyć na ostatecznym brzmieniu wyroku. Otóż moja klientka jest osobą wykształconą, dobrze wychowaną i prawą, a do tego elegancką.

– Do rzeczy, panie mecenasie, bo nie widzę związku.

– Wysoki sąd mylnie łączy postać pani oskarżonej z Marią Antoniną nie tylko dlatego, że ta podążała na szafot w płóciennej koszulinie…

– Odbieram panu głos i upominam – rozdarła się. – Proszę zaprotokołować: adwokat Tomasz Chwila zakłóca porządek posiedzenia i usiłuje z niego zrobić farsę. Niniejszym kieruję wniosek o ukaranie do izby adwokackiej i nakładam karę porządkową – podsumowała, po czym czerwona ze złości kontynuowała: – Dziś na wokandzie odczytanie wyroku w sprawie przeciwko Iwonie Elżbiecie Sangaszko z domu Godziemba, oskarżonej przez prokuratora rejonowego w Olsztynie o to, że w dniach drugiego i piętnastego marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku, działając w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, w wykonaniu z góry powziętego zamiaru doprowadziła Przedsiębiorstwo Polonijno-Zagraniczne GoldenHenEggs, z siedzibą w Warszawie, w którym zatrudniona była jako główna księgowa, do niekorzystnego rozporządzenia mieniem własnym firmy w kwocie stu pięciu milionów stu pięćdziesięciu tysięcy złotych poprzez wskazanie sprzedawcy linii i maszyn do wyrobu makaronów i ich konfekcjonowania z siedzibą w Republice Federalnej Niemiec. Oskarżona zorganizowała i dokonała zakupu przedmiotowych urządzeń, wypłacając najpierw zaliczkę w wysokości pięciu milionów złotych, a następnie resztę należności, mimo że zamówiony towar nie został dostarczony w umówionym terminie. W powziętym z góry planie oskarżona w rzeczywistości nie miała zamiaru wywiązać się z transakcji i została oskarżona o czyn z artykułu dwieście osiemdziesiątego szóstego, paragraf pierwszy kodeksu karnego w związku z artykułem dwunastym kodeksu karnego, a zatem… W imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej wyrokiem z dnia dziesiątego marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego, po zapoznaniu się z obszernym materiałem dowodowym Sąd uznaje Iwonę Elżbietę Sangaszko z domu Godziemba, urodzoną czternastego października tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku w Ełku, winną tego, że w dniach bliżej nieustalonych w okresie od marca do kwietnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku działając wspólnie i w porozumieniu z inną, nieustaloną osobą, w krótkich odstępach czasu, w wykonaniu z góry powziętego zamiaru w celu osiągnięcia korzyści majątkowej doprowadziła Przedsiębiorstwo Polonijno-Zagraniczne GoldenHenEggs do niekorzystnego rozporządzenia mieniem w łącznej kwocie stu pięciu milionów stu pięćdziesięciu tysięcy złotych pochodzących z kredytu inwestycyjnego przeznaczonego na zakup nowoczesnych urządzeń, które – co wykazał prokurator – istniały wyłącznie na zdjęciach. Co więcej, wskazana Zarządowi przez oskarżoną firma pośrednicząca Zusammen z Düsseldorfu z chwilą otrzymania zapłaty dokonanej na poczet transakcji zamknęła swą działalność. Czyn ten wyczerpuje dyspozycję artykułu dwieście osiemdziesiątego szóstego kodeksu karnego. Sąd wymierza Iwonie Elżbiecie Sangaszko z domu Godziemba karę ośmiu lat bezwzględnego pozbawienia wolności. Na poczet jej wykonania zostaje zaliczony okres pobytu w areszcie śledczym – dwieście osiemdziesiąt cztery dni, to jest od trzydziestego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku do dziesiątego marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku. Sąd wyraża nadzieję, że skazana skorzysta z procesu resocjalizacji i w czasie wykonywania kary nie tylko zrozumie swój czyn, ale i sens Ustawy z dnia szóstego lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku o zasadach prowadzenia na terytorium PRL działalności gospodarczej przez zagraniczne osoby prawne i fizyczne, z późniejszymi zmianami, a nade wszystko Ustawy z dnia dwudziestego trzeciego grudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku o działalności gospodarczej, czyli o swobodzie gospodarczej w warunkach gospodarki socjalistycznej,której tekst będzie można przeczytać także w bibliotece zakładu karnego.Nie wystarczy ubrać się w czerwono-czarną garsonkę –podkreśliła zjadliwie. ‒ Ze względu na dobro małoletniej Joanny Ewy Sangaszko, urodzonej w Olsztynie czternastego lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku, córki skazanej Iwony Elżbiety, na wniosek prokuratury z dnia trzydziestego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku, to jest od chwili aresztowania matki, małoletnią objęto opieką państwowego domu dziecka. Wyrokiem sądu z dnia trzydziestego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku Iwona Elżbieta Sangaszko pozbawiona została praw rodzicielskich, a to dlatego, że władza rodzicielska nie może być przez nią dalej sprawowana, gdyż ciąży na niej wieloletnia kara więzienia, a miejsce pobytu ojca dziecka Adama Kiejstuta Sangaszko, rozwiedzionego ze skazaną Iwoną Sangaszko dwudziestego pierwszego stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku, nie jest znane ze względu na specyficzny charakter jego pracy. Wezwania wysyłane na adres stałego zameldowania wracają bez pobrania. Ponadto występują przesłanki uniemożliwiające powierzenie opieki nad dzieckiem Adamowi Sangaszko, gdyż ten w dniu dwudziestego drugiego stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku złożył wniosek do sądu o dobrowolne zrzeczenie się praw rodzicielskich. Sąd pozytywnie rozpatrzył tę sprawę i pozbawił go praw rodzicielskich. Sąd nie wyraził także zgody na sprawowanie opieki nad dzieckiem przez siostrę skazanej, Marię Racławicką z domu Godziemba, gdyż jej status materialny jest niewystarczający, by zapewnić dziecku prawidłowy rozwój. Wobec powyższego Sąd w dniu dziesiątego marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku postanowił o przekazaniu małoletniej do państwowego ośrodka adopcyjnego. W ocenie sądu dobro dziecka jest wartością najwyższą. Na tym sąd zamyka posiedzenie. Dziękuję państwu.

Przez siedzącą dotychczas w skupieniu publiczność, bo miała to być klasyczna pokazówka, przeszedł szmer, który przerodził się w głośne komentarze: „Tak nie można”, „To jakaś pomyłka”, „Biedna kobieta. Ale ją wrobili”. Jedynie skazana stała nieruchomo, czekając na strażników mających ją ponownie skuć kajdankami i odwieźć do więzienia. Na osiem długich lat. Połknięte rano w celi tabletki na uspokojenie zrobiły swoje. Adwokat powiedział jeszcze do niej tylko:

– Proszę uzbroić się w cierpliwość, będziemy się odwoływać. Poza tym spróbuję zahamować całą tę nieludzką machinę wymierzoną w panią i dziecko. Wierzę, że są jeszcze w tym państwie bezprawia siły, które znajdą sposób, by ten zmanipulowany wyrok unieważnić.

Ona nadal stała, nieobecna mentalnie, obca w tej parodii sprawiedliwości. Co się w rzeczywistości stało, dotarło do niej dopiero wówczas, gdy ponownie, po kilkugodzinnej podróży, znalazła się w celi. Nawet przez chwilę nie pomyślała, by obarczyć winą za wyrok swego elokwentnego pełnomocnika. Musiała pogodzić się z przeświadczeniem, iż te zarzuty i paragrafy wytoczono przeciwko niej o wiele wcześniej, że wszystko zostało sprytnie ukartowane. A dlaczego? Nie chciała nad tym się teraz rozwodzić, bo bała się, że zwariuje.

W tym samym czasie, gdy księgowa firmy już znała wyrok, w siedzibie GoldenHenEggs w najlepsze trwało pijaństwo. Wszystko wskazywało na to, że przeprowadzenie transakcji z zachodnioniemiecką firmą było majstersztykiem. Pieniądze otrzymane z Banku Handlowego w formie kredytu inwestycyjnego na zakup maszyn w RFN niestety nie dotarły do producenta w Kolonii ani w terminie oznaczonym w umowie, ani z opóźnieniem. Strona niemiecka rozpoczęła zatem wysyłanie monitów, strasząc, że obciąży stronę polską karami umownymi. Z GoldenHenEggs szły z kolei potwierdzenia przelewów dokonanych, nawet z wyprzedzeniem, na konto firmy pośredniczącej pod nazwą Zusammen z siedzibą w Düsseldorfie, reprezentującej obie strony kontraktu. Niewtajemniczeni nie rozumieli jednak, dlaczego właśnie teraz, gdy potrzeba wyjaśnień, skąd to opóźnienie i co się stało z kasą, w Zusammen zamilkły wszystkie telefony. W zarządzie GoldenHenEggs podczas przeglądania folderów ze zdjęciami niedostarczonych z Kolonii maszyn do produkcji makaronów z uznaniem komentowano ich jakość i nowoczesność. I tylko to było prawdą.

– Nie żal ci żony? Przecież jesteś ojcem jej dziecka – zapytał prezes młodego, siedzącego obok mężczyzny. – Grozi jej kilka lat odsiadki, tak mam przyobiecane przez prokuratora.

– Nic nas nie łączy poza nazwiskiem, które ode mnie dostała – pysznił się trzydziestoletni, przystojny blondyn ubrany w elegancki garnitur z paryskiego salonu Pierre’a Cardina. ‒ Nie chciałem tego dziecka, nawet kazałem jej się go pozbyć, ale ona wymyśliła sobie romantyczną historię ze mną w roli głównej. A mnie baba potrzebna jest tylko do dupczenia. Nie nadaję się ani na męża, ani na ojca.

– Daleko zajdziesz z takim twardym charakterem. Poza tym, Adam, jesteś wyjątkowo przystojny, a to atut w twoim fachu. Gdybym był kobietą, pewnie zrobiłbym ci laskę – zaczął rechotać prezes, co udzieliło się pozostałym uczestnikom zamkniętej biesiady. Nie było dla nich tajemnicą, że ten młody człowiek jest agentem służb specjalnych, który zajmuje się między innymi praniem pieniędzy2. Wiele przedsiębiorstw polonijno-zagranicznych, także typu joint venture3, borykało się z brakiem twardej waluty, czyli dolarów i marek zachodnich. Tylko tymi środkami mogły regulować wszystkie transakcje, bo przeprowadzanie ich poprzez państwowy bank było nieopłacalne. Po pierwsze, niekorzystny był sam przelicznik dolara na złotówki, po drugie, ujawnione byłyby prawdziwe dochody, które najpierw obłożone zostały osiemdziesięcioprocentowym podatkiem, a później, w ramach rozluźnienia kontroli państwa nad firmami polonijnymi, obniżono go do pięćdziesięciu procent. Wysokie koszty ponosiły też niektóre z tych korporacji na łapówki dla kacyków decydujących o przydziale deficytowych materiałów do produkcji. Biznes był nieźle pomyślany mimo mało elastycznej gospodarki wszelkiego niedoboru w okresie Peerelu. Produkty firm polonijnych sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, bo konsumenci kupowali wszystko, co nosiło znamiona zachodniego blichtru. Poza tym budżet państwa miał zagwarantowany przypływ dewiz na obsługę zagranicznego długu.

– To jaki los czeka teraz naszą firmę Zusammen w RFN? – dopytywał się prezes.

– Firma już nie istnieje. Zresztą założona była na Cyprze, więc nikt nawet nie będzie jej szukał. Chyba że wasza skrupulatna księgowa? ‒ żachnął się Adam. ‒ Tak jak było umówione, część kasy pójdzie na zakup na Zachodzie komponentów do waszej produkcji, chyba nawet wystarczy na nową automatyczną krajalnicę do makaronu, część na obsługę naszego biura w Monachium, a dwadzieścia pięć procent dostaniecie w gotówce.

– Jestem Paweł. Mów mi Paweł. – Rozanielony prezes zaproponował Adamowi bruderszaft.

– To miłe, ale dla zdrowych relacji między nami wolę pozostać przy dotychczasowej formie – zareagował szybko Adam, podnosząc literatkę z wodą mineralną i trącając kieliszek swego rozmówcy. Ten natychmiast zrobił się czerwony na twarzy, nie spodziewając się takiego afrontu. W jednej chwili się podniósł i odszedł od stołu.

– A gdzie to szefunio idzie? – zapytał jeden z uczestników biesiady. – Zabrakło okowity? My tu mamy i podzielimy się – odpowiedział sam sobie pijany w sztok szef działu kadr.

– Nie, zostawcie go teraz w spokoju – rzucił Adam.

– Nie pozwolimy, by szefuniu był smutny…

– Zamknij się – przerwał mu tajny agent. – Wasz szef poszedł do sracza urodzić coś wielkiego, bo poczuł się niedowartościowany. Chyba że chcesz mu dupę lizać, to leć za nim. On to lubi.

Osiem lat izolacji, zdanie się na łaskę i niełaskę służby więziennej, obce, nieznane środowisko, a przede wszystkim tęsknota za trzyletnią córeczką wypalały ją psychicznie. Nie wyobrażała sobie życia w karcerze. Iwona mogła liczyć na widzenie z siostrą, jedyną bliską i kochaną osobą, trzy razy w miesiącu, pod warunkiem, że naczelnik więzienia nie będzie miał zastrzeżeń. W praktyce nawet jeśli proces resocjalizacji przebiegał pomyślnie, a osadzona nie łamała regulaminu, to i tak mogła dostać zakaz spotkań z rodziną. Prawo dawało mu takie możliwości.

Gdy po wyroku zapakowano ją do więziennej, okratowanej nyski, zdziwiła się, że nie jedzie w stronę aresztu śledczego, tylko wyjeżdża z miasta. Tłuczenie pięścią w kabinę kierowcy i strażnika nic nie dało. W najlepsze grała tam muzyka, a panowie nieźle czymś się bawili, bo co chwilę pokazywali roześmiane gęby. Po ponad dwóch godzinach obudził ją szczęk otwieranych zamków i głos strażnika:

– Wychodzić, jesteśmy na miejscu.

– Gdzie ja jestem? Co to za miejsce?

– Miejsce dla ciebie, laleczko, wymarzone. Więzienie dla takich suk jak ty!

– Dlaczego mnie pan obraża? Tak nie można.

– I co mi zrobisz? – Założył jej kajdanki i popychając, wprowadził do pomieszczenia, w którym spisali jej dane, zrobili zdjęcia en face, z jednego i drugiego profilu, pobrali odciski palców.

– Mieszkanko już czeka – usłyszała od kolejnego klawisza4, który miał zaprowadzić ją do celi. W tym momencie zrozumiała, że jej życie nie przedstawia żadnej wartości. Nawet nie wiedziała, w jakim jest mieście. Chyba gdzieś prawie na drugim końcu Polski, bo tak długo jechała. Kiedyś czytała kryminał, w którym jeździli ze skazanym kilka godzin wokół miasta tylko po to, by pomyślał, że go wiozą do innego więzienia. Poczuła się odcięta od świata. Nawet się nie spodziewała, że zawdzięcza to swemu byłemu mężowi, który tylko raz odwiedził jej karcer, gdy cela była pusta, by zobaczyć, w jakich warunkach spędzi najbliższe osiem lat. Nie widziała go, ale domyśliła się, że był. Perfidny do szpiku kości. Na poduszce zostawił swoją chusteczkę do nosa z inicjałami „A.S.”, które własnoręcznie wyhaftowała. Wówczas, zaledwie kilka lat temu, była zadurzona w nim, wierząc, że spotkała miłość swego życia. Nic bardziej mylnego…

– Panie pułkowniku, tylko mogę pogratulować takiej chluby, jaką jest to więzienie – zaczął kadzić Adam. ‒ Niech mnie pan zrozumie. Iwona jest co prawda moją byłą żoną, jednak wciąż w sercu coś mi o niej przypomina. Takie puk, puk, puk – mówiąc to, uderzył się trzykrotnie prawą ręką w lewą pierś. ‒ Chcę tylko jej dobra. O dziecku też pomyślałem, trafi do normalnej, świetnie sytuowanej rodziny.

– Ma pan major dobre serce, a to czasem jest niebezpieczne w tym zawodzie.

– Cóż począć, taki mój los, więc ciągle dostaję od życia po dupie. – Wybuchł śmiechem. ‒ Nie przyszedłem pana odwiedzić, by się nad sobą użalać. Mam prośbę, osobistą. Czy może pan pułkownik zatrzymać w tajemnicy to, co powiem?

– Słowo oficera służby więziennej.

– Moja była żona ma zaburzenia umysłowe. Formę niezdiagnozowanej schizofrenii. Nieraz wydaje się jej, że jest prześladowana, choć to wyłącznie jej wymysł. Nie powinna w ogóle spotykać się z bliskimi, bo to wpływa na nią destrukcyjnie. Zwłaszcza jej siostra działa na nią jak płachta na byka. Zapewne chce pan pułkownik uniknąć scen histerii w swym wzorowym zakładzie. Proszę zabronić jej jakichkolwiek widzeń z bliskimi. Zresztą bliskich, poza mną, to ona nie ma. Razem z siostrą bliźniaczką wychowywały się, biedulki, w domu dziecka, bo rodzice ich nie chcieli. Widzeń z adwokatem pewnie nie ograniczymy, ale papuga5 przestanie sam do niej zaglądać, gdy stwierdzi, że kasy za to nie ma.

– To drobiazg dla mnie, panie majorze Sangaszko. Żeby nie narzekała, dam jej więcej czasu na spacerniaku.

– A to dla pana pułkownika na pamiątkę naszego spotkania. – Adam wyjął z kieszeni marynarki pękatą kopertę, która po otwarciu śmiała się do oczu obdarowanego zieloną zawartością. Naczelnik tylko zerknął, nie przeliczając banknotów, bo szybko skalkulował, że jeśli pozostałe będą również studolarowe, będzie tam tego około tysiąca, a może więcej? Wystarczy na nowego wartburga z peweksu6 i jeszcze zostanie na wakacje z rodziną w Turcji. O innym wozie nie myślał, choć w zasięgu swych możliwości mógłby mieć nawet ładę, ale to z kolei wzbudziłoby zainteresowanie innych służb, a nie miał zamiaru z nikim się dzielić „oszczędnościami”.

To dopiero skurwysyn, tak perfidnie ugotował byłą żonę, że kobieta nie wyjdzie stąd psychicznie zdrowa, pomyślał naczelnik więzienia, gdy będąc już sam w gabinecie, wziął się za przeliczanie łapówki. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś na tym go nakrył, robił to w szafie pancernej, zasłonięty jej drzwiami.

‒ Ja też jestem nie mniejszym skurwysynem. Niestety, takie jest życie ‒ powiedział do siebie, zamykając sejf.

Iwona przez pierwsze dwa tygodnie chodziła po celi jak obłąkana. Większość czasu spędzała, śpiąc na więziennym łóżku zwanym tu kojo. Na spacerniaku siadała pod siatką, bo nie miała siły się ruszać. Otrzymane od Jagi środki psychotropowe powoli się kończyły, a za kolejną porcję ta żądała seksu.

Dlaczego Marysia przestała do mnie przychodzić właśnie teraz, kiedy najbardziej potrzebuję jej obecności? Może wyślę do niej list, by mi napisała, co dzieje się z Joasią? Nikt tu nie chce ze mną o tym rozmawiać, żaliła się strażniczce Iwona, mając nadzieję, że ta jej coś doradzi. Nic nie odparła. Wychowawca, jedyny w jej mniemaniu wykształcony i ludzki człowiek, też nabrał wody w usta.

Nie podobało się karynom7 jej zachowanie. W ich ocenie była wyniosła, zamknięta w sobie, lepsza od innych, niedotykalska omega. Ona niczego w swoim zachowaniu nie zmieniała. Po prostu taka już była. W sierocińcu sama dobierała sobie koleżanki do zabawy, ale najbardziej lubiła przebywać z Marysią, swą siostrą bliźniaczką. Pobyt w więzieniu stopniowo wpływał na nią destrukcyjnie. Nigdy wcześniej nie znała tego uczucia, które ją dusiło i malowało świat na szaro. W małej, wysokiej celi, nie większej niż największy pokój w M4, na jakichś piętnastu czy dwudziestu metrach kwadratowych mieściły się cztery dwupiętrowe łóżka. W kącie stała bardacha, czyli ubikacja, do której można było wchodzić po zameldowaniu swej potrzeby. Wtedy Jaga wydawała zgodę lub nie. Obok była umywalka z lustrem – to wyróżniało ich celę od innych, pozbawionych tego luksusu. Iwona z każdym dniem coraz bardziej bała się o los swojej trzyletniej córeczki. W środku nocy budziła się spocona, bo prześladował ją sen, w którym Joasia tonie w wielkiej łodzi, a ona nie może jej pomóc.

Nie wiedziała, że napalona na nią, najważniejsza w tym więziennym towarzystwie Jaga jest lesbijką i prędzej czy później zmusi ją do uległości. Zresztą kilka więźniarek przygotowywało plan pobicia Iwony i rozebrania do naga, by zaspokoić swe mroczne żądze. Wiedziała o tym też Renata, pięćdziesięcioczteroletnia osadzona, która zajmowała kojo po drugiej stronie celi. Podsłuchała je, gdy knuły na spacerniaku. Nie mogła jednak w żaden sposób przekazać tego Iwonie, gdyż natychmiast stałaby się obiektem fizycznego prześladowania.

– Dziewczyny, pomóżcie mi. Od trzech miesięcy nie mam żadnej wiadomości od siostry, adwokat też się nie pokazuje. – Z płaczem w głosie żaliła się Iwona.

– O, pani księżna się odezwała – zaczęła ironizować Jaga przy wtórze kumpelek. – Jeszcze nie wypłaciła się za leki, a już chce coś nowego wycyganić.

– Zapłacę, ile chcecie, jak tylko mnie wypuszczą. Teraz chcę jedynie widzeń z siostrą.

– Jedynie? – Zaśmiała się ironicznie Jaga. – Aż z siostrą. Lala, to bardzo trudne. Zapomnij. – Wybuch głośnego, wręcz spazmatycznego płaczu Iwony zagłuszył pozostałe więźniarki, które poza radą, by dała sobie spokój i przestała grać komedię, nic innego nie proponowały. Ten moment wykorzystała Renata, która podeszła do Iwony i wcisnęła jej skrawek papieru z wiadomością. – Ej, kochana, co to za zbliżenia do księżnej?! Myślisz, że będzie ci cipsko lizać? – Ordynarna Jaga zaczęła nakręcać kumpele, co oznaczało, że chce wyrównania rachunków.

– Stój, kapo przy klapie! – usłyszały ostrzeżenie. W tym samym momencie metaliczny dźwięk otwieranego kluczem zamka postawił wszystkie osadzone na równe nogi.

– Co tu się dzieje?! – Wychowawczyni w obecności strażnika więziennego żądała wyjaśnień. – Krzyki, płacze, walenie pięścią o ścianę. Czy wyście zwariowały?! W środku nocy?! Będę musiała nałożyć na was kary regulaminowe.

– To ja jestem wszystkiemu winna – odezwała się nieproszona Iwona.

– A ty co? Nie wiesz, że nie odpowiada się na niezadane pytanie?! – wrzasnęła opiekunka. – Kto się darł? Teraz nie ma chętnych do przyznania się? Ty, nowa, możesz mówić.

– Miałam zły sen – wyjaśniła zdawkowo. – Przepraszam za hałas.

– Teraz wszystkie na koja. Jutro sobie porozmawiamy – rzuciła i spojrzała w jej stronę.

Iwona położyła się posłusznie i próbowała zasnąć. Była tak roztrzęsiona, że nie pomogło nawet liczenie baranów. W dodatku denerwowało ją palące się bez przerwy światło. Chwilami miała wrażenie, że albo serce jej pęknie, albo głowa. Odganiała od siebie myśli samobójcze, gdyż córeczka nigdy by jej tego nie wybaczyła.

– Skąd ten nagły napad płaczu, masz problemy z samą sobą? Sądziłam, że należysz do kobiet mocnych i bezwzględnych. Ludzie słabi takich zawiasów raczej nie dostają.

– Nie rozumiem – wtrąciła Iwona, w duchu myśląc, że tu na pomoc raczej nie może liczyć.

– Nieważne. Muszę ukarać cię za wczorajsze zakłócenie ciszy nocnej. Mogę umieścić cię w izolatce, skierować do pracy fizycznej w kotłowni, w kuchni albo w pralni…

– Chcę do izolatki – wyskoczyła z odpowiedzią.

– A dlaczego pani księgowa chce się wypisać z celi numer osiem? Zawiedziona miłość?

– Jak pani wychowawczyni tak może?! Jestem uczciwą kobietą, a siedzę tu tylko dlatego, że zostałam wrobiona w coś, czego nie zrobiłam. Zabrano mi dziecko, siostra mnie nie odwiedza, już prawie październik i nie było u mnie adwokata. Chyba każdy normalny człowiek miałby z tego powodu nerwicę…

– Trzeba było wcześniej się nad tym zastanowić, a nie robić skok na nie swoją kasę.

– Mam tylko jedną, jedyną prośbę. Proszę dać mi skończyć. Chcę wysłać błagalny list do siostry, by mnie odwiedziła.

– A co z tą izolatką? Dalej aktualna? Bo myślę, kobieto, że nikt ci nie wyjaśnił, co to jest.

– Proszę przeczytać ten strzępek kartki. Może to wszystko wyjaśni?

– „Uważaj na siebie, bo chcą cię w nocy zgwałcić i pobić” – przeczytała po cichu wychowawczyni. – Kto ci to dał?

– To chyba nie jest istotne. Ktoś, dla kogo jestem człowiekiem, który nie zasługuje na takie traktowanie. Boję się, że mogę wkrótce powiesić się w celi, choć nie mam takiego zamiaru.

– Wracaj do siebie. Porozmawiam z naczelnikiem, może zgodzi się na przeniesienie cię do innej.

Jaga pierwsza zapytała, jaką karę wymierzyła jej wychowawczyni. Gdy usłyszała, że pójdzie do izolatki, wybuchła tak gromkim śmiechem, że aż trzymała się za brzuch.

– Nieźle, lala, to właściwe miejsce dla właściwej osoby. – Kumpele też się śmiały jak z najlepszego żartu. – Ty pewnie nie wiesz, co to jest ta izolatka. A to nie ma nic wspólnego ze szpitalem, choć może z psychiatrykiem to tak! To, durna kobieto, pusta, puściusieńka cela, bez łóżka, szafek, umywalki, wyłożona dookoła gąbką obitą pikowanym skajem. Jak zechcesz walić łbem o mur, to nic ci się nie stanie. To wcale nie z troski o ciebie, a statystykę. Naczelnik nie lubi mieć u siebie trupów.

Pułkownik był zły na wychowawczynię, że w ogóle przyszła do niego, gdy planował się zdrzemnąć. Zawracanie mu głowy problemami jakiejś więźniarki tym bardziej go irytowało.

– Czego pani ode mnie oczekuje? Mam ją uwolnić? Wynająć pokój w pięciogwiazdkowym hotelu albo zamówić żigolaka, by ją zdrowo przeleciał? Może któryś ze strażników zrobi jej dobrze pod osłoną nocy? Trzeba tylko przenieść ją do izolatki.

– Panie naczelniku, ona chce tylko wysłać list do siostry. Martwi się jak każdy z nas, gdy nie ma dłuższy czas wieści od rodziny. Sądzę, że wydany dla tej osadzonej zakaz widzeń nie jest zrozumiały i jest krzywdzący.

– O, jeszcze jedna matka Teresa z Kalkuty. Nie ma widzeń, bo są ku temu powody.

– To może tylko wyślemy ten list?

– Pokaż mi go. – Zaczął czytać linijka po linijce. Drobnym maczkiem zapisane były dwie stronice papieru A cztery. – Tak. – Westchnął trochę zmieszany, bo musiał stoczyć walkę z samym sobą. Z jednej strony bezwzględny służbista, w dodatku umoczony łapówkami, z drugiej empatyczny mąż i ojciec. – Dobrze, wyślę ten list, a po otrzymaniu odpowiedzi możliwie najszybciej dostanie prawo widzenia. Teraz przenieś ją pod dwójkę, tam jest wolne miejsce. Zresztą to specjalna cela dla kobiet jej pokroju. Znajdzie z nimi wspólny język. Jagę wsadź do izolatki. Może miesięczna terapia ostudzi jej chorą chuć.

Iwona dostała dwie minuty na spakowanie swoich rzeczy do mandżura8. Nie miała tego zbyt wiele, ale nigdy nie korzystała z koca, który musiał pełnić rolę plecaka. Sugestie, że wychodzi, szybko rozwiała smutna prawda. Dostała przeniesienie.

W nowym miejscu spotkała się z życzliwym przyjęciem, jeśli podanie ręki i przedstawienie można umieścić w takich kanonach. W ogóle było przestronniej. Tylko cztery osoby. Półka z książkami, mały radziecki telewizor turystyczny, nocna lampka i toaleta z drzwiami, a nie tylko foliową zasłonką. Żadna z kobiet nie paliła, a więc nie wisiał gryzący nozdrza dym papierosów. Gazety, krzyżówki, a nawet menu z nieznanej restauracji.

– Mówimy do siebie po imieniu. Nieważne, czy jest prawdziwe, czy wymyślone. Zresztą nie ma sensu kłamać, bo białko9 jest tu jak spowiedź wielkanocna. – Pierwsza odezwała się wielka blondyna z silnym makijażem, która zajmowała kojo przy oknie. Wyglądała znajomo, ale może było to tylko złudzenie. – Każda z nas ma swój świat, własne problemy i marzenia, nikt bez powodu nie wchodzi z butami w prywatność. Raz w miesiącu możemy zamówić obiad z restauracji. Mówię o tym, bo widziałaś pewnie wśród gazet menu. To jest ściśle tajne przez poufne. Nikt poza naszym apartamentem nie może sobie na to pozwolić. Nie pytaj dlaczego i nawet nie próbuj się domyślać. Ja cenię sobie spokój. Wszystkie gramy w karty, jeśli ty też, to w końcu zrobimy sobie wieczór brydżowy. Trzeba urozmaicać sobie życie, a tu czas mija zdecydowanie zbyt wolno.

Iwona w duchu wierzyła, że odwrócił się jej los. Postanowiła zacząć walkę z depresją, która ograniczała jej zdolność racjonalnego myślenia i osłabiała fizycznie. Teraz najważniejsze było spotkanie z siostrą.

– Iwona Sangaszko, widzenie w salce. Masz gościa – usłyszała długo wyczekiwaną komendę strażniczki. Serce zabiło mocniej, oczy pewnie nabrały blasku, bo panie z celi aż zaczęły się do niej szeroko uśmiechać. Po raz pierwszy od momentu skazania, czyli prawie po pięciu miesiącach, mogła nacieszyć się widokiem radosnych więźniarek, jakże innym od znanych jej dotychczas.

Przy stolikach siedziały naprzeciwko swych najbliższych, którzy od czasu do czasu przecierali oczy pełne łez. Nie wiedziała, kiedy upłynęła godzina. Strażnik podszedł do niej, by zgodnie z regulaminem więziennym odprowadzić ją z powrotem do celi.

– Ja jeszcze czekam. Nikt do tej pory mnie nie odwiedził. Proszę, jeszcze dziesięć minut – błagała.

– Nie mogę. Proszę wstać, idziemy! – odparł stanowczo.

Pułkownik gratulował sam sobie genialnego pomysłu. Nie wysłał listu, by nie podpaść majorowi. Obawiał się, że ten wszędzie ma swych donosicieli. Wychowawczyni przekazał tylko wiadomość, że dzwoniła siostra Iwony, która ma zamiar przyjść w najbliższą niedzielę, co oczywiście nie było prawdą. Usłyszał nawet od niej: „Och, jestem zaskoczona. To rzeczywiście szybko. Iwona będzie szczęśliwa”.

Iwona nie okazała w celi swego rozgoryczenia. Czuła na sobie badawcze spojrzenia pozostałych kobiet.

– Niepotrzebne było to widzenie – przerwała ciszę. ‒ Siostra ma zamiar się rozwieść po dziesięciu latach małżeństwa – skłamała.

– Przecież nikt cię nie pytał, gdzie byłaś i po co. Trzymaj się zasad, a nie będzie ci z nami źle.

Iwona poczuła się, jakby ktoś ją spoliczkował. Kolejna lekcja, kolejny oblany egzamin z życia.

– Iwona Sangaszko, przygotować się na widzenie – usłyszała od strażniczki otwierającej drzwi do celi.

– Ja już miałam widzenie. To chyba pomyłka?

– Tu pomyłek nie ma. To nie sąd – zarżała ze swego żartu mundurowa.

Tym razem pojawił się, już nie na niby, adwokat Tomasz Chwila, który był jej obrońcą w procesie. W zasadzie mógł przyjść do niej o każdej porze, jeśli nie byłoby sprzeciwu naczelnika. Dlaczego więc nie pojawił się przez pięć miesięcy, stanowiło zagadkę, której Iwona nie miała zamiaru rozwiązywać.

– Najpierw przeprosiny – zaczął ciepło, podając wielkie pudło z czekoladkami. – Były powody, które mnie uziemiły. Ale nie czas teraz nad tym się rozwodzić. Widzę, że ładnie pani wygląda…

– „Więzienie pani służy” chciał pan dodać?! – przerwała mu, ironizując. – Proszę do rzeczy!

– Sytuacja się zmienia. Zapewne czyta pani gazety. Mamy nowy parlament, nowy, wolnościowy rząd, rozwścieczony naród, który chce zmian. Dziś jest jedenasty listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku. Sądzę, że w nowy rok wejdziemy jako naród zdecydowanie bardziej optymistycznie nastawiony do życia.

– Co to ma wspólnego ze mną?

– Wierzę, że nie będziemy musieli czekać na wyznaczenie terminu naszego odwołania od wyroku. W moim środowisku wręcz mówi się o amnestii. Lada dzień ma być ogłoszona.

– Panie mecenasie, to znaczy, że będę mogła wyjść na wolność z łatką aferzystki? Tak?! Przecież amnestia nie jest równoznaczna z uniewinnieniem.

– Czy nie rozumie pani, że amnestia daje fizyczną swobodę i równocześnie stwarza możliwość walki o niewinność i oczyszczenia z zarzutów? Pani Iwono, za długo panią tu trzymają!

– Czy wie pan, co z moim dzieckiem? Czy wciąż jest w domu dziecka?

– Komornik zabezpieczył pani mieszkanie i trabanta. Chciał ogłosić licytację, ale nie zdążył. Zmarł miesiąc temu na zawał. Sąd ma pół roku na wyznaczenie nowego. Wszystko jest zaplombowane. Czeka na panią!

– Co z dzieckiem?! ‒ zapytała przez zęby, jakby to on miał z tym coś wspólnego.

– Przykro mi. Z dzieckiem postąpili jak z towarem. W ciągu dwóch miesięcy przeprowadzono adopcję. Odnalezienie jej nie będzie łatwe, ale jest możliwe.

– Nie wierzę! To po prostu zbrodnia! Zaraz serce mi pęknie. Siostra nie pojawiła się u mnie od chwili ogłoszenia wyroku. Czy odwróciła się ode mnie? Wstydzi się?

– Walczy. Walczy jak lwica, ale nie chcę tu, zwłaszcza tu, o tym mówić. Ma pani wspaniałą siostrę.

Iwona patrzyła mu prosto w oczy, w których starała się wszystko wyczytać. Obserwowała mimikę, ruch brwi, uszy. Wiedziała, że nic tak jak uszy nie demaskuje kłamców i blagierów. Żałowała, że przez miłość do Adama zapomniała o tym sposobie badania nieznajomych i zaufała mu bezgranicznie. Mecenas nie grał. Był szczery i otwarty. Jego dusza płonęła radością.

– Zna pan to angielskie porzekadło: Eyes are the window to the soul?

– Eyes are the window to the soul, czyli oczy są zwierciadłem duszy. Tak to brzmi po polsku. Jest też podobny cytat z Biblii, bodajże z Ewangelii według świętego Mateusza. – Uśmiechnął się przyjaźnie.

– Dziękuję za wizytę i te pokrzepiające słowa. Brakowało mi tego. Bardzo brakowało. Tego nie zrozumie nikt, kto nie spędził choć miesiąca w warunkach więziennej izolacji, nie mając nic na sumieniu.

– Pani Iwono, mam przesyłkę. – Sięgnął do dyplomatki, która stała na podłodze, obok krzesła. Jakże denerwował ją teraz trzask zameczków. Jakże nienawidziła teraz tych eleganckich walizeczek, nieodłącznego atrybutu biznesmenów. – To pieniądze od siostry. Może przydadzą się jeszcze przed amnestią? Wiem, tu wszystko kosztuje. Nawet przychylniejsze spojrzenie innych więźniarek. Myślę, że wkrótce spotkamy się po drugiej stronie. Musi pani być silna. I proszę nie wygadać się przypadkiem w celi.

– Na pewno się nie wygadam, bo tu nie ma z kim rozmawiać.

W celi zastała pozostałe trzy kobiety siedzące na jednym kojo. Ich surowe spojrzenie przeszywało ją na wylot. Poczuła z ich strony niczym nieuzasadnioną nienawiść. Nie odezwały się ani słowem.

– Drogie panie, czy pozwolicie, że zaproszę was na wykwintny obiad z tej tajemniczej restauracji, z której pochodzi to apetyczne menu? Nawet nie wiem, jak się nazywa! Europejska? Proszę wybierać to, na co macie ochotę. Ja płacę – stwierdziła, wierząc skrycie, że ten gest uratuje ją od podejrzeń. – Dostałam w końcu kasę!

Popatrzyły na siebie porozumiewawczo i sięgnęły po leżące na stole menu zrobione na kserokopiarce. Na kartce wyrwanej z zeszytu w kratkę w ciszy wpisywały wybrane dania. Pierwsza skończyła blondyna.

– Już bałyśmy się, że wsadzili cię do nas w roli kapusia. Sorry za te podejrzenia. Wiem jako najstarsza stażem, bo wiekiem najstarsza jest Iza, nie wypominając jej tego, jak wygląda droga realizacji zamówienia. Nie jest to takie proste, ale od czego mamy pieniądze. Pozwolisz, że ja cię w tym wyręczę. Ile masz kasy? Może inaczej… Potrzebujemy stu tysięcy złotych. Strażnik bierze piętnaście tysięcy i dzieli się z dwoma innymi, a do restauracji, razem z napiwkiem, wystarczy pozostała kwota.

– Proszę, daję dwieście. – Z radością w oczach podała blondynie banknoty. – Zaszalejemy, prawda?!

Nie domyślały się, co ją tak szczerze cieszy. Nawet przez ułamek sekundy. Niemniej też udzielił im się wesoły nastrój. Zamówiły sobie to, co nie widniało w oficjalnej karcie dań, bo działała tu restauracja w restauracji przygotowująca dania dla gości dewizowych. Blondyna o tym wiedziała, zamówiła sobie krem z trufli i pieczone homary w sosie pistacjowym, Iza zupę cebulową à la Pompadour, na drugie polędwiczki wieprzowe w sosie borowikowym podawane z sałatą z sosem winegret i smażoną cukinią. Ostatnia z pań, Wanda, zażyczyła sobie filet z jesiotra w sosie cytrynowo-anyżowym, z duszonym bakłażanem, kawiorem i dużą porcją ziemniaków Hasselback, czyli podawanych po szwedzku, z serem i boczkiem. Iwonie marzył się staropolski rosół z koguta i schabowy z kapustą z ziemniakami. Za niczym innym tak bardzo nie tęskniła.

Żadna z nich nie lubiła oglądać telewizyjnych programów informacyjnych. Nie tylko dlatego, że dzieliły ogólne przekonanie, iż telewizja kłamie. „Nuda, nuda, nuda”, twierdziły, patrząc na relacje z Sejmu, wiece popierające Wałęsę i krytykujące Jaruzelskiego w roli prezydenta. „To dopiero karuzela, aż człowieka obrzydzenie bierze”, zwykle z manierą w głosie oceniała blondyna. Wtajemniczeni wiedzieli, że siedzi za malwersacje w jednej z zagranicznych placówek dyplomatycznych. Wciągnęły ją hazard, kasyna, gry liczbowe. Gdy zaczęła przegrywać i pozbyła się oszczędności, brała „pożyczki” z kasy ambasady, która miała wystarczyć na całoroczną działalność przedstawicielstwa. Gdy nie było filmów, Wielkiej Gry aniKabaretu Olgi Lipińskiej na ekranie telewizorka, byłaby pustka.

Iwona, jak obiecała mecenasowi, nie puściła pary, że szykuje się powszechna amnestia. Zresztą nie chciała też robić sobie apetytu, bo nieraz w życiu doznała zawodu, z góry się na coś ciesząc. Z kolei naczelnik więzienia może i nie miał wysokiego ilorazu IQ, ale nie można mu było odmówić intuicji.

– W najbliższą niedzielę do naszej placówki penitencjarno-wychowawczej przybędzie z pasterską wizytą Jego Eminencja ksiądz biskup. W salce spotkań będzie możliwość przystąpienia do spowiedzi, by następnie przyjąć komunię świętą – czytał lektor więziennego radia. – Ksiądz biskup odwiedzi wszystkich osadzonych w ich celach, dokonując poświęcenia miejsc odosobnienia…

– Czy słyszycie to samo co ja? – krzyknęła blondyna. – Kapo – jak potocznie nazywano naczelnika – jeszcze zostanie świętym. Albo świat się kończy, albo nowy się rodzi?! Coś mi podpowiada, że trzeba przełączyć telewizor na Wiadomości.

‒ Dobra. – Jak nigdy wcześniej zgodnie przytaknęły i odwróciły się na krzesłach przodem do szafki, na której stał odbiornik. Takie zainteresowanie programem telewizyjnym wykazywały, wyłącznie oglądając festiwale w Opolu i Sopocie. Od teraz zaczęły śledzić każdą relację z parlamentu, przegryzając to ptasim mleczkiem w czekoladzie.

– Ja wam mówię, będzie andzia10! Będzie amnestia – wyrokowała blondyna, chyba najbardziej wykształcona osoba w tym gronie. – Każda nowa ekipa władzy, dokonując przewrotu, chce przypodobać się narodowi. Mówię wam, będzie amnestia i święta Bożego Narodzenia spędzimy w domu.

– Obyś się nie myliła – westchnęła Iza i po chwili wszystkie połączyły się w jednym wielkim objęciu, wzajemnie się całując.

Iwona, dzieląc się z nimi radością, nie wspomniała, że wcześniej miała już tę wiedzę, ale obiecała milczeć. Teraz układała w głowie plan tego, co w pierwszej kolejności musi zrobić, by odzyskać córkę. Na samą myśl pięść sama się jej zaciskała. Nigdy nie była mściwa, ale tej krzywdy nie chciała zostawić innym do rozliczenia.

Już od początku grudnia wrzało zarówno na oddziale kobiecym, jak i męskim. Niektórzy głośno płakali, nie wstyd im było łez, inni wiwatowali, wydając z siebie okrzyki, jakby kibicowali na stadionie, nieliczni zaś bili głową o ścianę, żałując spędzonych w więzieniu lat.

Gdy jedenastego grudnia osiemdziesiątego dziewiątego roku weszła w życie ustawa z siódmego grudnia o amnestii, zakłady penitencjarne bardziej przypominały terminal przylotów niż więzienie. Całe rodziny czekały na swych bliskich, których dotąd mogły widywać kilka razy w roku. Na Iwonę czekał mecenas Tomasz Chwila z bukietem purpurowych róż. Przystanęła za bramą, rozglądając się za siostrą Marysią. Może choć szwagier się pojawi? Kalkulowała. Gdy tak tkwiła w jednym miejscu, bezradna i zawiedziona, podszedł do niej adwokat. Trochę ją to zirytowało, bo przecież poza sprawą karną nic ich nie łączyło, wysiliła się jednak na uśmiech, w skrytości doceniając jego gest. Gdy wychodziła na wolność, mijały ją osoby, które znała z cel, ze spacerniaka, z łaźni. Myślała, że byłoby miło krzyknąć im na pożegnanie coś w rodzaju: „Powodzenia!” albo „Do widzenia w lepszym życiu!”. Spostrzegła jednak, że przechodząc obok niej, odwracały wzrok, jak robią to często obcy sobie ludzie, anonimowi przechodnie.

– Iwono, to już definitywny koniec pani gehenny, to początek prawdziwej wolności. Te róże są dla pani. ‒ Uśmiechając się szczerze, wręczył jej bukiet.

– Czemu nie ma siostry? Co się stało? – zapytała, zapominając o kurtuazyjnym podziękowaniu.

– Nie możecie pokazywać się razem. Tak będzie lepiej – wyjaśnił. – Marysia i jej bliscy mają się dobrze, ale…

– Dlaczego więc mnie unika? Nie rozumiem tej gry.

– To nie jest gra. Zresztą marnujemy tu czas, a obiecałem jej, że zaraz panią do niej przywiozę.

Idąc w stronę samochodu, nie rozmawiali ze sobą, szli jak skłócone małżeństwo albo nieznajomi. Otworzył jej przednie drzwi swojej łady, ona poprosiła jednak o miejsce na tylnej kanapie, zanurzając nos w podarowanym bukiecie róż. Ich zapach wprost oszałamiał.

– Żona byłaby zazdrosna, wiedząc, że tak piękne kwiaty wręcza pan nieznajomej, w dodatku więźniarce.

– Nie byłaby! – Roześmiał się. – Nie jestem żonaty.

– Wcale tym pytaniem nie chciałam sprawdzić pana statusu, ot tak zapytałam. – Speszyła się i wreszcie jej twarz przywdziała pogodny wyraz.

– Czy mogę wiedzieć, jakie są pani plany? Co w pierwszej kolejności?

– Najpierw muszę odzyskać dziecko. Nawet gdybym musiała zawrzeć pakt z diabłem. Ale gdzie pan jedzie? Wyjeżdżamy z tego miasta? Gdzie my w ogóle jesteśmy?! Czy chociaż pan mi powie? Mieliśmy jechać do siostry. – Nerwowo rzuciła róże na sąsiednie siedzenie tak niefortunnie, że spadły na podłogę, burząc zachwycającą formę bukietu.

– Wszystko w swoim czasie. Trochę cierpliwości, błagam! Jedziemy do siostry – odpowiedział, chrząkając przy tym, bo zdenerwował się jej reakcją.

Zielona łada równo sunęła po szosie. Po godzinie Iwona zaczęła powoli rozpoznawać znajome zabudowania przedmieścia.

– Jeszcze z piętnaście minut jazdy i będziecie się mogły sobą nacieszyć – oznajmiając to, przerwał panującą w wozie ciszę.

– To dobrze – odparła krótko.

Iwona, trzymając się kurczowo oparcia przedniego fotela, patrzyła raz w lewo, raz w prawo, próbując rozpoznać okolicę. Nic nie mówiła. Minęli blokowiska, których dziesiątki powstały w latach Peerelu. Wszystkie takie same. Można było nieźle się zabawić, obstawiając, ile mieszkań w jednym bloku ma inne umeblowanie. Wygrać było równie trudno jak milion w totka.

– Już jesteśmy na miejscu! – Mecenas pogodnym głosem oznajmił swej niezwykłej pasażerce, gdy podjechali pod bramę sporej willi.

– Czy to jakaś pułapka? Czy to żart? – Iwona nie kryła irytacji.

Jednak gdy zobaczyła w oknie domu machająca do niej Marysię, a obok niej dwójkę jej dzieciaków, wybuchła spazmatycznym płaczem. Otworzyła jednym ruchem drzwi i wyskoczyła z pojazdu, nie troszcząc się o to, że nawet ich nie przymknęła. Dzielące ją od domu dziesięć metrów pokonała błyskawicznie. Złapała klamkę, nie wiedząc, że szwagier stoi po drugiej stronie i czeka na nią. Wpadła wprost w jego objęcia. Gdy się wyściskali jak nigdy wcześniej, usłyszała piski dzieciaków:

‒ Ciocia, ciocia, hurra!

Marysia stała w głębi holu zalana łzami.

– Iwonko – zdołała wydusić, a ich uścisku najsilniejsi nawet zapaśnicy nie byliby w stanie teraz rozerwać.

– Zanim poproszę was o wyjaśnienia, moi najmilsi, mam pytanie. Czy mogę wziąć kąpiel?

– Czeka na ciebie. Chodź, zaraz ci wszystko pokażę. Tu są twoje ręczniki, szczotka do włosów, dobre kremy nawilżające. Aha, twoja szczoteczka do zębów jest zielona, bo pamiętam, że to twój ulubiony kolor. Iwonko, szampon, odżywka i suszarka do włosów są na półce pod lustrem…

– Podoba mi się tu, choć nie wiem, jak nazywa się ta gra – zażartowała Iwona, wchodząc do wielkiej wanny wypełnionej ciepłą wodą z aromatyczną pianą. Nigdy wcześniej, nawet przez minutę, nie podejrzewała, że siostra może wprowadzić się do tak luksusowego domu. Kąpiel dała jej poczucie świeżości, wyzwolenia z codziennego, więziennego rytuału, który wypełniony był arogancją wobec człowieka, strachem i beznadzieją. Polewając ciało pieniącą się, pachnącą wodą, czuła, że zmywa z siebie to, co narosło w jej psychice przez półtora roku odsiadki. Widok ogromnej wanny, w której teraz leżała nieruchomo, szerokiego lustra, eleganckiej terrakoty i kosztownych kosmetyków na półce przyprawiał ją jednak o zawrót głowy. Co ja tu robię? To sen czy jawa?

– Iwonko, czy wszystko w porządku? – zapytała ją przez drzwi siostra. – Czy mogę wejść, bo ta niepokojąca cisza nie podoba mi się… – Nie słysząc odpowiedzi, złapała za klamkę i pchnęła drzwi do wewnątrz. – O Jezu, tylko nie to! Ona utonęła. Ratunku!

– Co mówiłaś? – zapytała Iwona, wynurzając się z wody.

– Ale mnie wystraszyłaś. Już myślałam, że się topisz. O, Boże!

– W więzieniu mało kto przejmuje się ludźmi o słabej kondycji psychicznej, dlatego tak często ich próby samobójcze są udane. Nie ma tam miejsca dla wyrośniętych dzieci w pieluszkach lub noszonych w beciku przez mamusię. Jeśli tam trafią, muszą w krótkim czasie opuścić te powijaki11 i zacząć samodzielnie myśleć, działać, kalkulować, bronić się.

Marysia podała jej duży, śnieżnobiały ręcznik frotté, którym Iwona starannie się owinęła. Drugim wytarła mokre włosy i zrobiła na głowie turecki turban.

– Weź trochę kremu nawilżającego na twarz, bo chyba twoja skóra bardzo go potrzebuje.

– Czuję się jak na innej planecie, niczego nie mogę zrozumieć, wybacz, ale muszę ciebie zapytać o ten dom.

– Miałam zamiar o wszystkim ci powiedzieć, jak dojdziesz do siebie, dobrze się wyśpisz, przetrzesz oczy, byś uwierzyła, że znowu jesteśmy razem. ‒ To mówiąc, mocno ją do siebie przytuliła i poczuła, jak siostra cała dygocze. Ten dygot poprzedził wybuch spazmatycznego płaczu, który był potrzebny Iwonie, by w końcu odreagowała tłumiony w sobie lęk. – Chodź, zaprowadzę cię do łóżka. Już czeka kolacja. Zjesz ją jak królowa, w łożu. Włóż, proszę, tę nocną koszulę. Kupiłam specjalnie dla ciebie, moja kochana.

Pokój był bardzo przytulny. W oknach ciepłe, łososiowe zasłony, na ścianie duże, kryształowe lustro, a pod nim toaletka z przystawioną kozetką. Na ścianie znajdowało się duże, czarno-białe, oprawione w ramkę zdjęcie obu sióstr bliźniaczek w wieku pięciu lat, z rodzicami, na wakacjach w Ciechocinku.

– Marysiu, skąd masz tę fotografię?

– Zaczekaj, już do ciebie idę. – W tym samym momencie pojawiła się w drzwiach z tacą na nóżkach, na jakiej serwuje się w hotelach posiłki szczególnie wymagającym gościom. – Tu masz ciepłe tosty, masełko, twarożek i kilka plasterków szynki, bo jeszcze nie możesz jeść ciężkostrawnych potraw. W kubku jest cieplutkie mleko z miodem.

– Ale po co te ceregiele? Kąpiel w pianie, kolacja w łóżku? Jestem normalną kobietą, taką samą jak przed urządzeniem mi cyrku. Czy w końcu mi powiesz, skąd ta fotografia? Te luksusy dookoła? Czy już mam zacząć się bać?!

– Wszystko ci wyjaśnię, po kolei, ale daj sobie trochę czasu…

– Nie mam czasu, za dużo mi go zmarnowali, wsadzając do więzienia. Muszę znaleźć Joasię, gdziekolwiek ona jest, bez względu na cenę, jaką będę musiała zapłacić.

Iwona jednym ruchem ręki zrzuciła tacę z łóżka, odwinęła kołdrę i stanęła w oknie. Cały misternie szykowany posiłek wylądował na parkietowej posadzce. Tylko mleko się rozlało w łóżku i Marysia, nie komentując zachowania siostry, zdjęła z kołdry zabrudzoną poszwę, potem prześcieradło i poszewkę z poduszki.

– Nic się nie stało. Zaraz nawlekę nową kopertę.

Iwona zamarła w bezruchu. Patrzyła w pustą przestrzeń przed domem, obcą, nieprzyjazną, wypełnioną ciemnością nocy. Wydawało się jej, że widzi biegnącą ulicą córeczkę. Kiwała do niej ręką. Już chciała krzyknąć: „Tu jestem!”, gdy dotarło do niej, że to nie jest rzeczywistość.

– Masz wódkę w domu?

– Na pewno jest. Poproszę Andrzeja, by zrobił nam drinki. Też bym się napiła.

– Chcę napić się wódki, czystej wódki, by spłukać z siebie nagromadzony żal i nienawiść.

Usiadły razem na krawędzi łóżka i opowiadały sobie anegdoty z dzieciństwa, gdy jeszcze żyli rodzice; nie wiedząc, kiedy opróżniły całą butelkę wódki Luksusowej. Mając nieźle już w czubie, runęły na pościel i grzecznie zasnęły. Potem tylko Andrzej, mąż Marysi, wszedł na palcach do sypialni, by zabrać ze sobą puste szkło.

Obudził je słoneczny ranek. Na dworze był przymrozek. Tylko patrzeć, a zaczną się święta. Leżąc na łóżku, obróciły się do siebie, przypatrując zmianom, jakie zaszły na ich twarzach. Gdyby nie siwe włosy, które pojawiły się na głowie Iwony, opadając swobodnie na czoło i przykrywając pierwsze zmarszczki, mógłby ktoś pomyśleć, że na posłaniu jest tylko jedna kobieta, która wpatruje się w swoje lustrzane odbicie. Od wczesnych lat wykorzystywały to, by nabierać rówieśników. Kiedy jedna szła komuś zrobić psikusa, druga czekała schowana na swoją kolej. Gdy kupowały lody z budki, jedna z nich płaciła i brała swoją porcję. Jak sprzedawca się odwrócił, zamieniały się rolą i ta z lodem kucała, a druga wyprężała się na paluszkach, żądając zapłaconych lodów. „Przecież już ci dałem”, mówił zwykle sprzedawca, słysząc w odpowiedzi, że gdyby dał, toby miała. W ten sposób, płacąc raz, miały dwie porcje. Do czasu aż lodziarz się zorientował i obiecał, że powie rodzicom. Nie zdążył. Zginęli w wypadku autobusowym pod Gdańskiem, na przejeździe kolejowym.

Iwona czuła się lepiej, choć kac wymagał leczenia. Zrobiły sobie wykwintne śniadanie – smażone jajka na boczku, twarożek, bułeczki z masłem i sałatkę pomidorową. Zapach świeżo parzonej kawy przekonał Iwonę, że to na pewno nie jest więzienie. Mogły teraz swobodnie rozmawiać. Dzieci Andrzej zawiózł do szkoły, a sam pojechał do pracy.

– A więc po kolei, moja najdroższa siostrzyczko – zaczęła ciepło Maria. – W czasie twojej nieobecności tyle się wydarzyło, że nie wiem, od czego zacząć. Dom, w którym teraz mieszkamy, kupiliśmy za część spadku po rodzicach. Twoja czeka na ciebie i na twoje decyzje.

– Jaki spadek? Przecież wmawiano nam, że rodzice nic nie mieli, dlatego wylądowałyśmy w domu dziecka.

– Pamiętasz ciotkę Celinę? Wyglądała jak chodząca śmierć, te jej kościste rysy twarzy, chude ręce i nogi. Nie znałyśmy jej z pazerności, bo byłyśmy za małe. A ta strasznie chytra kobieta tak pokręciła w papierach, że odziedziczyła jako jedyna najbliższa krewna cały majątek, jaki rodzice zostawili. Dom w Ełku, papiery wartościowe z pożyczki narodowej z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku, szkatułkę ze złotą biżuterią, złote monety rublowe z roku tysiąc dziewięćsetnego, sztabki złota z sejfu taty i – słuchaj teraz uważnie – kolekcję obrazów, które przechowywał najpierw pradziadek, a potem dziadek Witek po ucieczce całej rodziny z Kowna, gdy przyszli bolszewicy.

– Nie mogę uwierzyć. Dziadek, mama i tata trzymali to wszystko w ukryciu?

– Ależ tak, gdyby do tego przyznali się po wojnie, wszystko mogłoby być skonfiskowane, a im podarowano by w podzięce kulkę w łeb.

– A ta gnida, ciotka Celina? Skąd się dowiedziała? Nie wierzę, że rodzice jej wygadali, bo strasznie się nie lubili.

– Zapewne było w rodzinie tajemnicą poliszynela, że ktoś przechowuje przedwojenne skarby Spalińskich, te od strony prababci. Gdy po śmierci dziadziusia ich nie ujawniono, prawdopodobnie Celina zaczęła się domyślać, że przypadły w udziale jej bratu i jego żonie.

– Skąd ty to wiesz? – zaciekawiła się Iwona.

– Ludzie nie są nieśmiertelni. Ciotka Celina zmarła rok temu, miała dziewięćdziesiąt pięć lat. Nie zostawiła potomstwa, bo do końca życia była starą panną. Cały czas zajmowała dom naszych rodziców, z którymi do końca swych dni mieszkał dziadzio Witek. Na tyle była uczciwa, o ile tak można w ogóle powiedzieć, że w swym testamencie zapisała wszystko tobie i mnie. Pojechałam do Ełku razem z twoim adwokatem, Tomaszem Chwilą. Gdyby nie on i jego doświadczenie, mogłybyśmy wszystko stracić.

– Dlaczego stracić, skoro nam zapisała?

– I tak się nam należał po uzyskaniu pełnoletności zachowek, ale znalazł się tam zapis, że w przypadku złego prowadzenia się spadkobierczyń, ich kolizji z prawem, a nawet życia na nizinach społecznych, cały majątek ofiarowuje wychowankom domu dziecka, gdzie spędziłyśmy długie szesnaście lat. Pan Tomasz zajął się jednak sprawą bardzo profesjonalnie. Sprawdził księgi wieczyste, także te przedwojenne, a w księgach kościelnych przejrzał dokumenty z wpisami dotyczącymi rodziców, ciotki Celiny, dziadka Witusia i babci Rozalki z Godziembów. Był nawet w Kownie, by zebrać dokumenty. I zdębiał. Wyobraź sobie, że Celina była adoptowanym dzieckiem dziadków, bez prawa do dziedziczenia jako zstępna. To ona mogła liczyć jedynie na zachowek. Sąd potrzebował sześciu miesięcy, by unieważnić nabycie przez nią praw do spadku po rodzicach i umieścić ciebie i mnie w papierach, jako jedyne prawowite sukcesorki. Ten jej testament automatycznie przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Wartość tych precjozów jest oszałamiająca. Same obrazy warte są milion… dolarów. Aż boję się o tym mówić. Dziadek, a wcześniej pradziadek, jak pewnie pamiętasz z rodzinnych wspomnień przy świątecznym stole, miał na Żmudzi ogromne połacie pól uprawnych, był właścicielem kilku wsi, fundatorem cerkwi prawosławnej i darmowego przedszkola ze szkołą dla rodzin chłopów, którzy mu tę ziemię obrabiali. To, co udało im się przed ucieczką w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku spieniężyć, przechowali w sztabkach złota w sejfie zrobionym pod podłogą piwnicy. Obrazy skupował całe lata, bo miał sentyment do koni, zwłaszcza w późniejszym czasie tych pędzla Kossaków. Tato, jak wiesz, urodził się w Piasecznie, bo tam dziadka rodzina, pradziadek, prababcia i jej siostry znaleźli nowe miejsce do życia po rewolucji październikowej. Popatrz na to zdjęcie w albumie, o tu jest ten piękny dom z ogrodem, a obok myślę, że to dziadek, jeszcze taki szczypior z bujną czupryną. – Maria zaśmiała się, przerzucając kolejne strony z rodzinnymi fotkami.

– Nigdy nam ojciec nie mówił, że w Piasecznie mieszkali z dziadkami. Myślałam, że od zawsze w Ełku. Notabene nie zdążyli rodzice nam wszystkiego przekazać, bo zbyt wcześnie odeszli…

– Bo chcieli nas chronić przed wiedzą, która mogłaby nam zaszkodzić. Posiadłość w Piasecznie po drugiej wojnie została skonfiskowana i przekształcona w przedszkole. Nie ma dziś śladu po niej. Przez te lata jej użytkownicy doprowadzili dom do ruiny. Dziadek postanowił wynieść się stamtąd. Znalazł poniemiecki, opuszczony dom w Ełku. Urzekło go to miejsce. Twierdził, że tu wyczuwa zapach Żmudzi, łąk, pól, lasów i sadów, które przynoszą mu wiejące ze wschodu wiatry. Ukryte rodzinne skarby nikogo też nie kłuły w oczy, bo cokolwiek mieli na „pokaz”, było poniemieckie.

– Ach, teraz rozumiem, dlaczego dziadzio Wituś nie chciał długi czas tego domu z czerwonej cegły w Ełku tynkować, ale dbał o jego wnętrza i zrobił nam cudowny pokoik z bawialnią.

– Nie wiesz jeszcze o jednym. Garaż, który znajdował się pod jadalnią, taki stromy zjazd do niego prowadził, nie był na jeden, ale na dwa samochody. Na co dzień dziadek trzymał tam swoją dekawkę, a potem tata syrenkę. Natomiast za jedną ze ścian stał zamurowany, prawdopodobnie przez dziadka, mercedes z tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku. Przykryty brezentami, opatulony szmatami nasączonymi naftą, by odstraszała gryzonie. Pan Tomek przez przypadek odkrył ten schowek, gdy stukał młotkiem w ściany, twierdząc, że musi tu być ukryte jeszcze coś wartościowego. Samochodu ciotka nie miała, ale zapach paliwa wszędzie był wyczuwalny. Ten wóz na aukcji może osiągnąć cenę nawet piętnastu tysięcy dolarów.

– Wspaniale to załatwiłaś, sama zrozumiałam w więzieniu, jak wiele znaczą w życiu pieniądze, bo gdy ich nie masz, traktują cię jak gówno. Proszę, zrób mi drinka, bo czuję, że jestem już gotowa na drugą relację, którą wczoraj przy wódce obiecałaś. Co z moją córeczką?

Marysi trudno było zebrać myśli, żeby tak zacząć, by jej siostra się nie załamała. Z jednej strony, mogła być usprawiedliwiona, bo zrobiła wszystko, co w jej mocy, z drugiej, niczego konkretnego się nie dowiedziała. Cała procedura adopcyjna została przeprowadzona w takim pośpiechu, że nawet personel domu dziecka był zaskoczony jej tempem. W zasadzie Joasia trafiła do nowej rodziny zaledwie po upływie sześciu miesięcy od pozbawienia jej matki praw rodzicielskich. Jak ja jej to teraz wyjaśnię? Od czego zacząć, by jej nie zranić i, najważniejsze, nie zniechęcić do poszukiwania dziecka, myślała nerwowo, nie dając po sobie poznać, że cokolwiek ją trapi.

– Joasia trafiła do Stanów Zjednoczonych…

– Mówisz, że gdzie trafiła? – Iwona nie dowierzała siostrze. – To nie mieści się w głowie. Jak mogli mi coś takiego zrobić? To bezprawie…

– Kochanie, napij się drinka, zrobiłam ci margaritę z tequilą. To cię uspokoi.

– Jakiś adres, nazwiska, kto za tym stoi – rzuciła Iwona i jednym haustem opróżniła kieliszek.

– W domu dziecka nic nie wiedzą. Nie są uprawnieni do posiadania takich informacji. W publicznym ośrodku adopcyjnym istnieje lista dzieci potrzebujących rodziny zastępczej. Procedura nie jest prosta. Kandydaci na rodziców muszą zostać prześwietleni, przeszkoleni, pouczeni, a dopiero potem sąd rozpatruje wniosek. W przypadku Joasi sąd prawie w biegu wydał zgodę na adopcję, bo naciskała strona amerykańska. Tam zajmują się tym wyspecjalizowane, licencjonowane agencje. To one wyszukują po świecie dzieci oczekujących na przysposobienie.

– I sąd nie wie, gdzie ona jest?

– Sąd w dokumentach ma nazwę agencji, jej siedzibę i nazwisko jej przedstawiciela.

– Marysiu, to jaki problem do nich zadzwonić, by oddali mi córkę? Tak trudno było ci na to wpaść?! Myślałam, że jesteś bardziej inteligentna.

– Nie jestem, niestety, tak mądra jak ty, ale robiłam wszystko, by nie zmarnować czasu.

– Przepraszam, nie chciałam cię urazić. Wiesz, że stałam się kłębkiem nerwów.

– Joasię będzie ciężko nam znaleźć w Stanach, gdzie teraz mieszka dwieście pięćdziesiąt milionów osób, chyba że z boską pomocą. Agencja nie jest zainteresowana ujawnieniem adresu swego klienta, chroniąc nie tylko jego życie prywatne, ale przede wszystkim postępując zgodnie z amerykańskim prawem. Czy pomyślałaś o tym, że w myśl tych nieludzkich przepisów nie masz podstaw, by odzyskać córeczkę? Jesteś wciąż jej biologiczną matką, ale pozbawioną wszelkich praw do niej. Zanim polski sąd odkręci całe to wymierzone w ciebie matactwo, mogą upłynąć długie lata, może dziesięć, piętnaście, dwadzieścia… Oni mają czas, my nie!

– Czyli nie ma szans, by znaleźć sposób na jej powrót?

– Byłam w ambasadzie amerykańskiej złożyć wniosek o wizę.

– Genialne! Że też ja o tym nie pomyślałam?!

– Najpierw złożyłam wniosek w twoim imieniu, udając ciebie. Do niego potrzebne jest zaświadczenie o niekaralności. Niestety wciąż widniejesz w rejestrach jako skazana, z wyrokiem za… i tak dalej. Pomyślałam, że może bez tego zaświadczenia dadzą wizę. Odrzucili z powodu… twojego byłego męża.

– Nie rozumiem, jakie to ma znaczenie? To przecież były mąż.

– Twój były mąż wyjechał pół roku temu do Stanów i przedłużył nielegalnie pobyt. Dowiedziałam się od konsula, że dostał wizę tylko na trzy miesiące, a to w myśl prawa imigracyjnego jest poważnym wykroczeniem i skutkuje w stosunku do bliskich krewnych.

– Co to ma znaczyć? Po co Adam tam wyjechał? Jeśli jako agent polskich służb, to paszport turystyczny nie był mu potrzebny…

Marysia, przepraszając siostrę, wyszła na chwilę do drugiego pokoju. Słychać było przestawianie książek na półce, potem metaliczny trzask zamykanej szafy pancernej.

– Siostrzyczko, od teraz nazywasz się Maria Racławicka, urodzona w Ełku i tak dalej. Weź ten paszport i strzeż jak prawdziwego skarbu. Otworzy ci drogę do Ameryki.

– Jesteś naprawdę genialna, moja kochana bliźniaczko. Ty wizę dostałaś bez kłopotu?

– Nie dostałam wizy do USA, bo w ocenie konsula moje zasoby finansowe nie były na tyle wysokie, by można było uznać, iż nie jadę do nielegalnej pracy. Dostałam wizę do Kanady.

– Znęcasz się nade mną. Po co mi taki paszport? Przecież tylko kłopotu sobie narobię…

– Nie dałaś mi skończyć. We wniosku o wizę amerykańską nie mogłam ujawnić tego, co posiadam, bo oficjalnie mieszkam z rodziną w bloku, w dwupokojowym mieszkaniu. Od kiedy moje „prefabrykaty” padły, jestem przecież bez pracy i stałego źródła dochodu. Pracuje tylko mój mąż, więc ledwo wystarcza nam na życie. W ambasadzie kanadyjskiej poszło łatwiej.

‒ I? – Iwona wpatrywała się w oczy siostry, doszukując się jakiejś intrygi w tym, co mówi.

Marysia bez zająknięcia ciągnęła swoją opowieść.

– Któregoś dnia, to było już po twoim wyroku, dzwonek do drzwi. Otwieram, a tu stoi Adam Sangaszko, twoje nieszczęście. Bezczelnie pyta mnie o klucz do twojego mieszkania, bo chce zabezpieczyć je przed kradzieżą. Oczywiście nie dałam mu, mimo że odgrażał się włamaniem. Później kilka razy obserwowałam go przez okno, jak czekał na parkingu przed blokiem, aż ja albo Andrzej będziemy wychodzić. Całą przeprowadzkę zrobiliśmy po cichu, nocą, nawet się nie wymeldowując. Ze względu na ciebie nie chciałam jechać do innego miasta. Chyba pomyślał, że pojechaliśmy na wakacje, bo przestałam go widywać. Teraz wiem, że po tym nachodzeniu wyjechał do Stanów. Ten dom, choć go kupiliśmy, wciąż w myśl prawa należy do poprzednich właścicieli.

– Czyli mogą was w każdej chwili eksmitować, nie oddając pieniędzy.

– Nie mogą, bo mamy od nich weksel na dwukrotną wartość tej posiadłości. Ale to są najmniej teraz istotne sprawy. Najważniejsze jest to, że w ciągu najbliższych trzech–czterech miesięcy musisz przybrać na wadze, zmienić uczesanie na moje, no i zacząć chodzić w moich ciuchach. Teraz wyglądasz jak Iwona, oczy podkrążone, zapadnięte policzki, lekko przygarbiona sylwetka i te siwe odrosty, których ja nie mam. Ważne, by nikt nie widział nas razem, by wciąż ludzie myśleli, że mają do czynienia tylko ze mną. W maju w Kanadzie też zrobi się już cieplej.

1 Maria Antonina, idąc na szafot, miała na sobie jedynie długą, płócienną, białą koszulę.

2 M. Sikora, Koncesjonowany kapitalizm. Służba Bezpieczeństwa MSW a„spółki polonijne” wPRL (1976–1989), „Dzieje Najnowsze: kwartalnik poświęcony historii XX wieku” 2013, nr 3, s. 125‒146.

3Joint venture (ang.) – wspólne przedsięwzięcie. Próbując urynkowić gospodarkę, władze PRL zezwalały na mariaż polskich i zachodnich przedsiębiorstw, by pozyskać zarówno nowe technologie, jak i rynki zbytu. Koszty produkcji w Polsce były wielokrotnie niższe.

4Klawisz (gwara więzienna) – strażnik.

5 Papuga (gwara więzienna) – adwokat.

6 Pewex, Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego „Pewex” – w latach Peerelu twór handlowy oferujący towar wyłącznie za waluty wymienialne i ich substytut – bony towarowe PeKaO. Ceny były w nim ustalane na podstawie oficjalnego kursu dolara, a sklepy należące do przedsiębiorstwa nazywano potocznie peweksami.

7Karyna (gwara więzienna) – dziewczyna.

8Mandżur (gwara więzienna) – tobołek, cały dobytek więźnia mieszczący się w wiązanym na supeł kocu.

9Białko (gwara