Porozmawiaj z roślinami - Marta Orriols - ebook + książka

Porozmawiaj z roślinami ebook

Orriols Marta

4,0

Opis

Emocjonalna, intensywna i zarazem refleksyjna proza Marty Orriols pokazuje nam, co tak naprawdę się liczy w życiu. To intymna książka o tym, jak stawić czoła bólowi, napisana z niezwykłą dojrzałością stylistyczną. Paula Cid jest czterdziestodwuletnią nenonatolożką, która prowadzi uporządkowane życie. Kocha swoją pracę i jest w związku, który podtrzymuje spora dawka rutyny i przyzwyczajenia. Jej mąż ginie w wypadku samochodowym kilka godzin po tym, jak wyznaje jej, że chce ją opuścić dla innej kobiety. Paula musi stawić czoła także temu, że mąż ją zostawił i przezwyciężyć nie tylko ból po jego śmierci, ale również urazę, jaką wywołało jego zachowanie. By przetrwać, musi przerobić emocje, które od dawna pozostawały uśpione.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (29 ocen)
10
11
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aprendre a parlar amb les plantes © Marta Orriols, 2018 © Edicions del Periscopi SL, 2018 All rights reserved by and controlled through Edicions del Periscopi, Barcelona. This edition c/o SalmaiaLit, Literary Agency
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2020 for the Polish translation by Katarzyna Sosnowska (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcie użyte na okładce: © Sima/stock.adobe.com
Redakcja: Magdalena Stec
Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Joanna Rodkiewicz, Marta Chmarzyńska
ISBN: 978-83-66460-95-9
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:[email protected]/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2020
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Ciebie, Miquel.

Za dnia i w nocy oraz w te godziny poza tarczą zegara.

Nigdy o Tobie nie zapominamy.

Tęsknię za Tobą i kocham Cię. Nadal i na zawsze.

.

Łączymy ze sobą dwoje ludzi, którzy nigdy dotąd nie byli połączeni. Czasami przypomina to tę pierwszą próbę sprzężenia balonu na wodór z balonem na ogrzane powietrze: lepsza katastrofa i pożoga czy pożoga i katastrofa? Ale czasem to się sprawdza i powstaje coś nowego, i świat ulega zmianie. Potem, w którymś momencie, wcześniej lub później, z tego czy innego powodu, jedno zostaje drugiemu odjęte. A to, co zostało odjęte, ma wyższą wartość niż suma tego, co było wcześniej. To może nie być możliwe w matematyce; ale jest możliwe w uczuciach.

Julian Barnes, Wymiary życia,

przeł. Dominika Lewandowska-Rodak

PRZED

.

Żyliśmy.

Nie dotyczyły nas zamachy, wypadki, wojny i epidemie. Mogliśmy oglądać filmy, które bagatelizowały umieranie, oraz takie, które zmieniały śmierć w dowód miłości, my zaś znajdowaliśmy się poza strefą, w której utrata życia cokolwiek by znaczyła.

Czasami nocą w ciemnościach pokoju, w łóżku, wygodnie ułożeni wśród miękkich poduch i pełni arogancji charakterystycznej dla późnej młodości, oglądaliśmy wiadomości, twoje stopy splecione z moimi. Wtedy to śmierć w postaci błękitnej poświaty padała, bez naszej wiedzy, na okulary Maura. Sto trzydzieści siedem osób zabitych w Paryżu w atakach przeprowadzonych przez Państwo Islamskie, sześć ofiar trzech różnych wypadków drogowych w ciągu niespełna dwudziestu czterech godzin, cztery zgony w wyniku powodzi w jednym z miasteczek na południu Hiszpanii, co najmniej siedemdziesiąt osób, które poniosły śmierć w kolejnych zamachach w Syrii. Przez chwilę przechodził nas dreszcz i może rzucaliśmy coś w rodzaju: „Co to się wyprawia na tym świecie” albo „Biedactwo, to się nazywa pech”, a informacja, jeśli nie miała wielkiego przełożenia na codzienność, tej samej nocy rozwiewała się pośród ścian sypialni pary, która również powoli kończyła swój żywot.

Przerzucaliśmy na inny kanał i oglądaliśmy końcówkę filmu, a ja oznajmiałam, o której wrócę następnego dnia, albo przypominałam mu, żeby odebrał z pralni czarny płaszcz, albo jeśli trafił się akurat dobry dzień, już w tych ostatnich miesiącach, może próbowaliśmy się kochać, choć bez wielkich chęci. Jeśli informacja miała większe znaczenie, zostawała z nami na dłużej. Rozmawialiśmy o niej w pracy podczas przerwy na kawę albo na targu w kolejce do stoiska rybnego. Żyliśmy, śmierć należała do innych.

Używaliśmy wyrażeń w rodzaju „Zaraz umrę”, żeby podkreślić, jak bardzo jesteśmy zmęczeni po ciężkim dniu pracy, ale w żaden sposób nie raniło to naszych dusz. Jeszcze w trakcie pierwszych spotkań, tuż przed tym, jak zostaliśmy parą, wybieraliśmy się na naszą ulubioną niewielką plażę i pozwalając unosić się morzu, żartowaliśmy z ustami wypełnionymi solą i słońcem o możliwości utonięcia, co kończyło się żarliwym zetknięciem ust i soczystym śmiechem. Śmierć była czymś odległym, nie należała do nas.

Ta śmierć, którą przeżyłam w dzieciństwie – moja mama zachorowała i zmarła parę miesięcy później – była już tylko mglistym wspomnieniem, które dawno przestało piec. Ojciec przyszedł po mnie do szkoły godzinę po tym, jak wróciliśmy na lekcje po przerwie obiadowej. Setki dzieci wspinały się po kręconych schodach, wracając ze stołówki do sal lekcyjnych, a towarzyszył im harmider charakterystyczny dla życia, które trwa, gdy wszystko nagle się zatrzymuje. Tato pojawił się w towarzystwie dyrektorki, która zapukała do drzwi klasy, w chwili gdy nauczyciel przyrody wyjaśniał nam, że świat zwierząt dzieli się na kręgowce i bezkręgowce. Wspomnienie śmierci mamy na zawsze połączyło się z wypisanym białą kredą na zielonej tablicy podziałem świata zwierząt na dwa królestwa. Pozostałe dzieci, do tej pory takie same jak ja, teraz spoglądały na mnie inaczej, a ja, zachowując spokój, czułam, jak przechodzę do trzeciego królestwa, tego obejmującego zwierzęta zranione, którym już zawsze będzie brakowało matki.

Jej śmierć była zapowiedziana, choć wcale nie mniej przez to okrutna. Wiedzieliśmy, ile czasu mamie zostało, więc dysponowaliśmy pewną przestrzenią na pożegnanie i pragnienia, na przebywanie razem i wyrażenie całej miłości. Przede wszystkim chroniła mnie wówczas szczera wiara w niebo, do którego mama ponoć się przeniosła, i niewinność moich siedmiu lat, ratująca mnie przed zrozumieniem, że to odejście było nieodwracalne.

Mauro i ja byliśmy parą przez wiele lat; potem, zaledwie na kilka godzin, przestaliśmy nią być. Zmarł nagle przed paroma miesiącami, bez ostrzeżenia. Jakiś samochód zabrał jego życie, a wraz z nim tyle innych rzeczy.

Tym razem nie miałam nieba ani nie czułam ulgi, zostałam z brzemieniem bólu typowym dla dorosłości. By uniknąć mówienia o Maurze w czasie przeszłym, czasami myślę i mówię, używając określeń „przed” i „po”. Z całą pewnością jest jakieś przed i jakieś po, z fizyczną granicą, która je oddziela. Tamtego popołudnia żył i był ze mną, pił wino i poprosił, żeby mu trochę bardziej podsmażyli filet, odebrał kilka telefonów z wydawnictwa, podczas rozmów bawił się pojemnikiem na serwetki. Na odwrocie wizytówki restauracji zanotował dla mnie tytuł książki jakiejś Francuzki, którą to pozycję gorąco mi polecał, podrapał się w lewe ucho, nie czuł się swobodnie, być może nawet odczuwał wstyd, i potem mi o tym powiedział. Prawie bełkotał. A kilka godzin później już nie żył.

Logotyp restauracji zawiera kawałek koralowca. Często na niego patrzę. Zachowałam tę wizytówkę, na której Mauro swoim nienagannym pismem nakreślił tytuł książki, która tak bardzo mu się spodobała. Być może ze względu na to, że każdy swobodnie, wedle potrzeby serca może upiększać własne nieszczęścia kolorami fuksji, żółciami, błękitami i zielonościami, od dnia wypadku myślę o okresach „przed” i „po” w moim życiu jako o przedzielonych Wielką Rafą Koralową. Za każdym razem, gdy zastanawiam się, czy coś wydarzyło się przed śmiercią Maura, czy po niej, z całych sił staram się wyobrazić sobie tę rafę, wypełnić ją kolorowymi rybami i rozgwiazdami oraz zamienić ją w równik mojego życia.

Kiedy śmierć przestaje należeć do innych, trzeba starannie przygotować jej miejsce po drugiej stronie rafy, w przeciwnym razie bezceremonialnie ogarnie całą przestrzeń.

Umieranie nie jest mistyczne. Umieranie jest fizyczne, jest logiczne, jest prawdziwe.

1

Pili, sprawdź urządzenia, szybko! Oddycha?

– Nie.

– Zaczynamy wentylację mechaniczną z ciśnieniem dodatnim.

Cicho powtarzam parametry dziecka, jak litanię. „Wiem, malutka. Nie tak miało wyglądać twoje przyjście na świat, ale teraz musisz oddychać, słyszysz?”

– Trzydzieści sekund. – „Jeden, dwa, trzy... Tam leży kobieta, która jest twoją matką, i zginie bez ciebie, widzisz ją? No dalej, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście... Dalej, oddychaj, dla tego, co ci najbardziej drogie. Obiecuję, że jeśli uda ci się z tego wyjść, wszystko się zmieni, tu się całkiem dobrze żyje. Siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia... Warto żyć, wiesz... Dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery... Czasami jest trudno, co cię będę oszukiwać... Dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem... Dalej, malutka, nie rób mi tego. Przysięgam, że warto. Trzydzieści...”

Cisza. Noworodek się nie porusza.

– Pili, częstotliwość rytmu serca?

Napotykam oczy pielęgniarki, które uważnie mnie obserwują. To drugi raz w ostatnim czasie, znam to ostrzegawcze spojrzenie. Ma rację, nie powinnam być dla niej taka oschła, właściwie to nie powinnam być w ogóle oschła. Nie czuję się jednak dobrze. Jest mi gorąco, a twardy chodak podrażnia niewielki pęcherz na prawej stopie, który zrobił mi sandał pod koniec wakacji. To kluczowe minuty, zaraz po porodzie – pęcherz i upał nie są tu potrzebne. Dziewczynka za wszelką cenę musi zachować temperaturę ciała. Być może to nie był dobry pomysł, żeby wyjechać z miasteczka o świcie i przybyć prosto do pracy, bez zatrzymania się w domu, bez rozpakowania się i pozbycia, choćby z grubsza, tego dziwnego poczucia, że przez prawie dwa tygodnie byłam gdzieś indziej, daleko od pracy, od historii medycznych moich dzieci, daleko od wyników badań, od laboratorium, daleko od tego wszystkiego, co mnie trzyma w pionie.

Nowa decyzja. Krótkimi, szybkimi ruchami stymuluję stopy małej i jak zawsze, gdy wykonuję tę procedurę, powstrzymuję chęć, by uderzać mocniej, bardziej nerwowo. „Nie możesz mi tego zrobić, wrzesień nie może się tak zacząć. Dalej, oddychaj, ślicznotko”. Ponowne badanie.

Próbuję skupić się na informacjach z monitora i na dziewczynce, ale muszę na kilka sekund zamknąć oczy, bo nie mogę zasłonić sobie uszu. Pytania rzucane przez matkę, brzmiące na porodówce niczym nieutulony szloch, zupełnie wybijają mnie z rytmu. Cudze cierpienie jest teraz dla mnie jak widok pełnego talerza po obfitym posiłku. Nie mieści się we mnie i wywołuje wstręt. Dźwięki wyrażające ból zmieniają się w te, które wydawała z siebie matka Maura w dniu pogrzebu. Rozszarpywały duszę.

„Oddychaj, maleńka, no już, na litość boską, oddychaj!”

Marszczę czoło i kręcę głową, by przypomnieć sobie, że to nie czas na rozpamiętywanie trudnych kwestii. Tutaj się nie rozpamiętuje. Tutaj się nie wspomina. „Nie tutaj, Paulo, skup się”. Rzeczywistość spada na mnie jak kubeł zimnej wody i w mgnieniu oka wracam na swoje miejsce – mam przed sobą drobne ciałko, które nie oddycha, waży zaledwie osiemset pięćdziesiąt gramów i leży w inkubatorze do reanimacji. Los tego dziecka zależy ode mnie. Natychmiast uświadamiam sobie, jak uaktywnia się mój szósty zmysł, który coraz bardziej mną kieruje, coś na kształt równowagi między ekstremalną obiektywizacją, gdzie trzymam procedury i racjonalność, a czystą przebiegłością intuicji, bez której zapewne nie mogłabym pomagać tym kruchym istotkom przychodzić na świat.

„Posłuchaj, maleńka, warto na przykład zobaczyć morze”.

– Pili, wstrzymuję wentylację. Spróbuję stymulacji dotykowej pleców.

Zaczerpuję powietrza i wypuszczam je jak ktoś, kto szykuje się do skoku w przepaść. Maseczka staje się murem, który zatrzymuje mój wydech, mieszankę fluoru pasty do zębów, którą znalazłam dziś rano w łazience taty, z niesłodzoną kawą pospiesznie wypitą na autostradzie. Tęsknię za moimi rzeczami, za własną normalnością. Brakuje mi kawy i mojej kawiarki. Zapachu domu, własnego rytmu, możliwości robienia tego, co się chce, bez konieczności tłumaczenia się komukolwiek.

Pocieram drobniutkie plecki tak delikatnie, jak tylko potrafię.

„Morze ma swój rytm, wiesz. O taki: przypływ i odpływ, przypływ i odpływ. Czujesz moje ręce? Fale przypływają i odpływają, o tak. Dalej, skarbie, warto poznać morze. Są inne rzeczy, ale teraz skup się na morzu, o tak, powoli. Czujesz?”

– Oddycha.

Pierwszy krzyk przypomina raczej miauknięcie, ale na porodówce przyjmujemy go z radością, jaką budzi letnia burza.

– Witaj... – Nie jestem pewna, czy mówię to do dziewczynki, czy do samej siebie, ale z trudem powstrzymuję emocje.

Myję ją szybkimi rutynowymi ruchami. Robiłam to setki razy. Uspokajam się, widząc, że nabiera kolorów, a jej przezroczysta skóra różowieje, dając nadzieję.

– Częstotliwość rytmu serca?

– Sto pięćdziesiąt.

– Pili, podłączamy ją do CPAP-u i wkładamy do inkubatora, proszę. – Patrzę znad maseczki w oczy pielęgniarki, by dać jej do zrozumienia, że żałuję poprzedniego tonu. Lepiej mieć Pili po swojej stronie, inaczej się obrazi i będę długo czekać na wykonanie zleconych badań. Przynajmniej ona wciąż się na mnie obraża, a to już coś. Od kilku miesięcy cały świat wybacza mi moje wybuchy, a gdy tak się dzieje, wpadam w jeszcze większą złość i mój humor staje się jeszcze bardziej podły.

Kiedy czekam na inkubator, ponownie pocieram maluteńkie plecki, pokornie, tym razem, by odwdzięczyć się tej dziewczynce za tak wielką gotowość do trzymania się życia. Nie mogę jednak pozbyć się myśli, że w gruncie rzeczy głaszczę ją z innego powodu, z jakiegoś niewyraźnego poczucia, że ona tu nadal jest, a Maura już nie ma. Bo go nie ma, Paulo. Nie ma go, lecz mimo to wraca, nawet wtedy, gdy trzymam te kilkaset gramów galaretowatego życia.

– Popatrz, mamusiu. Pocałuj córeczkę. – Na kilka sekund zbliżam dziewczynkę do matki, by ta ją poznała. – Trochę jej zeszło, nim złapała oddech, ale już po wszystkim. Teraz zabierzemy ją na intensywną terapię, tak jak się umówiłyśmy, dobrze? Niedługo się tam spotkamy i wszystko wam na spokojnie wyjaśnię. Niczym się nie martw, będzie dobrze.

Niczego jej jednak nie obiecuję. Oczy matki błagają o dar nadziei, ale po Maurze nie składam już żadnych obietnic.

2

Lidia niedługo tu będzie, o pierwszej kończy przyjmowanie pacjentów. Świadomość tego, że ją zobaczę, przynosi mi ulgę. Za kilka minut znowu ogarnie mnie swoją żywiołowością i przywróci do normalności. Właśnie tego pilnie domaga się moje ciało. Po powrocie z wakacji wejście w normalność to podstawa i mój jedyny cel.

Czekam na Lidię wśród bufetowego zgiełku, przesuwając składniki sałatki widelcem na talerzu. W powietrzu unosi się zapach rosołu, który sprawia, że wracam myślami do szkolnej stołówki. Jedzenie, którego nie lubiłam, chowałam do kieszeni fartuszka, a udka kurczaka oddawałam bardziej wygłodniałym kolegom. Pediatra kazał ojcu karmić mnie tostami z miodem, by uzupełnić brakujące składniki odżywcze – poszczególne wartości pokazywał ołówkiem na wykresach, które niezwykle mnie przerażały. Miód stał się częścią mojej diety oraz tych szarych dni bez mamy, ale nie służył temu, by je osłodzić, lecz bym przybrała na wadze. Przeczytałam gdzieś, że pewien hinduski osiemdziesięciotrzyletni jogin przez ponad siedemdziesiąt lat swojego życia nie przyjmował pokarmów ani nie pił wody. Centrum Badawczo-Rozwojowe indyjskiego Ministerstwa Obrony przeprowadziło na staruszku kilkutygodniowy eksperyment. Jego jedyny kontakt z wodą miał miejsce w chwilach, gdy mężczyzna się mył lub przepłukiwał gardło. Lekarz, który go badał, stwierdził, że skoro jogin nie otrzymywał energii z pożywienia ani wody, musiał czerpać ją z innych źródeł, a jednym z nich było słońce. Po zakończeniu eksperymentu starzec wrócił do rodzinnej wioski i do swoich medytacji. Ponoć kiedy miał osiem lat, pobłogosławiła go pewna bogini, tak że od tamtej pory mógł żyć bez jedzenia.

Przez cztery dni po śmierci Maura – dokładnie tyle – przyjmowałam jedynie herbatki ziołowe. Przy odrobinie szczęścia zgadzałam się na to, by ojciec dodawał do nich trochę miodu od lokalnego bartnika. Nie byłam w stanie się temu sprzeciwić i pozwalałam mu robić z tym miodem, co chce. Nie wiem, o jaki wykres chodziło mu tym razem. Mój smutek znowu perliły bursztynowe krople.

Tamte dni były apatyczne, nierzeczywiste; w całości wypełniał je niepokój, nie było miejsca na głód. Pamiętam szeroką dłoń ojca obracającą drewnianą łyżkę i miód, który przyklejał się do niej i nie chciał skapywać. Ojciec jest perfekcjonistą i nie mieściło mu się w głowie, że nie mam w domu drewnianej łyżki do miodu. Kupił mi ją. Uporządkował również szufladę ze sztućcami i naprawił drzwiczki do szafki na garnki. Przez tydzień ojciec i Lidia na zmianę krążyli po moim domu, a ja nie miałam nad niczym kontroli. Wypełnili mi lodówkę smakołykami, które stopniowo się psuły. Lidia przychodziła w porze obiadowej albo wieczorem, by upewnić się, że coś jem, i by dotrzymać mi towarzystwa.

Wszyscy przyjęli za oczywistość, że w tych tygodniach po wypadku moje oszołomione spojrzenie, niechlujny wygląd i spuszczone żaluzje były znakiem rozpaczy wywołanej utratą tego, który przez tyle lat był moim towarzyszem życia. Nikt się nie domyślił, że wraz z bólem spowodowanym śmiercią pojawił się inny, śliski, lecz przemijający powoli, ślimak zdolny do pokrycia swoim śluzem wszystkiego, nawet tego pierwszego bólu. Ślimak zostawiający lepki ślad, który wszystko przenika, ślad groteskowy tak bardzo, że mogłam go ukryć przed światem, tylko umierając – ja także umarłam, z tego nowego wstydu, silniejszego nawet od śmierci.

Zastanawiam się, czy te dwie rzeczy są ze sobą powiązane, czy to, że się o niej dowiedziałam, sprawiło, że Mauro fizycznie zniknął z mojego życia.

– Paulo, to tylko banan, proszę cię. Nic nie zjadłaś.

Popatrzyłam na Lidię, przechyliłam głowę i uśmiechnęłam się. Przypomniałam sobie historię tamtego jogina i już chciałam zażartować, że pobłogosławiła mnie pewna bogini i teraz mogę żyć bez jedzenia, ale widząc przejęty wyraz twarzy mojej przyjaciółki, uznałam, że byłoby to nie na miejscu.

– Choć trochę, proszę cię.

Siedziałam na kuchennym krześle, a ona stała obok. Mogłybyśmy być dwiema przyjaciółkami, które wczesnym popołudniem znajdują się w mieszkaniu jednej z nas, bez umarłych przyjaciół czy ukochanych. Jednak ta scena sama w sobie była w jakiś sposób zdeformowana. Gdybym mogła zawinąć w bandaż to wszystko, co mnie bolało w środku, wyglądałabym jak ktoś, kto wraca z wojny, cały pokiereszowany.

Lidia skrupulatnie zdejmowała skórkę z banana. Patrzyłam na to, myśląc o czymś innym, a gdy podała mi obrany owoc, spojrzałyśmy sobie w oczy i naszła nas ochota, by się roześmiać, choć nie wiedziałyśmy dlaczego.

– No już, jedz, proszę.

– Nie mam apetytu, Lidio. Będzie mi niedobrze.

– No, tylko kawałeczek.

Wybuchłyśmy śmiechem i poczułam, że policzki poczerwieniały mi ze wstydu. Mój śmiech ją uspokajał, dlatego się śmiałam. Musiałam ją uspokoić, żeby potem ona mogła uspokoić mnie. Kto dziedziczy umarłego z dobrodziejstwem niewierności, wie rzeczy, których inni nigdy się nie dowiedzą, na przykład to, jak ćwiczyć się w niemożliwym opanowaniu. Więc się śmiałam, śmiałam się z zaciśniętym żołądkiem, śmiałam się, nie mogąc zasnąć, śmiałam się i pociłam. Byłam pewna, że jeśli nagle przestanę się śmiać, jeśli tak po prostu wyjawię jej prawdę, na twarzy Lidii pojawi się grymas zaskoczenia i ta wiadomość trafi na sam szczyt, tam gdzie królują skandale towarzyskie i plotki. Odłożyłybyśmy wówczas na bok to wydarzenie, które nie tak dawno zatrzymało mój świat, i przez chwilę niewierność, tak wulgarna i banalna, stałaby się królową balu. Lecz my się śmiałyśmy. Lidia się śmiała, a ja wraz z nią, i w tym samym czasie próbowałam nawiązać kontakt z jej oczami, ukrytymi pod zmarszczonymi powiekami, by wypluć w ich stronę to wszystko bez konieczności używania słów; ona jednak zdawała się niczego nie rozumieć. Bo z jednego spojrzenia nie można domyślić się tego, że twój towarzysz życia cię zostawił, zwłaszcza gdy równocześnie informujesz o jego śmierci.

– Jedz, Paulo.

Ugryzłam banana, żeby już więcej nie musieć jej słuchać.

– Wiesz, że człowiek ma jakieś dwadzieścia tysięcy pięćset genów, a banan około trzydziestu sześciu tysięcy?

– Paulo, o czym ty mówisz...

– O tym, że banan ma kilkanaście tysięcy genów więcej niż człowiek – oznajmiłam.

– Cudownie. – Rzuciła mi pełne współczucia spojrzenie i odsunęła włosy z mojej twarzy, zawijając je za uchem. – Wszystko będzie dobrze, najdroższa. Wyjdziesz z tego.

A ja w głębi duszy pomyślałam, że jednak nie.

Słodki, miękki banan, którego z takim trudem przełknęłam, szybko nasiąkł solą moich łez.

– Kim jestem?

Zachodzi mnie od tyłu i zasłania mi rękami oczy. Nie widziałam, kiedy przyszła. Odwracam się i wpadamy sobie w objęcia. Lidia jest trzęsieniem ziemi z kręconymi blond włosami przeplatanymi srebrnymi nitkami i z deszczem piegów, które ozdabiają całą jej twarz.

Zaczynamy paplaninę, wchodząc sobie nawzajem w słowo. Przekazujemy sobie informacje o błahostkach związanych z powrotem do pracy. Oburzam się na zaawansowanie robót nad przebudową w tej części szpitala, w której Lidia pracuje jako pediatra. Ja nadal muszę znosić ciasne, podzielone na klitki pomieszczenia, słabe oświetlenie i zbyt szerokie korytarze. Ciągle jeszcze nie przywieźli wszystkich urządzeń, których nie widzą pacjenci, a które są nam niezbędne. Przyjaciółka pokazuje mi język i uznaje tę litanię skarg za zakończoną. W naszej przyjaźni nigdy nie było równowagi. Lidia zawsze subtelnie górowała, a ja od pierwszego dnia to zaakceptowałam, tak jak zawsze pozwalałam, by okoliczności zewnętrzne zmieniały moje wnętrze.

Opowiada o swoim rozczarowaniu hotelami, w których zatrzymywali się podczas podróży po Szkocji – że wykładziny były ohydne, a jedzenie obrzydliwe; że pomylili się w przypadku jednej rezerwacji i wylądowali w pokoju tak wilgotnym, iż woleli we czwórkę przespać się w samochodzie. Porównujemy naszą opaleniznę, przykładając przedramię do przedramienia, jakbyśmy nadal znajdowały się na strychu domu jej rodziców i uczyły się do egzaminów końcowych.

– Ładnie wyglądasz – oznajmia z uśmiechem. – Dobrze ci zrobiły te dni.

Pozostawiam to bez komentarza, gdyż nie mam ochoty rozmawiać ani o sobie, ani o tych dwóch tygodniach, które spędziłam w domu ojca w Selva de Mar. Życie w tak zwanym odosobnieniu, słynny spokój wewnętrzny i przyjemności płynące z rzeczy prostych, o których wszyscy mówili, że mi pomogą – nic nie zadziałało.

Nie byłam tam od wypadku i pod wpływem czasu, który owija wszystko w nieprzezroczysty filtr, miasteczko sprawiało wrażenie innego miejsca, kościół wydawał się większy, a ulice węższe. Dzwony nigdy nie biły tak donośnie, a śmiech letników na placu nigdy nie był tak bezczelny. Miałam już szczerze dość spokoju, melancholijnego pianina taty, ptaków budzących mnie o świcie zaraz po tym, jak udało mi się zasnąć. Wkurzałam się na problemy z siecią, na to, że musiałam niemal wisieć na skale, by od czasu do czasu złapać zasięg, i na partyjki szachów po posiłkach. Nie, ten spokój sprawił jedynie, że chodziłam nabuzowana, a sprawy, od których miałam uciec podczas tych pierwszych wakacji bez Maura, stały się tylko bardziej dotkliwe. Aby nie dać się wciągnąć w żałosne rozmowy z Lidią, staram się zaatakować ją pytaniami i uniknąć tego, by ona pytała mnie. Matka rodziny, która właśnie wróciła z włóczęgi po Europie, zawsze będzie miała do powiedzenia więcej niż samotna kobieta, która wpadła na świetny pomysł, by spędzić dwa tygodnie w maleńkim miasteczku, po którym hula tramontana, wiatr z północy, w dodatku spędzić ten czas w otoczeniu przyjaciół ojca, dumnych ze swojej starości.

– A jak dziewczynki?

– Uf, dziewczynki... Sama zobaczysz. Daniela jest nieznośna, nastolatka pełną gębą, a Martina w niczym jej nie ustępuje. Teraz gdy jedna chce na basen, druga woli plażę, i tak jest ze wszystkim. – Wciąga powietrze. – Przysięgam, że wakacje z dziećmi to tortura. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile razy myślałam o tym, żeby zostawić je z Tonim, wymknąć się po cichu i przyjechać do ciebie, do miasteczka, całymi dniami opalać się nago, palić i pić bez potrzeby ukrywania się.

„Dlaczego tego nie zrobiłaś?”, myślę. „Dlaczego na tak długo zostawiłaś mnie samą?” Dorosła kobieta, która we mnie mieszka, wie, że Lidia ma męża i dwoje dzieci, obowiązki, rodzinę, z którą spędza wakacje. Dorosła kobieta uśmiecha się, mówi, że nie było takiej potrzeby, że ma ochotę zobaczyć dziewczynki, że kupiła im koszulki, że w miasteczku wszystko dobrze, jak zawsze, że ojciec nadal jest silny jak dąb i zagustował w kucharzeniu, że pewnie przytyła co najmniej trzy kilo.

– I jak? Miałaś wielu adoratorów? – Patrzy na mnie swoimi niebieskimi oczami, wbija we mnie spojrzenie, od którego nie sposób uciec. Nie sądzę, żeby chciała dowiedzieć się czegoś właśnie o mężczyznach, raczej ocenia stan mojego ducha.

– Jakiś tuzin francuskich turystów.

Pokazuję na siebie od góry do dołu i rozkładam ręce szeroko, jakby mówiąc: „Czy ty w ogóle mnie widzisz? Myślisz, że jestem w stanie wejść w relację z kimkolwiek?”.

– To lepiej. Jeszcze za wcześnie. Poczekaj, aż wszystko wróci do normy i będziesz mogła myśleć z większą jasnością. Śmierć Maura jest wciąż tak świeża. Być może nie jest to dobry moment, Paulo.

„Moment na co?”, myślę. Czy jest jakiś ustalony czas na takie rzeczy? Czy procedura dla tych, którzy zostają, wspomina coś o tym, kiedy można zacząć z kimś się umawiać, by otoczenie nie uznało cię za bezwstydnicę? Jednak dorosła kobieta ogranicza się do potaknięcia delikatnym ruchem głowy i odsuwa wszystkie pomidorki cherry na bok talerza.

.

Przeczytałam gdzieś, że na dłuższą metę pamięć zachowuje wspomnienia, które są swoistą rekonstrukcją i bytami abstrakcyjnymi. Może dojść nawet do wytworzenia fałszywych wspomnień. Zastanawiam się, jak zachować pamięć o tobie, czystą i uczciwą.

Byłoby mi znacznie łatwiej, gdyby te wspomnienia pojawiały się w porządku chronologicznym, ale tak nie jest. Wypływają na chybił trafił, przychodzą i odchodzą jak rozbite stada. Nie są w stanie nadać formy zakamarkom twojego życia, a raczej twojego życia beze mnie.

Umiałeś szyć. Przyszywałeś guziki, czasem cerowałeś skarpetkę.

Gdy nie mogłeś czegoś znaleźć i chciałeś, bym ci pomogła, nazywałeś mnie Pauli; nie lubiłam tego, ale ciągle to robiłeś.

Kichałeś trzy razy, gdy wstawałeś rano z łóżka. Kiedy dzwoniła twoja matka, zmieniał ci się głos. W chwili gdy tym dziecięcym tonem wypowiadałeś słowo „mama”, łapałam klucze i uciekałam na spacer, bo wiedziałam, że zrobisz wszystko, o co cię poprosi. Pachniałeś czystością. Nie używałeś perfum, roztaczałeś higieniczny zapach letniej wody i mydła w kostce.

Przełamywałeś herbatniki językiem podczas czytania gazet, pochłonięty lekturą. Jeden herbatnik za drugim. Na początku mnie to bawiło, z czasem zaczęłam cię napominać, byś nie pochłaniał tyle cukru.

Gdy się kochaliśmy, w pierwszych chwilach, w których cię dotykałam, przeszywał cię prawie niedostrzegalny dreszcz, jakby lekkie przerażenie, słodko-gorzka reakcja pełna pożądania i wstrętu. Nie zawsze tak było, choć początków już dobrze nie pamiętam.

Lubiłeś kupować mi buty. Nie mówiłam ci tego, ale nie wywoływało to mojego entuzjazmu. Zakładałam je, by sprawić ci przyjemność. To były buty dla kobiety, która miała inne stopy i inny styl – ja w ogóle go nie miałam. To były buty dla kobiety, którą nie byłam.

Przed wyjściem z domu całowałeś mnie w czoło. Był to szczery, pełen czułości pocałunek. Zawsze tak robiłeś. Zawsze.

3

Słoiczek majonezu. Dwa piwa. Jakieś warzywo zmienione w wątłą kupkę, pokryte aksamitną pleśnią. Dwa przeterminowane od tygodnia jogurty. Biorę jeden. Prawie puste opakowanie dżemu z gorzkich pomarańczy i elektryczny hałas lodówki. Nic więcej. Witaj w domu.

Mruga czerwone światełko automatycznej sekretarki. Tylko jedna wiadomość. Przez chwilę czuję przyspieszone bicie serca, ale nie, to nie może być Quim. Chyba nie dałam mu numeru do domu. Wolę myśleć, że skrupulatnie przestrzega rozkazów, i jeśli ci mówią: „Odejdź, bo możemy się tylko skrzywdzić”, to nie ma miejsca na niezrozumienie. Czasami go wzywam. Przyznaję. W niektóre noce błagam, by zadzwonił, by dał znak życia. Wystarczyłaby wiadomość, zdjęcie, jakikolwiek dowód, że żyje. W inne noce zasypiam z komórką w ręku, zastanawiając się, czy mu coś powiedzieć, czy naprawdę wyrządzilibyśmy sobie krzywdę. Czasem przeklinam jego wspomnienie, a kiedy indziej nie mogę uwierzyć, że ja, czterdziestodwuletnia kobieta, powstałam z popiołów jak nastolatka, pełna wątpliwości i bezsensownych porywów. To jakby przez cały dzień plątać się bez celu. Często podejrzewam, że Quim już nie pamięta mojego imienia.

Jeśli to tylko jedna wiadomość, najprawdopodobniej nie jest od Quima. Tak naprawdę mógł ją zostawić wyłącznie mój ojciec, jedyna osoba odpowiedzialna za to, że w tym domu nadal utrzymał się anachroniczny, zbierający kurz aparat, który stoi niewzruszenie obok telewizora. Tato nie tylko zostawia wiadomości głosowe, lecz również nagrywa swoje kompozycje na pianino. Aparat przechowuje długie minuty tych wartościowych relikwii. Nieważne, o której wracam do domu, mrugające światełko telefonu nigdy nie zawodzi – informuje, że mam nowy materiał do odsłuchania albo wiadomości, w których tato dopytuje, jak mi się podoba dany utwór. Czasami lepiej odpowiedzieć od razu, inaczej tato nie da mi spokoju. Pewnym osobnikom, ruchliwym i niezdolnym do nasycenia, powinno się zakazać przechodzenia na emeryturę.

Naciskam guzik i, tak jak się spodziewałam, głos taty wypełnia salon. Słucham pomiędzy kolejnymi łyżeczkami jogurtu i jednocześnie podnoszę żaluzje, by do pokoju wpadło trochę światła i świeżego powietrza.

„Przypuszczam, że już wróciłaś. [...] Mam nadzieję, że nie stałaś w korku. Gdy wychodziłem z ośrodka, natknąłem się na Pepiego, mam ci przekazać pozdrowienia. Mówi, że gdyby wiedział, że byłaś w miasteczku, toby się z tobą zobaczył i mocno cię uściskał. Ach, Paulo! Zostawiłaś kawałek ciasta, które przyniosła ci wczoraj Maria z Can Rubiés... No nic, chciałem tylko życzyć ci udanego powrotu do pracy. Tylko tyle... I jedz, słyszysz? Całuję”.

Zastygam i ogarnia mnie natychmiastowy atak wstrętu. Wyrzucam jogurt do kosza. Wizja ciasta pani Marii w plastikowym pudełku wywołuje odruch wymiotny. Widziałam je, gdy rano wychodziłam z domu taty. Nawet wzięłam je do ręki, ale odstawiłam z powrotem, bo to pudełko roztaczało taką samą dławiącą woń jak oddech jego właścicielki.

„Musimy być silne, dziecino. Ty jesteś jeszcze młoda. Musisz od nowa ułożyć sobie życie”.

Rzuca to bez pardonu – nieważne, czy mi się to podoba czy nie – kiedy odwiedzamy ją we wtorek po południu i pijemy u niej kawę. Wydaje mi się, że ten zwyczaj odwiedzania sąsiadów, gdy chorują lub gdy umarł im ktoś bliski, jest wynikiem obsesji mojego ojca, który nie chce być obcy w miasteczku, gdzie spędza coraz więcej czasu. W Barcelonie nigdy tego nie robił, chyba że w gronie najbliższych przyjaciół lub rodziny. Mimo wszystko pewne szczegóły zdradzają jego miejskie zwyczaje: zapisuje wizyty w kalendarzu i ubiera się na nie elegancko. We wtorek rano podczas śniadania na dworze zadźwięczał jego telefon. Tato wytarł usta serwetką i jeszcze przeżuwając, poinformował mnie:

– Maria z Can Rubiés, o dwunastej. Musimy się pospieszyć, jeśli chcemy się wykąpać w Port de la Selva, zanim pójdziemy złożyć jej kondolencje.

Popatrzyłam na niego przeciągle, nieufnie i powiedziałam, że za Chiny nie pójdę z nim w odwiedziny do pani Marii, że wśród moich wakacyjnych planów nie ma składania kondolencji nieznajomym.

– Ależ ona cię zna. Jeśli pójdziesz ze mną, wieczorem ugotuję ci żabnicę w sosie z małżami.

W miasteczku nie wiedzą, że Mauro zostawił mnie na kilka godzin przed swoją śmiercią. Mój ojciec też tego nie wie, choć jest świadomy, że przeżywaliśmy trudne chwile. To była jesień, ale jeszcze chodziliśmy bez płaszczy. Pokłóciłam się z Maurem, bo kupiłam bilety na samolot na długi weekend w listopadzie, a jemu te daty nie pasowały z powodu pracy. Ostrzegłam go, by potem mi nie zarzucał, że nigdy go niczym nie zaskakuję, i zaplątaliśmy się w kłębek wełny pełen krzyków i trzaskania drzwiami. Posłał mnie do diabła, a ja odparowałam, że nie ma problemu, że piekło to jest u jego boku.

Pół godziny później poszłam z ojcem do dermatologa. Mieli mu usunąć kilka znamion z pleców, a ponieważ jest bojaźliwy, poprosił, bym mu towarzyszyła podczas tego prostego zabiegu. Gdy czekaliśmy, aż go zawołają do gabinetu, dałam się ponieść chwili, choć wiedziałam, że mnie nie pocieszy, bo nigdy nie umiał tego robić. Powiedziałam mu, bez szczegółów, że między mną a Maurem nie układa się najlepiej. Głos mi drżał i wtedy ojciec odparł, że to tylko trudne chwile. Tak to nazwał. „To trudne chwile, Paulo, przydarzają się każdemu. Zobaczysz, że wiosną wszystko będzie dobrze”. Tymi słowami i dwoma klepnięciami w ramię uznał sprawę za załatwioną. Zaśmiałam się w duchu z mojej naiwności i w myślach posłałam ich obu tam gdzie pieprz rośnie. A co tam znamiona. A co tam problemy. Wiosna.

Gdybyśmy z Maurem rozstali się po tych wszystkich latach, ojciec byłby bardzo zniesmaczony. Sądzę, że nie mógłby wymyślić dla swoich przyjaciół wyjaśnienia, które złagodziłoby cios posiadania czterdziestoletniej córki, która została sama. Lubił mawiać: „Mój zięć jest wydawcą”. „W «La Vanguardii» jest wywiad z moim zięciem”. „Mój zięć sprawił, że krzew róży Noisettiano na wschodniej ścianie domu znowu zakwitł”. Cenili się nawzajem i formowali rodzinę, która prawnie nie istniała, a gdyby to ode mnie zależało, w ogóle by nie powstała. Nazywając go „zięciem”, tato czynił go trochę bardziej swoim. „Paula przyjechała na kilka dni. Mój zięć miał wypadek. Zginął”.

Skoro pani Maria mnie znała, a ja nie znałam jej, oznaczało to, że ojciec nie tracił czasu i przedstawił mnie w swoim kręgu jako Paulę biedaczkę, która straciła towarzysza życia w wypadku. Łatwiej jest nadać normalność stanowi córki, gdy jest w tym jakiś umarły, niż roztrząsać kwestię tych dzisiejszych związków, tak swobodnych i tak nietrwałych w obliczu problemów. Śmierć naprawia to, czego nie da się naprawić, jest nieodwracalna i pokrywa wszystko fałszem. Umieściła Maura blisko świętych i niewiniątek. Śmierć przypomina pod tym względem wiosnę.

Ojciec i pani Maria rozmawiali urywanymi zdaniami, prawie jak z podręcznika. Istnieje specyficzny język, w którym mówi się o zmarłych, spis zdań, które fonologicznie wahają się między szacunkiem a lękiem. Patrzyłam na nich, stojąc w drzwiach i próbując uniknąć wciągania zapachu, jaki panował w pomieszczeniu – mieszaniny kwaskowatej pigwy i świeżo pokrojonej kaszanki. Gorąco chciałam, żeby kawa wreszcie się zaparzyła, i liczyłam na eksplozję kawiarki, byśmy mogli wyjść stąd na czworakach, żeby nie było już czasu zasiąść przy stole przykrytym zatłuszczoną ceratą, na której z całą pewnością nadal można było znaleźć odciski grubych palców zmarłego męża pani Marii.

Był dwudziesty