Popłynę przed siebie jak rzeka - Shelley Read - ebook

Popłynę przed siebie jak rzeka ebook

Read Shelley

4,7

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Przypadkowe spotkanie, miłość bez uprzedzeń, decyzja, która zmieni życie wielu ludzi

Siedemnastoletnia Victoria Nash prowadzi gospodarstwo na rodzinnej farmie brzoskwiń w Kolorado i jest jedyną kobietą w rodzinie. Wilson Moon to młody włóczęga z tajemniczą przeszłością, wysiedlony z plemiennej ziemi i zdeterminowany, by żyć po swojemu.

Ich przypadkowe spotkanie w chłodny jesienny dzień 1948 roku odwraca bieg ich życia. Victoria ucieka w okoliczne góry, gdzie walczy o przetrwanie, nie wiedząc, co przyniesie jej przyszłość. Wraz ze zmianą pór roku zauważa zmiany także w sobie, odnajdując w pięknym, ale surowym krajobrazie siłę, aby żyć dalej i odbudować wszystko, co utraciła, nawet gdy rzeka Gunnison zatapia jej farmę i ukochany sad brzoskwiniowy.

Popłynę przed siebie jak rzeka to porywająca opowieść o dorastaniu i głęboko zakorzenionej miłości naznaczonej utratą, a także o wytrwałości i pamięci, zainspirowana zniszczeniem miasta Iola w latach sześćdziesiątych XX wieku. Shelley Read subtelnie i bez patosu pokazuje, że życie płynie jak rzeka – wzbiera i wędruje naprzód nawet wtedy, gdy natrafia na tamę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (31 ocen)
23
7
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gasiorowskipiotr

Dobrze spędzony czas

„Popłynę przed siebie jak rzeka” to opowieść o dorastaniu i podejmowaniu trudnych decyzji. O miłości i o stracie. O przemijaniu i o podziałach społecznych jakie miały miejsce w XX wieku. 17-letniej Victoria, mieszka gospodarstwo na farmie brzoskwiń. Jest jedyną kobietą w rodzinie, która dba o ojca, brata i wuja. Nikt nie myśli o jej potrzebach. Nikt nie podpowie jej co się dzieje z jej ciałem gdy dojrzewa. Jest samotna i przygnębiona. Pewnego dnia los Victorii splata się z losem Wilsonem. Jest to młody chłopak z tajemniczą przeszłością. Jest włóczęgą, który chce żyć po swojemu. Czy Victoria i Wilson będą w stanie dać sobie wzajemnie szczęście? Czy raczej każde z nich znajdzie swoją drogę i będzie podążać za swoimi marzeniami i pragnieniami? Przekonacie się sami. Książka potrafi dostarczyć wielu emocji. Od złości, po poczucie niesprawiedliwości i smutku. Los Victorii nie będzie na pewno obojętny czytelnikowi. Czytając było mi jej bardzo szkoda, a z drugiej strony podziwiałam ją za si...
10
arafina

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca opowieść 17- letniej dziewczyny o jej trudnej młodości, naznaczonej niewyobrażalnymi tragediami i koniecznością podejmowania życiowych decyzji. Towarzyszymy jej aż do dorosłości i zapartym tchem liczymy, że jej historia będzie mieć szczęśliwe zakończenie. Jak rzeka płynie pomimo wszystkiego, tak i Wiktoria stara się żyć pomimo krzywd i niesprawiedliwości, pomimo ludzkich niegodziwości i uprzedzeń. Wzruszająca opowieść, klimatyczna i napisana w plastycznym stylu. Wysoki poziom pod każdym względem, dopracowana i po prostu piękna. Bardzo polecam. Zapada w pamięci
00
hajnuspa

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutnie wspaniała, ściskająca za gardło, dająca nadzieję w życie i siłę kobiet
00
JOLUNIA

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna opowieść o sile i determinacji kobiety, połączona z ciekawymi opisami przyrody, zrobiła na mnie ogromne wrażenie
00
EllaLenglain

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna historia. 🤩
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Go as a Ri­ver
Prze­kład MI­CHAŁ JUSZ­KIE­WICZ
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja EWA PENK­SYK-KLUCZ­KOW­SKA
Ko­rekta MAG­DA­LENA MA­TYJA-PIE­TRZYK
Pro­jekt okładki KELLY HILL
Ad­ap­ta­cja pro­jektu okładki ANNA POL
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne | ma­nu­faktu-ar.com
Ła­ma­nie, ko­rekta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ilu­stra­cje na okładce: za­te­le­pina / Getty Ima­ges; Jim Glab / Adobe Stock; Gior­gio Gal­le­sio © Man­nag­gia / Adobe Stock
Go as a Ri­ver Co­py­ri­ght © Shel­ley Read, 2023 In­ter­na­tio­nal Ri­ghts Ma­na­ge­ment: Su­sanna Lea As­so­cia­tes on be­half of Spie­gel & Grau, LLC Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Mi­chał Jusz­kie­wicz Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-95-0
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Ri­charda i Ka­th­ryn, mo­ich ro­dzi­ców i men­to­rów

Dla Avery’ego i Owena, mo­ich źró­deł in­spi­ra­cji

I dla Erika, mo­jego za­wsze

Przy­cho­dzi taki czas,

kiedy mó­wisz la­som, mo­rzu, gó­rom, światu:

je­stem już go­towa.

AN­NIE DIL­LARD

Pro­log

Wy­obraź so­bie, co za­lega na czar­nym dnie je­ziora. Wszel­kiego ro­dzaju szczątki, które na­nio­sła rzeka albo też lu­dzie wy­rzu­cili ze swo­ich ło­dzi, roz­mię­kają w wo­dzie, po­ra­sta­jąc mięk­kim fu­ter­kiem szlamu. Ryby o odę­tych po­licz­kach krążą wła­snymi nie­po­ję­tymi ścież­kami, z dala od ha­czyka, od­dech i ruch w nie­roz­łącz­nej jed­no­ści. Wy­obraź so­bie wo­do­ro­sty po­dobne do gib­kich po­staci ko­biet wi­ją­cych się w tańcu, któ­rego nikt nie wi­dzi. Stań na brzegu je­ziora, gdzie lekka fala ob­li­zuje czubki bu­tów, i po­myśl, że tuż przed tobą, na wy­cią­gnię­cie ręki, roz­ta­cza się kra­jo­braz tak samo obcy i mil­czący jak po­wierzch­nia Księ­życa, nie­do­stępny dla świa­tła, cie­pła i dźwięku.

Na dnie ta­kiego je­ziora stoi mój dom. Na­sza farma spo­czywa w mule, łu­dząco po­dobna do cmen­ta­rzy­ska za­to­pio­nych ło­dzi. Po moim po­koju i po sa­lo­niku, gdzie w nie­dziele spo­ty­ka­li­śmy się całą ro­dziną, plą­czą się pstrągi o lśnią­cych łu­skach. Bu­twieją ściany szop i ko­ryta dla zwie­rząt. Rdza prze­żera splą­tane kłęby drutu kol­cza­stego. Zie­mia, nie­gdyś tak płodna, leży odło­giem w tej męt­nej za­le­wie.

W pod­ręcz­ni­kach do hi­sto­rii po­wsta­nie zbior­nika wod­nego Blue Mesa może się ja­wić jako bo­ha­ter­ski czyn zro­dzony z wiel­kiej, śmia­łej wi­zji: po­móc lu­dziom, kie­ru­jąc bez­cenną wodę z do­pły­wów Ko­lo­rado na su­che zie­mie Po­łu­dnio­wego Za­chodu. Ci, któ­rzy za­gro­dzili tamą bieg dzi­kiej rzeki Gun­ni­son, za­mie­nia­jąc ją na siłę w je­zioro, dzia­łali być może w naj­lep­szej wie­rze, ale ja znam inną hi­sto­rię tych stron.

W cza­sach, gdy Gun­ni­son to­czyła jesz­cze swój wartki, pie­ni­sty nurt przez moją ro­dzinną do­linę, bro­dzi­łam w jej wo­dach za­nu­rzona po ko­lana, błą­dząc wzro­kiem po gó­ru­ją­cych nad ko­ry­tem rzeki wznie­sie­niach dzi­kiej, od­lud­nej wy­żyny Big Blue. Pa­mię­tam mia­steczko Iola, wi­ta­jące każdy nowy dzień bu­kie­tem śnia­da­nio­wych za­pa­chów i po­ranną krzą­ta­niną na far­mach i ran­czach, pa­mię­tam, jak pro­mie­nie wspi­na­ją­cego się po nie­bie słońca naj­pierw oświe­tlały wschod­nią stronę Main Street, a na­stęp­nie po­wo­lutku wę­dro­wały na obrzeża mia­sta, za tory i dzie­dzi­niec szkoły, aby wresz­cie za­pło­nąć ja­snym roz­bły­skiem w okrą­głym, czer­wono-nie­bie­skim wi­trażu miej­sco­wego ko­ściółka. Do od­mie­rza­nia czasu słu­żyły mi głu­che gwizdy trzech miej­sco­wych po­cią­gów: dzie­wiąta dwa­dzie­ścia dwie, czter­na­sta zero pięć, sie­dem­na­sta czter­dzie­ści sie­dem. Zna­łam w mie­ście wszyst­kich, każdy kąt i skrót, wie­dzia­łam też do­kład­nie, która z sę­ka­tych brzo­skwiń w sa­dzie na­le­żą­cym do mo­jej ro­dziny jest naj­star­sza i rok w rok daje naj­słod­sze owoce. I chyba nikt tak jak ja nie od­czuł przej­mu­ją­cego smutku tych stron.

Lu­dzie w do­brej wie­rze prze­nie­śli miej­ski cmen­tarz wy­soko na wzgó­rze – mam tylko na­dzieję, że pod każ­dym na­grob­kiem na­le­żą­cym do mo­jej ro­dziny spo­częły wła­ściwe szczątki – i tam już po­zo­stał, oto­czony bia­łym pło­tem z że­la­znych prę­tów, po­gię­tych i po­wy­krę­ca­nych od śniegu, bo zimą pu­chowe czapy są grube i cięż­kie. Dzięki ta­kim sa­mym lu­dziom i tak samo do­brej wie­rze całe mia­sto Iola w sta­nie Ko­lo­rado znik­nęło pod wodą.

Wy­obraź so­bie mil­czące, za­po­mniane ludz­kie osie­dle, mur­sze­jące w ci­szy na dnie je­ziora, które kie­dyś było rzeką. Je­śli się za­sta­na­wiasz, czy spię­trzona fala może po­chło­nąć i za­brać ze sobą wszel­kie ra­do­ści i cier­pie­nia, któ­rymi na­sią­kło ta­kie miej­sce, po­wiem ci, że nie, nie może. Kra­jo­brazy lat mło­do­ści każdy z nas nosi w so­bie, są bu­dul­cem, który nas two­rzy, a my – za­pi­sem tego, co te lata nam dały i co nam ode­brały.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

1948–1949

Roz­dział pierw­szy

1948

Nie ro­bił wiel­kiego wra­że­nia.

W każ­dym ra­zie na pierw­szy rzut oka.

– Pani wy­ba­czy – po­wie­dział, lekko po­cią­ga­jąc dwoma usmo­lo­nymi pal­cami za da­szek po­dar­tej czer­wo­nej czapki bejs­bo­lo­wej. – Tra­fię tędy do noc­le­gowni?

I tyle. Zwy­czajne py­ta­nie z ust brud­nego, nie­zna­jo­mego czło­wieka, który aku­rat prze­cho­dził Main Street, kiedy wy­szłam zza rogu na skrzy­żo­wa­niu z ulicą North Laura.

Spodnie, ogrod­niczki na szel­kach, miał czarne od wę­gla, po­dob­nie jak dło­nie. My­śla­łam, że to smar do osi albo zie­mia po pracy na polu, cho­ciaż ten brud był jed­nak zde­cy­do­wa­nie ciem­niej­szy. Po­liczki też miał umo­ru­sane. Po­mię­dzy struż­kami potu prze­świ­ty­wała śniada skóra. Spod czapki wy­sta­wały pro­ste czarne włosy.

Ten je­sienny dzień za­czął się tak samo zwy­czaj­nie, jak zwy­czajna była owsianka i jajka sa­dzone, które po­da­łam na śnia­da­nie męż­czy­znom z mo­jej ro­dziny. Nie rzu­ciło mi się w oczy nic nie­zwy­kłego: ani kiedy sprzą­ta­łam dom i opo­rzą­dza­łam po­tulne zwie­rzęta w za­gro­dach, ani kiedy zbie­ra­łam późne brzo­skwi­nie do dwóch ko­szów, lekko dy­go­cząc, bo przed po­łu­dniem by­wało już chłodno, ani kiedy jak co dzień wsia­dłam na ro­wer, aby roz­wieźć owoce za­ła­do­wane do roz­kle­ko­ta­nego wózka, ani też po po­wro­cie do domu, kiedy za­bra­łam się do go­to­wa­nia obiadu. Zdą­ży­łam się już jed­nak na­uczyć, że nie­zwy­kłość czai się tuż za cien­kim prze­pie­rze­niem sza­rej co­dzien­no­ści, jak ta­jem­ni­czy świat mor­skich głę­bin ukryty pod po­wierzch­nią wody.

– Tędy wszę­dzie pan trafi – od­po­wie­dzia­łam.

To nie był żart, nie sta­ra­łam się też zwró­cić na sie­bie uwagi, ale wi­dząc jego krzywy uśmiech i lekko prze­chy­loną na bok głowę, do­my­śli­łam się, że moja od­po­wiedź go roz­ba­wiła. Aż ści­snęło mnie w dołku, kiedy pa­trzył na mnie w ten spo­sób.

– Chcia­łam tylko po­wie­dzieć, że to małe mia­steczko – do­rzu­ci­łam szybko, usi­łu­jąc wy­brnąć z nie­zręcz­nej sy­tu­acji, aby było ja­sne, że nie je­stem z ta­kich, które ce­lowo rzu­cają się w oczy, żeby chłopcy ster­czący na rogu ulicy mo­gli je so­bie oglą­dać, wy­mie­nia­jąc zna­czące uśmieszki.

Oczy nie­zna­jo­mego były czarne i lśniące, ni­czym skrzy­dło kruka. I pełne do­broci. To wła­śnie za­pa­mię­ta­łam naj­le­piej, od pierw­szego ukrad­ko­wego zer­k­nię­cia aż po ostat­nie spoj­rze­nie: ła­god­ność zda­wała się try­skać z wnę­trza jego źre­nic, ni­czym woda ze studni, która wy­biła. Wciąż uśmiech­nięty, przy­glą­dał mi się przez chwilę, a po­tem znów do­tknął pal­cami daszka swo­jej czapki i z po­wro­tem ru­szył przed sie­bie, w kie­runku pen­sjo­natu pana Dun­lapa, znaj­du­ją­cego się na sa­mym końcu Main Street.

Ten znisz­czony, dziu­rawy chod­nik rze­czy­wi­ście pro­wa­dził wszę­dzie. Oprócz pen­sjo­natu mie­li­śmy ho­tel Iola dla ele­ganc­kich przy­jezd­nych i przy­tu­loną tuż za nim knajpę, dla trun­ko­wych. Były też sta­cja ben­zy­nowa Stan­dard Oil, sklep z ar­ty­ku­łami że­la­znymi, poczta – wszystko to pro­wa­dził pan Jer­ni­gan – knajpka, gdzie za­wsze pach­niało kawą i be­ko­nem, oraz Big Lit­tle Store, sklep spo­żyw­czy pana Chap­mana, gdzie oprócz zwy­kłych pro­duk­tów można było ku­pić także de­li­ka­tesy i na­słu­chać się plo­tek ile du­sza za­pra­gnie, albo jesz­cze wię­cej. Na za­chod­nim końcu ulicy znaj­do­wał się dzie­dzi­niec z wy­so­kim bia­łym masz­tem fla­go­wym: po jed­nej stro­nie stała szkoła, do któ­rej kie­dyś cho­dzi­łam, a po dru­giej biały drew­niany ko­ściół, gdzie przed śmier­cią mamy cała na­sza ro­dzina zja­wiała się co nie­dzielę w kom­ple­cie, wy­pu­co­wana tak jak się na­leży. Da­lej Main Street koń­czyła się na­gle, ucięta zbo­czem wzgó­rza, jak krót­kie zda­nie za­koń­czone nie­spo­dzie­waną kropką.

Szłam w tę samą stronę co nie­zna­jomy – mu­sia­łam wy­cią­gnąć brata z po­ke­ro­wej spe­lunki za sta­cją ben­zy­nową pana Jer­ni­gana – ale nie mo­głam prze­cież drep­tać krok w krok za nim. Przy­sta­nę­łam na rogu i osło­niw­szy oczy dło­nią, przyj­rza­łam mu się uważ­nie. Szedł po­woli, spa­ce­ro­wym kro­kiem, jakby ta prze­chadzka była dla niego ce­lem sa­mym w so­bie. Ręce, swo­bod­nie opusz­czone, ko­ły­sały się lekko, głowa jakby tro­chę nie na­dą­żała. Spod sze­lek ogrod­ni­czek wy­glą­dała opięta, brudna biała ko­szulka z krót­kim rę­ka­wem. Był szczu­pły, a umię­śnione ra­miona zdra­dzały na­jem­nego ro­bot­nika.

Na­gle, jakby czu­jąc na so­bie mój wzrok, od­wró­cił się i uśmiech­nął. Białe zęby bły­snęły olśnie­wa­jąco w umo­ru­sa­nej twa­rzy. Wes­tchnę­łam, spło­szona, że tak mnie przy­ła­pał. Fala go­rąca spły­nęła mi po karku. Chło­pak, do­tknąw­szy po raz trzeci daszka swo­jej czapki, od­wró­cił się i ru­szył da­lej przed sie­bie. Nie wi­dzia­łam już jego twa­rzy, ale coś mi mó­wiło, że wciąż się uśmie­cha.

Z per­spek­tywy czasu mogę po­wie­dzieć, że była to chwila brze­mienna w skutki. Prze­cież mo­głam za­wró­cić, skrę­cić z po­wro­tem w North Laura i pójść do domu, bo trzeba już było szy­ko­wać ko­la­cję. Mo­głam zo­sta­wić Se­tha przy kar­tach, niech so­bie sam wraca pi­jany na farmę i po­każe się w tym sta­nie ta­cie i wuj­kowi Ogowi: bę­dzie draka, a wszystko spad­nie na jego głowę. Mo­głam przy­naj­mniej przejść na drugą stronę Main Street, od­dzie­lić się od nie­zna­jo­mego szpa­le­rem żółk­ną­cych to­pól ba­weł­ni­stych i jezd­nią, po któ­rej od czasu do czasu prze­my­kał ja­kiś sa­mo­chód. Po­stą­pi­łam jed­nak ina­czej i to prze­są­dziło o wszyst­kim.

Za­miast za­wró­cić albo przejść przez ulicę, ru­szy­łam po­woli przed sie­bie. In­tu­icja pod­po­wia­dała mi, że każde unie­sie­nie nogi i każde do­tknię­cie stopą ziemi ma szcze­gólną wagę.

Nikt ni­gdy nie roz­ma­wiał ze mną o spra­wach dam­sko-mę­skich. Moja mama zmarła, kiedy by­łam jesz­cze dziec­kiem, i nie zdą­żyła mi prze­ka­zać tych ta­jem­nic, cho­ciaż i tak pew­nie ni­czego bym się od niej nie do­wie­działa. Była ci­chą, oby­czajną ko­bietą, bez­względ­nie po­słuszną Bogu oraz wszel­kim nor­mom. O ile pa­mię­tam, ko­chała nas szcze­rze, mo­jego brata i mnie, ale jej uczu­cie da­wało o so­bie znać wy­łącz­nie w ści­śle okre­ślo­nych gra­ni­cach, a na­szym ży­ciem rzą­dził śmier­telny strach przed Są­dem Osta­tecz­nym. Od czasu do czasu mia­łam oka­zję do­strzec prze­bły­ski jej sta­ran­nie skry­wa­nej żar­li­wo­ści, na przy­kład kiedy okła­dała nas po sie­dze­niach czarną gu­mową packą na mu­chy albo gdy szyb­kim ru­chem ocie­rała łzy po mo­dli­twie, po­zo­sta­wia­jąc na dłoni le­d­wie wi­doczne ślady wil­goci, ani razu jed­nak nie wi­dzia­łam, żeby po­ca­ło­wała czy cho­ciaż ob­jęła mo­jego ojca. Byli zgod­nym mał­żeń­stwem, wie­dzieli, że mogą na so­bie po­le­gać, umieli do­brze za­jąć się ro­dziną i go­spo­dar­stwem, lecz ni­gdy nie do­strze­głam po­mię­dzy nimi mi­ło­ści w tej szcze­gól­nej po­staci, która łą­czy ko­bietę i męż­czy­znę. Nie do­sta­łam żad­nej mapy, aby od­na­leźć wła­ściwą drogę na tym ta­jem­ni­czym lą­dzie.

Je­den je­dyny raz zda­rzył się wy­ją­tek: w tam­ten po­nury je­sienny wie­czór, nie­długo po mo­ich dwu­na­stych uro­dzi­nach, kiedy sze­ryf Lyle wy­siadł ze swo­jego dłu­giego, czarno-bia­łego służ­bo­wego auta na żwi­ro­wym pod­jeź­dzie przed na­szym do­mem. Za­uwa­żyw­szy tatę na po­dwó­rzu, pod­szedł do niego z wi­docz­nym ocią­ga­niem. Wi­dzia­łam to przez okno w sa­lo­niku, po­kryte pół­przej­rzy­stą mgiełką mo­jego od­de­chu. Tata po­woli osu­nął się na ko­lana, pro­sto w błoto po nie­daw­nym desz­czu. Sta­łam przy tym oknie, cze­ka­jąc na po­wrót mamy, ku­zyna Ca­la­musa i cioci Vi­vian. Po­je­chali we troje za prze­łęcz, do Ca­nyon City, z do­stawą za­mó­wio­nych brzo­skwiń. Mieli wró­cić już dawno. Tata też ich wy­glą­dał i tak się de­ner­wo­wał, że przez cały wie­czór gra­bił roz­mok­nięte li­ście, które za­wsze zo­sta­wiał na ziemi przez całą zimę, na kom­post dla trawy. Kiedy ugiął się pod cię­ża­rem wia­do­mo­ści, które prze­ka­zał mu sze­ryf, moje młode serce po­jęło dwie bar­dzo ważne rze­czy: po pierw­sze, troje naj­bliż­szych nie wróci już do domu, a po dru­gie – mój oj­ciec ko­chał moją matkę. Przy mnie ni­gdy nie oka­zy­wali so­bie uczuć i ni­gdy o nich ze mną nie roz­ma­wiali, ale w tam­tej chwili zda­łam so­bie sprawę, że na­prawdę nie były im obce: po pro­stu prze­ży­wali je na wła­sny spo­sób, ci­chy i spo­kojny. Ta sub­tel­ność wza­jem­nych re­la­cji – na równi z cał­kiem su­chymi oczami i rze­czową miną taty, który po­że­gnaw­szy się z sze­ry­fem, przy­szedł do domu, aby z po­nurą po­wagą po­in­for­mo­wać Se­tha i mnie o śmierci na­szej mamy – uświa­do­miła mi, że mi­łość to pry­watna sprawa dwojga lu­dzi. To oni mają o nią dbać i nikt inny nie może na­wet jej opła­ki­wać. Na­leży do nich i tylko do nich, jak ta­jemny skarb, jak wiersz z oso­bi­stą de­dy­ka­cją.

Poza tym by­łam w tych spra­wach cał­ko­wi­cie nie­świa­doma, a przede wszyst­kim nie mia­łam po­ję­cia, jak za­czyna się mi­łość: czemu na jed­nego chłopca można nie zwró­cić naj­mniej­szej uwagi, ale już na­stępny przy­ciąga dziew­czynę z ogromną siłą, nie­od­partą jak gra­wi­ta­cja, i od tej chwili cały świat prze­sła­nia jej tę­sk­nota.

Dzie­liło mnie od tego nie­zna­jo­mego chło­paka za­le­d­wie pół prze­cznicy; wy­pa­dło nam iść tym sa­mym wą­skim chod­ni­kiem, w tym sa­mym mia­steczku za­gu­bio­nym na pust­ko­wiach Ko­lo­rado, tego sa­mego dnia, o tej sa­mej po­rze. Po­dą­ża­łam w ślad za nim, my­śląc, że nie­za­leż­nie od tego, ja­kie drogi go tu­taj przy­wio­dły, ja­kie przej­ścia i przy­gody, oboje mamy za sobą sie­dem­na­ście lat ży­cia – bo na oko by­li­śmy mniej wię­cej w jed­nym wieku – i przez cały ten czas po­zo­sta­wa­li­śmy cał­ko­wi­cie nie­świa­domi swo­jego ist­nie­nia. A te­raz, nie wie­dzieć czemu, na­sze ścieżki prze­cięły się nie­od­wra­cal­nie jak Main Street i North Laura.

Na­gle serce za­biło mi ży­wiej, bo od­le­głość po­mię­dzy nami za­częła ma­leć: trzy domy, dwa i w końcu tylko je­den. Zro­zu­mia­łam, że to on zwal­nia kroku, dys­kret­nie, po tro­szeczku.

Nie mia­łam zie­lo­nego po­ję­cia, co zro­bić. Je­śli też zwol­nię, do­my­śli się, że ro­bię to ce­lowo, żeby nie zbli­żyć się do niego za bar­dzo, a prze­cież nie na­leży zwra­cać tak bacz­nej uwagi na nie­zna­jo­mego czło­wieka. Je­śli jed­nak będę szła da­lej tym sa­mym tem­pem, to szybko się z nim zrów­nam i co wtedy? Albo jesz­cze go­rzej: minę go i po­czuję na ple­cach jego pa­lący wzrok. Z pew­no­ścią za­uważy, że idę ko­ślawo, mam gołe łydki i zno­szone skó­rzane buty, stara bor­dowa szkolna su­kienka źle na mnie leży, bo już z niej wy­ro­słam, a pro­ste brą­zowe włosy, nie­myte od ostat­niej nie­dziel­nej ką­pieli, pre­zen­tują się na­der po­spo­li­cie.

Zwol­ni­łam więc kroku. On zro­bił to samo, jakby był zwią­zany ze mną ja­kimś nie­wi­dzial­nym sznur­kiem. Zwol­ni­łam jesz­cze bar­dziej, a on prak­tycz­nie sta­nął w miej­scu. W końcu za­trzy­mał się na­prawdę i znie­ru­cho­miał jak głaz. Nie ma­jąc in­nego wyj­ścia, też mu­sia­łam za­sty­gnąć w bez­ru­chu i tkwi­li­śmy tak na Main Street jak dwa durne po­sągi.

Wy­czu­łam, że wcale nie zro­bił tego dla hecy. Sta­łam spa­ra­li­żo­wana stra­chem i nie­zde­cy­do­wa­niem, a pierw­sze szepty bu­dzą­cego się po­żą­da­nia mą­ciły mi w gło­wie. Po­zna­łam tego chłopca za­le­d­wie kilka mi­nut wcze­śniej, rap­tem tyle, ile po­trzeba, aby przejść nie­całą prze­cznicę, a już na myśl o nim wszystko prze­wra­cało się we mnie ni­czym garść ka­my­ków nie­siona nur­tem stru­mie­nia.

Nie sły­sza­łam za sobą po­skrzy­py­wa­nia sta­lo­wych kó­łek dzie­cię­cego wózka ani kro­ków pulch­nej żony miej­sco­wego le­ka­rza. Kiedy pani Ber­nette na­gle wy­ro­sła obok, usi­łu­jąc mnie omi­nąć na wą­skim chod­niku, spło­szy­łam się jak wie­wiórka.

Na ustach dok­to­ro­wej po­ja­wił się po­dejrz­liwy uśmiech, a jej cien­kie, mocno wy­sku­bane brwi unio­sły się w wy­ra­zie nie­mego za­py­ta­nia.

– To­rie – po­wi­tała mnie la­ko­nicz­nie, skró­tem mo­jego imie­nia.

Z naj­wyż­szym tru­dem zdo­ła­łam ski­nąć uprzej­mie głową; imię jej dziecka kom­plet­nie ule­ciało mi z pa­mięci i nie po­my­śla­łam na­wet o tym, że mogę wy­ko­nać przy­ja­zny gest i po­gła­dzić je po ja­snej czu­prynce.

Nie­zna­jomy zręcz­nie usu­nął się z drogi, żeby pani Ber­nette mo­gła prze­je­chać wóz­kiem. Przyj­rzała mu się z cie­ka­wo­ścią od stóp do głów i uśmiech­nęła nie­znacz­nie, kiedy po­wie­dział „Usza­no­wa­nie”, grzecz­nie uchy­la­jąc czapki. Na mnie zer­k­nęła jesz­cze przez ra­mię, marsz­cząc brwi, jakby gło­wiła się nad ja­kąś za­gadką, a po­tem po­szła da­lej, ko­ły­sząc się jak kaczka.

Taka para jak ten chło­pak i ja rze­czy­wi­ście mu­siała sta­no­wić nie­złą sza­radę. Co to jest: raz po­wią­zane ze sobą, łą­czą swe losy na za­wsze? Od­po­wiedź: ku­kiełki na jed­nym sznurku.

– Vic­to­ria... – Ob­ró­ciw­szy się w końcu twa­rzą w moją stronę, z nie­skrę­po­waną po­ufa­ło­ścią zwró­cił się do mnie moim peł­nym imie­niem. – A ty co, idziesz za mną? – Te­raz to on po­pi­sy­wał się po­czu­ciem hu­moru, a sze­roki uśmiech świad­czył, że wła­sny dow­cip bawi go tak samo jak wcze­śniej mój nie­za­mie­rzony żart.

– N-nie... – za­jąk­nę­łam się jak dziecko przy­ła­pane na kra­dzieży mie­dziaka.

Nie po­wie­dział już wię­cej ani słowa, skrzy­żo­wał tylko na piersi od­sło­nięte śniade przed­ra­miona. Trudno było zgad­nąć, czy za­sta­na­wia się nad swoim py­ta­niem, nad moim za­cho­wa­niem czy też może nad tym zbie­giem oko­licz­no­ści, który do­pro­wa­dził do na­szej wy­miany zdań.

W końcu, nie mo­gąc już dłu­żej wy­trzy­mać nie­zręcz­nego mil­cze­nia, wy­pro­sto­wa­łam się i uda­jąc opa­no­wa­nie, za­py­ta­łam:

– Skąd wiesz, jak się na­zy­wam?

– Spo­strze­gaw­czy je­stem – od­parł. Bez­po­śred­nio, lecz na swój spo­sób skrom­nie. – Vic­to­ria... – po­wtó­rzył raz jesz­cze, po­woli, chyba tylko po to, aby de­lek­to­wać się tymi trzema krót­kimi sy­la­bami. – Imię dla kró­lo­wej.

Był cza­ru­jący, a jego urok ni­jak nie szedł w pa­rze z nie­chlujną po­wierz­chow­no­ścią. Wi­dział jak na dłoni, że robi na mnie wra­że­nie, cho­ciaż ze wszyst­kich sił sta­ra­łam się grać obo­jętną. Jego ciemne oczy zło­żyły mi pro­po­zy­cję, za­nim pa­dło choćby jedno słowo.

– Przej­dziemy się? Ale tak, jak na­leży... – Wska­zał dło­nią miej­sce obok sie­bie. – O, pro­szę.

Zwle­ka­łam z od­po­wie­dzią, bo cho­ciaż ow­szem, chcia­łam z nim po­spa­ce­ro­wać, to po­czu­cie przy­zwo­ito­ści albo też szczera dziew­częca wsty­dli­wość pod­po­wia­dały mi, że le­piej tego nie ro­bić. A może to było prze­czu­cie?

– Nie, dzię­kuję – od­par­łam. – Nie mogę... To zna­czy... Nie wiem na­wet, jak masz na...

– Wil – prze­rwał mi, za­nim zdą­ży­łam za­py­tać. – Wil­son Moon. – Od­cze­kał, aż te dwa słowa wy­brzmią w mo­ich uszach, a po­tem zbli­żył się z wy­cią­gniętą ręką. – Bar­dzo mi miło, panno Vic­to­rio. – Spo­waż­niał nie­spo­dzie­wa­nie. Ocze­ki­wał, że też wy­stą­pię i uści­snę mu dłoń.

Po chwili ner­wo­wego za­wa­ha­nia dy­gnę­łam. Nie wiem, które z nas było bar­dziej za­sko­czone taką re­ak­cją. Dy­ga­łam w dzie­ciń­stwie, kiedy cho­dzi­łam jesz­cze do szkółki nie­dziel­nej, ale od tam­tej pory już nie. Nic in­nego nie przy­szło mi jed­nak do głowy, a do­tknąć jego ręki ba­łam się strasz­li­wie. Mo­men­tal­nie zro­biło mi się głu­pio. My­śla­łam, że bę­dzie się śmiał, lecz on tylko się uśmiech­nął – naj­pierw pół­gęb­kiem, a po­tem pro­mien­nie, sze­roko, szcze­rze, ale bez cho­ciażby cie­nia kpiny. Po­ki­wał ze zro­zu­mie­niem głową, opu­ścił rękę, wsu­nął dłoń do kie­szeni swo­ich brud­nych ogrod­ni­czek i stał już tylko spo­koj­nie przede mną.

W tam­tej chwili, za­trzy­mana jego spoj­rze­niem, nie mo­głam tego po­jąć, ale póź­niej mia­łam się na­uczyć, że Wil­son Moon nie od­czuwa upływu czasu w spo­sób ty­powy dla więk­szo­ści lu­dzi i że ge­ne­ral­nie bar­dzo nie­wiele rze­czy prze­żywa w ty­powy spo­sób. Ni­gdy mu się nie spie­szyło, nie wier­cił się ner­wowo, a mil­cze­nie nie było dla niego nie­zno­śnie pu­stym na­czy­niem, które ko­niecz­nie trzeba wy­peł­nić ga­da­niem o byle czym. O przy­szło­ści my­ślał rzadko, a jesz­cze rza­dziej o prze­szło­ści; żył chwilą obecną, za­gar­niał ją obu­rącz, aby po­dzi­wiać ze wszyst­kimi szcze­gó­łami. Nie oglą­dał się przy tym na ni­kogo i ni­gdy nie po­stało mu w gło­wie, że być może po­wi­nien po­stę­po­wać ina­czej. Ale w tamto paź­dzier­ni­kowe po­po­łu­dnie, sto­jąc jak słup soli na chod­niku, nie mo­głam jesz­cze tego wie­dzieć. Do­piero póź­niej od­kry­łam jego mą­drość i z cza­sem na­uczy­łam się ją sto­so­wać w chwi­lach naj­więk­szej po­trzeby.

A więc tak, zmie­ni­łam zda­nie, przy­ję­łam za­pro­sze­nie na spa­cer i po­szli­śmy we dwoje główną ulicą mia­steczka Iola: ja i Wil­son Moon, chło­pak, który prze­stał już być nie­zna­jo­mym.

I cho­ciaż spa­cer był krótki, a na­sza roz­mowa skła­dała się ze zwy­kłych uprzej­mo­ści, to gdy do­tar­li­śmy pod pen­sjo­nat pana Dun­lapa, żadne z nas nie miało ochoty się po­że­gnać. Przy­sta­nę­łam za Wi­lem na zje­żo­nych drza­zgami schod­kach. Serce wa­liło mi jak osza­lałe.

Nie po­wie­dział zbyt wiele o so­bie. Na­wet kiedy za­py­ta­łam, czy skrót od imie­nia Wil­son pi­sze się przez jedno „l” czy przez dwa, wzru­szył tylko ra­mio­nami i od­parł: „Jak wo­lisz”. Tam­tego dnia do­wie­dzia­łam się za­le­d­wie tyle, że pra­co­wał w ko­palni wę­gla w Do­lo­res i że wła­śnie stam­tąd uciekł.

– Mia­łem już tego po dziurki w no­sie – wy­ja­śnił. – Któ­re­goś dnia głos we­wnętrzny po­wie­dział mi: „Zbie­raj się. Te­raz, za­raz”.

Wa­gony z wę­glem do trans­portu li­nią ko­le­jową Du­rango–Si­lver­ton stały już za­ła­do­wane na to­rach – opo­wia­dał mi da­lej – a gwizd lo­ko­mo­tywy, długi, prze­ni­kliwy i na­tar­czywy, za­brzmiał w jego uszach jak we­zwa­nie. Jedno było ja­sne: te wa­gony jadą tam, gdzie go nie ma. Sły­sząc pierw­sze zgrzyt­nię­cie kół po­ciągu, bły­ska­wicz­nie wspiął się po prze­rdze­wia­łej dra­bince i ze­sko­czył na cie­pły, czarny po­kład wę­gla. Za­uwa­żył go bry­ga­dzi­sta, który pu­ścił się w po­ścig, klnąc wiel­kim gło­sem i wście­kle wy­ma­chu­jąc czapką. Wkrótce jed­nak i on, i cała ko­pal­nia roz­pły­nęły się w od­dali, a Wil­son Moon mógł spo­koj­nie wy­sta­wić twarz na po­dmu­chy wia­tru.

– I na­wet nie wie­dzia­łeś, do­kąd je­dziesz? Gdzie skoń­czy się ta po­dróż? – za­py­ta­łam.

– A po co? Chyba wszę­dzie jest tak samo, co nie?

Zna­łam tylko mia­steczko Iola i jego oko­lice, te­reny le­żące nad sze­ro­kim i cał­kiem pro­stym w tych stro­nach od­cin­kiem rzeki Gun­ni­son. Na­sza nie­duża miej­sco­wość przy­cup­nęła u stóp wznie­sień na­le­żą­cych do wy­żyny Big Blue. Ich zbo­cza sta­no­wiły jej po­łu­dniową gra­nicę, a od za­chodu i pół­nocy ota­czały nas wy­nio­słe szczyty Elk Mo­un­ta­ins. Na wscho­dzie, wzdłuż rzeki, ni­czym długi ogon cią­gnęła się wie­lo­barwna mo­zaika pól i pa­stwisk. Mój brat i ja uro­dzi­li­śmy się na far­mie, którą nasz oj­ciec ob­jął w spadku po swoim, na łóżku z wy­soką że­la­zną ramą, zaj­mu­ją­cym po­łowę bla­do­żół­tej klitki do­bu­do­wa­nej na ty­łach domu. Słu­żyła wy­łącz­nie go­ściom i ro­dzą­cym ko­bie­tom, a zmie­niło się to do­piero po wy­padku, kiedy za­miesz­kał z nami wu­jek Og. Na­sza farma nie wy­róż­niała się ab­so­lut­nie ni­czym, nie była też spe­cjal­nie roz­le­gła, ot, dzie­więt­na­ście hek­ta­rów, wli­cza­jąc szopę, dom i żwi­rowy pod­jazd, długi jak wil­czy sko­wyt. Tyle że od szopy aż do sa­mego płotu na końcu na­szej ziemi cią­gnął się je­dyny w ca­łym hrab­stwie Gun­ni­son sad brzo­skwi­niowy, a owoce z tego sadu były do­rodne, ru­miane i słod­kie. Wschodni kra­niec działki biegł krę­tym brze­giem stru­mie­nia Wil­low Creek, który to­czył czy­stą, świeżą, lo­do­watą wodę z top­nie­ją­cych gór­skich śnie­gów i nie­ustan­nie gro­ził za­la­niem na­szym drze­wom i skrom­nym grząd­kom z ziem­nia­kami i ce­bulą, a wie­czo­rami śpie­wał ko­ły­sanki pod oknem mo­jego po­koju. Za­sy­pia­łam wsłu­chana w jego szem­ra­nie, w łóżku z tral­kami, tym sa­mym, w któ­rym prze­spa­łam pra­wie każdą noc mo­jego ży­cia. Wschód słońca nad ma­ja­czącą w od­dali górą Ten­der­foot i gwizdy po­cią­gów prze­jeż­dża­ją­cych trzy razy na dobę przez sta­cję na skraju na­szego mia­steczka były dla mnie naj­bar­dziej nie­za­wod­nym cza­so­mie­rzem. Wie­dzia­łam, że w zi­mowe po­po­łu­dnie pro­mie­nie słońca wpadną uko­sem przez okienko w kuchni, prze­ci­na­jąc długi blat so­sno­wego stołu. Wie­dzia­łam, że pierw­sze dzi­kie kwiaty, które ukażą się wio­sną na ca­łej na­szej far­mie, to będą kro­kusy i fio­le­towe ostróżki, a jako ostat­nie za­kwitną wierz­bówki i na­wło­cie. Wie­dzia­łam, że w po­rze wy­lę­ga­nia się ję­tek ja­skółki gniaz­du­jące na nie­da­le­kim urwi­sku pi­kują nad rzekę, gdy tylko zo­ba­czą rój tych ma­leń­kich owa­dów, i że do­kład­nie w tym sa­mym mo­men­cie na za­rzu­coną przez tatę wędkę zła­pie się piękny pstrąg tę­czowy. Wie­dzia­łam też, że naj­strasz­liw­sze bu­rze, czarne i zło­wro­gie jak sam dia­beł, pra­wie za­wsze nad­cią­gają znad gór na pół­noc­nym za­cho­dzie, a tuż przed obe­rwa­niem chmury milkną nie tylko wszyst­kie śpie­wa­jące ptaki w oko­licy, ale też każdy kruk i każda sroka.

A więc nie, dla mnie tu­taj nie było tak samo jak wszę­dzie, za­uwa­ży­łam na­to­miast, że ten chło­pak naj­wy­raź­niej nie ma po­ję­cia o tym, jak to jest mieć dom, i za­czę­łam się za­sta­na­wiać dla­czego.

– I nie masz nic ze sobą? – spy­ta­łam, za­in­try­go­wana ży­ciem włó­czy­kija.

– Nie, a po co? – po­wtó­rzył, wzru­sza­jąc ra­mio­nami, i uśmiech­nął się, jakby wie­dział na te­mat dóbr oso­bi­stych coś, czego ja nie wie­dzia­łam. Co osta­tecz­nie oka­zało się prawdą. Ten czło­wiek miał mnie na­uczyć, że do­piero ży­cie odarte ze wszyst­kiego oprócz rze­czy naj­bar­dziej nie­zbęd­nych na­biera praw­dzi­wego sensu, a za­sad­ni­czo naj­waż­niej­sza jest de­ter­mi­na­cja, mocne po­sta­no­wie­nie, aby żyć da­lej. Gdyby po­wie­dział mi o tym od razu, nie zdo­ła­ła­bym mu uwie­rzyć. Cóż, czas zmie­nia lu­dzi.

Nie umia­łam wy­my­ślić żad­nego pre­tek­stu, aby wejść za nim do pen­sjo­natu. Na­wet gdy­bym nie zja­wiła się tu z nie­zna­jo­mym chło­pa­kiem, to i tak mło­dej dziew­czy­nie nie ucho­dzi za­glą­dać do domu noc­le­go­wego bez kon­kret­nego po­wodu i bez za­ufa­nej osoby to­wa­rzy­szą­cej. Poza tym zbli­żała się pora ko­la­cji, a ja mu­sia­łam jesz­cze wy­cią­gnąć Se­tha z po­ke­ro­wej spe­lunki i do­pro­wa­dzić go do domu, za­nim tata wróci od pana Mit­chella; to był ostatni już dzień be­lo­wa­nia siana.

– No do­brze... – wes­tchnę­łam, da­jąc znak, że pora się po­że­gnać, lecz za­miast odejść, cze­ka­łam, aż Wil zro­zu­mie alu­zję i zrobi na­stępny krok.

Tym­cza­sem on, tak samo jak po­przed­nio, po pro­stu stał so­bie swo­bod­nie i uśmie­chał się do mnie, nie­kiedy tylko spoj­rzał w niebo, jakby chciał coś wy­czy­tać z pie­rza­stych przed­wie­czor­nych chmur.

– Chyba le­piej już pójdę – po­wie­dzia­łam w końcu. – Mu­szę zro­bić ko­la­cję i tak da­lej.

Wil jesz­cze raz omiótł wzro­kiem niebo, a po­tem po­pro­sił, że­bym spo­tkała się z nim na­stęp­nego dnia, po­ka­zała mu mia­steczko, przy­nio­sła może ka­wa­łek do­mo­wego cia­sta, coś w tym ro­dzaju.

– No bo w końcu – do­dał – nie znam w tym graj­dołku ni­kogo oprócz cie­bie.

– Mnie też pra­wie nie znasz – za­uwa­ży­łam.

– Jak to nie? – Pu­ścił do mnie oko. – Tyś jest panna Vic­to­ria, kró­lowa Ioli! – Zgiął się w pas, uda­jąc wy­tworny ukłon, i za­krę­cił dło­nią, jak przed praw­dziwą kró­lową.

Par­sk­nę­łam śmie­chem. Po­tem się wy­pro­sto­wał i tak długo nie od­ry­wał ode mnie wzroku, że po­my­śla­łam: jesz­cze chwila i roz­płynę się jak ta­bliczka cze­ko­lady w ostat­nich pro­mie­niach słońca za­glą­da­ją­cego na we­randę pen­sjo­natu. Mil­czał, ale mia­łam nie­od­parte wra­że­nie, że w ja­kiś nie­po­jęty spo­sób ten czło­wiek zna mnie na wy­lot. Na­gle zro­bił krok w moją stronę. Po raz pierw­szy po­czu­łam wy­raź­nie jego za­pach, in­ten­sywny, ostry i, o dziwo, za­chę­ca­jący. Przez krótką chwilę za­pa­trzy­łam się w jego prze­pastne ciemne oczy.

Jak można prze­żyć sie­dem­na­ście lat i ani razu nie za­dać so­bie py­ta­nia: czy ktoś wła­ści­wie mnie zna? Jesz­cze ni­gdy nie przy­szło mi do głowy, że są lu­dzie, któ­rzy po­tra­fią wi­dzieć in­nych ta­kimi, jacy są w isto­cie rze­czy. Sta­łam na za­ku­rzo­nych schod­kach domu noc­le­go­wego i czu­łam się cał­kiem prze­zro­czy­sta, jakby ktoś oglą­dał mnie pod świa­tło. Do­póki nie po­zna­łam Wil­sona Mo­ona, nie mia­łam po­ję­cia, że można tak się czuć.

Cof­nę­łam się onie­śmie­lona, a po­tem zgo­dzi­łam się na spo­tka­nie na­stęp­nego dnia. Pra­gnę­łam wię­cej jego obec­no­ści, tak jak pra­gnie się słońca, które długo kryło się za chmu­rami. Za­nim jed­nak zdą­ży­li­śmy się kon­kret­nie umó­wić, usta­lić go­dzinę, miej­sce i przy­czynę spo­tka­nia, zna­jomy głos do­się­gnął mnie ni­czym ci­śnięty cel­nie ka­mień.

– To­rie!

Mój brat Seth stał chwiej­nie na środku Main Street, a w le­wej dłoni ści­skał brą­zową bu­telkę piwa.

– To­rie, nie zbli­żaj się do tego bru­dasa! – wark­nął beł­ko­tli­wie, wska­zu­jąc bu­telką Wila. Piwo roz­lało się ciemną plamą na ziemi.

– To mój brat. Upił się – wes­tchnę­łam ty­tu­łem wy­ja­śnie­nia i od­wró­ciw­szy się szybko, ze­szłam po schod­kach pen­sjo­natu pana Dun­lapa. – Mu­szę iść – rzu­ci­łam jesz­cze z iry­ta­cją przez ra­mię i szybko po­de­szłam do Se­tha, żeby nie zdą­żył wsz­cząć awan­tury.

– Co to za by­dlak? – burk­nął pół­gęb­kiem, bo w ustach dyn­dał mu lucky strike. To py­ta­nie było skie­ro­wane ra­czej do Wila, nie do mnie.

– Nikt taki – od­par­łam, po­py­cha­jąc go od tyłu z po­wro­tem w kie­runku skrzy­żo­wa­nia Main Street i North Laura.

Za­wie­si­łam obie dło­nie na jego ra­mio­nach, jak­bym trzy­mała lejce ja­kie­goś upar­tego muła. By­łam od niego po­nad rok star­sza, ale prze­rósł mnie w oko­li­cach swo­ich pięt­na­stych uro­dzin, pół roku temu; od tego czasu przy­było mu jesz­cze co naj­mniej pięć cen­ty­me­trów. Tylko że ja wcale nie by­łam wy­soka, więc w po­rów­na­niu z ró­wie­śni­kami Seth nie mógł się po­chwa­lić słusz­nym wzro­stem. Zbu­do­wany był za to mocno, jak bok­ser, i taki też miał tem­pe­ra­ment. Mu­sia­łam się bar­dzo wy­si­lać, żeby za­brać go sprzed oczu Wila i in­nych ga­piów. Trzeba było wra­cać do domu.

– Ja­kiś chło­pak za­py­tał mnie o drogę i tyle – skła­ma­łam, cho­ciaż jesz­cze nie­cały kwa­drans wcze­śniej by­łaby to szczera prawda. – Jest tu­taj prze­jaz­dem.

– Be­żowy su­kin­syn...

– Seth, jak ty cuch­niesz – prze­rwa­łam mu. – Go­rzej niż ten chle­wik, który mia­łeś wy­czy­ścić. I le­piej, że­byś to wła­śnie ro­bił, kiedy tata wróci.

– A chrza­nić go – wy­beł­ko­tał z pi­jacką od­wagą, za­cią­gnął się ostatni raz pa­pie­ro­sem i rzu­cił go na ulicę.

– Cho­ciaż raz mógł­byś zro­bić to, co ci każą, tak by było le­piej dla wszyst­kich. – Przy­dep­ta­łam nie­do­pa­łek i obej­rza­łam się na Wila, który wciąż stał na we­ran­dzie pen­sjo­natu pana Dun­lapa i mie­rzył mnie za­in­try­go­wa­nym wzro­kiem, jakby czy­tał pa­sjo­nu­jący kry­mi­nał.

– Prę­dzej świ­nie w tym ob­sra­nym chle­wie za­mie­nią się w orły i od­lecą w siną dal, niż ja się będę cie­bie słu­chał, dziew­czyno. Niech ci się nie zdaje, że mo­żesz mi...

– Za­mknij się, Seth – wes­tchnę­łam. – Za­mknij się, do dia­bła cięż­kiego.

Nie mo­głam tego dłu­żej słu­chać. Ni­gdy przed­tem nie tar­gało mną aż tyle złych uczuć do mo­jego brata i już wtedy ta awer­sja miała ja­kiś zwią­zek z osobą Wila. Były też inne, znacz­nie star­sze przy­czyny, zwią­zane z tatą i wuj­kiem Ogiem, a także z matką, ku­zy­nem i ciotką, któ­rzy po­woli za­czy­nali mi się za­cie­rać w pa­mięci, ale mój wstręt wo­bec Se­tha ge­ne­ral­nie był jak dziki, na­je­żony kol­cami oset: z każ­dym dniem ży­cia pod jed­nym da­chem kłuł mnie co­raz bar­dziej.

Pchnę­łam go w plecy, wkła­da­jąc w to całą siłę. Za­to­czył się od tego ciosu, zro­bił kilka chwiej­nych kro­ków, przy­jął ko­lejny, za­czął kląć i po­ję­ki­wać, przez cały czas wy­ma­chi­wał też tą swoją bu­telką, ale nie opie­rał mi się ani tro­chę. Może wy­pił już tyle, że było mu wszystko jedno, a może wie­dział, że mam ra­cję: za­nim słońce schowa się za gó­rami, mu­siał wziąć się do ro­boty w chle­wiku.

Skrę­ci­li­śmy w North Laura. Ulica koń­czyła się ślepo, a da­lej pro­wa­dziła już tylko wą­ska, wy­dep­tana ścieżka, za­ro­śnięta do­rod­nym chwa­stem. Bie­gła sa­mym skra­jem gę­sto za­ro­śnię­tej so­snami ziemi sza­lo­nej Ruby-Alice Akers i wiła się zyg­za­kiem przez roz­le­głą tra­wia­stą łąkę. To była naj­krót­sza droga na na­szą farmę. Seth i ja zna­li­śmy ją jak wła­sną kie­szeń. Kiedy by­li­śmy mali, mama ka­zała mu mnie pil­no­wać, gdy tędy cho­dzimy, czy to w jedną, czy w drugą stronę. Był młod­szy i znacz­nie bar­dziej nie­od­po­wie­dzialny, ale wy­star­czyło, że to chło­pak. Kiedy już pod­ro­śli­śmy, role się od­wró­ciły i to ja go pil­no­wa­łam. Nikt mi nie ka­zał, po pro­stu mu­sia­łam i tyle, nie tylko ze względu na niego, ale także dla wła­snego do­bra i dla do­bra na­szego taty. Choć­bym się jed­nak nie wiem jak sta­rała, nie by­łam w sta­nie ochro­nić go przed nie­szczę­ściem, które sam na sie­bie ścią­gał, i mia­łam już tego ser­decz­nie dość.

Pro­wa­dzi­łam go po­spiesz­nie tą ścieżką, pcha­jąc przed sobą, a on za­ta­czał się i cały czas klął w żywy ka­mień. Aż w któ­rejś chwili bu­telka wy­pa­dła mu z pal­ców. Za­nim do mnie do­tarło, co mam pod no­gami, na­dep­nę­łam na nią i po­le­cia­łam do przodu, wpa­da­jąc od tyłu na Se­tha i prze­wra­ca­jąc się ra­zem z nim. Pra­wym bio­drem i łok­ciem zde­rzy­łam się bo­le­śnie z zie­mią. Ta­kie drobne rze­czy: nie­zręczne ręce pi­ja­nego chło­paka, upusz­czona bu­telka, skrę­cona kostka, ro­ze­rwany rę­kaw su­kienki. Czę­sto jed­nak naj­bar­dziej ra­dy­kalne zmiany w ży­ciu za­wdzię­czamy wła­śnie ta­kim mało zna­czą­cym, a brze­mien­nym w skutki zwro­tom ak­cji – w od­dali roz­lega się przy­zy­wa­jący gwizd po­ciągu za­ła­do­wa­nego wę­glem, nie­zna­jomy czło­wiek za­daje py­ta­nie na skrzy­żo­wa­niu dwóch ulic, na ziemi leży bu­telka z brą­zo­wego szkła. Choć­by­śmy z ca­łych sił wma­wiali so­bie, że jest ina­czej, to i tak nie mamy wpływu na to, które chwile nas kształ­tują, nie mo­żemy ich so­bie wy­brać, tak jak przy zry­wa­niu brzo­skwiń sta­ran­nie wy­biera się naj­doj­rzal­sze, naj­smacz­niej­sze owoce. Każ­dego dnia czło­wiek po tro­chu staje się sobą, a na wy­bo­istych bez­dro­żach ży­cia zbiera ten plon, który jest mu dany.

Przez chwilę le­ża­łam na ścieżce, cał­ko­wi­cie zdez­o­rien­to­wana. Seth za­śmiał się pod no­sem, a po­tem ucichł. Moja kostka pul­so­wała bó­lem. Ostroż­nie unio­słam się na łok­ciu i na­gle ode­rwa­łam się od ziemi: to Wil wziął mnie na ręce, płyn­nym, pew­nym ru­chem, jak pan młody mał­żonkę w dniu ślubu. I cho­ciaż na tej łące, po­ro­śnię­tej wy­soką, su­chą trawą i przy­wię­dłą na­wło­cią, nie było żad­nego progu, przez który mógłby mnie prze­nieść, to w moim od­czu­ciu wła­śnie wtedy go prze­kro­czy­li­śmy. Nie wzdry­gnę­łam się, czu­jąc na so­bie jego dło­nie, nie opie­ra­łam się ich ła­god­nej sile, kiedy pod­niósł mnie jak piórko i przy­ci­snął do uwa­la­nej wę­glem piersi, nie pró­bo­wa­łam grać har­dej i prze­ko­ny­wać, że dam radę iść sama, cho­ciaż kostka za­czy­nała już puch­nąć.

– Po­sze­dłeś za mną – za­uwa­ży­łam bez emo­cji w gło­sie.

– Mhm – mruk­nął, rzu­ca­jąc okiem na nie­przy­tom­nego Se­tha, le­żą­cego na skraju ścieżki. – Co z nim ro­bimy? – za­py­tał.

– A nic, do dia­bła – od­par­łam, a on par­sk­nął, roz­ba­wiony.

„A nic, do dia­bła”, po­wtó­rzy­łam w my­ślach, bez­gra­nicz­nie zdzi­wiona swoim bun­tow­ni­czym ję­zy­kiem i za­cho­wa­niem. Niech so­bie leży i śpi na go­łej ziemi. A mnie niech nie­sie na rę­kach ten nie­zna­jomy.

Za­drża­łam. Nie wiem wła­ści­wie dla­czego, z bólu czy może ude­rzyły we mnie pierw­sze iskry ro­dzą­cej się mi­ło­ści – zresztą jedno nie wy­klu­cza dru­giego – ale trzę­słam się na ca­łym ciele, jakby Wil nie pod­niósł mnie z po­lnej ścieżki, tylko wy­cią­gnął z za­mar­z­nię­tego je­ziora. Obej­mo­wa­łam go mocno za ży­la­stą szyję, przez co przy każ­dym kroku głowa ko­ły­sała mu się lekko, jakby po­ta­ki­wał. Czu­łam się w jego ra­mio­nach lekka jak małe dziecko i prze­peł­niała mnie dzie­cięca uf­ność. To nie pa­so­wało do mnie – przyj­mo­wać po­moc i opiekę od in­nych, tak uf­nie wi­dzieć in­ten­cje nie­zna­jo­mego chło­paka. A mimo to – niósł mnie na rę­kach; to by­łam ja. Zna­łam tę drogę od uro­dze­nia, ale jesz­cze ni­gdy nie po­ko­na­łam jej w taki spo­sób. Mia­łam wra­że­nie, że wszystko, co mnie ota­cza, od­mie­niło się odro­binę. Mój oj­ciec praw­do­po­dob­nie już wró­cił i cze­kał na nas na far­mie, a wu­jek Og, jak za­wsze, czy też pra­wie za­wsze, sie­dział na swoim wózku przy oknie albo na we­ran­dzie – albo je­den, albo drugi mógł zo­ba­czyć, jak obcy czło­wiek nie­sie mnie na rę­kach przez łąkę. Przez tyle lat mar­twi­łam się, co tata po­my­śli, i ba­łam się gniewu wujka Oga, ale te­raz w ogóle prze­sta­łam się przej­mo­wać ich opi­nią czy też re­ak­cją. Spo­czy­wa­łam w ra­mio­nach Wila, które kryły w so­bie taką siłę, że wszystko w po­rów­na­niu ma­lało i ni­kło – mój oj­ciec i wu­jek, wszelki au­to­ry­tet i wszel­kie za­sady. Na­wet ota­cza­jące nas góry skar­lały, na­wet kon­se­kwen­cje na­szych czy­nów stra­ciły na zna­cze­niu.

Wy­cho­dząc rano z domu, by­łam zwy­czajną dziew­czyną, a dzień też był zwy­czajny, jak co dzień. Te­raz co prawda nie umia­łam jesz­cze prze­czy­tać tej no­wej mapy, która otwo­rzyła się w mo­jej du­szy, ale czu­łam, że wra­cam do domu od­mie­niona. Uczy­łam się kie­dyś w szkole o od­kryw­cach i coś mi mó­wiło, że tak wła­śnie mu­sieli się czuć, wi­dząc, jak z mo­rza, które wy­da­wało się bez­kre­sne, wy­ła­nia się od­le­gły i ta­jem­ni­czy brzeg. Nie­ocze­ki­wa­nie i ja od­kry­łam coś w so­bie, lecz jak Ma­gel­lan, nie wie­dzia­łam, co to ta­kiego. Uło­ży­łam głowę na sze­ro­kim ra­mie­niu Wila, my­śląc o tym, skąd przy­bywa, wśród ja­kich lu­dzi się ob­raca i jak długo włó­czy­kij może prze­by­wać w jed­nym miej­scu.

Roz­dział drugi

Naj­pierw w od­dali uka­zały się białe ściany domu, a po­tem krzywe, roz­pa­da­jące się kur­niki, chle­wik i sza­ro­bura szopa słu­żąca do prze­cho­wy­wa­nia sprzętu go­spo­dar­skiego i busz­lo­wych[1] ko­szy, a także jako staj­nia dla Abla, na­szego wa­ła­cha. Ostat­nie ma­lo­wa­nie było la­tem tego roku, kiedy zda­rzył się wy­pa­dek. Po­tem już ani je­den bu­dy­nek, ani je­den płot w ca­łym obej­ściu nie do­cze­kał się od­na­wia­nia. Prawdę mó­wiąc, o mało co dbało się tak jak na­leży, a bez ku­zyna Ca­la­musa, który za­wsze się tym zaj­mo­wał, i mamy, która tego pil­no­wała, na­sza farma, kie­dyś nie­ska­zi­telna jak białe płótno z czy­stego lnu, te­raz bar­dziej przy­po­mi­nała wo­rek na kar­to­fle. Ta prze­miana za­cho­dziła stop­niowo i do­piero w tej chwili, za­sta­na­wia­jąc się, co wi­dzi Wil, w pełni zda­łam so­bie z niej sprawę. Całe moje ży­cie było zwią­zane z tą farmą; ma­jąc świa­do­mość, że on ogląda ją po raz pierw­szy, po­czu­łam się jak ja­kiś nę­dzarz, obe­rwa­niec.

Chcia­łam mu po­wie­dzieć, że tak na­prawdę je­ste­śmy inni... I ja też nie je­stem taka... Tylko że zda­rzył się wy­pa­dek i... Ale jak jest na­prawdę, wi­dać było jak na dłoni, sam wy­gląd farmy sta­no­wił nie­pod­wa­żalne świa­dec­two upadku mo­jej ro­dziny. Obej­ście w opła­ka­nym sta­nie, a do tego pi­jany brat, który zo­stał na łące, w tra­wie, i po­rdze­wiała fur­go­netka mo­jego ojca to­cząca się z nie­chęt­nym war­ko­tem po dłu­gim pod­jeź­dzie. Kiedy tata wy­siadł zza kie­row­nicy i ru­szył w na­szą stronę, aż trzę­sąc się z wście­kło­ści, za­uwa­ży­łam, że wu­jek Og już wy­jeż­dża na odra­paną, nie­odma­lo­waną we­randę, żeby tylko nie prze­ga­pić bójki, na którą pew­nie bar­dzo li­czył. Wi­sia­łam w ra­mio­nach Wila cał­kiem bez­radna, nie mo­głam ani zmyć tego brudu, który wi­dział do­okoła, ani po­biec z nim do na­szego sadu brzo­skwi­nio­wego, który za­cho­wał jesz­cze ostat­nie ślady daw­nego piękna. Za­mknę­łam oczy, wie­dząc, że mój oj­ciec jest bli­sko, a to ozna­cza, że za chwilę ży­cie Wila czo­łowo zde­rzy się z moim.

I zde­rze­nie na­stą­piło, ale nie było czo­łowe, a wręcz prze­ciw­nie: do ko­li­zji do­szło z dru­giej strony.

Seth zdą­żył oprzy­tom­nieć i chył­kiem przy­szedł za nami na farmę. Cały aż się go­to­wał ze zło­ści, która zna­la­zła uj­ście, kiedy dłu­gim su­sem rzu­cił się na Wila, spa­da­jąc mu na plecy. Pa­mię­tam, jak się bili, ale w prze­dziwny spo­sób, jak przez mgłę i w zwol­nio­nym tem­pie. Nie­które szcze­góły do tej pory są dla mnie cał­ko­wi­cie nie­po­jęte, na przy­kład to, ja­kim cu­dem Wi­lowi udało się de­li­kat­nie uło­żyć mnie na ziemi, tak że nic mi się nie stało, albo to, że po­tem obaj prze­le­cieli nade mną ni­czym ma­leń­kie tor­nado: Wil śmi­gał jak ptak, nie­malże nie do­ty­kał ziemi, a wście­kłe ciosy Se­tha tra­fiały w próż­nię. I do­kład­nie pa­mię­tam, jak po jed­nym jego pre­cy­zyj­nym ude­rze­niu mój brat na­krył się no­gami, blu­zga­jąc, aż uszy pu­chły, i bro­cząc krwią z roz­bi­tego nosa, a tata pod­biegł, za­sa­pany, po­mógł mu pod­nieść się z ziemi, a po­tem sta­nął po­mię­dzy bi­ją­cymi się chło­pa­kami, roz­dzie­la­jąc ich wy­cią­gnię­tymi rę­kami, jak sę­dzia bok­ser­ski.

Seth, dy­sząc ciężko, na­parł pier­sią na jego dłoń. Wciąż ob­rzu­cał Wila obe­lgami i nie prze­sta­wał rwać się do niego. Wil cof­nął się, tak­su­jąc go spo­koj­nie, jak wilk, który przy­gwoź­dził wzro­kiem ofiarę i już wie, że mu nie uciek­nie.

– Coś ty za je­den, do li­cha? – wy­darł się na niego tata, a po­tem chwy­cił Se­tha za koł­nierz na karku i wark­nął, że ma się uci­szyć.

– Na­zy­wam się Wil­son Moon, pro­szę pana – od­po­wie­dział Wil, nie­po­ru­szony i nie spusz­cza­jąc oczu z Se­tha, uchy­lił czapki, która, o dziwo, ja­koś mu do tej pory nie spa­dła.

– Pierw­sze sły­szę ta­kie na­zwi­sko, psia mać.

– Je­stem tu­taj prze­jaz­dem, pro­szę pana.

– I tak prze­jaz­dem żeś se niósł moją córkę na rę­kach, a mój syn cię go­nił? – prych­nął opry­skli­wie mój oj­ciec, ły­piąc na niego po­dejrz­li­wym wzro­kiem; nie bar­dzo wie­dział, co ma o tym my­śleć.

– Zga­dza się – przy­tak­nął Wil i do­dał tylko, nie wda­jąc się w żadne wy­ja­śnie­nia: – Ją pod­nio­słem z ziemi, a jego mu­sia­łem omi­nąć, bo le­żał.

Tata zer­k­nął na moją spuch­niętą kostkę i ro­ze­rwaną su­kienkę, ale w oczy już mi nie spoj­rzał, nie szu­kał w nich prawdy. Po­tem za­py­tał tylko:

– Ten chło­pak coś ci zro­bił?

– Nie, tato – od­par­łam. – To wszystko przez Se­tha. Ten chło­pak zo­ba­czył, że skrę­ci­łam so­bie nogę, i przy­niósł mnie do domu. Tyle.

– Wcale tak nie było! – Seth wy­krzy­wił się gniew­nie. – Ta ła­chu­dra la­zła za nami od sa­mego mia­sta. Tylko szu­kał oka­zji, żeby ją do­stać w te brudne łap­ska. – I jakby wstą­piły w niego nowe siły, za­czął wy­ry­wać się ta­cie i wy­gra­żać Wi­lowi za­ci­śniętą pię­ścią. – Za­biję cię, ty la­ty­no­ski śmie­ciu!

Tata przy­trzy­mał go moc­niej i zmru­żył oczy, wo­dząc wzro­kiem ode mnie do Wila i z po­wro­tem. Po­tem ka­zał mo­jemu bratu się za­mknąć, a mnie za­py­tał po­waż­nym to­nem:

– Czy to prawda?

– Nie, tato – po­wtó­rzy­łam. – Seth jest pi­jany i tyle.

– To aku­rat wi­dać – mruk­nął ze znu­że­niem, przy­pa­tru­jąc się sy­nowi.

Chło­pak prze­stał już się wy­ry­wać i ob­wisł na koł­nie­rzu swo­jej ko­szuli, który tata wciąż ści­skał w gar­ści. Miał na­dą­saną minę i tu­pał nogą jak roz­złosz­czone dziecko.

Oj­ciec jesz­cze raz ob­rzu­cił wzro­kiem Wila i mach­nął wolną ręką w jego stronę.

– Zmy­kaj stąd, młody – po­wie­dział – i że­bym cię wię­cej nie wi­dział na mo­jej ziemi. A od mo­jej ro­dziny trzy­maj się z da­leka. Czy to ja­sne?

– Tak jest, pro­szę pana. Jak słońce. – Wil znowu uchy­lił czapki i nie spoj­rzaw­szy na­wet na mnie, ob­ró­cił się na pię­cie, aby ru­szyć z po­wro­tem w stronę mia­sta, tą samą ścieżką przez po­żół­kłą łąkę. Ma­le­jąca w od­dali po­stać wy­da­wała się wsią­kać w la­wen­dowy ho­ry­zont, aż w końcu cał­kiem znik­nęła.

Cie­kawe, po­my­śla­łam, czy wraca pro­sto na sta­cję. Skoro wszę­dzie jest dla niego tak samo, to te­raz pew­nie le­piej by się czuł tam, gdzie nie ma Se­tha, w ja­kimś in­nym mia­steczku przy tej sa­mej li­nii ko­le­jo­wej. Nie przy­szło mi na­wet do głowy, że on w tej chwili my­śli o czymś cał­ko­wi­cie prze­ciw­nym, a mia­steczko Iola stało się dla niego naj­lep­szym miej­scem na świe­cie: za­miast ucie­kać stąd przed Se­them, chce zo­stać, bo ja tu­taj je­stem.

„Sze­dłem przed sie­bie i cały czas my­śla­łem tylko o jed­nym – po­wie­dział mi póź­niej, kiedy le­że­li­śmy w jego łóżku, otu­leni ko­cami. – Co zro­bić, żeby znów się z tobą spo­tkać”.

Czę­sto ża­łuję, że nie po­szedł da­lej przed sie­bie, nie wsko­czył do pierw­szego po­ciągu i nie po­je­chał do­kądś in­dziej.

Tata pu­ścił Se­tha i ode­pchnął go od sie­bie ze wstrę­tem, a mój brat bez słowa po­czła­pał w kie­runku chle­wika. Kiedy znik­nął nam z oczu, oj­ciec po­chy­lił się, z wiel­kim wy­sił­kiem pod­niósł mnie z ziemi i ru­szył do domu. Był zu­peł­nie inny niż Wil, ko­ści­sty i po­pę­dliwy; czu­łam, że trudno mu mnie dźwi­gać, ale to i tak mniej­szy cię­żar niż to pa­smo roz­pacz­li­wie trud­nych lat po śmierci mamy. Nie śmia­łam za­rzu­cić mu rąk na szyję tak jak Wi­lowi, bo ba­łam się, że go prze­ważę i upad­nie. Po­dob­nie jak cała farma, mój oj­ciec mar­niał z dnia na dzień, po tro­chu, a gdy tak niósł mnie na rę­kach, w któ­rych kie­dyś kryła się ol­brzy­mia siła, czu­łam się, jak­bym je­chała na sta­rym, nie­do­łęż­nym mule. Naj­chęt­niej po­pro­si­ła­bym, aby po­sta­wił mnie na ziemi, i sama do­kuś­ty­ka­ła­bym do domu, wie­dzia­łam jed­nak, że nie po­słu­cha, a poza tym nie lu­bił, żeby od­zy­wać się bez po­trzeby.

Gdy wno­sił mnie po znisz­czo­nych schod­kach na we­randę, wu­jek Ogden, sie­dzący na swoim wózku, świ­snął prze­cią­gle. Jego sze­roki, zło­wrogi uśmiech po­wie­dział mi, że przed­sta­wie­nie spra­wiło mu wiele ucie­chy, moja skrę­cona noga ob­cho­dzi go tyle co ze­szło­roczny śnieg i bar­dzo czeka na ko­lejną awan­turę (któ­rej się, nie­stety, wkrótce do­cze­kał). Tata, nie zwra­ca­jąc na niego uwagi, wniósł mnie do środka i po­ło­żył na ka­na­pie, a po­tem po­szedł do kuchni, żeby za­dzwo­nić po dok­tora Ber­nette’a. Cze­ka­łam, oparł­szy bo­lącą nogę na płó­cien­nych po­dusz­kach, uszy­tych jesz­cze przez mamę.

Mama na­zy­wała ten po­kój sa­lo­ni­kiem. Chłop­com i mnie wolno było tu­taj wcho­dzić tylko w nie­dzielę po po­łu­dniu, kiedy by­li­śmy wy­ką­pani i wciąż jesz­cze po­tulni po wi­zy­cie w ko­ściele. Ca­łymi go­dzi­nami gra­łam z Se­them i Ca­lem w war­caby na drew­nia­nej sza­chow­nicy: trzy chude dzie­cięce ciała wy­cią­gnięte na ple­cio­nym dy­wa­niku. Mama sie­działa w ką­cie, w fo­telu na bie­gu­nach, i czy­tała Bi­blię, a tata le­żał z ga­zetą na ka­na­pie ze zło­ci­stym weł­nia­nym obi­ciem i przy­sy­piał. Czę­sto przy­cho­dziła do nas z wi­zytą cio­cia Vi­vian, która wy­naj­mo­wała po­kój w mia­steczku. Przy­no­siła so­bie ro­bótkę i sta­rała się sie­dzieć ci­cho, ale co rusz prze­ry­wała pracę, żeby opo­wie­dzieć nam, co wy­czy­tała w ma­ga­zy­nie „Col­lier’s” albo zo­ba­czyła w kro­nice fil­mo­wej, bo cho­dziła cza­sami do kina w Mon­trose. Gdyby nie ona, nie mia­ła­bym po­ję­cia, że ist­nieje miej­sce zwane Hol­ly­wood, i nie zna­ła­bym me­lo­dyj­nych na­zwisk gwiazd ekranu, jak Er­rol Flynn, Ba­sil Ra­th­bone i Greer Gar­son. Naj­bar­dziej po­do­bało mi się na­zwi­sko Oli­vii de Ha­vil­land, a to ze względu na re­gu­larne, okrą­głe sy­laby. W mo­ich wy­obra­że­niach – bo mo­głam so­bie ją tylko wy­obra­żać – uroda tej ko­biety w ni­czym nie ustę­po­wała pięk­nemu brzmie­niu jej na­zwi­ska. Mama mó­wiła, że te wszyst­kie cie­ka­wostki cioci Vi­vian to wie­rutne bzdury, co tylko do­da­wało im smaku. Od czasu do czasu Viv uda­wało się na­mó­wić mamę, żeby po­zwo­liła nam włą­czyć ra­dio i po­słu­chać ka­ba­retu Flipa i Flapa. Ta­rza­li­śmy się z chłop­cami ze śmie­chu, aż w końcu od tych wy­głu­pów Seth do­sta­wał mał­piego ro­zumu i za­czy­nał się bić albo mo­co­wać z Ca­lem. Wtedy mama ka­zała wy­łą­czyć od­bior­nik i wy­pra­szała całą na­szą trójkę z sa­lo­niku. Wy­cho­dzi­łam nie­chęt­nie, ale po­słusz­nie, przy­zwy­cza­jona do za­sady od­po­wie­dzial­no­ści zbio­ro­wej, a Viv prze­pra­szała mnie po­ro­zu­mie­waw­czym spoj­rze­niem.

Oto­czona du­chami prze­szło­ści, cze­ka­łam na le­ka­rza w za­pa­da­ją­cym ci­cho zmierz­chu. W pew­nym mo­men­cie na­szła mnie myśl, że je­śli mama jest gdzieś w nie­bie i pa­trzy na mnie z góry, to jesz­cze te­raz do­sta­ła­bym burę za kła­dze­nie nóg na po­duszce. Na półce po dru­giej stro­nie po­koju stała jej ko­lek­cja por­ce­la­no­wych krzy­ży­ków, a po­ni­żej wi­siała ma­katka z bi­blij­nym wer­se­tem. Mama ha­fto­wała je sama i roz­wie­szała w róż­nych miej­scach, aby słu­żyły do­mow­ni­kom jako źró­dło na­tchnie­nia, a za­ra­zem jako prze­stroga. Ta miała na środku dło­nie zło­żone do mo­dli­twy, a do­okoła bie­gły słowa ewan­ge­li­sty: „Po­trzeba, by On wzra­stał, a ja się umniej­szał. Św. Jan, 3,30”[2]. Wi­dząc na ciem­nej drew­nia­nej ramce szary na­lot ku­rzu, po­czu­łam ukłu­cie wstydu. Na­prze­ciwko wi­siała druga ma­katka, ob­szyta wstążką w nie­bie­skie kwiatki. Wer­set gło­sił: „Ja nie za­po­mnę o to­bie. Oto wy­ry­łem cię na obu dło­niach. Iza­jasz, 49,15–16”[3]. Pa­mię­ta­łam jak przez mgłę, że sły­sza­łam kie­dyś w na­szym ko­ściele ka­za­nie na­wią­zu­jące do tych słów. Sie­dzia­łam grzecz­nie, jak się na­leży, w ławce obok mamy, a ona w pew­nym mo­men­cie ści­snęła mnie lekko za ko­lano i z po­wro­tem zło­żyła dło­nie ra­zem, tak samo grzecz­nie i jak się na­leży.

Przez cien­kie za­słony wi­dzia­łam wujka Oga na we­ran­dzie, a wła­ści­wie ka­wa­łek jego głowy i jedno pulchne ra­mię wy­le­wa­jące się zza wy­so­kiego opar­cia fo­tela na kół­kach. Wu­jek we­pchnął so­bie do ust por­cję ty­to­niu do żu­cia i spoj­rzał tam, gdzie znik­nął Wil, jakby cały czas śle­dził go wzro­kiem. Co parę mi­nut uno­sił do ust czer­woną puszkę po ka­wie i pluł do niej, a po­tem po­cią­gał ze srebr­nej pier­siówki.

Do­kład­nie w tym sa­mym sa­lo­niku młody wu­jek Ogden za­le­cał się do cioci Vi­vian, ale wtedy był zu­peł­nie in­nym czło­wie­kiem. Z naj­wyż­szym tru­dem by­łam w sta­nie do­pa­trzyć się w ka­lece mar­nie­ją­cym na we­ran­dzie tam­tego mło­dego, cza­ru­ją­cego stu­denta. Po­znali się w czter­dzie­stym pierw­szym roku na wio­sen­nej po­tań­cówce w col­lege’u sta­no­wym w Gun­ni­son. Og się tam uczył, Viv na­to­miast przy­szła bez za­pro­sze­nia, z dwiema ko­le­żan­kami. Szu­kały mi­ło­ści i każ­dej udało się ustrze­lić stu­denta, a każdy z tych stu­den­tów w końcu się oświad­czył. Chło­piec Vi­vian miał być naj­lep­szą par­tią z ca­łej tej trójki; tak wła­śnie po­wie­działa rano, kiedy przy­szła do kuchni na śnia­da­nie, to­cząc do­okoła wzro­kiem oszo­ło­mio­nej per­liczki.

I rze­czy­wi­ście, kiedy w naj­bliż­szą so­botę za­pro­siła swo­jego Ogdena na obiad, mu­sia­łam się z nią zgo­dzić. Opo­wia­dała mi, że nie jest może tak przy­stojny jak Clark Ga­ble w Ich no­cach, ale ma za to nie­od­party urok, jak Fred Asta­ire w Lek­ko­du­chu. Ni­gdy jesz­cze nie by­łam w ki­nie, więc nie by­łam pewna, czy wiem, o co jej cho­dzi, do­póki nie zo­ba­czy­łam go na wła­sne oczy, kiedy wy­siadł ze swo­jego czer­wo­nego pon­tiaca i ru­szył w stronę na­szego domu, z taką lek­ko­ścią, że po­de­szwy jego brą­zowo-bia­łych ca­po­nek wy­da­wały się le­d­wie mu­skać zie­mię. Viv rzu­ciła mu się z pi­skiem na po­wi­ta­nie, a jej czarne loczki, które ner­wowo krę­ciła na pal­cach przez całe po­po­łu­dnie, na­wet nie drgnęły, aż twarde od la­kieru. Przed wej­ściem do domu Og po­dał rękę ta­cie, a ma­mie wrę­czył bu­kiet kwia­tów i wręcz prze­sko­czył próg, jak za­jąc ele­gant w czer­wo­nej muszce, z roz­chi­cho­taną panną uwie­szoną ra­mie­nia.

Przez cały wie­czór barw­nie opo­wia­dał nam o róż­nych swo­ich przy­go­dach, a moja ro­dzina z za­chwy­tem słu­chała każ­dej hi­sto­ryjki. Na­wet mama, którą mło­dzień­czy za­pał tego chło­paka wy­raź­nie za­nie­po­koił, da­jąc po­wód do tro­ski o zba­wie­nie jego du­szy, za­śmiała się raz czy dwa z jego dow­ci­pów. Ni­gdy nie zna­łam oso­bi­ście czło­wieka, który wi­dział wschód słońca nad Wiel­kim Ka­nio­nem, wspiął się na po­nad cztery ty­siące me­trów w po­bli­skich gó­rach San Juan, je­chał w me­ta­lo­wym fo­te­liku za­wie­szo­nym na li­nie i w Idaho śli­zgał się po za­śnie­żo­nym zbo­czu na dwóch de­skach przy­mo­co­wa­nych do bu­tów. A Ogden ze swoim bra­tem Jim­mym ro­bił to wszystko, a na­wet jesz­cze wię­cej; opo­wia­da­jąc nam o swo­ich eska­pa­dach, da­wał się po­nieść emo­cjom i na przy­kład zry­wał się od stołu, żeby za­de­mon­stro­wać nar­ciar­ską po­zy­cję zjaz­dową: ręce sztywno po bo­kach, uło­żone na kształt li­tery L, dło­nie za­ci­śnięte na nie­wi­dzial­nych ki­jach, ugięte ko­lana, roz­ko­ły­sane bio­dra. On śmi­gał trasą wspo­mnień, wy­da­jąc z sie­bie ryt­miczne po­świ­sty na­śla­du­jące pęd po­wie­trza na stoku, my wszy­scy sie­dzie­li­śmy z wi­del­cami za­wie­szo­nymi w po­ło­wie drogi do ust, a Vi­vian pro­mie­niała ra­do­ścią.

W na­stępną so­botę przy­wiózł ze sobą swo­jego brata i ku na­szej wiel­kiej ra­do­ści – mo­jej i chłop­ców – tych po­pi­sów było dwa razy tyle co po­przed­nio. Jimmy był od Oga dwa lata młod­szy, ale do­rów­ny­wał mu zwin­no­ścią, a wy­bu­cho­wym tem­pe­ra­men­tem wręcz prze­ra­stał. Byli tak zgra­nym du­etem jak brzu­cho­mówca Ed­gar Ber­gen i jego słynna lalka o na­zwi­sku McCar­thy. Dzięki nim nasz dom ożył śmie­chem.

Og i Vi­vian po­brali się jesz­cze tego sa­mego roku, tuż przed zbio­rami. Przy­nie­śli­śmy bla­do­ró­żowe wstążki do de­ko­ra­cji ko­ścioła, a mama i ja na­cię­ły­śmy fio­le­to­wych pen­ste­mo­nów, które ro­sły na skraju na­szego sadu. Viv przede­fi­lo­wała przez cały ko­ściół; Ogden cze­kał na nią przy oł­ta­rzu, a ra­zem z nim Jimmy, obaj z ta­kimi mi­nami, jakby za chwilę mieli paść ze śmie­chu.

Ni­komu z obec­nych tam­tego dnia w na­szym ma­łym drew­nia­nym ko­ściółku nie przy­szłoby do głowy, że trzy mie­siące póź­niej po­li­tycy z kraju na dru­gim końcu świata po­sta­no­wią zbom­bar­do­wać ja­kiś port na Ha­wa­jach, o któ­rym żadne z nas w ży­ciu nie sły­szało, a sku­tek tego bę­dzie taki, że Ogden i Jimmy po­jadą na wojnę.

Kiedy mia­łam mniej wię­cej pięć lat, pew­nego dnia w mia­steczku gruch­nęła wia­do­mość: pan Mas­sey, ban­kier z Mon­trose, je­chał swoim lśnią­cym au­bur­nem spe­ed­ste­rem w ko­lo­rze ko­ści sło­nio­wej i na prze­jeź­dzie ko­le­jo­wym pod Iolą zgasł mu sil­nik, a auto sta­ra­no­wał po­ciąg. Lu­dzie mó­wili, że kie­rowcę zmiaż­dżyło na miej­scu, że po­gru­cho­tana ka­ro­se­ria owi­nęła go jak ko­kon, sły­szało się też, że sta­lowe koła ucięły mu głowę albo że ude­rze­nie wy­rzu­ciło go w po­wie­trze, bo dach był opusz­czony, i że wy­dał ostat­nie tchnie­nie na szy­bie ka­biny lo­ko­mo­tywy, pa­trząc ma­szy­ni­ście pro­sto w oczy. W rze­czy­wi­sto­ści pan Mas­sey zdą­żył wy­sko­czyć zza kie­row­nicy i ujść bez szwanku, ale opo­wieść ob­ro­sła w tak nie­stwo­rzone szcze­góły, że pod ko­niec dnia nie ostał się już pra­wie nikt, kto by nie przy­był na prze­jazd za sta­cją – sa­mo­cho­dem, konno czy też ro­we­rem – żeby na wła­sne oczy zo­ba­czyć zde­wa­sto­wa­nego spe­ed­stera. Ja tego dnia roz­wo­zi­łam z tatą i Ca­lem brzo­skwi­nie. Je­cha­łam w ka­bi­nie fur­go­netki, sie­dząc na od­wró­co­nym busz­lo­wym ko­szu po­mię­dzy kie­rowcą a pa­sa­że­rem. Na­gle tata skrę­cił w rzadko uczęsz­czaną przez nas drogę. Mi­nąw­szy sta­cję, do­tar­li­śmy do prze­jazdu. Wspa­niałe auto, nie­gdyś obiekt za­chwytu ca­łego mia­sta, ob­ra­zek z in­nego świata, o któ­rym miesz­kańcy Ioli rzadko na­wet my­śleli, za­mie­niło się w kupę złomu – ot, gi­gan­tyczna zgnie­ciona puszka po kon­ser­wach.

Wojna zro­biła z Ogde­nem do­kład­nie to, co ten po­ciąg zro­bił z lśnią­cym ka­brio­le­tem pana Mas­seya: prze­to­czyła się po nim i do­ku­ment­nie znisz­czyła wszystko, co tak pięk­nie się za­po­wia­dało. Rok póź­niej moja ro­dzina po­dzie­liła ten los, kiedy tra­giczny wy­pa­dek za­brał Cala, Vi­vian i mamę. Od naj­młod­szych lat wie­dzia­łam, że znisz­cze­nie za­wsze po­stę­puje z nie­ustę­pliwą siłą. Każ­dym wście­kłym splu­nię­ciem do puszki po ka­wie, każ­dym hau­stem whi­skey z błysz­czą­cej pier­siówki wu­jek Og przy­po­mi­nał mi, że nie wolno wie­rzyć po­zo­rom i prze­wi­dy­wać na ich pod­sta­wie przy­szło­ści.

Mój oj­ciec za­wo­łał z kuchni, że dok­tor Ber­nette już je­dzie, a po­tem ci­che trza­śnię­cie siat­ko­wych drzwi oznaj­miło mi, że po­szedł pra­co­wać w obej­ściu. Zdą­ży­łam już pra­wie cał­kiem za­po­mnieć o skrę­co­nej ko­stce. My­śla­łam o Wilu, za­sta­na­wia­jąc się, co jest waż­niej­sze: to, że pra­gnę go znów zo­ba­czyć, czy na­gła bo­le­sna pew­ność, że naj­roz­sąd­niej by­łoby go wy­rzu­cić z pa­mięci, do­póki wciąż jesz­cze jest piękny, cały i zdrowy.

Roz­dział trzeci

Kostka nie była zła­mana. Dok­tor Ber­nette owi­nął mi ją sze­ro­kim bia­łym ban­da­żem i za­le­cił nie opie­rać się na niej przez kilka dni, ale za­nim jesz­cze jego sa­mo­chód do­tarł do końca na­szego dłu­giego pod­jazdu, zlek­ce­wa­ży­łam to za­le­ce­nie i po­kuś­ty­ka­łam do kuchni, żeby przy­go­to­wać ko­la­cję. I zresztą bar­dzo do­brze zro­bi­łam, bo o siód­mej tata, Og i Seth za­sie­dli głodni przy ku­chen­nym stole, tak samo jak co dzień; ja mo­głam się po­ła­mać, ale po­si­łek mu­siał być go­towy. W po­śpie­chu zdą­ży­łam tylko usma­żyć po­kro­joną w kostkę wo­ło­winę ra­zem z ka­pu­stą z na­szego wa­rzyw­nika i do­rzu­cić do tego ostat­nie bu­łeczki z po­przed­niej ko­la­cji, cztery kolby ku­ku­ry­dzy z ma­słem i resztkę placka z brzo­skwi­niami, już dwu­dnio­wego – ale nikt nie na­rze­kał. Je­dli w ci­szy, prze­ry­wa­nej tylko po­brzę­ki­wa­niem wi­del­ców o ta­le­rze i – z rzadka – bek­nię­ciem wujka Oga. Seth sie­dział ze zwie­szoną głową, żeby nie było wi­dać opuch­nię­tego, ciem­nie­ją­cego nosa, i na­py­chał so­bie usta je­dze­niem. Albo po tej bójce tak za­ostrzył mu się ape­tyt, albo po pro­stu chciał jak naj­szyb­ciej odejść od stołu. Sprząt­nął wszystko z ta­le­rza dwa razy szyb­ciej niż my i na­tych­miast wstał.

– Ni­g­dzie dzi­siaj nie idziesz, synu – oznaj­mił tata, za­nim mój brat zdą­żył po­wie­dzieć, co za­mie­rza.

– A to­bie co za róż­nica, do ja­snej cho­lery? – Seth zmru­żył oczy, jakby ra­ziło go ku­chenne świa­tło. Ze zde­fa­so­no­wa­nym no­sem nie przy­po­mi­nał czło­wieka.