Policzek Szarlott’y Korday. Jeden dzień w Fontenay-aux-Roses - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Policzek Szarlott’y Korday. Jeden dzień w Fontenay-aux-Roses ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

Alexandre Dumas jest autorem dobrze znanym ze swoich powieści przesiąkniętych historią. Jednak historie zawarte w tym zbiorze noszą wszelkie znamiona gatunku fantasy. Już sam tytuł zapowiada ton pracy. Jak sam mówi w przedmowie do tego dzieła: „Czasy są smutne, a moje opowiadania, ostrzegam, nie będą wesołe. Tylko pozwolisz na to, zmęczony tym, co codziennie widzę, dzieje się w realnym świecie, Szukam moich historii w wyimaginowanym świecie”. Ponadto na końcu zbioru narrator przedstawia się jako autor, wspominając o samym zbiorze i uzasadniając swoje pisanie opowiedzianą przed chwilą historią. Wewnętrzny narrator opowiada historię jako anegdotę, która daje złudzenie rzeczywistości. Wzmacnia to granicę między wyobraźnią a rzeczywistością, tworząc atmosferę sprzyjającą fantastyce. Historie naznaczone są miejscami o tajemniczej atmosferze. Opowiadane historie sieją wątpliwości, nie znajdując w większości ostatecznego rozwiązania. (za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 172

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Aleksander Dumas (ojciec)

 

 

Policzek Szarlott’y Korday

 

JEDEN DZIEŃ W FONTENAY-AUX-ROSES

 

 

przekład anonimowy

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Arturo Michelena (1863-1898), Carlota Corday (1889), licencjapublic domain,

źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Carlota_Corday_1889_by_Arturo_Michelena.jpg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law,

including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji z roku 1926. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-421-3 

 

 

 

Wstęp.

Mój drogi Vernon!

Tobie zawdzięczam wielce pochlebne dla mnie zdanie, że jestem jednym z najdowcipniejszych i najciekawszych narratorów, jakich opowiadania kiedydykolwiek słyszałeś.

Obecnie zwracasz się do mnie o napisanie kilku opowieści, któremi można byłoby przeplatać godziny doby obecnej, pełne politycznych nowinek.

Życzeniom twoim czynię zadość, ale, niestety, mój przyjacielu, muszę cię zawczasu uprzedzić, że opowiadania moje nie będą wesołe. To też powinieneś ostrzec wszystkie matki, aby córki nie czytały tych historji.

Najbardziej mi żal rzeczy minionych. Spojrzeniem, rzuconem w przeszłość szukam tego pokolenia, które zgasło i znikło, a wraz z niem zamarł świat fantastycznych przygód, będących treścią niniejszych opowiadań.

Obcując wiele z umarłymi i pozwalając sobie na zażyłość z duszami potępionych, pragnę wskrzesić owych mężów, którzy otaczali się zapachem ambry, zamiast dymem cygar, i którzy porachunki swe załatwiali mistrzowskiem pchnięciem szpady, zamiast uderzeniem pięści.

Dlatego nie dziw się, że posługuję się stylem, trochę wyszłym z mody, i że słowa moje są echem przeszłości tak mało znanej i tak szybko zapomnianej. Resztę pozostawiam twemu uznaniu.

Szczerze życzliwy

Aleksander Dumas.

Do Jego Królewskiej Wysokości

Księcia de Montepensier!

Najdostojniejszy Panie!

Książka niniejsza została poświęcona Waszej Królewskiej Wysokości i z tą myślą była pisana.

Jak wszystkie podniosłe umysły, tak i Wasza Królewska Wysokość jest zdania, iż niema niemożliwości. Istotnie, niemożliwość – to tylko nieznany jeszcze fenomen przyszłości. Wszak każde wielkie odkrycie uważane było długi czas za niemożliwość.

Taką niemożliwością aż do końca wieku piętnastego była Ameryka, a do końca wieku szesnastego – orbita ziemi. Wykorzystanie pary, jako siły, poczytywano za niemożliwość, aż do początku dziewiętnastego stulecia.

Te trzy niemożliwości, nietylko stały się materialną rzeczywistością, lecz ponadto utożsamiły się z trzema imionami ludzkiemi.

Oto one: Krzysztof Kolumb, Galileusz i Fulton.

Wprawdzie pragniemy ziszczenia marzeń w śmierci, zamiast w rzeczywistości życia, pogrążamy się w mroki grobowe, zamiast iść wśród jasności świata, i uciekamy się do wiary – tego światła bożego – zamiast do światła ziemskiego – wiedzy.

Ale, czy drogę śmierci zaludniają duchy, a w drodze do nieba unoszą się anioły?

Ale, czy człowiek jest samotnem w próżni stworzeniem, które za życia nie ma styczności z niebem, a po śmierci staje się nicością? Czy może człowiek jest zgoła realnem ogniwem, łączącem dwa światy i widzialny i nadzmysłowy?

Czy przed nami było coś z nas i, czy coś pozostanie z nas? Czy owo coś, poprzedzające naszą egzystencję, posiadało nasze namiętnościi i czy po nas przypomni je sobie? Czy wreszcie to „coś” może kształtować się, lecz być niedotykalne i przejawiać się w działaniu spostrzeganem, lecz niematerjalnem?

„Oto pytanie”, jak mówi Szekspir, ten potężny czarodziej, który potrafił zwycięsko rozwiązać trudną sprawę wywołania duchów Banka i Hamleta.

Szeherezada snuła swe opowieści, aby skrócić noce samarkandzkie, ja zaś będę opowiadał Waszej Królewskiej Wysokości, aby skrócić długie dni w Sewilli.

Aleksander Dumas.

I. Ulica Djany w Fontenay-aux-Roses.

1 września 1831 r. zaprosił mnie mój przyjaciel, bym razem z nim i jego synem rozpoczął sezon polowania w Fortenay-aux-Poses.

Ponieważ byłem zapalonym myśliwym, więc teren łowów miał dla mnie duże znaczenie.

Dotychczas zwykliśmy urządzać polowania na obszarach należących do pewnego dzierżawcy, przyjaciela mego szwagra: tego jednak roku wolałem przyjąć zaproszenie starego kolegi, wiedząc, iż równiny w Fontenay-aux-Roses obfitują w siedliska pełne zajęcy, i w łany koniczyny pełne kuropatw.

W podróż wybrałem się o szóstej wieczorem. Minąwszy ulicę Tombe-Issoire, jechałem ulicą Orleańską.

Jak wiadomo Issoire był głośnym bandytą, grasującym w tych okolicach za czasów Juliana. O ile mi wiadomo, zakończył swój żywot na stryczku i został pochowany w miejscu, które nosi teraz jego nazwisko.

Równina, ciągnąca się aż do Petit-Montrouge przedstawia szczególny widok. Wśród łąk i uprawnych zagonów wznoszą się białe, kamienne czworoboki, na których obsadzone jest zębate koło, posiadające na swoim obwodzie poprzeczne deszczułki. Deszczułki te naciska to jedną, to drugą nogą jeden człowiek i w ten sposób wprawia w ruch całą maszynerię, na którą składa się jeszcze lina, ciągnąca w górę z głębi kamieniołomu wyciosany kamień.

Pod kamień, wydobyty zapomocą haka, przytwierdzonego do liny, podsuwa się drewniane okrąglaki i toczy się go na miejsce przeznaczenia. Następnie linę spuszcza się w dół po nowy ciężar i wtedy człowiek obsługujący windę ma chwilę odpoczynku. dopóki okrzyk z dołu nie zawiadomi go, że koło trzeba obrócić.

Czyniąc za każdym obrotem koła jeden krok, ów człowiek robi na miejscu dziesięć mil, a jest to tak duża droga, że po upływie 23 lat mógłby zajść na księżyc.

Równina, którą przejeżdżałem, przybiera wieczorem fantastyczny wygląd, do czego przyczynia się owe koło, obracane przez człowieka w świetle zachodzącego słońca.

Kamieniołomy rozszerzają się z każdym dniem. Są one dalszym ciągiem katakomb, na których spoczywa stary Paryż, i stanowią podziemne przedmieścia. Mieszkańcy tych podziemi prowadzą odrębny tryb życia, mają osobliwy wygląd i inną jakąś naturę. Przebywanie w mroku zbudziło w nich instynkty nocnych zwierząt – są dzicy i małomówni. Nieraz daje się słyszeć o nieszczęśliwych wypadkach w kamieniołomach: to słup, podtrzymujący sklepienie, załamał się, to lina pękła i zabiło człowieka. Na powierzchni ziemi uważa się to za nieszczęśliwy wypadek; na trzydzieści stóp pod ziemią wiadomo, że dokonano zbrodni.

Do Fontenay przybyliśmy o pół do dziewiątej. Po doskonałej kolacji czekał nas spacer.

O ile Sorrento można nazwać gajem pomarańczowym, to Fontenay bukietem róż. Różami otoczony jest tu każdy dom, powietrze przesycone jest różanym aromatem, płatki róż za najlżejszym powiewem sypią się na drogę, jakby sam Bóg święcił uroczystość Bożego Ciała.

Nazajutrz zbudzono nas o piątej rano i udaliśmy się na polowanie pod przewodnictwem syna gospodarza. który nie znajdował dość słów na wysławianie mnogości zwierzyny w tej okolicy.

Aliści do południa udało nam się upolować jednego królika i cztery kuropatwy, z których dwie postrzeliłem sam. Gdzie indziej w tym samym czasie zwykle miałem ze cztery zające i do dwudziestu kuropatw.

Jak już wspomniałem, lubię polowanie, ale nie mogę znieść długiego włóczenia się, zwłaszcza po polach. To też pod pozorem zbadania łanu koniczyny, gdzie byłem pewny, iż nic nie znajdę, oddaliłem się od towarzystwa i zniknąłem im z oczu.

Na zegarze była pierwsza, gdym idąc wąwozem, dotarł do pierwszych domów Fontenay-aux Roses.

Wkrótce, idąc wzdłuż muru, otaczającego jakąś piękną posiadłość, znalazłem się na skrzyżowaniu ulic Djany i Głównej. Nagle ujrzałem idącego wprost na mnie jakiegoś osobnika, który miał tak dziwny wygląd, że przystanąłem i instynktownie odwiodłem kurek strzelby.

Lecz człowiek ów, blady, z dziko patrzącemi oczami, z najeżonym włosem, w ubraniu poszarpanem i z zakrwawionemi rękoma, nie dostrzegł mnie i poszedł dalej. Spojrzenie miał mętne i szedł z gwałtowną szybkością, a jego krótki urywany oddech znamionował raczej trwogę, niż wysiłek.

Z ulicy Głównej skręcił w ulicę Djany i dobiegi do bramy opatrzonej numerem drugim. Pociągnął gwałtownie za dzwonek, poczem, jakby mu sił zabrakło, osunął się na jeden z dwu olbrzymich głazów, podpierających bramę. Zwiesiwszy głowę i opuściwszy ręce, pozostał, jak martwy.

Zaciekawiony, cofnąłem się, aby zbliska zaobserwować tego człowieka, który, zdaniem mojem, był bohaterem jakiegoś strasznego dramatu.

Razem ze mną ukazało się na ulicy kilku ludzi, niektórzy przychodzili z domów, zwabieni niezwykłym widokiem.

Prawie jednocześnie na dźwięk szarpniętego dzwonka otworzyła się mała furtka obok bramy i wysunęła się z niej kobieta w wieku około 40 lat.

– Ach, to wy Jacquemin? – rzekła z pewnem zdziwieniem. – Co was tu sprowadza?

– Czy zastałem mera? – zapytał ochrypły glos.

– Owszem.

– To dajcie mu znać, matko Antonino, że zabiłem żonę i chcę się oddać w ręce policji!

Kobieta wydała okrzyk zgrozy, któremu zawtórowały głosy obecnych. Ja sam cofnąłem się o krok i oparłem o pień drzewa. Wszyscy z przerażenia zdrętwieli.

Morderca osunął się na ziemię, jakby po tem krótkiem wyznaniu zabrakło mu sil.

Matka Antonina zniknęła, pozostawiwszy furtkę otwartą.

Po chwili ukazał się mer w towarzystwie dwuch ludzi. Stanąwszy naprzeciw mordercy, zaczął przyglądać mu się badawczo.

Wsparty o pień drzewa na ulicy Głównej widziałem doskonale wszystko, co się działo na ulicy Djany. Opodal stała grupka trzech osób: mężczyzny, kobiety i dziecka, które prosiło, by je wziąć na ręce. Z okna na pierwszem piętrze wysunął głowę jakiś piekarz i wypytywał stojącego na dole terminatora, czy osobnik, który niedawno biegł tędy, jest Jacquemin’em, robotnikiem z kamieniołomu. Nie co dalej przed kuźnią stanął kowal, z przodu czarny, z tyłu oświecony blaskiem ogniska, podniecanego przez wyrostków, dmiących w miech. Scenę tę przedstawiała ulica Główna.

Ulica Djany zaś, wyjąwszy opisane wyżej osoby przed domem Nr. 2, była pusta. Jedynie w dali, na końcu jej, ukazało się dwuch konnych żandarmów, zbliżających się spokojnie w tę stronę.

Zegar wybił kwandrans po pierwszej.

II. Ulica Sierżantów.

Z tem uderzeniem zegara zmieszały się słowa mera.

– Jacquemin! Matka Antonina zakomunikowała mi jakąś brednię. Podobnoś zamordował swą żonę?

– Tak, panie merze – jęknął morderca. – Wsadźcie mnie do więzienia i osądźcie prędko.

Rzekłszy to, chciał wstać, wsparty łokciem o kamień. Był jednak tak wyczerpany, że osunął się znowu na ziemię, jakby miał nogi połamane.

– Co za głupstwa pleciesz! – zawołał mer.

– Spójrz pan na moje ręce! przekonywał tamten, ukazując dwie umazane krwią ręce o palcach zakrzywionych, jak szpony.

Jednocześnie zbliżyli się konni żandarmi i zaczęli mierzyć badawczem spojrzeniem bohatera tej sceny.

Na dany przez mera znak ręką, zeskoczyli z koni i podeszli do Jacquemina, podnosząc go z ziemi. Uległ im bez oporu, jak człowiek, któremu poza jedną tylko myślą wszystko jest obojętne.

W tej chwili zjawił się komisarz policji i lekarz, na których widok mer zawołał:

– Panie Robert i panie Cousin, chodźcie prędko, specjalnie posłałem po was!

Robertem był lekarz, Cousin’em komisarz.

– Cóż tam nowego? – zapytał lekarz, nie tracąc wesołej miny. Drobne zabójstwo, co? hę? – zwrócił do mordercy.

Ten milczał.

– No, no. ojcze Jacquemin, gadajcie prawdę! – indagował lekarz. – Zamordowaliście żonę, co?.

Jacquemin znowu nic nie odpowiadał.

– Mówi, że chce się oddać w ręce władzy – rzekł mer. – Ale mam wrażenie, że człowiek ten jest chory na umyśle i przypisuje sobie jakąś urojoną winę.

– Jacquemin, proszę odpowiadać! – zawołał komisarz. – Więc zamordowałeś swą żonę?

Indagowany ciągle milczał.

Wówczas odezwał się lekarz Robert:

– Czekajcie, panowie! Dowiemy się prawdy w inny sposób. O ile wiem, Jacquemin mieszka przy ulicy Sierżantów.

– Tak jest! – potwierdzili żandarmi.

– Wobec tego, panie Ledru – zwrócił się doktór do mera – chodźmy na ulicę Sierżantów.

– Ja tam nie pójdę, nie chcę! – krzyknął Jacquemin, wyrywając się gwałtownem szarpnięciem z rąk żandarmów.

– Dlaczego nie pójdziesz? – zapytał mer.

– Poco tam iść, kiedy mówię prawdę, że ja zamordowałem! Zabiłem ją tym mieczem, co to zeszłego roku wziąłem ze składu artylerji. Chcę iść prosto do więzienia i tam mnie zaprowadźcie, nie do domu!

– Mój kochany – oznajmił komisarz policji – musimy cię sprowadzić na miejsce przestępstwa, gdyż musisz wziąść udział w oględzinach sądowych.

– Co wy ze mną robicie? – zawołał przerażony Jacquemin. – Gdybym wiedział, że tak będzie, to....

– No mów, mów! – nalegał Cousin.

– Byłbym i sobie życie odebrał.

Mer poruszył głową i zamienił z komisarzem mrugnięciem oka, jakby zauważył:

– Ha, coś w tem jest.

Poczem zwrócił się do mordercy:

– Czy powiesz wreszcie, co to wszystko znaczy?

– Powiem panu wszystko, panie merze, niech mnie pan tylko pyta.

– A wiec dlaczego nie masz odwagi powrócić do swej ofiary, skoro miałeś odwagę zamordować ją? Czy zdarzyło się coś, czego dotąd nie wyznałeś?

– O tak. rzecz okropna!

– No wiec mów!

– O nie! powiedziałby pan, że kłamię, żem szalony!...

– Mniejsza o to! mów!

– Powiem panu, ale tylko panu.

Zbliżył się do pana Ledru. Żandarmi chcieli go zatrzymać, lecz mer skinął, by puścili więźnia.

Nie myślał i tak o ucieczce, gdyż połowa ludności Fontenlay-aux-Roses zapchała ulice Djiany i Główną.

– Czy może pan uwierzyć, panie Ledru – zapytał Jacquemin tajemniczo – że głowa odcięta może mówić?

Pan Ledru wydał okrzyk i pobladł mocno.

– Czy wierzy pan w to? powiedz pan! – nalegał Jacquemin.

Mer odpowiedział z trudem:

– Tak, wierzę w to.

– A więc – – a więc – – ona przemówiła!

– Kto?

– Głowa – – głowa Joanny!...

– Co pan plecie?

– Mówię panu, miała oczy otwarte: poruszała wargami; spojrzała na mnie i zawołała: „Nędzniku!”

Mówiąc te słowa, które chciał wyznać samemu panu Ledru, lecz które wszyscy słyszeli, miał minę pełną zgrozy.

– Oho, piękna historia! – zawołał doktór, śmiejąc się. – Odcięta głowa mówiła! to dobre.... dobre!

Jacquemin rzekł odwracając się:

– Ależ zapewniam pana, że tak!

– A więc – wtrącił komisarz policji – jest to jeszcze jeden powód więcej, by udać się na miejsce zbrodni. Żandarmi, prowadźcie więźnia!

Jacquemin zaczął się szarpać gwałtownie.

– Nie! – krzyczał – możecie mię porąbać na kawałki, jeśli chcecie, a tam nie pójdę!

– Chodź, przyjacielu! – rzeki pan Ledru. – Jeśli istotnie popełniłeś tę straszną zbrodnię, będzie to początkiem! pokuty. Zresztą opór nie zda się na nic – dodał półgłosem – jeśli nie pójdziesz dobrowolnie, to cię zaprowadzą silą!

– A więc dobrze, pójdę! – jęknął Jacquemin – ale niech mi pan przyrzeknie pewną rzecz, panie merze!

– Co takiego?

– Gdy wejdziemy do piwnicy, nie odstąpi mnie pan ani na krok!

– Dobrze!

– Czy mogę trzymać pana za rękę?

– Możesz!

Jacquemin wydobył z kieszeni chustkę i otarł czoło, zroszone potem.

Całe towarzystwo udało się w stronę ulicy Sierżantów.

Za nimi płyneła jak wzburzona rzeka, hałaśliwa fala ludu, wśród której i ja się znajdowałem.

Wkrótce znaleźliśmy się na ul. Sierżantów. Była to mała uliczka na lewo od ulicy Głównej, zakończona wielka, drewnianą, całkiem zbutwiałą brama, otwierająca się równocześnie na oba skrzydła. W jednem z tych skrzydeł znajdowała się mała furtka, wisząca na jednej tylko zawiasie.

Zdawaćby sie mogło, że w domu tym panował niezamącony nigdy spokój. Krzak róży kwitnął koło bramy, obok zaś na kamiennej ławce siedział duży rudy kot, rozkoszując się cieniem słonecznych promieni.

Ujrzawszy mrowie ludzi i usłyszawszy wrzawę skoczył spłoszony i zniknął w okienku piwnicy.

Jacouemin zatrzymał się w bramie.

Gdy żandarmi usiłowali wepchnąć do do środka. zawołał:

– Panie Ledru! przyrzekłeś pan nie opuszczać mnie!

– Ależ, jestem1 tu! – krzyknął mer.

– Proszę mi dać ramie! pańskie ramię!

Zachwiał się, jakby miał upaść.

Pan Ledru zbliżył się, skinął na żandarmów, by go puścili, i podał mu ramię, mówiąc:

– Nie obawiajcie się, nie ucieknie!

Komisarz policji i doktór weszli pierwsi do środka, za nimi pan Ledru i Jacquemin, potem żandarmi, wreszcie kilka osób wyróżnionych, między nimi i ja.

Tłum pozostał na ulicy, szemrając, gdy zamknięto mu przed nosem bramę.

Skierowaliśmy się ku drzwiom małego domku.

Nic nie zdradzało popełnionego tu morderstwa. Wszystko stało na swojem miejscu; łóżko, okryte zieloną kapą w alkowie, u wezgłowia krucyfiks z czarnego drzewa, z zatkniętą gałązką bukszpanu, pozostałą od Wielkiejnocy. Przy kominku znajdowała się figurka woskowa Dzieciątka Jezus, leżąca na kwiatach między dwoma świecznikami w stylu Ludwika XVI, niegdyś posrebrzaniem!; na ścianie wisiały cztery miedzioryty w ramach z czarnego drzewa, przedstawiające cztery części świata.

Idąc według wskazówek więźnia, znaleźliśmy się w sieni, w której rogu był otwór z odemkniętą klapą. Z otworu wydobywało się światło.

– Tam, tam! – wykrzyknął Jacquemin, czepiając się ramienia pana Ledru, a drugą ręką wskazując wejście do piwnicy.

– Aha, aha – szepnął doktór do komisarza z tym dziwnymi uśmiechem ludzi, których nic nie wzrusza, bo w nic nie wierzą – zdaje się, iż pani Jacquemin zastosowała się do mistrza Adama.

I zaśpiewał:

..a gdy żyć przestanę, pochowajcie mnie.

Na stole dostrzegłem nakrycie na jedną osobę, na ognisku garnek z czemś gotującem się, obok zaś zegara dzieżę.

– I cóż tam? – odezwał się doktór zwykłym żartobliwym tonem. – Jak dotychczas nie widzę nic.

– Wejdź pan we drzwi na prawo – rzekł Jacquemin stłumionym głosem.

– Cicho! – przerwał mu Jacquemin, którego twarz była trupio blada, włosy zjeżone, czoło okryte potem. – Nie śpiewaj pan tutaj!

Doktór pod wrażeniem tego głosu zamilkł.

Ale, schodząc w dół, zapytał nagle:

– Co to jest?

I schyliwszy się. podniósł miecz o szerokiem zakrwawionem ostrzu.

Komisarz wziął go z ręki doktora i zwrócił się do więźnia:

– Znacie ten miecz?

– Tak! – odparł Jacquemin. – Idźcie dalej, idźcie – – kończmy!

Było to pierwsze „corpus delicti” tego mordu. Zaczęliśmy schodzić do piwnicy, po kolei. Stanąwszy na siódmym stopniu, ujrzałem w głębi okropny widok.

Pierwszy przedmiot, na którym zatrzymało się moje spojrzenie, był to trup bez głowy, leżący obok beczki, przez której wpół otwarty kran sączył się strumień wina, tworząc kałużę, wsiąkającą zwolna w ziemię.

Zwłoki były nieco skrzywione, jak gdyby wtył przegięty korpus chciał się poruszyć. Suknia była z jednej strony zadarta aż po kolana.

Widocznie ofiara została zamordowana w chwili gdy, klęcząc przy beczce napełniała winem butelkę, walającą się teraz na ziemi.

Cały korpus pływał we krwi.

Nieopodal, oparty o ścianę stal worek z gipsem, a na nim, jak na postumencie widać było odciętą głowę ludzką o włosach umazanych krwią.

Strumień krwi spływał wzdłuż worka.

Doktór i komisarz policji, obejrzawszy zwłoki, stanęli znów przed schodami.

Przyjaciele pana Ledru i kilku ciekawych postąpili aż na środek piwnicy.

Na ostatnim stopniu schodów stal Jacquemin, którego nie można było skłonić do pójścia dalej ani na krok.

Pilnowali go żandarmi.

Te całą tragiczną scenę oświetlał slaby płomyk świecy stojącej na owej beczce, z której ciekło wino i koło której leżał trup pani Jacquemin.

– Stół i krzesło! – zawołał komisarz policji – sporządzimy protokół!

III. Protokół.

Przyniesiono komisarzowi żądane dwa sprzęty; usiadł, poprosił o świecę, którą podał mu doktór – wyjął z kieszeni kałamarz i papier i zaczął spisywać protokół.

Kilka minut trwało milczenie, podczas którego słychać było skrobanie pióra komisarza po szorstkim papierze urzędowym, przyczem arkusz ze zwykłą piszącemu szybkością zapełniał się pismem.

– Którzy z panów podają się za świadków?

Pan Ledru wskazał dwóch swoich przyjaciół, stojących tuż koło komisarza:

– Przedewszystkiem – ci dwaj panowie!

– Dobrze.

Zwróciwszy się ku mnie, zapytał:

– Proszę pana, czy nie sprawi panu przykrości podpisanie protokółu swojem nazwiskiem?

– Mogę podpisać – odrzekłem.

– Proszę podejść bliżej.

– Czy to konieczne? zapytałem, czując wstręt do trupa.

– Co konieczne?

– Że muszę podejść bliżej?

– Może pan w ostateczności pozostać na miejscu.

Skinąłem’ głową na znak, iż pragnę pozostać tam, gdzie stałem.

Komisarz policji zwrócił się do stojącego najbliżej przyjaciela pana Ledru i zapytał z szybkością człowieka, przywykłego stawiać tego rodzaju pytania:

– Pańskie nazwisko, imię, wiek, zatrudnienie, stan, adres?

– Jan Ludwik Alliette – odparł zagadnięty – anagram: Etteilla, literat, zamieszkały przy ulicy Starej Komedji Nr. 20.

– Nie wymienił pan swego wieku – zauważył komisarz.

– Czy mam podać swój wiek rzeczywisty, czy też ten, który mi przypisują?

– Tam do licha! Chodzi mi o wiek pański, wszak nikt niema podwójnego wieku.

– Owszem, owszem, panie komisarzu, były osoby tego rodzaju, np. Cagliostro, hrabia Saint-Germain, Żyd wieczny tułacz...

– Czy chcesz pan przez to powiedzieć, że jesteś Cagliostrem, hrabią Saint-Germain lub Żydem wiecznymi tułaczem? – zapytał komisarz z marsem na czole, jakby reagował na żart niesmaczny.

– Bynajmniej...

– 65 lat – wyręczył go Ledru – pisz pan 65 lat, panie Cousin!

– O to chodzi! – mruknął komisarz.

I napisał lat 65.

– Teraz pan – zwrócił się do drugiego z przyjaciół pana Ledru i powtórzy! te same pytania, co poprzednio.

Zagadnięty odpowiedział:

– Piotr Józef Moulle, lat 61, kapłan przy kościele Św. Sulpicjusza. zamieszkały przy ulicy Servadoni Nr. 11.

– A pan? – pytał komisarz, spojrzawszy na mnie.

– Aleksander Dumas, pisarz dramatyczny, lat 27, zamieszkały w Paryżu, ulica Uniwersytecka Nr. 21.

Pan Ledru zwrócił się w moją stronę i, grzecznie się ukłonił, na co odpowiedziałem również uprzejmym ukłonem.

– Dobrze! – odsapnął komisarz. – Posłuchajcie, panowie, czy będzie tak dobrze, a może kto zechce poczynić jeszcze jakie uwagi?...

Potem zaczął czytać głosem monotonnym, który tak często słyszy się w sądzie: