Pole - Remigiusz Tumielewicz - ebook

Opis

Historia z czasów II wojny światowej. Jednak mogłaby się wydarzyć równie dobrze 200 lub 100 lat wcześniej. Losy pewnej rodziny usiłującej przetrwać na prowincji. Gdzieś w Polsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Remigiusz Tumielewicz

Pole

© Remigiusz Tumielewicz, 2021

Historia z czasów II wojny światowej. Jednak mogłaby się wydarzyć równie dobrze 200 lub 100 lat wcześniej.

Losy pewnej rodziny usiłującej przetrwać na prowincji.

Gdzieś w Polsce.

ISBN 978-83-8189-850-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Początek

Kiedyś jej dom znajdował się z dala od miasta, ale odkąd miasto zaczęło się rozrastać od razu przybliżyło się i jej ogród i kamienny dom z jabłonią znalazł się nieomal na jego obrzeżach. Niewiele było trzeba, żeby dotrzeć stamtąd do przedmieść, do linii tramwajowej: do końca i zarazem początku trasy, którą przemierzał jej nie żyjący mąż, gdyż najpierw konne a potem mechaniczne, napędzane same z siebie tramwaje woziły pasażerów i pamięta, że nie chciała żadną miarą wsiąść:

„To musi być jakiś diabelski wynalazek” powiedziała, wzdragając się jak spłoszony koń, a on wtedy rzekł:

„No, powiedział on, nie bądź głupia, co?” i „czego tu się bać”, ale ona się przeżegnała, i powiedziała, że za nic na świecie nie wsiądzie do czegoś, co się porusza, chociaż nie widać ani konia ani żadnego zwierzęcia, które by je ciągnęło.

Oho, jej mąż to był wesołek, taki a teraz umarł nie ma go i nie będzie.

Kiedy się pojawili w tych swoich ubraniach w których widziała ich parę razy, gdyż nie bywała często w mieście, bo i po co, chyba, żeby sprzedać nieco warzyw, drób, czy jajka na targu. Więc widywała takich państwo tylko w samym centrum na deptaku i owszem, a teraz stali na progu jej skromnego domu i jej mąż powiedział:

Znam ich.

Ale ja, nie- odparła.

Pieniądze to nie wszystko, mówiła w ciemnym pokoju zaraz po zgaszeniu światła, przyjdą, a nam niczego nie brakuje, niczego. Mamy co jeść, mamy pole, niczego nie trzeba.

Ależ, odparł wtedy rozdrażniony. Niczego nie trzeba. Milcz, opłaci się.

Następnego dnia, może nie tego, a po jakimś czasie ona, tamta, której twarzy nie chcę sobie przypominać, bo i po co, dała jej swoje futro, które było takie błyszczące, że przykuło jej wzrok zaraz pierwszego dnia, tego, kiedy ich ujrzała.

Pani, weźmie powiedziała. Proszę, to dla pani.

Siedziała cerując skarpety i milczała, dopóki tamta nie odeszła. Słyszała jeszcze jej kroki jak schodziła na dół.

To, za te wynoszenie po nich tego ich gówna.

A w to futro nie ubierze się przecież nigdzie, zaraz by się ludzie zaczęli dopytywać, takie coś ani do kościoła, ani na potańcówkę.

Tylko wieczorami przebierała się w izbie raz czy dwa przyszła do łóżka tylko w nim.

Jak, to potem poszło? Jak to potem było. Któregoś dnia on poszedł do lasu i go przywaliło, ot, tak, przywieźli go na saniach, to już nie żył, cały złachmaniony w krwi.

I tak zostałam sama. A potem one, czasami wieczorami leżała sama, zła w łóżku i słyszała, jak się wiercą, jak tam pod podłogą szepczą, one, duże i małe i nie mogła spać, ponieważ od któregoś to, momentu już nie mogła spać, nie spała po całych tygodniach a nawet miesiącach, było tak jakby zimne światło księżyca wdarło się pod jej powieki, okruch jakiś, może ta uniesiona ręka, jego, kiedy go przywieźli, ponieważ całkiem był przemarznięty, po co idziesz, po co? Mamy jeszcze cały sąg drewna, ale on szedł też i po, to, żeby przy ognisku, w ciemności posiedzieć, tam z innymi chłopami, i pić ten ich samogon, co smakował jak nafta i odurzał jak uderzenie obuchem w głowę. Nie, motorniczym już nie był to jeszcze przed wojną się stało, któregoś dnia obraził jakiegoś ważnego kogoś, kazał mu wysiąść, kiedy ten wdał się z nim w dyskusję, a potem następnego dnia on już nie jeździł tramwajem, może jakby nadal jeździł, to by woził i tych i tamtych, chociaż im podobno już nie można było ani jeździć tramwajem ani nawet iść chodnikiem tym samym, co inne ludzie, im takim jak ci co mieszkali teraz pod podłogą u niej a ona nie wiedziała, co z nimi zrobić, kotłowały się tam, żyli sobie a on nie.

Szła w kondukcie w zimnym powietrzu unosiły się ludzkie oddechy i końskie, gdyż postarała się i zamówiła by karawan jak się patrzy, przedtem ale nie teraz: teraz konie zostały zabrane przez wojsko i karawan też, piękny, czarny zamiast tego musiał wystarczyć wóz drabiniasty, chabety szły ciągnąc wóz na gumowych kołach, szła za nim a potem stała nad otwartym grobem, w odpowiednim momencie rzuciła garść ziemi, która właściwie została odłupana, gdyż ziemia była gliniasta i zmrożona na tym cmentarzu położonym nieco na wzgórzu, przeplatanym drzewami, starymi coraz starszymi, których nikt nie wycinał, gdyż tak się przyjęło.

W jej ciało wżerał się smutek, ciągnący chłód od ścian, które nie odbijały jego głosu. Oni, tak.

Zeszła tam jak zwykle i widziała, jak stali. Wtedy jeszcze oni byli, kobieta o ciemnych włosach, co dziwne żadna z ich dwóch nie miała po niej włosów, on duży, zwalisty mężczyzna a zarazem jakiś taki, jak koń, który dostanie obuchem, wstali, kiedy zeszła z kagankiem, lampą naftową, gdyż tego było mało i ledwie dwie trzy godziny pozwalała, aby palili, toteż ich twarze wydawały się jak rozmazane, białe, niewyraźne, niczym kiełki ziemniaków przerastających, kiedy się robi ciepło.

Będę ja, powiedziała, jak on uzgodnił. Jego wola była, nie ma go, ale ją uszanuję. To, tyle.

Potem weszła po niewielkiej drabinie na górę i poszła do siebie.

Nic, więc się zmieniło, płacili oczywiście, a jakże i owszem, bo niby z czego by ich żywiła. A dostać coś, też nie było łatwo, przecież i wszystko kosztowało drożej niż w najgorszy czas zanim zaczęła się zawierucha. A do tego, musiała być ostrożna jak tylko to było możliwe.

Idąc do kościoła jak co niedzielę, widziała spojrzenia sąsiadów. Och, tyle, dobrze, że mieszkała na uboczu, tak, między wsią właściwą a nieodległym miastem, na doczepkę jak mówiono z przekąsem osiedlona pod lasem, tak że jeszcze jakby co to zostałoby uciekać w las.

Tylko po co uciekać? Rozmyślała. Przyjdą to przyjdą. Uciekać nie ma gdzie. Dla nich niedobrze. A dla niej, no cóż.

To, tak było, że jej pradziadkowie, jakoś, pewnie kupili albo co wzięli tą

ziemię, lichą, ale zawsze i tutaj się osiedlili. Tutaj, jest tutaj.

Sosnowy las, piasek, nieco ugoru. Udawały się ziemniaki, warzywa, żyto. Raczej nie pszenica. Tyle.

Ażeby dorobić chodziła do miasta, sprzedawała co miała na małym targu, poza tym, najmowała się jako praczka.

Tak, to wszystko pozwalało się utrzymać, utrzymanie w tych czasach. Nie, łatwo. Nie, co tu dużo mówić.

Ten, który miał je chronić był słaby, widziała to, w każdym geście, silniejsza chociaż na pozór kruchsza była ta jego kobieta, ale co mogą kobiety, kiedy jest zawierucha, nic, jedynie czekać i czekać, aż przeminie.

Ale, nienawidziła ich, o tak. Na początku o tym nie myślała, nie od razu, ale po jakimś czasie do niej dotarło. Otóż, że to właśnie tak.

Kiedy znosiła im mleko, ziemniaki, kiedy wchodziła niosąc naftę, naftę, na którą nie było nigdzie ceny, nafta była bezcenna, tak jej było wciąż mało, o, dostać teraz ciężko, bardzo ciężko. A kupować od kogoś, niebezpiecznie. Po, co ci tyle, sąsiadko. No, niech tylko nie spróbują jej mówić jeszcze, że pieniędzy nie mają. O.

Za, to trzeba zapłacić za to samo powietrze, którym się oddycha, za to, że o d d y c h a j ą tym samym powietrzem, za to, że siedzą tam sobie tak spokojnie.

Ale, nie mogła opanować tego jednego, to się z niej wciąż wydzierało, jakby wbrew niej, nienawidziła tych ich, śmiechów, gestów, nawet sposobu w jaki się chodzili, nie mówiąc o zapachu, obcym, tak mówili na wsi i nie tylko, pachną jak nie ludzie, i jego mężczyzny o skołtunionej brodzie, chociaż kiedy przyszedł wyglądał jak mężczyzna z miejskiego deptaka, starannie ogolony, a teraz, coraz bardziej przypominał jej żydłaka, jednego z takich, którzy wędrowali uderzając w naczynia i nawołując, ostrzeeee nooooże, albo skupuje szmaty, szmaty skupuje, pełno jeszcze było takich niedawno, jego przestraszonego pełnego uległości spojrzenia, ukrytego strachu, aż któregoś dnia pomyślała,, on patrzy jak pies, jak pies,,.

Benek

Kiedy wychodziła do miasta albo odwiedzała w wsi, zachodziła do gospody, obkupić się, pogadać, czasami słyszała, opowieści jak to znowu gdzieś zdybano jakichś, jak zwierzęta, mówił jeden pognali i rowie zagrzebali. Co do jednego. Sami musieli sobie dół wykopać, a jak.

Stała tam oparta o ścianę niby nie widząc nie słysząc, jakby była głucha, gdyż ostatecznie co to kogo obchodziło. Nieco w cieniu, twarz uniesiona do góry tego co mówił, mężczyźni przy stole, siedzący nad szklankami, ponieważ tutaj sprzedawali samogon, nie tylko chleb czy warzywa, nawet mundurowi tutaj zachodzili, o, na przykład Benek, i był granatowy policjant, ależ się pysznił, wyrósł w siłę, taki dumny, on mówił, właśnie, i wtedy, tam taka jedna zaczęła beczeć jak koza, jak koza a ten podszedł do niej i trzasnął ją tylko w głowę kolbą i…”. Słuchała, nie słuchała każdy tu przychodził zrobić sprawunki, pogadać, posłuchać nowin, zebrać wiadomości.

Odchodząc słyszała a wycofała się po cichu bez słowa więc słyszała jeszcze jak potłuczone odłamki szkła, toczącą się dalej opowieść, co z nimi robią, wtedy jak ich już wyprowadzą, zwiozą, tam wiadomo gdzie, wciąż to słyszała, okruchy opowieści, niczym uderzenia końskich kopyt o bruk ulicy, gdyż przy wylocie z miasta, a szła pieszo, dochodziła do ostatniej brukowanej ulicy a potem nic, tylko piasek latem na tej drodze, od miasta do jej chałupy. Piasek, lotny jak zamieć, gdy upały, lub błoto w czas deszczu a zimą jedynie błoto, tyle, że zamarzłe, zestalone, schowane pod puchową czapą śniegu, jakby jesień zamarzała, ale nie na zawsze, do czasu, wraz z ostatnimi podmuchami ciepła, które gasił ciągnący z północy wiatr.

Śnieg w swej bieli, obiecywał niczym pierzyna wypoczynek i nieraz po jego odejściu, chciała się w nią otulić, tej pierwszej zimy zwłaszcza, ale coś ją powstrzymywało.

Wracała więc nieraz po ciemku prawie w świetle księżyca i niczego się nie bała, nie dygotała ani z zimna, ani z strachu: na jawie nie było już czego się bać, chociaż wilków było podobno więcej ostatnio a to od trupów gdyż, kiedy ludzie zabijali się nawzajem, nie mieli czasu polować na wilki. A ich przybywało, włóczyły się całymi watahami i nie raz ślady ludzi w lesie przecinały się z tropami wilczych watah albo na nie wpadały, nakładały, krzyżowały jakby to był jeden ślad, jak to mówią, człowiek człowiekowi wilkiem, gdzieś, ale gdzie to wyczytała, może w tym odpustowym kalendarzu, który przyniósł jej ostatniej zimy jakiej, był zanim go przywaliło na dobre, zanim pod drzewem w lesie wyzionął ducha. On, tam już jest, ona jeszcze nie, jeszcze trzeba poczekać. W jej wdowim życiu wydawało, się, że nieraz widzi go (ale to zazwyczaj jej się śniło) jak idzie do niej poprzez śnieg, a ten śnieg coraz się robi krwawszy, czerwieńszy, jakby wychlustał z siebie całą krew, i on blady jak ten upiór, och, budziła się cała przerażona, wpatrzona w okno to znów w nieruchomą plamę księżyca na podłodze chaty.

Ale, to jeszcze było, nie dość, nie to miała sobie przypomnieć. Aha. Oni poszli tamtej zimy, na sam jej koniec, kiedy robiło się już ciepło i śnieg topniał. Tak jednego dnia poszli, bo nie było warzyw, zabrakło co było im i jej zgniło, mimo że było chłodno w ziemiance, ale musi wdała się jakaś, pleśniowa zaraza.

I poszli nocą w ciemnościach.

Nie było od kogo kupić, tak. Ponieważ nikt nie miał, chyba że za takie pieniądze jakich już ona nie miała, bo i oni nie mieli. Ale, były warzywa okopane ziemią, tak pozostawione przez zimę i gdzie były wiedziała, tak więc im powiedziała:

Jak chcecie, chcecie jeść to idźcie.

I poszli wieczorem po zmroku, on i ona, obydwoje raz i drugi aż nie wrócili, wpadli zupełnie przez przypadek a może nie, pamiętała to niedobre spojrzenie, tamtego, co, to kazał na siebie mówić,,stryju, — bo ja widzisz stryjem wszystkim jestem, każdemu tutaj. I patrzył na nią i międlił zapałkę w ustach, albo jakie źdźbło. O, wszyscy się go bali w wsi, jak jeden mąż. Miał on niedobre znajomości, mówili, że potrafi za wsią każdego, kogo zechce, dopaść, tak już było raz i drugi. Więc,,stryj, przyszedł do niej któregoś razu, nie wiedzieć po co go licho przyniosło, wszedł, jak to mówią bez pukania. Pochwalony niech będzie na poczęstunek wpadłem, dobra gospodyni. Wszedł, ale jakby węszył, jakby czegoś szukał niby nie, ale rozglądał się pilnie.

Nie uszło jej uwagi: niczyjej nie mogło ujść, że nowe ma ubrania, jak spod igły, buty zwłaszcza z skóry wysokie jakich nigdy nie miał i mało kto tutaj

chyba że majętni gospodarze mieli. I tak jakoś inaczej się poruszał, ależ tak inaczej. Jak żbik pomyślała. Wyglądał jak drapieżnik węszący ofiarę, zdobycz. Posiedział, pogadał, ja pić nie chciała, to sam pił i coraz to bardziej rozdrażniony był, w miarę jak pił, coraz dzikszy i wyglądał jakby węszył przeszedł się parę razy po izbie, co i rusz nieboszczyka wspominał, ho, ho mówił my dobrzy byli kompani, niejedno razem wie co, że my jak bracia rodzeni, nieraz żeśmy się wydurniali. Nie, przeczyła potakiwała, milczała. A czego nie trzeba? Pytał, sama taka, to pewnie się nie przelewa, co? A jakoś daję radę odpowiadała.

W końcu poszedł, ale jakoś tak krzywo uśmiechnięty więc już wiedziała, że będzie krążył. I tak też było, że nigdy zapowiedziany jeszcze parę razy zajrzał pod byle pretekstem a raczej bez pretekstu. Przyjmowała go bez uśmiechu, ona w końcu go nie zaprasza, ale gdyby go pogoniła byłoby jeszcze gorzej, pewnie by coś podejrzewał.

A, może nie wpadli, odeszli jak tamta: ich córka, starsza od tej co, ją wzięła na górę: najstarsza, co jej miała pomagać i pomagała, jakiś czas przy gospodarce.

Nie umiała nic, uczyć ją trzeba było wszystkiego. Doić krowy, kosić siano, obierać warzywa, przewracać kiszonkę, świniom zadać.

Nawet nabrać wody z studni.

Któregoś dnia nagle znikła, była wieczorem a rano, już jej nie było: i oni mówili, że nie wiedzą co z nią.

Gdzie poszła?

Nie wiemy, gdzie poszła.

Kłamali.

Co, zrobiła, gdzie poszła nie obchodzi mnie.

Wam lepiej, żeby tutaj kogo nie przyprowadziła. A może ją wilki zjadły w lesie albo gorszy od nich człowiek.

Parafia

Któregoś dnia zaczęła im przynosić fałszywe wiadomości, pogłoski. Nie, nie było radia za posiadanie radia było wiadomo co. Nie wolno było. Ale, ja im mówiłam, że tak, jest albo i tak.

Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, chyba, chyba bo nie wiem. Ale to lubiłam. Czytali mi z ust, spijali każdą wiadomość. I ja wymyślałam sobie na poczekaniu. Nie, nie miałam wiedzy zbyt rozległej, nic mnie nie obchodziło, odkąd on odszedł, ale nagle zaczęłam tak właśnie im mówić.

Mój stary świeć panie nad jego duszą, miał znajomego dróżnika. I on prawda, to z racji, że miewał, bo musiał kontakty z nimi, to jest z Niemcami ale nie tylko, bo po prawdzie wszyscy do niego przychodzili, jedni jawnie w dzień a drudzy cichcem od zaplecza, pukając albo nie a on miał wiadomości od nich, od Niemców (ale nie tylko), miał od wszystkich i miał radio także, i ściągał chociaż niewyraźnie nieraz, bo zagłuszali, ale wiec miał także i wieści takie z pierwszej ręki, od samych Niemców, nie te co podawała szczekaczka w mieście, albo gazety czy plakaty na murach, i nagle ja się zaczęłam interesować, jak to wszystko idzie, co się dzieje, aż się zdziwił ten znajomy, zresztą też wdowiec, i on mówił potem, to niech pani przychodzi, miło mi będzie, jak sam tu siedzę, to idzie uświerknąć. Ponieważ przedtem nic, mnie nie interesowało zbytnio powiedział przynajmniej (chrząknął), takie odnosiłem wrażenie. On o d n o s i ł wrażenie.

Miałam ochotę parsknąć śmiechem.

I on mi rozłożywszy mapy, miał takie, cierpliwie wyjaśniał jaka to jest sytuacja na świecie a ja słuchałam i wszystko sobie zapamiętywałam.

A był też co, nazwy egzotyczne, jakich nigdy nie słyszałam, chociaż kiedy powtarzałam to on raz czy drugi mnie poprawił, aż go skarciła ta jego żona, żeby nie przerywał a on trwał tak z osłupiałą zbaraniałą twarzą. Ależ był tam zaduch, można było zemdleć troje, nie czworo ich, mówię troje, bo jakby ich tak postrzegałam, ta najmniejsza zupełnie jeszcze się plątała między nogami zupełnie z palcem w buzi więc jej nie liczyłam. Ona-mówi-to on o swojej żonie:

Ona potrzebuje przeprać nieco płótna, pani wie, kobiece sprawy. On, mówił za nią jakby ona nie miała języka, ale to ona jemu mówiła, co on ma mówić, on był tylko na pokaz, to ona stała czujna, skupiona za nim, córką, ona.

Niech będzie, napalę więcej w piecu wody z studni przyniosę.

Nie, nie mogli wychodzić, jeszcze by ich kto zobaczył w obejściu, jeszcze by tego brakowało.

W mieście wszystkiego brakowało. Na wsi, prawdę mówiąc również, też. Rekwizycje. To, Niemcy to partyzanci. Jedni i drudzy chcieli tego samego. Jedni i drudzy za to samo karali tak samo. Ale, tutaj jeszcze nie dotarli, mówi stara. Wieś, ma się dobrze dziedzic grywa z panami oficerami, ale jak przyciśnie to przyjdą, przyjdą… Partyzanci, z powodu dużego garnizonu niemieckiego w nieodległym miasteczku powiatowym, również się nie pojawiali, przynajmniej nie grupą. Po, zmierzchu, co jaki się i może przemknął, do gospody zaszedł, ale tu, gdzie wszyscy wszystkich znają, jakaś nieznajoma twarz, to była zaraz sensacja i poruszenie, i niepokój…

Tylko po zmroku jak już zagrzałam wody przyszła przeprać, przedtem się wykąpała, ale to były rzadkie fanaberie, też ryzyko, chociaż po zmroku mniejsze, zwłaszcza, że dojście do chaty, było długie i ktoś musiałby iść po ciemku a ja miałam psa na podwórzu.

Też córki i on na koniec.

Mówią myślałam, że oni żydki mają inne i one też nie jak ludzie. Tak, ich Bóg pokarał za to, że Pana Jezusa ukrzyżowali. Ale, nie sprawdzałam. Chociaż może raz. Ale nic, zwyczajnie.

Ale, to było na początku, potem coraz rzadziej pozwalałam. Bo, nie można, bo zobaczą.

Zimna woda też dobra.

Tą, dostawali w wiadrze uwiązanym na sznurze. Tylko od czasu do czasu, gorącą. Raz wiadro się przechyliło i poparzyło jego, tak niezgrabnie chwycił, zresztą cóż. Ale woda już przestygła więc nie było wielkiej szkody. Nagle pomyślałam wtedy. A jakby mu gębę sparzyło, to już by mu broda nie odrosła. Przypomniałam sobie jak to ksiądz mówił na kazaniu, o tych co Jezusa umęczyli. Brodaci byli. I siedziałam w ławce i się wierciłam jak na mękach. Prawie każdy chyba na mnie patrzył takie miałam wrażenie. A potem, gdy wychodziłam zakrystian chwycił mnie za rękaw przed kościołem i pyta, co ja się tak śpieszę, czego i po co., A nie bywasz nigdzie ostatnio ani na chórze nawet, co tak odludkiem zupełnie się stałaś”. A ten, stary kawalerskiego stanu wciąż szukał, chociaż jak powiadali wiatru w polu. Nie, nic to czasu nie mam. Wyrwałam rękaw, poszłam.

Ostatecznie wyszło, że to przez żałobę niech będzie.

A księdzu, też temu co nastał wtedy nie można było, bo i ten był, taki, że grzmiał na ambonie a ja patrzyłam na tą drogę krzyżową, gdzie sami oni stali, one żydki. Droga krzyżowa była pomalowana w dużych obrazach, wiszących na ścianie kościoła, tyle ich było, ile stacji krzyżowych, zataczały koło zaczynając się z lewej strony a kończąc na prawej. Ksiądz, był rześki, rumiany- Wilga mówiła, że ma się, dobrze, lubi sobie podjeść i nie gardzi winem. Niejedna, chciałaby by, być za gospodynię, do parafii, to były i pewne pieniądze i poważanie na wsi. Ileś, spraw szło przez gospodynię, nieraz, czego nie szło żadną inną drogą załatwić, można było załatwić, od ręki. Jak, się pogadało z gospodynią.

A nią, była Wilga, wdowa od dawna chociaż młoda, bo zmarło się jej chłopu zbyt wcześnie a nie wyszła drugi raz za mąż. Dlaczego, nie wiadomo. Była, jeszcze całkiem hoża, jeśli o to chodzi. Dorastały razem, chodziły po ten sam chrust do lasu, na tych samych łąkach, pasały krowy. Ale, kiedy poszła do niej, zapytać, poradzić się, zrobić, tylko palec położyła na ustach i pokręciła, przecząco głową. On, ich nie cierpi- powiedziała cicho rozglądając się mimowolnie, mimo, że były same, ksiądz wyjechał na wizytację do sąsiedniej parafii. Poza tym-mówiła dalej- przyjeżdżają do niego dziedzic na karty, a i bywa niemieccy oficerzy, bo, ma wino własnego wyrobu, słynne na okolicę. A dziedzica, to wiadomo co chłop obchodzi a tym bardziej, Żydki, nie, no nie… Potrząsnęła znowu przecząco, głową. Ależ, ty sobie wzięłaś kłopoty na głowę!

Co, miała powiedzieć? Że, to jego był pomysł, a nie jej, a teraz nie wiadomo co robić z tym dalej? Niech, będzie, powiedziała, bardziej sama do siebie. Co, będzie? Zapytała Wilga. A, nic, nic-powiedziała głucho sama do siebie bardziej niż do niej. Wyjście z parafii było zamknięte, ponieważ noc już była, zasiedziała się. Wyszła tylnym wyjściem. W nocy niosło się niespokojne kwiczenie świń, z chlewika, widać, dźwięk otwieranych drzwi je przebudził. Wracała, sama, późną nocą, przez las oświetlony, księżycem, który na śniegu, kładł martwy połysk, jak rozlana woda.

Przenosiny

Niech, będzie powiedziała, sama do siebie siedziała wówczas przed piecem patrząc w rozżarzoną czerwień. Powiedziała tak do siebie i nic nie odbiło do stropu jej głosu, który utkwił w pajęczynach, niósł się od niej samej.

Tego lub następnego dnia powiedziała, że ta najmłodsza niech ją dadzą na górę, tam w tej wilgoci, to niedobrze dla niej, krzywica albo gruźlica albo co innego. Tak, rosnąć po ciemku niedobrze. Kobieta spojrzała na mężczyznę on na nią. Wahali się. Na, powiedziała, jej będzie na zdrowie lepiej a mi samej też będzie weselej. Ona, nie tak wygląda, nie wygląda jak nie …tu się zająknęła, przecięła, niezręcznie było brnąć.

On mówi, że dobrze powiedziała nagle kobieta, chociaż mężczyzna nie odezwał się ani słowem. Nie spojrzała na mężczyznę chociaż ten patrzył wciąż w ziemię, jakby ani nie chciał zaprzeczyć ani potwierdzić.

Natomiast jej starsza siostra milczała, na wpół skryta za matką, była ciemnowłosa, lat może czternaście, podrostek, ale uparta jak nic, jakaś zawzięta. Nie wiedzieć, czemu pomyślała, ona żywi do niej coś, musi jej nie lubić. O, co tam. Ale też prawda i ona jej jakoś nie mogła strawić.

O, więc od tego czasu przebywała na górze, podczas kiedy oni nie wychodzili, chyba że z wielką ostrożnością głęboką nocą po zmierzchu. Ponieważ jej było ciężko dźwigać wiadra z dołu, z gnojówką. Ale kiedy szła do miasta usługiwać jako praczka a szła trzy razy w tygodniu wtedy nie było im wolno wychodzić aż nie wróci. Nie wolno rozumieją? Powtórzyła.

Dziennik