Pokój w dolinie - Ruth Logan Herne - ebook

Pokój w dolinie ebook

Ruth Logan Herne

4,3

Opis

Trey Walker Stafford zawdzięcza życie swojemu wujowi Samowi Staffordowi, który ocalił go i przygarnął po śmierci rodziców. Trey kilka lat temu opuścił ranczo Double S, by wbrew woli Sama tworzyć muzykę, jednak teraz wraca do centralnego Waszyngtonu, gdy dowiaduje się, że może uratować życie przybranego ojca, zostając dawcą przeszczepu. Chociaż Trey odnalazł sławę i sukces w świecie muzyki country, ma za sobą bolesną stratę – śmierć żony. Śpiewa piosenki o miłości, jednocześnie nosząc w sobie zionącą pustkę, której nie potrafi wypełnić.

Lucy Carlton, samotna matka przytłoczona rosnącą liczbą wyzwań i nieufna wobec Staffordów, niechętnie przyjmuje pomoc Treya na swojej podupadającej farmie, którą mężczyzna oferuje jej na prośbę przybranego ojca pragnącego naprawić dawne błędy.

W miarę jak tych dwoje się do siebie zbliża, Trey powoli otwiera swoje serce dla tej pięknej kobiety, usiłując wyzbyć się żalu, który nosi w sobie od lat. Lucy również ma skomplikowaną przeszłość – czy Trey zaakceptuje ją taką, jaka jest, nauczy się przebaczać dawne błędy i odnajdzie wewnętrzny pokój, którego tak poszukuje?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 426

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (77 ocen)
42
20
12
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2323aga

Dobrze spędzony czas

Ciekawsza historia niż w części drugiej
00



Okładka

Strona tytułowa

Ruth Logan Herne

Pokój w dolinie

Tom III z serii Ranczo Staffordów

Tłumaczenie Joanna Olejarczyk

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

Peace in the Valley

Autor:

Ruth Logan Herne

Tłumaczenie z języka angielskiego:

Joanna Olejarczyk

Redakcja:

Natalia Lechoszest

Korekta:

Dominika Wilk

Skład:

Klaudyna Szewczyk

Projekt okładki:

Alicja Malinka

Zdjęcia z okładki:

© iStock 538323334, © Pexels

ISBN 978-83-66297-18-0

Originally published in English under the title: Peace in the Valley by Ruth Logan Herne

Copyright © 2017 by Ruth Logan Herne; Published by Multnomah Books an imprint of The Crown Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC 10807 New Allegiance Drive, Suite 500 Colorado Springs, Colorado 80921 USA

International rights contracted through Gospel Literature International

P.O. Box 4060, Ontario, California 91761 USA

This translation is published by arrangement with Multnomah Books, an imprint of The Crown Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC

© 2019 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo

Rzeszów, wydanie I

Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak

ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów

www.dreamswydawnictwo.pl

Druk: drukarnia Skleniarz

Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty z Pisma Świętego podano za Biblią Tysiąclecia.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.

Dla Zacha, mojego trzeciego syna. Obyś zawsze odnajdywał swój własny pokój w dolinie, obyś zawsze czuł ciepło Bożej miłości, dającej siłę i wiarę, i obyś dostąpił błogosławieństwa tylu radości, na ile pozwoli to zwariowane życie. Każdego dnia. Z wyrazami miłości Mama

OD TŁUMACZKI

Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku!

Ostatnia część serii, Pokój w dolinie, opowiada o losach Treya Walkera Stafforda, najmłodszego syna właściciela rancza Double S, znajdującego się w południowej części stanu Waszyngton. Główny bohater jest muzykiem country, a w powieści przewijają się nawiązania do bardzo popularnej w Stanach Zjednoczonych piosenki, która była inspiracją do tytułu tej książki. Mowa o balladzie Peace in the Valley, skomponowanej w 1937 roku przez Thomasa A. Dorseya, zwanego ojcem muzyki gospel. Jako pierwsza zaśpiewała ją Mahalia Jackson, ale przez lata utwór zyskał taką popularność, że wykonywało go bardzo wielu artystów, m.in. Elvis Presley, Little Richard, Johnny Cash czy Dolly Parton.

Tekst piosenki jest pełną nadziei modlitwą zmęczonego życiem człowieka, poszukującego ukojenia i wewnętrznej przemiany pośród życia pełnego ciemności i przeciwności. Oprócz rozdzierającej tęsknoty słowa wyrażają głęboką wiarę w to, że tytułowy „pokój w dolinie” zostanie odnaleziony, podarowany przez Boga w odpowiednim, wyznaczonym przez Niego czasie.

Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden utwór, który Ruth Logan Herne wymienia na kartach swojej powieści, mianowicie kościelną pieśń Amazing Grace, którą skomponował w 1779 roku anglikański duchowny John Newton, nawrócony handlarz niewolników. To znany na całym świecie hymn pochwalny na cześć Bożej łaski, która wybawia od zła, uśmierza lęki oraz pozwala dostrzegać dobro i Bożą światłość. W jednym z rozdziałów wykonuje go główna bohaterka książki – Lucy Carlton.

Gorąco zachęcam do wysłuchania obu tych piosenek, zarówno przed przeczytaniem tej powieści, jak i podczas lektury fragmentów, w których autorka do nich nawiązuje.

Joanna Olejarczyk

1

Choć raz Trey Walker Stafford okazał się w czymś lepszy od dwóch starszych braci. Zaszczyt ten wydawał mu się jednak wątpliwy, gdyż aby go dostąpić, musiał ryzykować życiem i oddać kawałek wątroby.

Dumał nad tą ironią losu, jadąc na wschód przez centralny Waszyngton drogą międzystanową numer dziewięćdziesiąt w swoim załadowanym po brzegi SUV-ie. Spośród trzech synów Sama Stafforda to akurat osierocony siostrzeniec, którego mężczyzna adoptował, okazał się mieć najlepiej pasujące DNA, żeby zapewnić przybranemu ojcu największe szanse na przyjęcie przeszczepu. Taki scenariusz idealnie nadawałby się do telewizyjnego reality show, ale przecież ich rodzinne życie jak dotąd przypominało tego typu program, więc czemu miałoby się to zmienić akurat teraz?

Uderzał palcami lewej dłoni o skórzaną kierownicę, wybijając nimi przypadkowy rytm. Jechał drogami, które znał od tak dawna, z zamiarem powrotu na ranczo do człowieka, który dwadzieścia pięć lat temu uratował go od nędzy. Był zdeterminowany zrobić wszystko, co w jego mocy, by pomóc ojcu. Nie dlatego, że nosił w sobie życzenie śmierci. Operacja, bolesna rekonwalescencja i perspektywa zgonu nie figurowały na liście jego planów. Jego menedżer wielokrotnie powtarzał to przez ostatni tydzień we wszystkich możliwych mediach.

Ryzykujesz wszystkim, na co zapracowałeś, wszystkim, co masz: swoim domem... – Ed Boddy wyliczał na palcach, zwiastując Treyowi upadek. – ...ranczem, które tak kochasz, ukrytym pośród wzgórz północnego Tennessee, swoją twórczością, swoim życiem. I to wszystko po to, by pomóc facetowi, który wyrzucił cię z domu, bo kochałeś muzykę? Jesteś lepszym człowiekiem niż ja, Trey. Bez dwóch zdań.

Wcale nie był lepszy. Wiedział to. Po prostu dręczyło go poczucie winy i czuł w środku zionącą otchłań podobną do jednej z czarnych dziur w nieskończonym wszechświecie. Solidną, zbitą, ale pustą wewnątrz. Nosił ją w sobie, odkąd tylko sięgał pamięcią.

Sam Stafford wcale nie przepędził go z powodu miłości do muzyki. Odtrącił chłopaka, ponieważ wiele lat wcześniej patrzył, jak negatywne strony sławy odebrały życie jego własnej młodszej siostrze i jej mężowi. Widział, czym mogło się skończyć życie w świetle jupiterów. Wiedział, że to nic dobrego, ale przybrany syn zbywał troski ojca wzruszeniem ramion.

Trey doświadczył na własnej skórze wszystko, co najgorsze w przemyśle rozrywkowym, i odczuwał silną potrzebę udowodnienia, że będąc muzykiem, można żyć przyzwoicie – otwarcie, uczciwie i w czystości. Nie planował tego całego szaleństwa i bogactwa, które same do niego przyszły.

Och, jakiś ty biedny.

Ten głos. Jej głos. Głos jego matki, Sandry Lee Stafford. Wzbudzający podziw już w jej wczesnych przebojach country głęboki alt nagle stawał się ostry i zjadliwy, gdy zwracała się do synka.

Stała nad nim, pachnąc paskudnie i mierząc go nienawistnym spojrzeniem – Treyowi tylko taki obraz stawał przed oczami, gdy ktoś wspominał o jego mamie. Podobno trzylatek nie ma zdolności zapamiętywania całych wydarzeń, a z tego okresu życia ludzie mogą jedynie od czasu do czasu miewać przebłyski wspomnień. Cóż, ktokolwiek tak twierdzi, jest głupcem, bo Trey pamiętał wystarczająco dużo. Zbyt dużo.

Nie ma na świecie nikogo, komu byłoby cię żal, Trey. A już na pewno nie mnie.

Prawdopodobnie płakał. Nie przypominał sobie łez, ale pamiętał, że miał mokrą twarz. A potem matka odeszła, ojciec również, po czym na komisariat policji wkroczył wielki i postawny Sam Stafford. Wziął Treya na ręce i zabrał do domu.

Tak to się zaczęło, a oto jak może się skończyć: Trey odda Samowi Staffordowi kawałek wątroby, by utrzymać go przy życiu. Dobry chrześcijanin śmiało ruszyłby naprzód ku takiej okazji. Dla Treya była to kolejna porażka, bo w większości spraw był gorliwym chrześcijaninem... tylko nie w tej.

Wewnętrzne poczucie winy kłuło go jak pęknięta struna gitary, ale czuł je od tak wielu lat, że nie powinno mu robić różnicy, iż doświadczał go również dziś. Jednakże tegoroczne lato miało przynieść życie lub śmierć – a to robiło wielką różnicę.

Zjechał z autostrady i skręcił w prawo, oddalając się od Gray’s Glen – miasteczka, w którym dorastał. Po obu stronach rozciągały się szerokie połacie pól, porośnięte bujną trawą i szarozieloną bylicą. Im wyżej jechał, tym bylica stawała się gęstsza. Ciemnobrunatne bydło pasło się na górnych pastwiskach, a obraz ten przypominał mu gotowane na parze brokuły hojnie posypane ziarenkami pieprzu cayenne...

Trey był głodny. Zmęczony. Zdenerwowany? Owszem.

Prezenter radiowy z Ellensburga zapowiedział najnowszy singiel Treya w sposób, od którego mężczyzna aż się skrzywił.

– Chcecie kowbojskiej wersji bajki o Kopciuszku? Proszę bardzo, mamy ją dla was! Pochodzący z centralnego Waszyngtonu Trey Walker poruszy struny waszych serc pnącym się na szczyty list przebojów utworem You Only Live Once.

Trey wyłączył radio.

Nie miał ochoty słuchać własnej piosenki, w której udzielał mądrych rad swoim fanom. Wydawało im się, że rozumiał ich trudny los.

Otóż nie.

Sądzili, że miał złote serce.

Mylili się.

Wierzyli w niego, jego muzykę, powołanie i wiarę. Jakżeby chciał sam w siebie tak uwierzyć...

Stary, granatowy van pojawił się znikąd. Trey wcisnął hamulec. Za późno.

Furgonetka wpadła na skrzyżowanie. Mężczyzna skręcił ostro kierownicę i zaczął się modlić. Jego SUV zapiszczał w proteście.

Van również skręcił w desperackiej próbie uniknięcia wypadku. Manewr zadziałał, ale samochód wypadł z drogi, spadł ze skarpy, przewrócił się na bok i wylądował w strumieniu wpływającym do wąwozu.

Trey zatrzymał auto i wyskoczył z niego. Przebiegł dwupasmową wiejską drogę, wskoczył na pagórek, jednocześnie dzwoniąc pod numer ratunkowy. Wykrzyczał dyspozytorowi krótkie informacje i przyjrzał się niewielkiemu, choć stromemu zboczu.

– Do Chudney’s Creek wpadł van, na północ od drogi I-dziewięćdziesiąt, przy Buell Road, tuż za skrzyżowaniem z East Chelan. Leży na boku.

Nie czekał na odpowiedź, od razu zbliżył się do brzegu strumienia. Wszedł do wody i spróbował wdrapać się na przednie drzwi przechylonego samochodu. Mokrymi dłońmi trudno było mu się utrzymać, jednak gdy udało mu się oprzeć nogą, podciągnął się na górę. Schylił się do klamki. Drzwi nie chciały ustąpić.

Kierowca – była to jakaś kobieta – miała twarz odwróconą w przeciwnym kierunku. Nie ruszała się. Ani drgnęła. Może nie... Serce zamarło mu w piersi. Zaczął walić pięścią w drzwi, nie mając innego pomysłu, i wtedy zdał sobie sprawę, że może uda mu się dostać do środka przez tylne drzwi prowadzące do części ładunkowej. Zeskoczył i popędził przez sięgającą do kolan wodę, po czym schylił się i chwycił klamkę.

Drzwi się otworzyły. Trey z ulgą wypuścił powietrze. Teraz miał dostęp do vana i kierowcy. Poczucie ulgi nie trwało jednak długo. Cały tył furgonetki był zawalony szczątkami roślin. Wywrócone donice, kosze i tace z sadzonkami blokowały mu drogę. Samochód od podłogi po dach wypełniały chaos i zniszczenie.

– Nieee... – Z przodu pojazdu dobiegło jedno przeciągane słowo, co oznaczało, że kobieta żyła.

Serce Treya miało powód, by bić dalej. Uniósł wzrok.

Jeśli rozpacz miała oblicze, to chyba właśnie takie jak twarz właścicielki vana, gdy dostrzegła rozmiar zniszczeń.

– Proszę odblokować drzwi! – krzyknął, po czym przebrnął przez wodę. Ponownie wspiął się na samochód. Auto było przekrzywione pod takim kątem, że trudno było otworzyć drzwi. Instynkt jednak kazał Treyowi wyciągnąć kobietę z kabiny. A co, jeśli w środku znajdował się też pasażer?

Zaparł się na obcasach i pociągnął drzwi do góry. Zasłaniały mu widok i nie stał stabilnie, ale trzymał się ich kurczowo.

– Da pani radę wyjść? Boję się puścić drzwi i pani pomóc. Mogłyby spaść i panią uderzyć.

– Dam radę.

Trey się modlił. Wątpił, by przyniosło to jakiś efekt, bo choć wierzył w Boga, to nabrał przekonania, że Pan omijał z daleka jego ranczo w Tennessee. Właściwie to czemu miałoby być inaczej?

Tylko on i Bóg znali prawdę. Trey przyjechał tu po rozgrzeszenie. Po coś... cokolwiek, co wypełni pustkę pozostawioną przez bolesne poczucie winy. Nie wiedział, czego dokładnie szukał. Wiedział tylko, że szukał naprawdę od bardzo dawna.

Bez rezultatu.

Trey nie był głupi. Perspektywa odnalezienia wewnętrznego pokoju w ogromnej, zielonej dolinie w centralnym Waszyngtonie była raczej nierealna. Nie był pesymistą. Po prostu tak w ostatnim czasie układało się jego życie.

Tuż obok jego stopy pojawiła się jedna dłoń, a potem następna, po czym z auta wychynęły złotobrązowe włosy. Kobieta odwróciła się w jego stronę i ujrzał jej twarz. Przepiękną, bardzo rozgniewaną twarz.

Świetnie.

Nie wzdychał i powstrzymał się od mówienia oczywistości. Powinna była zatrzymać się na skrzyżowaniu. To on miał pierwszeństwo.

Z położonego w dolinie miasta dobiegały sygnały syren. Z kabiny wysunął się jasnoniebieski T-shirt, a za nim zielono-niebieska spódnica. Kobieta nie uraczyła go już spojrzeniem. Zeskoczyła z boku samochodu do wody. Jej spódnica wydęła się, a potem zaczęła nasiąkać wodą niczym bardzo drogi papierowy ręcznik. Mokry materiał przykleił jej się do nóg. Warknęła, uniosła spódnicę obiema rękami i ruszyła przez strumień, po czym przystanęła przed otwartymi drzwiami bagażnika.

Nie potrafił odwrócić od niej wzroku, choć nie mógł też znieść widoku jej twarzy. Na własne oczy zobaczył przecież szkody wewnątrz vana – czyjaś kilkumiesięczna praca poszła na marne. Jej praca? Możliwe.

Łzy płynęły jej po policzkach, gdy przyglądała się temu bałaganowi. Nie szlochała, nie histeryzowała, nie krzyczała. Wylewał się z niej cichy strumień rozpaczy. Zapragnął jej pomóc. Tylko jak?

Może była teraz w szoku. To go pocieszyło, bo jeśli tak, to ten wypadek nie zrujnował jej życia. Z szoku przynajmniej dało się wyleczyć. Nie istniały za to koce termiczne ani kawa, które byłyby zdolne ukoić złamane serce. Wiedział to.

Puścił drzwi, pozwalając im się zamknąć, po czym wskoczył do wody, akurat gdy nowym radiowozem zastępcy szeryfa podjechała jego przyszła bratowa.

– Trey? – Zdumiała się, widząc go w strumieniu, ale po chwili otworzyła oczy jeszcze szerzej, a na jej obliczu wymalowała się jeszcze głębsza troska. – Lucy? O mój Boże, Lucy, nic ci nie jest?

Za autem Angeliny zaparkował ambulans. Policjantka nie marnowała więcej czasu na Treya. Pospieszyła na brzeg strumienia i wyciągnęła dłoń do poszkodowanej kobiety.

– Chodź, kochana, podejdź do mnie. Co tu się stało?

Kobieta – Lucy – chwyciła dłoń Angeliny i pozwoliła wyciągnąć się na suchy występ skalny, po czym wskazała na Treya.

– Pędził jak szalony i nie zatrzymał się na stopie. Typowe jak na Stafforda. Szybki i wściekły, bez poszanowania dla przepisów i innych ludzi.

– Och, kochana. – Angelina uściskała ją i zwróciła się do Treya: – Przejechałeś znak stop?

– Nie ma tu takiego znaku. – Trey spojrzał z niedowierzaniem najpierw na nieznajomą, a potem na przyszłą bratową, po czym odwrócił się w lewo. – Jak widzisz... – Zamarł i naprawdę uważnie się przypatrzył, aż dostrzegł kształt ośmiokąta. – Nie. – Przeszedł przez ulicę, gdy ratownicy medyczni wyciągali nosze na kółkach. – Nie było go tu dziesięć minut temu. Przysięgam! – Pokonał kilka metrów, odwrócił się i westchnął.

Angelina pokręciła głową.

– Jeżdżę tędy bez przerwy i nie zauważyłam, że gałęzie zasłoniły znak. Po prostu wiem, że on tu jest.

– Nigdy go nie było. – Trey spojrzał na nią, a potem na Lucy. – Nigdy go nie widziałem, a kiedy tu mieszkałem, przy Buell Road nie było nakazu zatrzymania.

– Zmienili organizację ruchu kilka lat temu, gdy zbudowano drogę do osiedla Chelan Crossing – wyjaśnił jeden z ratowników, przechodząc przez jezdnię i wyciągając dłoń. – Brian Mulcahy. Chodziłem do szkoły z Coltem. – Przyjrzał mu się bliżej, podczas gdy jego kolega badał właścicielkę vana. – Wszystko w porządku? Ma pan jakieś obrażenia?

– Nie, nic mi nie jest. Gorzej z nią. – Trey skinął głową w stronę kobiety o imieniu Lucy, stojącej przy karetce. – Przejechałem na wprost i nawet nie zauważyłem, jak nadjeżdżała, aż oboje znaleźliśmy się na skrzyżowaniu.

– Zadzwonię po Harva Bedlowa, żeby przyjechał tu z piłą łańcuchową i sekatorem i zrobił z tym porządek. – Brian wskazał bujne gałęzie. – Nie wiem, jak mogliśmy to przeoczyć, Trey. Gałęzie zasłaniają znak zarówno z tej strony, jak i z tamtej, dla nadjeżdżających samochodów.

Mężczyzna mu pobłażał. Trey na to nie zasługiwał, ale z różnych powodów dobrzy ludzie z Gray’s Glen zawsze traktowali go łaskawie, choć nigdy nie patrzyli przez palce na resztę rodziny. On nie urodził się jako jeden z synów Sama Stafforda i zyskał dzięki temu dodatkowe punkty u lokalnej społeczności, która przez zbyt wiele lat musiała znosić surowe usposobienie jego ojca. Czasami czuł się dobrze z tym, że go faworyzowano, a czasami nie – starsi bracia nigdy się nie wahali, by nauczyć go pokory.

– Nic mi nie jest, Brian, idź zbadać tę kobietę. Proszę – dodał, odganiając nachalną muchę, która nagle zainteresowała się jego głową. – Potrzebujemy lawety, żeby wyciągnąć furgonetkę z wody.

– Potrzebujemy lawety? – Przeszyło go dwoje niebieskich oczu o tak żywym odcieniu, że letnie niebo wydawało się przy nich blade, a letnie niebo w centralnym Waszyngtonie było niebywale piękne. Lucy zrobiła krok naprzód, wyraźnie zaniepokojona. – A nie możemy po prostu ją postawić i wyciągnąć?

Trey otworzył usta, by coś powiedzieć, ale powstrzymał się.

Pieniądze. Stary, zrujnowany van, zniszczone rośliny, laweta... To brak pieniędzy sprawiał, że Lucy patrzyła z takim lękiem. Nie on sam. No, może nie tylko on – a to już coś.

– To moja wina – rzekł, ponownie przechodząc przez ulicę. – Za wszystko zapłacę. I przepraszam. Naprawdę bardzo przepraszam. – Położył sobie dłoń na karku i szybko zerknął w stronę znaku. – Zupełnie go nie zauważyłem.

Trey Stafford przepraszał.

Wielka mi rzecz.

Staffordowie naprawdę mieli za co przepraszać w Gray’s Glen, zwłaszcza w przypadku jej maleńkiej farmy, którą prowadziła w cieniu ich ogromnej posiadłości, zarządzanej bez oglądania się na interesy innych. Lucy Carlton mogła więc dopisać do długiej listy zażaleń kolejny punkt mówiący, że całkowicie ją zrujnowali.

Na samą myśl o tym, że dwa miesiące ciężkiej pracy przepadły przez pięciosekundowy brak uwagi... A na dodatek on uszedł z wypadku bez najmniejszego szwanku, a jego błyszczący SUV lśnił w promieniach letniego słońca z nietkniętymi, grubymi oponami. Fart typowy dla Staffordów.

A jej van?

Gapiła się w wąski pasek granatowej karoserii wystający ponad skarpę i szybko się otrząsnęła. Dwie sekundy później jej samochód mógł uderzyć w podporę mostu zamiast w skarpę, a wtedy skończyłoby się o wiele gorzej. Nie doznała obrażeń, a troje jej dzieci wciąż miało matkę. To wystarczający powód, by dziękować Bogu.

Jednak stojący przed nią przystojny Stafford to już zupełnie inna sprawa. Spojrzała na niego ozięble, przynajmniej na tyle, na ile potrafiła w mokrej spódnicy, z której woda kapała na wąskie pobocze drogi.

– Potrzebuję dane pańskiej polisy ubezpieczeniowej.

Pokręcił głową. Już otworzyła usta, by zaprotestować, ale jego słowa ją powstrzymały.

– Zajmę się wszystkim osobiście.

Życie nauczyło Lucy, aby nikomu nie pozwalać się oszukiwać. Zbyt szybko i w zbyt młodym wieku zaufała niewłaściwej osobie i teraz ostrożnie dawkowała zaufanie, a ten facet nie zasługiwał nawet na odrobinę. Zadarła podbródek i odrzuciła jego ofertę.

– To nie wchodzi w grę. Przy tego typu sprawach potrzebny jest protokół. Musimy zgłosić ten wypadek.

Angelina uniosła dłoń znad notesu, w którym pisała.

– Już się tym zajęłam.

– A potem wymienimy się danymi polis, z tym że pan nie potrzebuje moich, bo ponosi pan wyłączną winę za to, co się stało.

Wiedział o tym, a mimo to miał czelność jej się sprzeciwić.

– Nie zauważyłem znaku, to prawda. Ale jak szybko pani jechała? Bo wpadła pani na skrzyżowanie, jakby brała udział w jakimś wyścigu. Może powinniśmy ostrzec Danicę [1], że rośnie jej konkurencja?

Zmarszczyła się, bo pytanie było trafne.

– To ja miałam pierwszeństwo.

Pokiwał głową z godnym kowboja wyluzowaniem, jakby byli starymi przyjaciółmi gawędzącymi sobie na poboczu. Ale nie byli, a Lucy prędzej dałaby się pokroić, niż pozwoliła, by kolejny zapatrzony w siebie Stafford niszczył jej życie. Jego ojcu udawało się to przez wiele lat. Koniec z tym. Skrzyżowała ramiona na piersi, okazując upór.

Trey nie dał się jednak zbić z tropu i nie wyglądał na specjalnie zdenerwowanego albo winnego. Wyglądał świetnie i była na siebie zła, że w ogóle zwróciła na to uwagę.

– Spieszyła się pani.

– Lucy, czy przekroczyłaś dozwoloną prędkość? – spytała łagodnie Angelina i wskazała na zachodnią część skrzyżowania. – Nie ma śladów hamowania, które świadczyłyby o tym, że próbowałaś się zatrzymać.

– Nie miałam powodu, by się zatrzymać, aż do momentu, gdy on zajechał mi drogę – zaoponowała. – Jak możesz podejrzewać, że to moja wina?

Wpatrywała się w Angelinę – sąsiadkę i jedyną prawdziwą przyjaciółkę – po czym ponownie skupiła uwagę na zanurzonej w wodzie furgonetce.

– Jechałam na targ i byłam spóźniona.

Angelina spojrzała na kobietę, a potem na auto.

– O, nie. Lucy, czy wiozłaś ze sobą rośliny?

Nie zamierzała znowu płakać. O, nie. Nie na oczach bogatego, zadufanego w sobie Stafforda.

– Tak.

– Och, kochana. – Angelina przytuliła ją i choć było to miłe, Lucy nie mogła teraz pozwolić sobie na rozczulanie. Została bez pieniędzy, bez vana i czekało ją porządne sprzątanie pojazdu.

Ulicą, z głośnym warkotem, nadjechała laweta. Wysiadł z niej Sal Smith, właściciel warsztatu Sal’s Auto. Spojrzał na furgonetkę i zagwizdał.

– Mam za sobą trudny poranek i miałem nadzieję na łatwe holowanie, ale wyciągnięcie tego auta z wody na pewno łatwe nie będzie. Wszystko w porządku, Lucy?

– Na tyle, na ile to możliwe.

Na twarzy mechanika wymalowało się współczucie. Po chwili zauważył Treya stojącego z Brianem.

– To ty? – Podszedł bliżej, wyciągnął dłoń i posłał najmłodszemu synowi Sama Stafforda tak szeroki uśmiech, jakiego Lucy jeszcze u niego nie widziała. – Przyjechałeś? To wspaniale. Nie mogę się doczekać, aż powiem Gracie. Grasz tu gdzieś koncert? Czy wróciłeś z powodu choroby ojca?

– Dla taty.

– Dobry z ciebie człowiek, Trey. – Starszy pan klepnął go w ramię, a Lucy spodziewała się, że mężczyzna będzie chłonął komplementy jak gąbka.

A jednak tak się nie stało. W jego brązowych oczach coś błysnęło. Niezdecydowanie? Nie. Może zwątpienie? Tak, właśnie to. Zmrużył lekko powieki.

– Dasz sobie z tym radę, Sal? Mogę pomóc. Już i tak jestem mokry. Nie ma sensu, byś wchodził do wody, żeby zaczepić hak.

– Faktycznie jesteś mokry. Dobrze się spisałeś, jeśli udało ci się pomóc Lucy wydostać się z tego wraku. Leży pod koszmarnym kątem, prawie prostopadle.

Nadjechał niewielki SUV z niebieskim kogutem oznaczającym ochotniczą straż pożarną. Wysiadł z niego mężczyzna z małą piłą łańcuchową. Uruchomił ją i zaczął wycinać gałęzie porastające znak.

Sal wrócił do swojego wozu, wycofał go pod ostrym kątem w stronę skarpy, a potem wysiadł wraz ze swoim współpracownikiem.

– Mówiłeś poważnie, że możesz się zmoczyć? – spytał Treya, a Lucy z zaskoczeniem patrzyła, jak mężczyzna kiwa głową.

– Ja też w to wchodzę. – Brian podszedł nad brzeg. – W remizie mam zapasowe ubranie. Jeśli uda nam się zaczepić wyciągarkę i postawić auto na koła, to będziesz mógł je stamtąd wydostać, prawda, Sal?

– Taki jest plan, ale wolałbym, żeby żaden bohater nie został przez nie przygnieciony, jeśli hak się urwie.

– Trey, chcesz to przemyśleć? – Brian przyjrzał się przechylonemu vanowi. – Mogę zadzwonić po posiłki.

– Nie ma potrzeby – odparł, po czym zdjął koszulę i rzucił ją Angelinie, zostając tylko w białym T-shircie. – Zaczepmy ten hak.

Przeszedł przez skarpę, aby wskoczyć do wody. Razem z Brianem słuchali instrukcji Sala i udało im się zaczepić linę wyciągarki o samochód. Każdy z nich raz się przewrócił, a kiedy wspinali się po śliskiej, wewnętrznej stronie wału, śmiali się i przybili sobie piątki.

Lucy nie widziała żadnego powodu do śmiechu. To nie były licealne wybryki w sobotni wieczór. To był jej chleb, jej utrzymanie, jej rachunki za ten miesiąc. Przełknęła z trudem ślinę, gdy Angelina objęła ją ramieniem. Ogarnął ją gniew i frustracja. Sal włączył wyciągarkę, a do jej uszu wdarł się piskliwy dźwięk, kiedy lina naprężyła się pod ciężarem jej zardzewiałego, porysowanego, niegodnego zaufania vana. Auto drgnęło i zachybotało się, a potem jakaś część się oderwała i hak odbił się od dna z taką siłą, że rykoszet ledwie ominął Briana i Treya.

– Przerdzewiał. – Brian z powrotem wskoczył do wody, a Trey za nim.

Rozejrzeli się uważnie, po czym Trey zanurzył się pod wodę i po chwili wyłonił się kompletnie przemoczony.

– Już wiem. Podaj mi hak.

Brian mu go podał, a kiedy Trey znów pojawił się nad powierzchnią, uniósł oba kciuki do góry, dając Salowi znak.

– Chyba tym razem będzie dobrze.

– Dobra. – Sal ponownie uruchomił wyciągarkę i tym razem lina wytrzymała, a furgonetka przechyliła się i stanęła na koła.

Powoli i spokojnie silnik lawety wyciągał auto z wody na brzeg. Strumień mętnej wody wylał się przez otwarte drzwi razem ze zmiażdżonymi roślinami. A kiedy van znalazł się na szczycie skarpy, z nurtem strumienia płynęła zaskakująco kolorowa równowartość przynajmniej tysiąca dolarów będąca owocem ciężkiej pracy i inwestycji Lucy. Nie tak miało być. Serce ścisnęło jej się w piersi na ten widok.

Wszystko przepadło.

Dokładnie tak jak nadzieje i marzenia, które miała wiele lat temu. Poczuła się tak przytłoczona, że pragnęła tylko usiąść i ukryć twarz w dłoniach. Nie zamierzała jednak dać Treyowi Staffordowi tej satysfakcji, więc skoncentrowała się na konkretach.

– Chyba możemy już wrócić do sprawy ubezpieczenia.

– Mieszka pani w pobliżu?

To pytanie ją rozdrażniło, bo była właścicielką małej farmy przylegającej do olbrzymiego rancza jego ojca, ale udało jej się utrzymać emocje w ryzach. Przez ostatnie kilka lat muzyk bywał w rodzinnych stronach rzadko i na krótko.

– Tuż obok Double S.

– Pozwoli pani, że się odświeżę i zaraz do pani przyjadę – powiedział. Wskazał swoje przemoczone ubranie. – Wyglądam okropnie.

To prawda.

Choć nie do końca, bo w mokrym T-shircie i z wymalowanym na twarzy najmilszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziała, wyglądał też niesamowicie dobrze. Nauczyła się nie ufać uśmiechom, odkąd wyszła za Chase’a Carltona.

– Jeśli poda mi pan swoje dane, będziemy mogli uznać sprawę za zamkniętą.

– Nieee.

Nie była pewna, jak udało mu się podjąć tę decyzję jednostronnie – ale tak właśnie się stało.

– Zawsze sądziłem, że jeśli mężczyzna popełni jakiś błąd, to musi go naprawić na tyle, na ile potrafi. Przyjadę do pani w ciągu godziny. Ange? – zwrócił się do narzeczonej brata. – Do zobaczenia na ranczu.

– Kończę o trzeciej, a mamí zajmuje się kuchnią.

– I facetami, jak mniemam.

Angelina się uśmiechnęła.

– To część tej roboty.

– Racja. Panno Lucy? – Odwrócił się ku niej. – Czy mogę panią podwieźć do domu?

Prędzej dałaby sobie wrzucić do sałatki stare ślimaki, niż wsiadła z nim do auta. Może nie znała go osobiście, ale znała zarówno Staffordów, jak i muzyków, a to wystarczyło, by go skreślić. Doświadczenie podpowiadało jej, że Staffordowie dbali wyłącznie o własne interesy i robili tak od dekad.

A ten człowiek? Gwiazda muzyki country – do jego zdjęć na okładkach kolorowych pism wzdychały kobiety w każdym wieku. Jeśli można było wierzyć tabloidom, Trey Walker Stafford lubił szalone życie, a Lucy Carlton już raz próbowała wieść podobne.

Z ręką na Biblii przysięgła: nigdy więcej.

2

Trey wjechał na miejsce parkingowe przy stodole, po czym wysiadł prędko z auta, by jeszcze bardziej nie przemoczyć siedzenia. Podniósł małą torbę podróżną i przystanął, aby rozejrzeć się wokół i napawać widokiem i dźwiękami rancza Double S.

Na odległym wzgórzu ktoś wraz z dwoma psami pasterskimi pędził bydło na chłodniejsze, porośnięte bujną zielenią pastwisko. To oznaczało, że w ostatnim czasie sporo padało, a po tej stronie Gór Kaskadowych opady zawsze były loterią.

Tutaj był jego dom. A jednak... Wcale tak się tu nie czuł.

– Trey, to ty?

Mężczyzna odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos ojca. Zszokował go widok jego zmizerniałej sylwetki. Sam Stafford dostrzegł tę reakcję, zanim Trey zdołał wymazać ją z twarzy.

Czy zdążą? Czy przeszczep naprawdę mógł rozwiązać najcięższe problemy zdrowotne Sama? Czy Trey w ogóle będzie w stanie ochoczo pojechać do szpitala i pozwolić lekarzom, by wycięli mu spory kawałek wątroby, jeśli okaże się, że taka operacja przyniesie najlepsze efekty?

Nie potrafił teraz o tym myśleć. Najpierw fakty. Potem panika. Właśnie tego uczył go Sam. Podszedł naprzód i rozłożył ramiona.

– Cześć, tato. – Uściskał go delikatnie, po czym wskazał na SUV-a. – Mam tu trochę rzeczy.

– Wnieś je do domu, synu.

– Pomyślałem, że zatrzymam się w chacie, pamiętasz? Będę miał tam więcej ciszy do pisania piosenek.

Na twarzy Sama wymalowała się mieszanka zażenowania i frustracji.

– Tak, mówiłeś. Zapomniałem.

– Zdarza się.

– Przez te głupie leki czasami miewam zaćmienie. Trochę tego, trochę tamtego. – Sam machnął ręką, jakby mógł w ten sposób zbyć zalecenia lekarzy.

– Są konieczne, prawda? – zapytał Trey, gdy weszli do domu.

Sam poszedł w stronę kuchni, z której unosiły się smakowite zapachy, i skrzywił się.

– A kto to wie? Jesteś przemoczony. Co się stało?

– Zastanawiałem się, czy zauważyłeś.

– I strasznie śmierdzisz.

– Wiem. – Trey się skrzywił. – Woda ze strumienia. Miałem małą stłuczkę z minivanem na skrzyżowaniu Buell Road i East Chelan. Nie wiedziałem, że postawili tam znak stopu. Prawie skasowałem twoją sąsiadkę. Wpadła do wody.

– Pani Carlton?

– Lucy?

– Tak.

– Właśnie ona.

– Nic się jej nie stało?

Trey wszedł za ojcem do kuchni.

– Nie. Ale van jest w opłakanym stanie.

Sam usadowił się na krześle. Trey nie miał pojęcia, jaki był głodny, dopóki nie poczuł zapachów kuchni Isabo.

– Isabo, jeżeli w niebie jakoś pachnie, to właśnie tak. Czyżby w tym garnku była duszona wołowina?

Matka Angeliny szybko przemierzyła kuchnię. Wzięła go w objęcia, po czym odsunęła się i wbiła w niego palec, mówiąc:

– Idź się umyć, śmierdzisz starym mchem i zgnilizną. I czymś jeszcze gorszym.

Zaśmiał się i podniósł swoją niewielką torbę podróżną.

– Już idę, a ubrania od razu wrzucę do pralki. Ale muszę ci powiedzieć, że aromat tego mięsa i ciastek kompletnie mną zawładnął, a to dodatkowy powód, by szybko się odświeżyć.

– Och, to najbardziej czarujący z twoich synów, Sam. – Isabo wróciła do blatu naprzeciwko srebrno-czarnej kuchenki. Przeniosła czajnik z gotującą się wodą na tylny palnik. – Colt odziedziczył po tobie postawę twardziela. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby z nim zadzierać, nie licząc chyba mojej córki, a ponieważ ona sama ma podobne usposobienie, to dobrze się dobrali.

Sam pokiwał głową.

– A Nick jest chyba tak uparty jak tylko się da – kontynuowała, jakby analizowanie synów Sama było dla niej normalną, regularną czynnością. W przeszłości nikt nie ośmieliłby się mówić Samowi Staffordowi takich rzeczy, nawet jeśli były prawdą, ale otwartość i szczerość Isabo wniosły do Double S świeżość podobną do tej, którą daje nowa pościel na twardym materacu. – Jednak pod tą fasadą u Nicka czai się miękkie serce, a teraz ma u swego boku tak mądrą i ciepłą kobietę... Istny ideał. Ale ten... – Postukała się w podbródek i przyjrzała się Treyowi.

Nagle przestała, jakby dostrzegła za dużo, a Trey nigdy nie pozwalał, by ktokolwiek wejrzał w jego duszę, bo wtedy zobaczyłby, jaki z niego pozer.

– A ten... kroczy w blasku – powiedziała łagodnie.

Uśmiechnęła się, ale nie wiedział czemu, bo on od dawna nie widział żadnego blasku. Przyglądała mu się długo, a kiedy wreszcie udało mu się zerwać kontakt wzrokowy, przełknął z trudem ślinę i ruszył w kierunku schodów.

– Wrócę, jak się umyję.

– I wtedy pogadamy – powiedział do niego Sam.

Ojciec chciał poruszyć temat przeszczepu, ale Trey nie był pewien, czy da radę już teraz odbyć tę rozmowę. Czy mógł się przyznać, że go to przerażało? I że mimo tego był gotowy to zrobić? Co jednak będzie, jeśli w dniu zabiegu strach weźmie nad nim górę i Trey się wycofa? Wyda wtedy wyrok na ojca.

Z całego serca Bogu zaufaj, nie polegaj na swoim rozsądku[2]. Ten cytat z Księgi Przysłów, choć mądry, w ciągu ostatniej dekady zrobił się dla niego niejasny. Kochał Boga, wierzył w Niego całym sercem, ale był świadkiem wielu wydarzeń – zarówno dobrych, jak i złych. Wiedział, że za maską, którą przybierał, kryła się krucha wiara. Jeśli on mienił się człowiekiem wierzącym, a w rzeczywistości był nim tylko z nazwy, to czy wszyscy inni byli mu podobni?

Ta niespójność leżąca w ludzkiej naturze ciążyła mu na sercu. Łaknął nadziei i pragnął pokoju, co było śmieszne, bo Bóg obdarował go talentem, który przysporzył mu niewyobrażalnego bogactwa... A mimo to – wciąż tak samo łaknął i pragnął.

Trey wziął długi, gorący prysznic, ubrał się i wrzucił przemoczone ubrania do nowej pralki. Gapił się przez chwilę bezradnie na guziki, aż zjawiła się Isabo, usłyszawszy jego wołanie o pomoc.

– Nie umiesz sobie poradzić?

– Kompletnie.

– Ja się tym zajmę – postanowiła i podeszła bliżej.

– Pokażesz mi?

Ponownie spojrzała mu w oczy i tym razem dostrzegł na jej obliczu troskę. Niewiele – nikły przebłysk, ale to wystarczyło. Nawet z nawiązką.

– Chętnie.

Nie zagłębiała się, nie roztrząsała sprawy, lecz Treyowi przyszło do głowy, że Isabo Castiglione miała dobrą intuicję. Kto wie, czy aby nie za dobrą... Kobieta pokazała mu, które guziki wcisnąć, a potem zaczekała, aż sam ustawi program.

– Bien!

– Gracias, Isabo.

W jej oczach dostrzegł błysk aprobaty. Nie wiedział, czy to za kiepską znajomość hiszpańskiego, czy sprawne wciskanie guzików. Może za jedno i drugie, choć wydawało mu się to niemądre.

– To nic nie znaczy, rzecz jasna, ale lubię, gdy mężczyzna ma jakieś pojęcie o pracy wykonywanej w domu. Choć przy takich niezwykłych maszynach jak ta trudno nazwać to pracą, prawda?

– Uznajmy, że to jednak praca, bo przecież biegasz po całym domu i po kuchni i zajmujesz się dziećmi i mężczyznami, więc od czasu do czasu należy ci się pomoc ze strony maszyn.

Wrócili razem do przepastnej kuchni. Jedna strona pomieszczenia stanowiła terytorium kucharki – miejsce święte na wielkim ranczu – i wyglądała jak spełnienie marzeń. Pod tylną ścianą znajdował się rząd szafek i półek. Ogromne urządzenia ze stali nierdzewnej otoczone były drogimi meblami w miodowym kolorze. Szerokie granitowe blaty zapewniały dużo miejsca do pracy, a stary dzbanek do kawy, który pamiętał z młodości, został zastąpiony dwoma ekspresami: jednym do zaparzania pojedynczej filiżanki i drugim do espresso i latte. Trey uznał, że to miła odmiana, bo chętnie skusiłby się na gorący kubek kawy, pomimo letniego upału.

– Zrobię ci kawę. – Isabo zauważyła, jak zerkał na ekspresy. – Joe właśnie wyjeżdża pozałatwiać różne sprawy.

Joe był jednym z młodszych pracowników Double S. Trey poznał go w tym roku, kiedy przyjechał z wizytą, by ocenić pogarszający się stan zdrowia ojca.

– Poprosiłam go, aby zabrał twoje rzeczy do chaty, i kazałam mu obchodzić się z nimi bardzo ostrożnie. Idź pogadać z ojcem. Tak się ucieszył na twój widok!

Nie wspomniała o tym, jak Sam wiele lat temu postawił Treyowi ultimatum: mógł zostać na Double S i pomóc spełnić standardy przemysłowej produkcji wołowiny albo podążać ścieżką skazanej na porażkę kariery muzycznej, podobnie jak jego biologiczna matka i ojciec.

Wybory rodziców skończyły się spektakularnym fiaskiem. Czy Sam martwił się tylko o to? Czy uważał, że Trey pójdzie w ich ślady? A może Sam Stafford był zły dlatego, że lubił wszystkim i wszystkimi rządzić?

Koniec końców Trey opuścił ranczo, zdeterminowany, by pokazać, co można osiągnąć w przemyśle muzycznym, wiodąc jednocześnie dobre życie. Wbrew opinii większości nie wyjechał z Double S po to, by udowodnić coś Samowi, tylko swoim zmarłym rodzicom, którzy dali się wciągnąć w świat narkotyków, aż przedawkowali koktajl z heroiny, gdy Trey miał trzy latka. Młody kowboj wyjechał do Nashville przepełniony miłością do Boga i muzyki, stawiając sobie za cel podejmowanie właściwych wyborów, by dowieść, że to możliwe.

A potem życie pokazało ci, jak bardzo się myliłeś.

– Dobrze wyglądasz, Trey. – Pochwała ojca przerwała potok czarnych myśli. – Naprawdę dobrze.

– Spędziłem kilka dni w siodle, kiedy byłem u siebie, by pozamykać parę spraw. Nie ma nic lepszego od jazdy konnej, jeśli chcesz sobie poukładać wszystko w głowie. Moje ranczo jest dość daleko od Nashville, bym mógł się na nim odprężyć i być sobą. A w razie potrzeby w ciągu kilku godzin mogę wrócić do stolicy muzyki.

– Po co mieszkasz tak daleko na północ, Trey? – Sam nigdy nie widział jego posiadłości w pięknej, południowej części stanu Tennessee, przy granicy z Wirginią. – Nie lepiej byłoby kupić coś bliżej Nashville?

Czy powinien powiedzieć ojcu prawdę? Że wybrał stare ranczo w południowych Appalachach dlatego, że najbardziej przypominało mu rodzinne strony? Dom, Sama, bujną zieleń doliny Kittitas...

– Potrzebowałem znaleźć się wśród wzgórz. – Przyjął kawę od Isabo z pełnym wdzięczności uśmiechem, po czym ją odstawił. – Odkryłem, że nie odpowiada mi płaski teren.

– Mnie też nie. – Sam złapał krawędź stołu tak mocno, że pobielały mu kostki palców. – Ta operacja, Trey...

– Przeszczep od żywego dawcy, który ma uratować ci życie?

– Tak, właśnie. – Sam zawsze od razu przechodził do rzeczy i Trey był zadowolony, że ojciec nie zamierzał kluczyć. – Przeszczep może mnie uratować. Może też cię zabić. Nie możemy tego zrobić.

Trey był w szoku, bo Sam Stafford nigdy wcześniej nie stawiał innych na pierwszym miejscu. Isabo przyniosła do stołu więcej kawy. Stała przy nich, milcząca i silna, emanując niezwykłą mocą, choć nie odezwała się ani słowem. Trey ponownie poczuł się zaskoczony, kiedy jego ojciec spojrzał w jej stronę z uniżeniem.

Na widok tego impasu Trey miał ochotę wybiec na zewnątrz i wypatrywać oznak końca świata, ponieważ Sam Stafford nigdy przed nikim się nie uniżał. Prawdę mówiąc, był jednym z największych egoistów, jakich Bóg kiedykolwiek umieścił na tej planecie.

Isabo uniosła szklany dzbanek i zadarła podbródek.

– Wierzę, że gdy pokładamy ufność w Bogu, w Jego dobroci i wyczuciu czasu, powinniśmy żyć przepełnieni wiarą. Albo możemy wyznawać wiarę tylko słowami, a nie czynami. Wybór, oczywiście, należy do nas samych. Dolewkę kawy, Sam?

Starszy mężczyzna patrzył, jak nalewała mu czarny napar, jakby ta czynność przykuła jego uwagę.

– Gdybym dawno temu był dobrym ojcem, Isabo, może widziałbym wszystko tak jak ty. Ale nie byłem. A zrzucanie takiego ciężaru na młodego człowieka, który ma przed sobą jeszcze całe życie, nie wydaje mi się właściwe. Wiesz o tym.

To oznaczało, że już na ten temat rozmawiali – co znowu było nie lada ciekawostką, bo nikt nie podejrzewałby Sama o to, że mógłby się komuś zwierzać. Czy Isabo udało się to zmienić? Sam odpowiedział, jakby czytał mu w myślach.

– Kobiety z rodziny Castiglione jakimś cudem potrafią ciągnąć mnie za język – rzekł burkliwie, unosząc kubek, ale spojrzenie, które posłał Isabo, wcale nie było nieuprzejme, tylko pełne szacunku, a nawet miłe.

Trey nabierał przekonania, że z chwilą, gdy wpadł w mulisty strumień, przeniósł się do równoległego wszechświata, bo siedzący przed nim człowiek nie był surowym ojcem, który wychowanie trzech synów pozostawił gospodyniom domowym, nie poświęcając im zbyt wiele uwagi. Ten Sam Stafford mógł nawet uchodzić za sympatycznego i można go było pokochać, a to oznaczało, że z dużym prawdopodobieństwem był udającym go sobowtórem, a prawdziwy senior rodu Staffordów został wygnany.

– Omówimy to później – powiedział do niego ojciec, świdrując wzrokiem Isabo. – Bo jest wiele rzeczy, które trzeba wziąć pod uwagę. Teraz jednak chciałbym cię prosić o przysługę. Jeśli nie masz nic przeciwko temu i jeśli masz czas.

Treyowi naprawdę podobała się nowa, łagodniejsza i ulepszona wersja taty, więc nie wspomniał ani słowem o tym, że dawny Sam po prostu wydałby rozkaz.

– Oczywiście, jeśli tylko będę potrafił. Przecież wiesz, tato.

– Zawsze chętny. – Sam popatrzył na niego, a potem wyciągnął dłoń i położył ją na ręce syna w tak słodkim i uprzejmym geście, że mężczyźnie odebrało mowę. – Kiedyś sądziłem, że grozi ci upadek. Byłem głupcem. Myliłem się. To wcale nie jest upadek, Trey. – Spojrzał synowi prosto w oczy, a on nie mógł odwrócić wzroku. – To siła. Cieszę się, że miałeś dość rozsądku, by to dostrzec, gdy ja nie potrafiłem.

Trey już zaczynał czuć się niezręcznie, lecz Sam zabrał rękę i napił się kawy.

– Wracając do naszej sąsiadki.

– Lucy Carlton.

– Tak – odparł ojciec, marszcząc twarz. – Ma za sobą trudne chwile, częściowo z powodu własnego kiepskiego osądu, a częściowo z mojej winy, ale bez wątpienia powinienem był wcześniej wyciągnąć do niej pomocną dłoń. Wątroba dała o sobie znać i pogorszyło mi się szybciej, niż sądziłem. Ale skoro teraz tu jesteś, możemy zaoferować jej pomoc, której potrzebuje.

– Nie rozumiem. Masz mnóstwo pieniędzy, tato.

– Pieniądze to dopiero początek – wyjaśnił Sam. – Jest wdową samotnie wychowującą troje dzieci, stara się wiązać koniec z końcem, ale nie ma perspektyw. Jestem jej winien odszkodowanie, ale nie tylko w formie pieniędzy. Oprócz tego potrzeba włożyć trochę porządnego wysiłku na jej farmie. To dobra osoba, a dzisiejszy wypadek mógł pchnąć ją na skraj przepaści, więc byłbym ci wdzięczny, gdybyś mógł nieco jej pomóc. Chcę, by ktoś zadbał o jej ziemię na wypadek, gdybym nie mógł zrobić tego sam. Na Double S mamy wystarczająco dużo rąk do pracy, odkąd wrócił Murt, są też sezonowi pracownicy, a Colt zagania stada.

Trey przełknął ślinę, słysząc prośbę ojca. Z przeszczepioną wątrobą czy bez, Sam może nie pożyć dość długo, by naprawić stosunki z sąsiadką. Wyraz jego twarzy wskazywał, że to dla niego ważne, przez co nabrało to wagi również dla Treya.

– Nie możesz po prostu nająć do tej pracy robotników?

– Nie do wszystkiego. Lucy za bardzo się na mnie gniewa. Przepędziłaby ich.

– A skąd wiesz, że nie wygoni też mnie?

Prawie się uśmiechnął na tę myśl, bo był całkiem pewien, że właśnie tak by postąpiła. Wyraziła się jasno, że nie był u niej mile widziany.

– Tak, jak mówiła Isabo... – Sam uniósł kubek w stronę matki Angeliny. – ...masz w sobie coś, do czego ludzie lgną. Wydaje mi się, że to idealne rozwiązanie.

To było najbardziej nieidealne rozwiązanie, jakie mógł wymyślić, ale Trey wrócił do centralnego Waszyngtonu z dwóch powodów: niepokoił się pogarszającym się stanem zdrowia ojca oraz chciał sprawdzić, czy pobyt na Double S wypełni pustkę w jego sercu.

Podczas terapii nauczył się, że czasami należy wrócić, by móc iść naprzód. Modlitwa ukazała mu drogę powrotną do ojca, aby się z nim pojednać. Nic jednak nie wskazywało na to, że swoją podróż zacznie od zadawania się z antagonistycznie nastawioną piękną sąsiadką, której życie właśnie zrujnował.

Niezbadane są ścieżki Pana[3].

Sparafrazował mądre słowa Cowpera, ale czy to Bóg był zagadką, czy może tajemnica leżała w odpowiedziach ludzi? Trey był pewien, że to działało w obie strony. Wrócił do Gray’s Glen, by ulżyć ojcu w cierpieniach, bez względu na to, jaką drogą miał to osiągnąć. A jeśli Sam prosił go o pomoc sąsiadce, to Trey nie zamierzał odmawiać.

– Zaraz do niej pojadę i sprawdzę, co słychać – powiedział. – Muszę uregulować sprawę zepsutego vana i zniszczonych kwiatów.

– Wiozła w bagażniku kwiaty?

Pełen niepokoju ton Isabo jeszcze mocniej uzmysłowił mu powagę sytuacji. Kwiaty były najwyraźniej ogromnie ważne dla pani Carlton, a on je wszystkie zniszczył, przegapiając znak nakazu zatrzymania.

– Tak – wymamrotał, żałując, że nie mógł uniknąć tego wyznania.

Na poważnej twarzy Isabo wymalował się grymas.

– Już za późno na zakładanie nowej hodowli. Będzie jej trudno odrobić taką stratę, nie wspominając już o długich godzinach ciężkiej pracy.

– Wynagrodzę jej to. Obiecuję. – Wstał i podniósł kapelusz. – Lecę.

– Potrzebujesz mojej książeczki czekowej?

– Biorę to na siebie – odparł Trey i położył ojcu dłoń na ramieniu. – Ale jeśli chodzi o naprawy na jej farmie, z radością przyjmę twoje pieniądze.

Ścisnął go lekko za ramię i pomachał do Isabo, kierując się w stronę drzwi.

– Nic nie zjadłeś – upomniała go, stukając w garnek z duszoną wołowiną.

– Zjem, gdy wrócę – obiecał. – Nie chcę, by pani Carlton jeszcze dłużej na mnie czekała. Z tego, co mówicie, już i tak ma dość zmartwień. Zniszczenie jej samochodu i źródła utrzymania tylko pogorszyło sprawę.

Isabo podeszła do niego i wcisnęła mu koszyk ciepłych bułeczek, do których dołożyła trochę świeżych, długich strąków zielonego groszku.

– Weź to i posil się po drodze. Kobiety nie przepadają za towarzystwem burkliwych, głodnych mężczyzn.

Uściskał ją wolną ręką. Nie był nawet pewien dlaczego – ledwie ją znał, widywali się tylko przelotnie podczas jego krótkich wizyt wiosną, ale miał ochotę ją uściskać, więc to zrobił.

– Dziękuję ci, Isabo.

– Z Bogiem, Treyu Stafford.

To zabrzmiało śmiesznie, jak dawniej. W Nashville wszyscy mówili o nim Trey Walker, używając jego pierwszego nazwiska, które nosił, zanim Sam go adoptował. Teraz jednak, słysząc z ust Isabo swoje prawdziwe nazwisko... Poczuł się naprawdę dobrze i bardzo go to zaskoczyło.

Wszystko przepadło.

Lucy patrzyła na małą szklarnię, która jeszcze wczoraj wieczorem wyglądała bogato i obiecująco. Wiszące kosze z ekskluzywnymi kompozycjami opatrzone metkami Proven Winners [4] zwisały z haków z sufitu ponad skrzynkami wypełnionymi starannie dobranymi roślinami. Lucy uwielbiała tworzyć takie małe kwiatowe dzieła sztuki. Powinny się dobrze sprzedawać na targu. Obok nich stały tace z jaskrawymi nagietkami, petuniami i begoniami.

Znowu zaryzykowała. Przeznaczyła pieniądze ze zwrotu podatku na opłacenie rachunków, a potem pełna wiary postanowiła rozwinąć swoją hodowlę kwiatów i roślin. Na dzisiejszym targu miała sprawdzić swoje możliwości. Czy tutejsi mieszkańcy byliby gotowi wyłożyć pieniądze na droższe kompozycje? Czy spodobałyby się im efekty jej pracy?

Po raz kolejny życie i czas pokrzyżowały jej plany. Gdyby wyjechała dziesięć minut wcześniej, czyli tak jak powinna, byłaby teraz na przedmieściach Ellensburga i zarabiała na utrzymanie rodziny.

Wpatrywała się w prawie pustą szklarnię, poddając w wątpliwość swoje decyzje, co ostatnio często jej się zdarzało.

– Mamusiu, ty jesteś smutna? – Trzyletnia Belle wsunęła rączkę w dłoń Lucy i ścisnęła ją mocno, po czym oparła główkę o jej rękę.

Lucy poczuła na opalonej skórze miękkie, przesiąknięte słońcem loczki i przypomniała sobie, dlaczego to wszystko robiła. Właśnie dla nich: dla Belle i jej braci, dwóch silnych, postawnych, choć mało rozgarniętych chłopaków, którzy bez przerwy się szarpali. Dwóch chłopaków, którzy mieli za dużo czasu i za mało pieniędzy, by mogli robić to, co lubili ich rówieśnicy – grać w baseball, koszykówkę, jeździć konno, rzucać lassem. Oprócz nich była też przecież Ashley, czternastoletnia szwagierka Lucy – wychowywana przez matkę pijaczkę – nastolatka z problemami i niewielkimi perspektywami na przyszłość.

Lucy skrzywiła się, zastanawiając się, w co też się wpakowała, otwierając dom i swoje serce dla przyrodniej siostry Chase’a. Czy przygarnięcie dziewczyny okaże się dobre dla dzieci? Dobre dla Ashley? I czy Lucy będzie w stanie sobie z tym wszystkim poradzić i przy okazji nikogo nie zamordować?

– Mogę ci pomóc psy kwiatach, mamusiu. – Belle ścisnęła rękę Lucy, by pokazać, jak bardzo jej zależało. – Umiem naplawdę świetnie podlewać.

– To prawda, kochanie, ale mamusia nie będzie teraz podlewać. Obawiam się, że mogłabym bezmyślnie zalać pozostałe rośliny i dopisać to do długiej listy moich głupich życiowych posunięć.

– Co? – Belle uniosła swoje cieniutkie brwi, zastanawiając się, co właściwie jej mama przed chwilą powiedziała.

– Później, dobrze? – Lucy ją uściskała.

– Dobzie.

W tym momencie z domu wybiegł Cade, wrzeszcząc jak opętany. Pobiegł do stodoły. Cody wypadł przez drzwi równie szybko, ale miał niewielkie szanse na złapanie uciekającego starszego brata. Mimo to postanowił spróbować. Krzycząc, płacząc i wymachując pięścią, przebiegł przez suche, wyłożone kamiennymi płytami podwórze i Lucy była pewna, że gdyby miał w ręku broń, wywijałby nią, zwiastując bratu śmierć.

Nie umieli się dogadać. Nigdy. Czy to było normalne?

Na pewno nie – pomyślała Lucy, spiesząc do stodoły.

A jednak w ich domu stanowiło to normę. Gwałtownie otworzyła drzwi na oścież i wpadła do środka. Myliła się. Cody jednak złapał brata. Dogonił go, bo Cade schował się w boksie, ale nie był dość cicho – chłopak znalazł go i rzucił się na niego.

Rozdzieliła ich w ciemności, nie do końca pewna który jest który, ale kiedy poczuła na dłoniach lepką, śliską krew, musiała jak najszybciej znaleźć się w świetle. Wyciągnęła ich ze stodoły, modląc się, by nie okazało się, że któryś z nich poważnie uszkodził sobie jeden z narządów. Kiedy wyszła na podjazd, zrobiło jej się słabo, ale samotnym matkom nie może się robić słabo. Zdjęła koszulę Cade’a, przycisnęła ją do rany na jego głowie i zawołała Ashley.

Minęła wieczność, zanim dziewczyna wyszła z domu ze znudzonym i poirytowanym wyrazem twarzy.

– Co? – Ashley uniosła drogi telefon, który matka kupiła jej kilka miesięcy temu z nadzieją, że zapewni sobie w ten sposób jej dobre zachowanie. Plan się nie powiódł i teraz dziewczyna nie zasługiwała na niego, ale to była sprawa na inny dzień. – Grałam w grę.

– Musisz ich popilnować. – Lucy wskazała ruchem głowy Cody’ego i Belle. – Cade się skaleczył. Muszę go zabrać na oddział ratunkowy.

Nastolatka patrzyła na nią pustym, lekceważącym wzrokiem.

– Niby czym? Zepsutym traktorem?

Lucy nagle zdała sobie sprawę, że nie miała samochodu, a jej syn potrzebował pomocy. Wyciągnęła dłoń po komórkę Ashley.

– W takim razie zadzwonimy po karetkę.

– Po karetkę? Serio? – Nastolatka wpatrywała się w nią tak, jakby miała prawo kwestionować jej decyzje. Chase również często przybierał taki wyraz twarzy. – Przecież to nic takiego. Owiń to bandażem i niech cierpi. To bachor. Pewnie sobie zasłużył.

– Porozmawiamy o tym, jak przestanie się wykrwawiać – odparła Lucy. – Zadzwoń albo daj mi telefon.

Ashley prychnęła i uniosła urządzenie, kiedy rozległo się trzeszczenie opon nadjeżdżającego samochodu. Wielki, lśniący SUV Treya Stafforda wjechał na podjazd. Mężczyzna zaparkował, wysiadł i... jak na rozpieszczonego Stafforda, całkiem szybko ocenił sytuację.

Oczywiście przesiąknięta krwią koszulka musiała zdradzić mu, co zaszło.

Zmierzył spojrzeniem Lucy, koszulkę, dzieci i bezczelną nastolatkę. Wskazał kciukiem na swój samochód.

– Potrzebuje pani transportu?

– Tak, przez pana.

Trey się wycofał i otworzył drzwi pasażera.

Czy miała jakiś wybór? Żadnego. Do tego właśnie przez ostatnie kilka lat sprowadzało się jej życie. Kilka decyzji i coraz mniej opcji do wyboru.

Przyciskała koszulkę do głowy syna i pomogła mu wsiąść do auta, po czym sama wspięła się na siedzenie.

– A wy? – Trey przykucnął przed Codym i Belle. – Chcecie jechać z nami?

Dzieci spojrzały na niego, a potem na matkę, siedzącą wysoko na przednim siedzeniu.

– Ashley może ich popilnować. Prawda, Ash?

– A niby czemu teraz nagle miałoby być inaczej? – odparła ponuro dziewczyna z zadartym jednym biodrem. Wyglądała na nieszczęśliwą i zupełnie niezainteresowaną dobrem dzieci i Lucy miała ochotę wysłać Cade’a z Treyem i zostać z jego młodszym rodzeństwem. Wtedy przynajmniej ktoś by o nie zadbał.

– Wydaje mi się, że przejażdżka wielkim samochodem z kowbojem to lepszy pomysł niż siedzenie w domu z gburowatą nastolatką, prawda? – Trey stuknął w rondo kapelusza i uśmiechnął się szeroko do młodszych dzieci. Oczarowana Belle momentalnie odwzajemniła uśmiech, ukazując dołeczki w policzkach. – Macie foteliki?

– Dwa stoją na ganku – zawołała Lucy.

– Mam!

Trey podbiegł na ganek, mijając nachmurzoną Ashley, ale w drodze powrotnej przystanął. Coś jej powiedział, po czym pospieszył do samochodu i zamocował foteliki.

Podniósł Belle i podał Cody’emu rękę. Zapiął i zaciągnął mocno pasy, zamknął drzwi i przebiegł przed maską samochodu. Wsiadł, zapiął pas i szybko zawrócił, by jak najszybciej wyjechać z powrotem na drogę.

– Dokąd jedziemy?

– Do kliniki w Ellensburgu.

Zerknął na nią, włączając kierunkowskaz.

– To czterdzieści minut jazdy.

Wiedziała o tym. Jasne, łatwiej i szybciej byłoby się udać do Quick Care. Mogła sobie wyobrazić, jak to jest móc sobie pozwolić na prywatne leczenie, ale klinika jej wystarczyła. Trudno było tam dojechać, zwłaszcza przy złej pogodzie lub w nagłych wypadkach – czyli prawie zawsze, zważywszy na to, że mieszkała w centralnym Waszyngtonie i miała troje dzieci.

– Na to pozwala mi budżet.

Stuknął lewą ręką w kierownicę, po czym zawrócił w kierunku Quick Care.

– Ja zapłacę, bo gdybym nie przegapił znaku stop, to prawdopodobnie nie doszłoby do tego.

– Cody ma sześć lat, a Cade osiem. Ma pan dwóch braci... – Popatrzyła na niego z powątpiewaniem. – ...szwy były na porządku dziennym, jak mniemam.

Potarł tył głowy i skrzywił się, chociaż jednocześnie się uśmiechał. Rety, ale dobrze przy tym wyglądał.

– Trzy różne blizny z tyłu głowy. To dlatego nie noszę krótkich włosów. Colt mówi, że to moje ordery, ale ja tam wolę je zakryć. – Zerknął w lusterko wsteczne. – W porządku tam z tyłu?

– Tak baldzo, baldzo lubię jeździć tak wysoko! – Belle zachichotała i zakryła dłońmi buzię. – Wsystko jest tu takie duzie!

– Świat jest wielki – zgodził się Trey, a kiedy uśmiechnął się do Belle, dziewczynka znowu zachichotała, zauroczona muzykiem, co dostarczyło Lucy dość powodów, by planować zamknięcie jej w pokoju, gdy tylko skończy trzynaście lat. – Jak masz na imię, skarbie?

Belle uniosła trzy słodkie paluszki i nawet jej mama się uśmiechnęła.

– Tak, masz już trzy latka. A możesz powiedzieć panu Staffordowi, jak masz na imię?

– Jestem Belle – odparła cicho z rączkami na ustach, ale Trey mimo to usłyszał.

– Miło cię poznać, Belle. – Uśmiechnął się przez lusterko i dotknął jednym palcem kapelusza. – Jestem Trey. – Z powrotem spojrzał na drogę. – A kim są twoi bracia?

Wskazała od razu na chłopców, czując się wyraźnie swobodniej, gdy rozmowa zeszła na ich temat.

– To jest Cody, a to Cade. Leci mu klew.

– Wiem.

Trey spojrzał ze szczerym współczuciem, ale przecież dużą część życia spędził, występując na scenie, więc Lucy tego nie kupowała. Nauczyła się, że wszyscy muzycy byli flirciarzami. Kto raz się sparzył, na zimne dmucha.

Przyszła jej do głowy kolejna myśl.

– Co powiedziałeś Ashley?

– Rozumiem, że Ashley to ta nastolatka, od której zalatywało trawą?

– Co takiego? – Lucy odwróciła się w jego stronę na siedzeniu. – Mówisz poważnie? Skąd w ogóle możesz to wiedzieć?

– Mam fanki, które uważają, że to modne, choć wcale tak nie jest. Usiłowała ukryć zapach jakimiś paskudnymi perfumami.

Olejek z paczuli. Ashley go uwielbiała. Czy to możliwe, że używała olejku eterycznego, by zamaskować woń marihuany?

Lucy zdała sobie sprawę, że dziewczyna rzeczywiście mogła to robić, bo przecież w dzisiejszych czasach nietrudno było zdobyć skręta, a Ashley nie byłaby pierwszą ósmoklasistką przyłapaną na paleniu.

A ty zamierzałaś zostawić z nią dzieci na cały dzień i sprzedawać kwiaty. Co z ciebie za matka?

Nie, nie zamierzała zadawać sobie tego pytania, bo wtedy musiałaby na nie odpowiedzieć. Pochyliła się do przodu, by zobaczyć twarz Treya, którą zasłaniała jej głowa Cade’a.

– Jesteś pewien?

Posłał jej spojrzenie, które nie pozostawiało wątpliwości.

– Każę jej się spakować i odeślę ją do domu. Sądziłam, że jej pomogę, przygarniając ją pod swój dach. Wydawało mi się, że zrobi to dla niej różnicę, że może potrzebowała tylko odrobiny miłości i dobrego przykładu. Nie zaznała tego w życiu. – Czy mówiła do siebie, czy do niego?

Patrzył sceptycznie, ale jego opinia jej nie interesowała. Doświadczenie podpowiadało jej, że bogaci ludzie nie przejmowali się potrzebami innych, uznając je za nieistotne. Jego ojciec był tego najlepszym przykładem, ale teraz nie mogła o tym wszystkim myśleć, gdy siedzący u jej boku Cade krwawił.

Trey zjechał na parking pod Quick Care, po czym wskazał na Cody’ego i Belle na tylnym siedzeniu.

– Mogę ich zabrać do Hammersteina? Muszę kupić kilka rzeczy, a to chyba będzie dla nich ciekawsze niż siedzenie w poczekalni, prawda?

– Możemy zobaczyć, gdzie budują nowy kościół? – Cody wiercił się podekscytowany na siedzeniu. – I wielkie koparki?

– Jasne, plac budowy jest super – zgodził się Trey. Napotkał spojrzenie chłopca w lusterku i się uśmiechnął. – Oczywiście, jeśli twoja mama się zgodzi.

Lucy przyglądała mu się. Jeszcze niedawno mało brakowało, a zostawiłaby trzy najcenniejsze ludzkie istoty na cały dzień z przypalającą trawkę nastolatką, bo w ogóle nie zorientowała się, do czego służył jej aromatyczny olejek. A teraz rozważała powierzenie ich opiece nieznajomego mężczyzny, który ignorował znaki stopu.

Ponieważ znak był przesłonięty gałęziami, zadecydowała na korzyść Treya.

– Na pewno o wiele bardziej im się to spodoba.

– Proszę podać mi swój telefon. Wpiszę swój numer, żeby mogła pani do mnie zadzwonić, jak będzie po wszystkim.

Pomogła Cade’owi wysiąść, starając się przy tym uciskać ranę na jego głowie. Jej wysiłki wywołały tylko obfitsze krwawienie. Stłumiła westchnięcie.

– Nie mam komórki. Podejdziemy do was z Cade’em, gdy skończą go opatrywać. Albo po prostu wróćcie tutaj za jakieś pół godziny.

– Nie ma pani telefonu?

Nie było ją na niego stać, a nie zamierzała zapisywać się na rządową listę, by przyznano jej darmowy [5], więc pokręciła głową.

– Ale tamta dziewczyna trzymała bardzo drogi smartfon.

– To długa historia.

Wyglądał, jakby rozważał jej słowa i odpowiedzi, po czym pokiwał głową. Napisał numer na małej kartce i podał jej.

– Jeśli będę potrzebny, proszę skorzystać z ich telefonu i do mnie zadzwonić. I proszę użyć tego. – Podał jej kartę kredytową wraz z karteczką.

Jeśli będę potrzebny...

Och, co za słowa. Jak cudownie było poczuć, że jest ktoś, kto zaoferuje jej pomoc, współczucie lub cokolwiek innego. Od ponad dziesięciu lat nikt nie powiedział Lucy czegoś podobnego, czegoś, co tak bardzo pragnęła usłyszeć, choć trudno jej było w to uwierzyć.