Poezje. Tom 2 - Maria Konopnicka - ebook

Poezje. Tom 2 ebook

Maria Konopnicka

0,0

Opis

„Poezje TOM II” to zbiór wierszy Marii Konopnickiej, poetki i nowelistki okresu realizmu. Jest ona uznawana za jedną z najwybitniejszych polskich pisarek.
"Poezje TOM II" to zbiór ponad 164 utworów autorstwa Marii Konopnickiej. W skład tego zbioru wchodzą takie wiersze jak „Kocham cię”; „Noce letnie”; „Łzy i pieśni”; „O poranku”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 178

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maria Konopnicka

POEZJE TOM II

Wydawnictwo Avia Artis

2023

ISBN: 978-83-8226-951-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Noce letnie

W cień owinę się

W cień owinę się, jak w rąbek, Księżyc przyćmię, gwiazdy zdmuchnę, Skrzydła wezmę dwa bieluchne — I polecę — jak gołąbek! Mój gościniec — mleczna droga; Mój przewodnik, co tam mruga, Gwiazdka jedna, gwiazdka druga, Co się pali u stóp Boga. Tyle smutków przez dzień cały, Tyle troski, tyle nudy... Witaj, witaj, druhu biały Czarodziejskich snów, ułudy! Gdzie polecę, gdzie popłynę, Nim mnie ranek schwyci szary? W step szeroki? W mórz głębinę? Pod błękitnych zórz kotary? Cisza wabi, cisza nęci... O! bodajto, chociaż we śnie, Zbyć się myśli i pamięci, Co udręcza tak boleśnie! Dość, dość skarg tych! Dość tych żalów! Noc tak cicha, pełna woni... Czuję srebrną mgłę na skroni, A w źrenicy błysk opalów!...

Kto tam płacze? Kto tam wzdycha? Precz, ty czasie, z rdzawą kosą! Wznieśmy toast z róż kielicha, Nabranego świeżą rosą! Ktoś się biedzi z dawnym bólem, Ktoś z swą nędzą, ktoś z tęsknotą... Zbudź się, powstań, jesteś królem, Wznosisz czarę szczerozłotą! Czyżby słuchał świat rachunków, Z gorętszego serca drżenia? Co to? — Skargi? — Co? — Westchnienia? — Nie, to szmery pocałunków! Chór majowych dzwonków w lesie Pieśń uroków pełną niesie... Któż mi wzbroni na tej ziemi, Noc prześpiewać razem z niemi? Chwilę szczęścia trzeba chwytać, Jak złotego ptaka w locie... Mamże we łzach i w tęsknocie Czekać, aż dzień pocznie świtać? Serce, nie bijże tak głośno... Ty wiesz przecie, że nie wolno! Co? Piosenkę chcesz miłosną? »...Pokochałem różę polną...« Nie, nie! proszę ciszej, ciszej! Sen ucieknie mi ułudny... Nuż się zbudzi, a usłyszy Ranek zimny, ranek nudny! Jak namiętnie noc ta pała! Ileż blasków w tej ciemności! Ach, do ciebie, różo biała, Toast szczęścia i miłości!

Radosnym biesiadnikom

Radosnym biesiadnikom z uwieńczoną głową, Z piersią pokrytą strojnie chlamidą godową,Dzień słoneczny, co w żarach kąpie swoje oczy, Wino niechaj w kielichy róż szkarłatnych toczy! Błyski słońca nie nużą wesołej źrenicy, Uśmiechy szczęścia lecą, jako strzały złote... Lecz kto w piersiach ma smutek, a w sercu tęsknotę, Ten czeka nocy, jako cichej powiernicy. Łzami zmęczone oko mruży się przed słońcem, Skroń blada, jak kwiat, więdnie pod tchnieniem gorącem, Duch się zwija sam w sobie, jak nocne powoje... Lecz gdy gwiazdy zabłysną w błękitnem przeźroczu, Podobne do spojrzenia ukochanych oczu, Jakże błogo im zwierzać łzy i smutki swoje!

Ach! oszukałaś ty mnie

Ach! oszukałaś ty mnie, nocna ciszo! Ach! oszukałaś mnie, ciszo kojąca, W której się róże uśpione kołyszą, W blaskach miesiąca! Wierzyłam tobie, słuchając milczenia Lasów, co do snu bez szumu się kładły, I wód, co swemi srebrnemi zwierciadły Odbiły gwiazdy bez drżenia. Wierzyłam tobie, patrząc w błękit cichy I w sennych kwiatów zamknięte kielichy I na tę łąkę, od mgieł lekkich jasną... Wierzyłam tobie — ach! i nadaremnie! Bo oto burza zerwała się we mnie... O ciszy nocna! kiedyż duchy zasną?

Jak motyl drżący

Jak motyl drżący nad lampy płomieniem, Duch mój uderza w skrzydła i ulata, Gdzie wiekuistość bezsennem spojrzeniem W ciemnościach czuwa nad nędzami świata... I przez rozbitych słońc lotną mgławicę, Co się wskróś nieba rzuca mleczną drogą, Chciałby przeniknąć bytu tajemnicę, Jak ci, co wierzyć chcą, ale — nie mogą! O Panie! przebacz mi! Tyś Bóg, Tyś wielki! Z błysków masz szatę, a z gromów koronę, A stopy Twoje na słońcu są wsparte! Łzy ludzkie, cóż są? — Ach! rosy kropelki, A przecież wszystkie masz je policzone... Co?... policzone? — co? — i nieotarte?

O nocy cicha

O nocy cicha, o nocy majowa, Korony Boga blada, chłodna perło! Ty, jak tęsknoty bezsennej królowa, Nad ziemią wznosisz srebrne swoje berło... O! miłościwą bądź ty dziś dla ducha, Co w twych przeźroczach tajemniczych tonie, I zadumanej ciszy twojej słucha I zapomnienia szuka na twem łonie! O miłościwą bądź!... Zarzuć zasłonę Na smutki ziemi tej nieukojone, Na wielką nędzę istnienia! Ja nic nie żądam, ja o nic nie proszę; Za wszystkie sny twe, za wszystkie rozkosze, Cienia chcę tylko... ach, cienia!

W miesięcznych blaskach

W miesięcznych blaskach nocy Twojej stoję I gwiazdom zwierzam tęskne niepokoje, O czuwający! o Boże! Widzisz tę ziemię u nóg Twoich śpiącą, Ufną, bezbronną i we snach się rwącą Tam, kędy wzlecieć nie może? Błękitne mary wieją nad jej głową, Razem z jasnością bladą, księżycową, Która palące łzy studzi... Zbrodniarz, skazaniec, nędzarz i sierota Śni, że się zbliża świt z róż i ze złota, I że do szczęścia go zbudzi! A przecież jutro, Ty wiesz o tem, Panie, Uderzy w niebo płacz i narzekanie, Ockną się krzywdy ludzkości... Czyżby nie lepiej było już na wieki Położyć na te zamknięte powieki Śmiertelną pieczęć nicości?

Usta, co we dnie

Usta, co we dnie z rozpaczą bluźniły, Bez głosu, napół otwarte goreją, Jak kwiat spalony, co nie ma już siły Poić się rosą-nadzieją. Srebrne złudzenia i błękitne mary, Co niegdyś ducha rzeźwiły wśród znoju, Stoją przede mną, jako puste czary, Bez jednej kropli napoju! I próżno wołam: pragnę!... i daremnie Podnoszę oczy w gwiaździste błękity, Z których zwątpienie odarło tajemnie Cudów zachwyty... Imię Twe, duchów uciszonych Boże, Zamknąć ust moich płonących nie może, Jak pieczęć złota... I jedno tylko, jak śmierć, smutne słowo Rzuca się na nie łuną purpurową: Wieczna tęsknota!

Błogosławiona bądź

Błogosławiona bądź, o nocy cicha, Miesięczna nocy, bądź błogosławiona! W cieniu twym wolniej, swobodniej oddycha Dusza zraniona! Błogosławione bądźcie, o wspomnienia, Co jako kwiaty srebrne, z łez utkane, Wschodzicie na mej drodze zadumane, Roniąc westchnienia! Błogosławiona bądź, o gwiazdo blada, Co patrzysz na mnie oczyma cichemi... Duch się mój smutny przed tobą spowiada Z bólów tej ziemi! Przez co cierpiałam — i szczęśliwą byłam, Przez co z upojeń złotej czary piłam, Przez co konałam z pragnień i niemocy, Uśmiechy szczęścia i łzy nieliczone, Bądźcie, o bądźcie mi błogosławione Tej cichej nocy!...

Rozsypana perłami

Rozsypana perłami po wrzosach na łące, Rozbita w lotne cienie i w błyski mdlejące, Spadasz, nocy majowa, nad bezsenną skronią Chórem pieśni słowiczych i jaśminów wonią. Chceszże ty upojeniem uśpić mego ducha, Co w namiętnych porywach i żalach wybucha? Chceszże w sercu, co w piersi drży smutne i chore, Uroków zapomnienia dać pełną amforę? O, nigdy! Ja źrenice me niepocieszone Odwracam od twych czarów, jakby od trucizny, I przez mgły twoje srebrne, na ziemię rzucone, Widzę świeże jej rany i dawne jej blizny I łzy jej i upadki i więzy i winy I nędzę myśli bożej w posągu tym — z gliny! Ach, próżno mnie chcesz łudzić urokiem twej ciszy! Okrzyk ginących w walce ucho moje słyszy, Przenikliwy, rażący, jak strzała, co leci, By paść kędyś u celu odległych stuleci... O! daj mi w nim zatonąć całą mą istotą! Zgaś nademną te gwiazdy, które igłą złotą Haftują ciemny lazur w lotne arabeski... Spokój twój jest złudzeniem dla tych, którzy drzemią, A całunem śmiertelnym nad pełną łez ziemią Jest ten srebrem utkany cichy strop niebieski. O różo! cofnij usta koralowe swoje!.. Precz od piersi z uściskiem, błękitne powoje! Słowicza pieśni, zmilknij! Zwiej się, mgło rozlotna! Wy mi w skrzydła uderzcie, lasów ciemnych szumy, I niechaj ja zostanę wśród mojej zadumy Tak, jako zawsze byłam: smutna i samotna.

O gwiazdy złote

O gwiazdy złote! Po toż świecicie nocami cichemi, By wrażać w serce uśpionej tej ziemi  Wieczną tęsknotę? Ach! kto raz dotknął czary upojenia, Stojąc samotny wśród nieskończoności, Ten nie ukoi już nigdy pragnienia W zmąconych źródłach nicości!  Ciche przestrzenie! Kiedyż, ach, kiedyż płonące źrenice Odgadną waszą srebrną tajemnicę,  Przenikną cienie? Lekka, przejrzysta mgieł waszych zasłona, Co się rozwiewać zdaje z ust mych tchnieniem, Czyż tak na zawsze będzie rozciągniona Pomiędzy prawdą a ludów sumieniem?  Ciemne błękity! Czemuż wschód słońca tak jeszcze daleki? Czy ujrzą kiedy stęsknione powieki  Nowych zórz świty? Czy patrzeć mają, wiecznie wytężone, W tę rozjaśnioną lekko wschodu stronę, Kędy przez chmury łez ludów perłowe  Słońce podnosi swą głowę?  O nocy smętna! Ty, co uciszasz łkającą pierś świata, Czemu w bezsennych porywach ulata  Dusza namiętna? Jestże to klątwą, czy dolą jej błogą, Że gdy śpi ziemia, tęsknoty wybuchy, Co niezrodzonych wieków budzą ruchy, Usnąć, ucichnąć nie mogą?

Blaskom twym

Blaskom twym moje otwieram okienko,  Nocy źrenico! Usta mi płoną wezbrane piosenką,  Serce — tęsknicą! W mgliste przestrzenie wyciągam ramiona,  Cicha i drżąca... A dusza moja omdlewa i kona  Bez swego słońca! O życie, czaro upojeń! o życie,  Męko pragnienia! Ileż ty w każdym zużywasz zachwycie  Siły istnienia! Na żużle w twoich uniesień pożarze  Duch się wypala... Ofiarę ognia biorą twe ołtarze,  Jako Baala! Ty umiesz płomień podawać w kielichu  Białych powoi... Spragnionym ustom ty szepcesz po cichu,  Że żar napoi... Ty w ogień umiesz zamieniać powietrze  Błękitne, chłodne... I łuny rzucasz na róże najbledsze,  W noce pogodne... O życie! twoje kipiące puhary  Śmierć mają na dnie! Nieszczęsny, komu pragnienie z twej czary  Gasić przypadnie... A jednak — oto ja wyciągam dłonie  Do ciebie! Oto Duch się mój trawi pragnieniem i płonie  Wieczną tęsknotą! I w łez jasności, jak w srebrnej kaskadzie,  Skąpana stoję, A noc miesięczna na głowę mi kładzie  Odblaski swoje... I pić mi daje z perłowej swej czary  Napój marzenia I zmienia mgliste, wilgotne opary  W srebrne widzenia... Jakiś świat cichy, promienny i biały,  Wstaje — zaklęty... Płomień tężeje w przeźrocze kryształy,  A łzy — w djamenty. Obłok tęsknoty, w puch lekki rozbity,  Przewiał nad głową, Jak pąk róż białych, rzuconych w błękity  Z rosą perłową... Skrzydła swe szerzej i wyżej rozwinął,  Wzbił się do góry... I jako orzeł w dal jasną popłynął  Srebrzysto–pióry Majestat ciszy usta mi zamyka...  Gdzież wyraz, który Godnym jest, by mu wtórzyła muzyka  Sennej natury? O nocy błoga! ty chłodzisz swem tchnieniem  Skroń rozpaloną... Ty kryjesz żary przed mojem spojrzeniem  Białą zasłoną... Wszystko, co ziemskie, aż do serca bicia  Uciszasz we mnie I unoszącym mnie porywom życia  Mówisz: »Daremnie!« I tak mnie trzymasz, jakby urzeczoną,  W swej srebrnej mocy, Aż duszę moją ukoisz wzburzoną, O cicha nocy!

Kto czuwa

Kto czuwa ze mną?...  W noc cichą, w noc ciemną, Gdy zmrok przejrzysty nad ziemią zapada, Niosąc sny lekkie, z mgły srebrnej utkane, Gdy tylko gwiazda oczy zadumane Otwiera, w ciemnych lazurach drżąc blada,  Kto czuwa ze mną? Czy ty, o morze, co bezsenne łoże Porzucasz, wiecznym parte niepokojem, I czołem bijesz o brzeg dziki, pusty, I skargi gorzkie spienionemi usty Ciskasz pod niebo — i rwiesz się przebojem...  Czy ty, o morze?... Czy ty, płonąca pustynio bez końca, Co nad spalonem okiem nie masz powiek I suchą, wiecznie otwartą źrenicą, Z beznadziejnego pragnienia tęsknicą, Patrzysz w niebiosa z rozpaczą, jak — człowiek,  Czy ty, płonąca? Czy ty, o ciszo, którą duchy słyszą, Jak w lekkie skrzydła uderzasz nad światem I oblatujesz senne widnokręgi I śpiewasz hymny z gorejącej księgi Nocy i szepcesz z białej róży kwiatem...  Czy ty, o ciszo? Czy tęskne szumy, które pieśń zadumy Ponad lasami uśpionemi niosą I nocą idą, jak tułacze smutni, Co nie zabrali z domu nic, prócz lutni, O strunach pełnych łez, lecących rosą...  Czy tęskne szumy? Czy wy, powoje, co kielichy swoje Powiewom nocy otwieracie rade I jakby gwiazdy, co na ziemi kwitną, W zmierzchu wschodzie jasnością błękitną I w srebrnych blaskach chwiejecie się blade...  Czy wy, powoje? Czy ty, daleki, co tęskne powieki Samotny wznosisz w gwiaździste błękity... A lecąc myślą tam, gdzie wszystko świętsze, Czystsze, jaśniejsze, trwalsze i gorętsze, Chwytasz promyczek z przeszłości odbity...  Czy ty, daleki?...

Ciemność żałobny

Ciemność żałobny wianek wije ziemi  Na blade skronie... Ostatnia gwiazda błyskami mdławemi  W pomroce tonie... Wytężam oko — i dojrzeć nie mogę  Przez cieniów morze, Jaką dla świtu wyznaczasz Ty drogę,  Światłości Boże! Czy mu przyjść każesz, jak idą pioruny  W błyskawic szacie, Wpośród przerażeń i klęsk krwawych łuny.  W burz majestacie? I będziesz ludy unosił wichrami,  Jak lasów dęby, Nań dalekiemi budując wiekami  Słoneczne zręby? Czy przyjdzie jako wybuchy wulkanów,  Z drżeniem złowieszczem, Wstrząsając łkaniem piersi oceanów,  A ziemię dreszczem, Aż to, co w bólach i w łzach się stopiło  W płomienne lawy, Z przepaści buchnie z tragiczną w świat siłą,  Jako dzień krwawy? Czy wzejdzie cicho w te ciemne przestworza,  Nad wieki śpiące, Szląc wszystkim ludom, od morza do morza,  Złociste gońce? I błękitniejąc, jak prawda odwieczna,  Bez walk, w pokoju Wzejdzie nam, jako słoneczność konieczna  W ludów rozwoju? Jakkolwiek przyjść ma, daj nam go już, Panie!  Zaklinam Ciebie Przez tęskność, która przyszłości świtanie  Nieci na niebie!... I choćby tylko mógł jedną przyjść drogą —  Przez serce drżące, Niech śpieszy! niechaj zdepce je swą nogą Wschodzące słońce!

Na dwóch skrzydłach

Na dwóch skrzydłach zawieszony, Jako złoty ptak się waży... Lewe — gore w tęcz miljony I w miljony skier się żarzy... Szlakiem ognia, przez niebiosy, Do przyszłego rwie się słońca... Brylantami sypie rosy, Mgły przejrzyste na dół strąca I w purpurze jasnej miga, Jako sztandar na gór wierzchu... Prawe niknie i zastyga W płowych cieniach, w silnym zmierzchu... Konające gwiazdy blade Na zachodnie strząsa stoki I perłowych piór kaskadę Cieniem rzuca na obłoki... Gdzież obróci lot swój dzielny? Czy się dźwignie przez ogromy Zórz słonecznych — nieśmiertelny? Czy zapadnie w cień — znikomy? Waży się, roztacza pióra... Rozperlone drży powietrze... Ze snu wstaje róża biała, W łunach gore wschodni szczyt... Rwie się, wzlata, gdzie purpura Przepłomienia chmurki bledsze... Pierwsza złota pada strzała...  To świt! Cisza... Świat uśpiony marzy O tej walce, co się toczy Ponad jego senną głową Między światłem a ciemnością... Przez sen bije głos nędzarzy... A zamknięte smutnych oczy Poprzez chmurę łez perłową Poglądają za przyszłością... Ci, co cierpią, ci, co płaczą, Pierwsi budzą się o świcie, Patrząc, czy też nie obaczą Nowej zorzy na błękicie... Od jutrzennych snów ludzkości Łuny biją dookoła... Wschód pokoju, wschód miłości Przepromienia blade czoła... Poza nami już łez morze, Poza nami wieków cienie... Z wyżyn widać już promienie I tlejące nowe zorze! Dalej, dalej, wyżej jeszcze! Choć świat tonie w nędz ogromie, Widzą dzień już duchy wieszcze, Czuwające na wyłomie! Coraz jaśniej nam nad głową... Głuchych cieniów nikną mary... Oto niknie gdzieś w oddali Konający nocy zgrzyt... Już chorągiew rubinową Słońce wznosi nad świat stary... Już się wschód jasnością pali... To świt!!

Myśli

Kto ma wspomnienia

Kto ma wspomnienia — jest panem przeszłości I może szczęście w oddali mdlejące Tchem swym ożywić i wrócić z nicości. Kto ma nadzieję — ten ogląda słońce Nie narodzonych dla świata stuleci I idzie, chociaż padają tysiące. Kto wierzy — temu wskróś odmętów świeci Zrodzona z bólu, jak łza, perła blada, Co w oceanu przepaściach świt nieci. — Kto ma cel wzniosły — ten chociaż upada, Taką mogiłę zostawia na ziemi, Że przy niej ludzkość z nędz swych się spowiada. Kto tęskni — leci skrzydły płonącemi Aż do najczystszych wyżyn i błękitów, Lecz ślady znaczy łzami gorącemi. Kto wątpi — w przepaść rzuca się ze szczytów, Aby z rozbitą piersią dać ludzkości Blady promyczek doskonalszych świtów. Kto kocha — temu dreszcz nieskończoności Przebiega duszę rozkoszą z zaświata... Bo miłość złotem berłem jest wieczności. Kto myśleć umie — ten z orłami lata I mgły przebija wzroku błyskawicą, Nad oceanem krążąc, jak fregata. Kto życie poznał — ten wieczną tęsknicą Goreje pośród nędz i smutków ziemi I poco żyje, jest mu tajemnicą. Kto cierpi — często oczyma smutnemi Sam na świat rzuca kir z swojego proga, Choć słońce płonie blaskami złotemi. Kto szuka prawdy — ten zwycięża Boga I tajemniczą unosi zasłonę I wypatruje, kędy światom droga. Kto wytrwa — choćby serce miał zranione I obie ręce przybite do krzyża, Ten nosi — wprawdzie cierniową koronę. Kto naprzód idzie — ten przyszłość przybliża I wylatuje poza czas swój gońcem Aż do jutrzenki, jak ptaszyna chyża. Wielkiego czynu kto zabłyśnie słońcem, Ten w plon zapładnia wokół ziarnka małe I jest imieniem wieku gorejącem. Kto rzuca słowo, jako złotą strzałę — Niech wie, że echo jego nie przepada, Lecz jutro zrodzi hańbę albo chwałę. Kto pragnie — ten, jak namiętna kaskada, W otwartą przepaść srebrzystymi szumy, Choć jej nasycić nie może, wciąż spada. Kto milczy — idzie samotny przez tłumy, Trzymając berło królewskie swobody, A w duszy niosąc świat cichej zadumy. Kto duchem umie na wieki być młody, Ten w chwili śmierci radosną źrenicą Wita przyszłości dzieje i narody. Kto się udręcza bytu tajemnicą, Ten własne swoje serce rwie w kawały, Aż je przepaście bezdenne pochwycą. Kto jest na szczycie — stoi, jak cel strzały, Lecz ma na piersi tarczę djamentową Obojętności na gniew tłumów cały. Kto marzy — tęczę w duszy tka różową I jak do tęczy, słońca mu potrzeba, Co przez łez chmurkę prześwieca perłową. Kto dla głodnego ducha łaknie chleba — Pracować musi: raz tylko przez dzieje Ludziom w pustyni manna spadła z nieba. Kto w górę patrzy, ten niekiedy dnieje I prac się dziennych przedwcześnie nie ima. Czekając, aż mu świt zabłękitnieje. Kto nieskalany sztandar prawdy trzyma, Ten, gdy opadnie z wieku mgła ciemnoty, Nosi w ludzkości nazwisko olbrzyma. Kto w duszę bierze miljonów tęsknoty, Ten ruchy ziemi tchnieniem nagli swojem, Jako męczennik wplecion w jej obroty. Kto pada w szrankach, zwyciężony bojem, Ten, jak gladjator, ostatnim swym ruchem Winien okazać zwycięstwo... spokojem. Kto jest człowiekiem — niech umie być duchem.

Dopóki ziemia

Dopóki ziemia pełna łez i bólu, Nie wolno tobie przywdziewać purpury, Człowieku, przyszłość dziedziczący królu! Dopóki będzie choć jeden duch, który W słoneczne prawdy okręgi nie wzleci, Nie wolno ci się zwać panem natury. Dopóki krzywdy minionych stuleci Nie wypowiedzą skarg swoich bez końca, Niech milczą w róże zwieńczeni poeci. Dopóki więcej nocy nam, niż słońca, Niechaj się człowiek zdobyczą światłości Nie mieni hardo — wśród ciemnych tysiąca. Dopóki wielki dług sprawiedliwości Niewypłacony miljonom nędzarzy, Niech nikt nie mówi, że daje z litości. Póki u prawdy tajemnych ołtarzy Duch myśliciela, jak płomień, ulata, Któż się: »bezbożny« mówić nań odważy? Dopóki wielkie niedole wśród świata Są, jako węzły, co łączą plemiona, Nie mów: »Jam obcy« — bo wskażę ci brata. Dopóki jedna łza niepocieszona, Granity żłobiąc, na ziemię upada, Przepaści swego nie zakryją łona. Dopóki przeszłość, pokutnica blada, Win swych nie zetrze czynami wielkiemi, Idź i rozmyślaj na grobie pradziada! Jeśli ci dano rozumieć głos ziemi, Padaj nań piersią i słuchaj w milczeniu, Co mówi dziejów echami grzmiącemi. Dopóki Boga masz w swojem sumieniu, Nie troszcz się o to, gdzie, w jakiej świątnicy I jak oddają cześć Jego imieniu. Póki przyroda w zamkniętej przyłbicy, Niezwyciężona wobec wiedzy stoi, Nie wolno broni składać, zapaśnicy; Póki jutrzennych przyszłości podwoi Nie wezmą szturmem szlachetni szermierze, Niech każdy wiarą w zwycięstwo się zbroi. Nieśmiertelności siła jest w ofierze; Ukrzepia prawdę, kto żywot w nią kładzie; Wielki, kto ginąc za nią, woła: »Wierzę!« W upadku hańba nie leży, lecz w zdradzie; Odstępca ducha, na wieki przeklęty, Powstaje w dziejach, jak upiór w balladzie. Jeżeli cel twój szlachetnie wytknięty, Idź, choć współcześni obrzucą cię błotem: Wieki zeń przyszłe wykują djamenty. Idź, chociaż czoło oblewa się potem, Bo on jest rosą dla promieni ducha, Który dojrzewa ludom ziarnem złotem. Dopóki przyczyn i następstw łańcucha Nie rozplatałeś po jednem ogniwie, Nie mów: »To chaos!« — bo prawo cię słucha. Dopóki ludzkość w młodzieńczym porywie, Marzy o skrzydłach, by wzlecieć w błękity, Nie wolno wątpić o niej: ona żywie! I chociaż pada, jak Ikar rozbity, Ślad się zostanie i ognista droga, Po której wieki z zmierzchów przejdą w świty. Dopóki dojrzyć możesz z swego progu Gwiaździsty rąbek niebiosów nad głową, Nie mów, żeś nigdy nie oglądał Boga. Dopóki jesteś, istniejesz w naturze; Gdy cię już niema, istniejesz w niej jeszcze: Któż wie, skąd wzeszły wiosną białe róże? Nicość, to słowo straszne i złowieszcze, Dźwiękiem jest tylko; nie zna go przyroda, Wiecznie czująca macierzyństwa dreszcze. Gdy serce twoje usypia pogoda, Wiedz, że w tej chwili glob drży w swej orbicie I że twój spokój ciszy mu nie doda. Tchnieniem ust twoich jest własne twe życie; Lecz ty sam tchnieniem jesteś twego wieku. Póki zwycięzcą nie staniesz na szczycie, Orły są wyżej od ciebie, człowieku!

Mojżesz

Odszedł, jak przyszedł — w gromach.  — Panie... Panie... Wróć się, odwołaj w błyskach i piorunach Ognistej klątwy gorejące słowo, Które nad moją przerażoną głową W wichrach przelata — i w płomiennych łunach Grzmi po przepaściach niebios: »Niech się stanie!« Wróć się, o Panie!...  ...Oto się oddala Na czterech wichrach spętanych, jak konie, W błysk, który w dłoniach dzierży, piorunowy, A za nim chmura, jak czara z korala, Z której ogniste węże piją, płonie Od skier skrzesanych złotemi podkowy... Ucichło. Tylko pustynia łkająca Tarza się w bólach, jako lwica płowa, Co ma porodzić lwa, króla tych piasków... A blade widmo umarłego słońca W koronie swoich przygaszonych blasków Z grobu chmur czarnych powstaje...  — Jehowa!... Jehowa!... Wróć się!...  Cisza. Z burzy proga Pan wstąpił w wiecznych błękitów swych gmachy I tylko w dali mdlejące przestrachy  Niosą tęczowy płaszcz Boga. A więc to prawda? — Ja, niewysłuchany, Jako niewolnik odepchnięty nogą, Upadam piersią na wrzące te piaski — I darmo błagam litości i łaski... A latające nademną orkany, Jak sępy, które krążą dookoła Trupów, potęgę kradną z mego czoła, A z źrenic moich kradną krwawe blaski, A z piersi moich kradną jęk i łkanie I przepalają mi kości pożogą Gniewu twojego!

— Panie! Panie! Panie!... A więc to prawda? — Obiecanej ziemi, Do której lud mój wiodłem lat czterdzieści Wśród upalenia pustyń i boleści,  Pomiędzy bogi cudzemi... Tej ziemi, którą w gwiazd północnej straży Nad uśpionymi czuwając, widziałem, Jak ten, co wielki dzień tryumfu marzy I spać nie może, budzony nadzieją Życia całego, i biegnie na szczyty, By prędzej dojrzeć zórz jasność i świty, Co mają wiekom przyszłym błogosławić... Tej ziemi, którą czuję w mej źrenicy, We mgłach tych sinych, co tam błękitnieją