Podróż wśród wojowników - Eve Curie - ebook + książka

Podróż wśród wojowników ebook

Curie Eve

4,0
53,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ève Curie – pisarka, dziennikarka i pianistka, która zyskała światową sławę i szacunek nie tylko za sprawą przynależności do słynnej rodziny Curie, ale przede wszystkim ze względu na własne dokonania. Kobieta niezwykła, która żyjąc w przełomowych dla historii świata czasach była nie tylko utalentowaną i przenikliwą ich kronikarką, ale też uczestniczką wielkiej polityki jako specjalny doradca sekretarza generalnego NATO czy ambasadorka UNICEF-u. Jej relacje z frontów II wojny światowej, składające się na niniejszy tom (nominowany do Nagrody Pulitzera w 1944 roku) były czytane zarówno przez najważniejszych polityków tamtych czasów, jak i rzesze zwykłych czytelników, którzy dzięki niej poznawali wojenny koszmar życia ludności cywilnej i szeregowych żołnierzy, ale też sylwetki najważniejszych dowódców i pierwszoplanowych postaci światowej polityki, takich jak F.D. Roosevelt, W. Churchill, W. Sikorski, W. Anders, A. Własow, Czang Kaj-szek, Czou En-laj, Mahatma Gandhi i Indira Gandhi, Mohammad Reza Pahlawi i wielu innych. O silnym związku emocjonalnym z Polską świadczą przeprowadzone przez Ève Curie wywiady z wybitnymi Polakami, uczestnikami II wojny światowej, polskimi patriotami, generałami, ambasadorami, politykami oraz z żołnierzami polskimi, ofiarami sowieckich deportacji, którym wydostanie się z nieludzkiej ziemi umożliwiło wstąpienie do armii generała Władysława Andersa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 979

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: JOURNEY AMONG WARRIORS
Redakcja i korekta: HELENA I LESZEK KAMIŃSCY/ADK-Media
Skład i łamanie: „Radon” RADOSŁAW KIEREŁOWICZ vel KIERYŁOWICZ
Projekt okładki: EWA MAJEWSKA
Zdjęcie na pierwszej stronie okładki przedstawia Ève Curie z oficerami RAF-u (Afryka Północna, styczeń 1942 roku).
Copyright © 1943 by Ève Curie. Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd. The moral rights of the author have been asserted. Copyright © for the Polish translation and edition by Wydawnictwo Akademickie DIALOG Sp. z o.o., 2017
ISBN e-pub 978-83-8002-741-1
ISBN mobi 978-83-8002-742-8
Wydanie elektroniczne, Warszawa 2017
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Wydawnictwo Akademickie DIALOG Spółka z o.o. 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218 tel./faks (+48 22) 620 87 03 e-mail:[email protected] WWW:www.wydawnictwodialog.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Mojej matce

MARII SKŁODOWSKIEJ-CURIE,

której miejsce urodzenia w Polsce

i której grób we Francji

leżały w krajach okupowanych przez Niemców

w czasie, gdy ja odbywałam tę podróż

wśród żołnierzy naszej wojny

PODZIĘKOWANIA

AUTORKA i wydawcy pragną podziękować Herald Tribune Syndicate z Nowego Jorku i Allied Newspapers z Londynu za to, iż pozwoliły, aby materiały z artykułów Panny Curie, które pierwotnie ukazały się w ich wydawnictwach, mogły zostać przedrukowane w tej oto książce.

WSTĘP

W podartej spódnicy, z piaskiem we włosach, z odmrożonym nosem...

Ewa Curie wśród wojowników na frontach II wojny światowej

KSIĄŻKA, KTÓREJ POLSKI PRZEKŁAD trafia po raz pierwszy do rąk czytelników, to niezwykły, porywająco napisany reportaż. Jest owocem wyprawy, którą Ewa Curie odbyła w przełomowych dla II wojny światowej latach 1941–1942 jako korespondentka amerykańskiej gazety „The New York Herald Tribune”[1], wysłanniczka wydawnictw Herald Tribune Syndicate z Nowego Jorku i Allied Newspapers z Londynu. Wyruszając 10 listopada 1941 roku ze Stanów Zjednoczonych do Afryki na pokładzie wodnopłatowca PanAm „Capetown Clipper” (Boeing 314, dla którego był to pierwszy, eksperymentalny, a przez to utrzymywany w tajemnicy lot), będzie przez pięć miesięcy „podążać tak szybko, jak pozwolą na to samoloty, statki, samochody i pociągi w kierunku pól bitewnych świata, do krajów walczących przeciwko państwom Osi na wszystkich kontynentach”[2]. Nie mogła wtedy przypuszczać, że miesiąc później dojdzie do ataku na Pearl Harbour (7 grudnia 1941) i dotychczasowe słabe zaangażowanie Amerykanów w II wojnę światową zostanie zastąpione oficjalną deklaracją przystąpienia do wojny przeciwko Japonii, a w konsekwencji przeciwko III Rzeszy i Włochom. Zapotrzebowanie na wieści z frontów oraz zainteresowanie nimi w Stanach Zjednoczonych gwałtownie wzrosło. W ciągu ponad pięciu miesięcy podróży Ewa regularnie wysyłała reportaże do swojej drugiej ojczyzny. Przemierzyła blisko sześćdziesiąt tysięcy kilometrów, odwiedzając kilka kontynentów i spotykając się z wieloma najważniejszymi ówcześnie postaciami, decydującymi o losach wojny, a później – całego świata. Jej opisom działań wojennych towarzyszą drobiazgowe relacje ze spotkań i rozmów także ze zwykłymi ludźmi, „kobietami brodzącymi boso w śniegu”, „wychudzonymi uciekinierami” z sowieckich łagrów, „hałaśliwymi żołnierzami amerykańskimi”, niosącymi nadzieję na rychły koniec wojny, ludnością cywilną. Receptą na to, by do nich dotrzeć, było „zachowywać się jak kameleon”, nie sprawiać dodatkowych kłopotów tym, którzy walczą o przetrwanie bądź odzyskanie swoich ziem z rąk Niemców: „Nie prosisz o nic. Po prostu siedzisz i obserwujesz. Ewentualnie ktoś przyniesie ci odrobinę wody czy jedzenia”[3].

Niewątpliwie wszystkie kontakty ułatwiała jej biegła znajomość wielu języków (miała przecież doskonały słuch muzyczny i talent pianistyczny): francuskiego, angielskiego, polskiego (choć z matką wymieniała listy w języku francuskim, to w domu rozmawiały po polsku), rosyjskiego, później także hiszpańskiego i greckiego. Niezależnie od wtapiania się w otoczenie i „niesprawiania kłopotów”, Ewa umiała również błyszczeć i zachwycać, używając niezwykłego uroku osobistego oraz bardzo silnej magii nazwiska Curie, by móc rozmawiać z dowódcami, m.in. generałami: Władysławem Sikorskim, Andriejem Własowem, dowódcą wojsk radzieckich walczących na przedpolach Moskwy, Władysławem Andersem, Charlesem de Gaulle’em, Georgesem Catroux, Johnem George’em Smythem, komunistycznym generałem chińskim Czou En-lajem [Zhou Enlaiem], przyszłym pierwszym premierem Chińskiej Republiki Ludowej, a także szefem ówczesnego rządu chińskiego generałem Czang Kaj-szekiem.

I nie tylko z „wojownikami” – potrafiła odnaleźć wspólny język z Olgą Lepieszynską, czołową radziecką baleriną („jedyną elegancko ubraną kobietą, jaką miałam spotkać w Związku Sowieckim”), ambasadorem Stanisławem Kotem („przyjął mnie jak członka rodziny” w Ambasadzie Polski, „gdzie mogłam rozmawiać po polsku, a nie moim straszliwie łamanym rosyjskim. Za każdym razem, gdy mijałam tamte drzwi, wkraczałam do wyjątkowo tragicznego świata.”), młodym szachem Iranu Mohammadem Rezą Pahlawim („nie próbował on ukrywać cierpień, jakie znosił”), zamerykanizowaną żoną Czang Kaj-szeka – Sung Meiling, znaną jako madame Czang Kaj-szek („szczupła, mądra, elegancka jak klejnot od Cartiera”), czy madame Sun Jat-Sen (o której pisze, że mimo wszystkich dzielących je różnic ideologicznych: „Maria Curie by ją polubiła”), przyszłym premierem Indii Jawaharlalem Nehru („zdarzało mu się, że miał dosyć bycia sławnym – kiedy był skłonny napisać: Goście, goście – psiakrew! Po co przyłazi tu tyle ludzi, kiedy jest tak dużo do zrobienia?”) oraz jego córką Indirą (późniejszą premier Indii), która właśnie przygotowywała się do swojego ślubu (następnego dnia po wizycie Ewy Curie wychodziła za mąż za Feroze Gandhiego), wicekrólem Indii markizem Linlithgow („nie sprawiał wrażenia, żeby szczególnie cieszyła go sztywna etykieta, w jakiej musiał żyć i pracować”), a także z Mahatmą Gandhim (którego Maria Curie podziwiała) i Muhammadem Alim Jinnahem, przywódcą Ligi Muzułmańskiej (późniejszym założycielem Pakistanu, o którym wspomni: „zrobił mi wykład. Bronił swojej sprawy, w rzeczy samej błyskotliwie”).

Wieściom z frontów pisanym przez Ewę redakcja nadawała przykuwające uwagę tytuły, np. Ewa Curie odnajduje amerykańskie statki dostarczające zapasy wojenne do Afryki (6 grudnia 1941)[4]. W tekście tym Ewa donosi: „Ponieważ udało mi się złamać antykobiece prawo wojskowe i dostać się na front na Pustyni Libijskiej, postanowiłam iść krok dalej i złamać kolejne prawo, zostając pierwszą kobietą wpuszczoną na pokład amerykańskich statków, dostarczających zapasy wojskowe do tej części świata[5]”. Kolejne tytuły donosiły: Ewa Curie spotyka irańskiego króla, mającego nadzieję na nowy, zjednoczony świat[6], Ewa Curie dostrzega ogromny problem w transporcie na Bliskim Wschodzie (ale wierzy, że geniusz Amerykanów i Brytyjczyków pozwoli odpowiedzieć na potrzeby koordynowania zjednoczonego wysiłku wojennego sił alianckich)[7], Ewa Curie zauważa jedność aliantów w rosyjskim obozie wojskowym w Iranie[8], Ewa Curie, w Baku, wątpi, czy Hitler kiedykolwiek zajmie Kaukaz[9], Ewa Curie ocenia zniszczenia dokonane przez nazistów w domu Tołstoja[10], Ewa Curie dowiaduje się od birmańskiego pilota o samobójczych atakach Japończyków[11], Ewa Curie widzi, że Chińczycy są spokojni, pewni siebie, odważni i realistycznie oceniają sytuację[12], Ewa Curie zauważa, że Indie myślą przede wszystkim o niepodległości[13], Ewa Curie spotyka Nehru pewnego jedności [między hindusami i muzułmanami – przyp. H.S., I. W.] wokół kwestii wolnych Indii[14] (w pierwszym akapicie opisuje czekającego na nią na peronie w Delhi Jawahralala Nehru, który „przywitał się ze mną tak, jakbyśmy spotkali się już wiele razy”[15]).

Ewa, po powrocie do Nowego Jorku, zapytana o najważniejsze spostrzeżenie z podróży, powiedziała: „Moje ogólne wrażenie jest takie, że każdy z nas musi pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wygramy tę wojnę pod warunkiem, że wszyscy będziemy ciężko pracować”[16].

Wielu ludziom na świecie: tym, którzy ją znali i tym, którzy z oddali śledzili Jej dokonania, nasuwało się pytanie: jak tej drobnej, co prawda energicznej i wysportowanej, ale zarazem delikatnej, trzydziestosiedmioletniej kobiecie, zaliczanej do pierwszej dziesiątki najlepiej ubranych kobiet na świecie (!), której fotografie w modnych sukniach zdobiły w latach 20. XX wieku okładki magazynów „Vogue” czy „Paris Match”, udawało się docierać do ludzi na całym świecie i otwierać serca ludzi cierpiących głód, zimno, wygnanie, tortury, pobyty w łagrach i obozach jenieckich oraz w miejsca objęte restrykcjami dostępu dla „nie-wojskowych”, do których nikt poza nią nie zawędrował?

„Matka była jej paszportem”[17]

Relacjonując spotkanie z Olgą Lepieszynską, Ewa Curie zauważa: „Tak jak to było w przypadku wszystkich wykształconych kobiet, jakie spotkałam w Rosji, nazwisko mojej matki, Marii Curie, podziałało na nią niczym magiczne zaklęcie. Fakt, że byłam córką kobiety-naukowca, której przykład natchnął nadzieją wszystkie pozostałe kobiety na świecie oraz fakt, że byłam powiązana z Wolnymi Francuzami, którzy kontynuowali walkę przeciwko Niemcom, wydawały się znaczyć dla Rosjan o wiele więcej niż moje referencje dziennikarskie”. Nie tylko dla Rosjan, także dla Chińczyków: w domu C. C. Cziena, wiceprezesa Narodowej Komisji Zasobów, która kontrolowała finansowany przez rząd przemysł w Wolnych Chinach, ogląda występ małego synka pana Cziena, który „kilkakrotnie ukłoniwszy mi się po chińsku, zaśpiewał na moją cześć wszystkie piosenki, jakie znał, swoim zdecydowanym, przenikliwym głosem. Kiedy śpiewał, stał wyprostowany jak struna – niczym mały żołnierz – i patrzył na mnie z ogromnym przejęciem, aby upewnić się, że doceniłam jego występ, w który włożył wiele pracy. Kiedy skończył, jego matka, mówiąca tylko po chińsku, wręczyła mi zwój pergaminu przewiązany wstążką z chińskimi ideogramami, opisującymi, co moja rodzina oraz Maria Curie znaczyły dla niej i jak szczęśliwa była, mogąc gościć mnie w swoim domu”. Nic zatem dziwnego, że Podróż... zadedykowana jest następująco: Mojej matce, MARII SKŁODOWSKIEJ-CURIE, której miejsce urodzenia w Polsce i której grób we Francji leżały w krajach okupowanych przez Niemców w czasie, gdy ja odbywałam tę podróż wśród żołnierzy naszej wojny.

Należy także wspomnieć, że przed wydaniem Podróży... Ewa znana była przede wszystkim jako autorka znakomicie przyjętej biografii swojej matki, błyskawicznie przetłumaczonej na ponad trzydzieści języków, o której mówiono, że dotarła w najdalsze zakątki świata, rozsławiając nazwisko całej rodziny Curie. Gannett podkreśla: „to nie miejsca, które odwiedziła, uczyniły jej książkę wielką, ale ona sama”[18]. Niezwykle empatyczna, serdeczna i ciepła, a zarazem skromna, Ewa Curie sprawiała, że: „Polacy walczący na trzech frontach witali ją serdecznie jak własnego rodaka; ona sama była Francuzką – i walczyła [o sprawy Wolnej Francji – przyp. H.S., I.W.] jak wolna Francuzka gdziekolwiek się znajdowała, była w każdej chwili miłym gościem brytyjskiego imperium i zawsze – kimś z Ameryki. Była córką swojej matki, ale była też sobą”[19].

To stwierdzenie miało także drugie dno – kolaboracyjny rząd Vichy odebrał Ewie francuskie obywatelstwo w maju 1941 roku (co między innymi utrudniało, bądź uniemożliwiało jej kontakt przez długie miesiące z pozostałą we Francji starszą siostrą Ireną i jej rodziną) i skonfiskował majątek. O Francji rozdartej między Vichy i Wolnych Francuzów pisała: „Zaledwie kilka miesięcy wcześniej ci sami oficerowie i żołnierze musieli walczyć w kampanii o całkiem innym charakterze, która była koszmarem dla wszystkich naszych rodaków: o wyzwolenie Syrii i Libanu spod kontroli Vichy. Z oddali ta walka między Francuzami sprawiała mi tak wielki ból, że czasami zastanawiałam się, czy nie można było tego zupełnie uniknąć. Kiedy zadawałam sobie pytanie: ‘Czy strzelałabym do żołnierza służącego Vichy, gdybym była szeregowcem Wolnych Francuzów? Czy faktycznie wystrzeliłabym z karabinu do innego Francuza?’, moja instynktowna odpowiedź brzmiała: ‘Nie – nie zrobiłabym tego, nie mogłabym strzelić’”. Równocześnie ojczyznę swojej matki wspominała tak: „Pamiętałam, co generał Sikorski powiedział mi w Teheranie, po swoim powrocie z Moskwy: ‘Tylko jedna rzecz się liczy – zwycięstwo, które wyzwoli Polskę’. Pamiętałam słowa generała Andersa – tego samego Andersa, który miał osiem ran zadanych przez Niemców i dopiero co wyszedł z rosyjskiego więzienia – który przy innej okazji powiedział mi: ‘Dojdziemy do Polski. Oczywiście nie wszyscy. Ale Polska będzie żyć’. Takie jasne deklaracje odbijały się w mojej pamięci tysięcznymi echami: była to logiczna i szlachetna kontynuacja historii Polski”.

Możliwość odbycia podróży dawały Jej listy uwierzytelniające wydane przez generała Williama J. Donovana[20], w których stwierdzał, że podróżuje ona za wiedzą i zgodą samego prezydenta Franklina Delano Roosevelta (w zamian Ewa wysyłała mu prywatne raporty i te z kolei generał przekazywał prezydentowi Rooseveltowi[21]). Z Rooseveltem i jego żoną Eleanorą łączyły ją zresztą mocne więzi wzajemnego szacunku i sympatii: bywała częstym gościem Białego Domu[22]. Rooseveltowie podziwiali działania Ewy Curie na rzecz Wolnej Francji. Warto bowiem dodać, że jeszcze w 1940 roku Ewa wydała w Stanach Zjednoczonych małą, trzydziestodwustronicową książeczkę Cena wolności (The Price of Freedom)[23], będącą zapisem treści serii odczytów, zachęcających do zaangażowania się Ameryki w wysiłek wojenny w Europie, jakie wygłosiła w Stanach Zjednoczonych. Obok Ceny wolności, została także współredaktorką zbioru listów z Francji They Speak For a Nation – Letters From France, których celem było przekonanie Amerykanów o patriotyzmie i niezłomnym duchu walki i gotowości do poświęcenia wojennego, prezentowanego przez zwykłych Francuzów[24].

Po ukazaniu się książki Journeys Among Warriors, pojawiło się bardzo wiele entuzjastycznych recenzji. Jedna z recenzentek, Elsa Maxwell, pisała o Ewie: „Jest kobietą bez ojczyzny – ale równocześnie obywatelką całego świata – albo każdej wolnej i uczciwej części świata natchnionej przez jej wiarę – jej lojalność – jej siłę. Jej książka powinna nosić tytuł «Podróże wojowniczki wśród wojowników» (A Warrior Journeys Among Warriors)”[25]. Gannett dodawał: „Książka ma rozmach i głębokość – oraz kobiece ciepło i wnikliwość – co czyni ją wyjątkową wśród wszelkich reportaży wojennych.[26]”

Co jednak uczyniło książkę Ewy tak wybitną, że stała się poważną kandydatką w 1944 roku do Nagrody Pulitzera?

Współczesna Joanna D’Arc, której bronią jest pióro, Kobieta, która ściga niebezpieczeństwo – to tylko niektóre tytuły w prasie amerykańskiej, które pokazują uznanie nie tylko dla stylu reporterskiego Ewy Curie, ale także podziw dla Jej odwagi i zaangażowania w sprawę walki o poparcie działań koalicji antyhitlerowskiej i pokoju dla jej trzech ojczyzn: Francji, Polski i Stanów Zjednoczonych.

Entuzjastyczne recenzje Podróży wśród wojowników przetaczają się przez całą opiniotwórczą prasę amerykańską w maju i czerwcu 1943 roku. Alice Dixon Bond, na łamach niedzielnego wydania „The Boston Herald”[27], głosi: „to współczesna Joanna d’Arc, której bronią jest pióro!”. Podkreśla także, że jej nazwisko, oraz wcześniejsza, fantastycznie oceniona biografia matki, stały się zaklęciem na wzór baśniowego „Sezamie, otwórz się!”, otwierającego wszystkie drzwi w najbardziej odległych bądź najmniejszych zakątkach świata.

„Wiara w walkę, która ocala świat” – takim tytułem William L. Shirer otwiera niedzielne wydanie „New York Herald Tribune” z 9 maja 1943 roku. Podtytuł brzmi: „Wspaniały reportaż Ewy Curie o duchu walki na wielu frontach”[28], którą kolejny, francuski recenzent opisze z kolei jako odsłaniającą „kulisy Apokalipsy”[29].

„Znakomita praca reporterska”, „Inspirujące spostrzeżenia”, „Empatyczna podróżniczka”, „Najbardziej zapadająca w pamięć słowna fotografia obozów walki o Wolność”, to tylko nieliczne tytuły i podtytuły recenzji, które ukazywały się na łamach amerykańskiej prasy po publikacji książki przez wydawnictwo Doubleday, Doran (New York) w 1943 roku. Książki, o której Ewa mówiła również, że „wywołuje krople potu na jej czole, gdy pomyśli, ile błędów w języku angielskim musiała popełnić, pisząc ją”[30].

Obszerna i „nielitościwie szczegółowa”, „znakomita praca mająca formę reportażu interwencyjnego oraz przejrzystej i inteligentnej interpretacji. Żaden inny zawodowy korespondent, mężczyzna czy kobieta, nie postawił swojej stopy na frontach wojny tak wielkiej części świata. Panna Curie jest gwiazdą samą w sobie, jak również córką wielkich rodziców; atrakcyjną, uroczą kobietą posiadającą niezły tupet oraz stalowe nerwy” – pisał Orville Prescott w dziale „Books of the Times”[31]. „Wręcz niesprawiedliwie utalentowana” tak z kolei oceniał Ewę Clifton Fadiman z „The New Yorker”. „Powodem, dla którego Podróż wśród wojowników jest tak świetna, jest oczywisty fakt, że zaczyna się we właściwym miejscu – w sercu” – stwierdzał Vincent Sheean w „New York Herald Tribune”, 7 lipca 1943 roku.

„W podartej spódnicy, z włosami pełnymi kurzu i z odmrożonym nosem” notował dalej Orville Prescott – a przecież „nigdy nie pozwalała, aby takie trywialne przeszkody miały wpływ na jej opisy walk czy wielkich i małych ludzi na wojnie”[32].

W tym samym czasie, co Podróż wśród wojowników, na rynku amerykańskim ukazują się książki Johna Roya Carlsona Under Cover, Wendella Willkie’ego One World oraz cykl reportaży wojennych Ernesta Taylora Pyle’a. Pierwsze wymienione książki zajmują dwa czołowe miejsca wśród bestsellerów w roku 1943 w kategorii „non-fiction”, a zaraz za nimi, na trzecim miejscu plasuje się Ewa Curie[33]. Sam Willkie, będący równocześnie znanym republikańskim politykiem (kandydatem na prezydenta Partii Republikańskiej w 1940 roku, ostatecznie przegrał z Rooseveltem), tak reklamował swoim nazwiskiem książkę Ewy: „to książka, którą powinien przeczytać każdy Amerykanin!”[34]. Jednak jury Nagrody Pulitzera w roku 1944 ostatecznie uznało, iż wojenna korespondencja Pyle’a stanowi największy hołd dla wysiłku wojennego całej armii amerykańskiej. I za to właśnie Amerykanie przyznali jemu, a nie Ewie, tę nagrodę.

Książka Ewy Curie ukazała się w 1943 roku w Stanach Zjednoczonych w języku angielskim, po francusku w roku 1944 (w Nowym Jorku, Edition de la Maison Française) oraz w 1946 we Francji (wydawnictwo Flammarion, pod tytułem Voyage parmi les guerriers), została także przetłumaczona na język niemiecki i wydana w Szwajcarii pod tytułem Kobieta na froncie (Eine Frau an der Front, Steiberg Verlag, Zurich 1945). Obecne wydanie polskie jest jej pierwszym wydaniem obcojęzycznym po 1946 roku. Ponieważ ukazuje się ono w dziesięciolecie śmierci Ewy Curie-Labouisse (2007) pragniemy przypomnieć pokrótce kilka faktów z jej długiego i zasługującego na filmową biografię życia.

Ewa wśród noblistów (1904 – 2007)

„W mojej rodzinie było pięć Nagród Nobla: dwie dostała matka, jedną ojciec, jedną siostra ze szwagrem, jedną mąż...Tylko mnie się nie udało” – żartowała, że przynosi wstyd rodzinie, Ewa Curie-Labouisse[35], córka Marii Skłodowskiej-Curie i Piotra Curie, siostra Ireny Curie-Joliot i żona wieloletniego dyrektora UNICEF-u (Fundusz Narodów Zjednoczonych Pomocy Dzieciom), dyplomaty Henry’ego Labouisse’a, z którym związała się w 1954 roku.

Biografka Marii Curie, Françoise Giroud pisze o 6 grudnia 1904 roku: „Przychodzi na świat Ewa, śliczna dziewczynka”[36]. Przychodzi na świat w rodzinie dwójki noblistów, jako ich druga córka. Jej siostrą jest o siedem lat starsza Irena. Ma niespełna dwa lata, gdy pod kołami powozu na paryskiej ulicy 19 kwietnia 1906 roku ginie jej ojciec. Maria wychowuje córki sama.

Siostry są wychowywane, hartowane, kształcone we wszystkich dziedzinach (ze szczególnym uwzględnieniem sprawności fizycznej, gimnastyki, jazdy na rowerze – co było uznawane za niezwykle ekscentryczne), dzięki zabiegom matki, która stara się rozwijać ich szczególne zdolności, nie narzucając jednak własnych gustów. Obie uczyły się w szkołach prywatnych. Opanowały języki obce, a także umiejętność gotowania, szycia, jazdy na nartach, jazdy konnej, gry na fortepianie. Dziennikarzom młodziutka Ewa oświadczyła, że nie znosi nauki, która ją przeraża. Co prawda nie wie, co będzie w życiu robić, ale na pewno nie będzie się zajmować fizyką, ani medycyną, ani niczym, co od wczesnego dzieciństwa zajmowało zarówno matkę, jak i siostrę.

„Ewy nigdy nie gromiono za czarowanie swoimi wdziękami nawet słupów telegraficznych; zresztą nigdy tego nie zaprzestała”[37]. Pociągało ją światowe życie. Richard F. Mould w artykule wspomnieniowym wyodrębnił w jej biografii siedem zazębiających się okresów[38]. Pierwszy z nich to dzieciństwo w Paryżu, do siódmego roku życia rozweselane przez dziadka Eugène’a Curie, który zmarł w 1910 roku. To także okres wyjazdów do Zakopanego i w szwajcarskie Alpy, gdzie uprawiała alpinizm z mamą, siostrą i, między innymi, Albertem Einsteinem.

W roku 1921 siostry towarzyszą matce w podróży do Ameryki. Podróż została zorganizowana przez znaną amerykańską dziennikarkę Marie Mattingly („Missy”) Meloney, a celem jej było zebranie funduszy na zakup jednego grama radu dla Instytutu Radowego w Paryżu. Niebagatelny, bo wynoszący sto tysięcy dolarów, koszt zakupu pokryła zbiórka pieniędzy ze zorganizowanej przez Missy subskrypcji narodowej w Stanach Zjednoczonych. Trzy panie Curie przez sześć tygodni podróżowały od wschodu na zachód USA, składając wizyty na uniwersytetach, na których Maria otrzymywała dyplomy honoris causa, czy medale, w laboratoriach oraz biorąc udział w bankietach i spotkaniach. Między innymi były goszczone przez prezydenta USA Warrena Hardinga. Brylującą w towarzystwie szesnastoletnią Ewę prasa nazwała the girl with the radium eyes[39]. Była też w czasie tej podróży bardzo przydatna matce. Szczególnie w kontaktach z dziennikarzami, na przyjęciach, bankietach, obiadach, rautach oraz wraz z Ireną reprezentując matkę na zachodzie Stanów Zjednoczonych, gdy Maria, ze względu na stan zdrowia, pozostała na wschodnim wybrzeżu.

Ewa od dzieciństwa wykazywała zdolności muzyczne, co potwierdził też przyjaciel domu tak Skłodowskich, jak i Curie, wielki muzyk i pianista Ignacy Paderewski. Maria zakupiła dla córki fortepian i opłacała bardzo dobrych nauczycieli. Pierwszy recital fortepianowy Ewa zagrała jednak dopiero w 1925 roku, a więc mając już dwadzieścia jeden lat. Koncertowała w wielu miastach Francji i Belgii. Jej edukacja przebiegała także inną ścieżką. Z wyróżnieniem uzyskała absolutorium i tytuł licencjata z nauk przyrodniczych i z filozofii w Collège Sévigné.

Okres młodzieńczy to czas Ewy pianistki, pierwszych kroków w roli krytyka muzycznego, dziennikarki (pisała pod pseudonimem do tygodnika „Candide”). Wraz z matką podróżuje po Francji, do Włoch, Belgii, Szwajcarii, z prezydentem Czechosłowacji Tomášem Masarykiem odbywają w 1932 roku podróż do Hiszpanii[40]. Okres młodości to także bliższe stosunki z matką. Po zamążpójściu Ireny Ewa bardzo się z nią zbliżyła. Interesowała się zastosowaniem radu w medycynie, choć rzadko o tym pisała. Znacznie bardziej interesowała ją kultura i sztuka, m.in. przetłumaczyła i zaadaptowała na francuską scenę amerykańską sztukę Spread Eagle George S. Brooksa i Waltera B. Listera, którą wystawiano we Francji pod tytułem 145 Wall Street.

W latach dwudziestych i trzydziestych uchodziła za jedną z najpiękniejszych kobiet Paryża. Dbała o swój wygląd, co nie zawsze spotykało się z aprobatą Marii, która zwykła, leżąc na kanapie, przyglądać się przygotowaniom córki do wieczornych wyjść na koncerty. W relacjach samej Ewy mawiała na przykład: „Och moje dziecko, biedactwo, jakież okropne obcasy! Nigdy mnie nie przekonasz, że kobiety są stworzone do chodzenia na szczudłach. A cóż to za nowa moda dekoltowania się z tyłu?”[41]. Ewa nie zrażała się komentarzami matki. Nosiła eleganckie stroje, buty na wysokich obcasach i makijaż, który matka nazywała „szkaradziejstwem”[42].

Kolejny etap życia Ewy Curie naznaczony jest śmiercią Marii Skłodowskiej-Curie, która umiera 4 lipca 1934 roku. Ewa postanawia napisać biografię matki. W tym celu wycofuje się z życia towarzyskiego, zamieszkuje w Auteuil, gdzie wynajmuje małe mieszkanie i pracuje nad uporządkowaniem dokumentów, notatek, listów Marii. W poszukiwaniu informacji o korzeniach i młodości Marii Skłodowskiej, w 1935 roku odwiedza Polskę. Owocem tej pracy jest biografia Madame Curie, która ukazuje się w 1937 roku. Na okładce książki czytamy między innymi: „Nie podaję więc ani jednego szczegółu, ani jednego zdarzenia, których autentyczności nie byłam pewna, nie przeinaczyłam ani jednego zdania o charakterze zasadniczym. Nawet w tym, co się tyczy barwy jej sukien – ściśle przestrzegałam prawdy... Fakty, które przytaczam, miały miejsce. Słowa zostały wypowiedziane”.

Książka została przetłumaczona na wiele języków. Oprócz Francji, ukazuje się w Hiszpanii, Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Włoszech, łącznie w około osiemdziesięciu państwach. W Polsce ukazała się w roku 1938[43], ale już w 1937 roku prezydent Rzeczpospolitej Polskiej Ignacy Mościcki odznaczył Ewę Curie Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta za rozsławianie imienia naszego kraju[44]. W tym samym roku książce przyznano amerykańską nagrodę National Book Award w kategorii literatury faktu. Od razu też zainteresowali się jej adaptacją filmowcy[45].

Lata poprzedzające II wojnę światową Ewa spędza w Paryżu. Pracuje jako dziennikarka, pisze recenzje muzyczne, koncertuje. Po wybuchu wojny zostaje mianowana kierownikiem oddziału kobiecego Komisariatu ds. Informacji. Uczestniczy też w działaniach na rzecz kontaktów władz Francji z prezydentem Stanów Zjednoczonych Franklinem Delano Rooseveltem. Między innymi, pomaga premierowi Paulowi Reynaudowi w sformułowaniu listu do Rooosevelta z apelem o pomoc dla Francji. 

Po upadku Francji na pokładzie przeładowanego i ostrzeliwanego przez niemieckie samoloty statku towarowego „Madura” przedostaje się do Anglii i tu zaczyna się kolejny etap jej życia. Opowiada się po stronie generała Charlesa de Gaulle’a i sił Wolnej Francji.

Ewa Curie poznaje wtedy Winstona Churchilla (zachowały się listy, które wymieniała zarówno z nim, jak i z jego żoną), podróżuje do Szkocji, aby spotkać się z generałem Władysławem Sikorskim, premierem rządu polskiego na uchodźstwie i Naczelnym Dowódcą Polskich Sił Zbrojnych. W latach 1939 – 1949 odbywa siedem podróży do Stanów Zjednoczonych. W 1940 roku zostaje przyjęta przez Eleanorę Roosevelt i z jej inspiracji odbywa podróż po Stanach Zjednoczonych z serią odczytów „Francuskie kobiety i wojna”[46]. W „Atlantic Monthly” pod takim też tytułem ukazuje się jej esej; nawiązuje współpracę z „New York Herald Tribune”.

Kolejny okres w życiu Ewy Curie zamyka się między listopadem 1941 roku a kwietniem 1942. Wtedy powstaje opisana wyżej Podróż wśród wojowników.

Po powrocie do Europy aż do zakończenia wojny Ewa Curie służy w kobiecym korpusie medycznym Wolnych Francuzów. Po zakończeniu wojny, w latach 1945–1949, jest współwydawcą dziennika „Paris-Presse”. Entuzjastycznie popiera powstanie Organizacji Paktu Północnoatlantyckiego – NATO. W latach 1952–1954 zostaje specjalnym doradcą pierwszego sekretarza generalnego NATO, którym jest wówczas brytyjski arystokrata Lord Hastings Lionel Ismay. Jest ogromnie zaangażowana w działalność nowej organizacji – tak dalece, że powstaje wkrótce potem projekt książki Pierwsze pięć lat NATO (zaplanowała piętnaście rozdziałów, których streszczenia zachowały się w archiwach), niestety nigdy nieukończonej.

Jej relacje z siostrą Ireną i jej mężem ulegają w tym czasie rozluźnieniu – okres wojennej rozłąki, jak również poglądy polityczne małżeństwa Joliot-Curie, które można określić jako co najmniej sympatyzujące z ruchem komunistycznym, są także trudne do pogodzenia z poglądami Ewy[47].

W 1954 roku, w wieku pięćdziesięciu lat, Ewa wychodzi za mąż za Henry’ego Richardsona Labouisse’a, znakomitego prawnika i dyplomatę, mającego w swoim dorobku udział w powstaniu Planu Marshalla, współpracę z Bankiem Światowym, oraz – w latach późniejszych – doradzanie Sekretarzowi Generalnemu ONZ. W okresie, w którym poznaje Ewę, pełni funkcję ambasadora Stanów Zjednoczonych we Francji (1952–1954). Dopytywana kiedyś, dlaczego tak późno wyszła za mąż, odpowiada: „bywałam wcześniej zakochana, ale niewystarczająco”. Nigdy nie będzie też miała własnych dzieci, choć nawiąże – po pewnych perypetiach – bliską relację ze swoją pasierbicą, Anną Peretz, córką Henry’ego z pierwszego małżeństwa (owdowiał w 1945 roku). Wkrótce po ślubie Henry Labouisse zostaje szefem Agencji Narodów Zjednoczonych na rzecz pomocy Uchodźcom Palestyńskim na Bliskim Wschodzie (UNRWA), i jest nim do 1958 roku. W tymże roku Ewa otrzymuje obywatelstwo amerykańskie. Z prawdziwym zapałem zaczyna pracę na rzecz Funduszu Narodów Zjednoczonych na rzecz Dzieci (UNICEF). Lata 1962–1965 państwo Labouisse spędzają w Grecji, gdzie mąż Ewy Curie pełni funkcję ambasadora Stanów Zjednoczonych.

W 1965 roku Henry Richardson Labouisse dostaje propozycję objęcia funkcji sekretarza generalnego UNICEF. Przyjmuje ją i w tym samym roku odbiera w Oslo Pokojową Nagrodę Nobla za osiągnięcia UNICEF. Ewę nazywa się wtedy „pierwszą damą UNICEF”, zaś państwo Labouisse, niosąc pomoc dzieciom, odwiedzają ponad sto państw.

Po wojnie dwukrotnie odwiedza Polskę. W roku 1967 z okazji otwarcia Muzeum Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie oraz po raz ostatni w 1999 roku, odwiedzając Instytut Radowy w Warszawie, powstały z inicjatywy matki (a przy ogromnym zaangażowaniu jej siostry, Bronisławy) i noszący jej imię.

Po śmierci męża w 1987 roku, Ewa Curie-Labouisse zamieszkała w Nowym Jorku, gdzie zmarła 22 października 2007 roku w wieku 102 lat[48]. Dla tych, którzy ją znali, była niezwykłą kobietą. Do końca życia elegancka, dowcipna, pełna swady i profesjonalna. Richard F. Mould napisał, że nie zasługuje, aby historia umieszczała ją w cieniu utytułowanych krewnych, ale aby stanęła w jednym szeregu z matką, ojcem i siostrą[49].

Ewa Curie otrzymała wiele nagród za osiągnięcia i działalność wojenną, polityczną i społeczną. Między innymi Krzyż Wojenny za służbę jako ochotniczka w kobiecym korpusie medycznym Wolnych Francuzów podczas kampanii włoskiej, gdzie awansowała do stopnia porucznika na etacie majora w I Dywizji Wolnych Francuzów i ze swoimi oddziałami brała udział w lądowaniu w Prowansji w sierpniu 1944 roku. Za działalność w UNICEF w 2005 roku odebrała z rąk ambasadora Francji, Jean-Marca de La Sablière’a, Krzyż Oficerski Legii Honorowej. Przyjmując to wysokie francuskie odznaczenie, jak zwykle z wielką skromnością dziękowała słowami wielokrotnie cytowanymi: „Czuję się zaszczycona i dumna. Jestem odrobinę zakłopotana, ponieważ nie sądzę, żebym zasłużyła na wszystkie te wspaniałe komplementy, więc nie do końca wiem, jak powinnam się zachować. Jednak jest to dla mnie wspaniały dzień i zapamiętam go na długi czas[50]”. Doczekała się też uznania władz polskich po 1989 roku. W roku 2005 w wieku stu lat otrzymała (przyznany przez Aleksandra Kwaśniewskiego) Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski, który odebrała rok później z rąk kolejnego już prezydenta, Lecha Kaczyńskiego, w Ambasadzie Rzeczpospolitej Polskiej w Waszyngtonie.

Częściowe wyobrażenie o talencie, dziennikarskim profesjonalizmie, ale także o poglądach, osobowości i żywiołowości Ewy Curie możemy sobie wyrobić czytając Podróż wśród wojowników. Relacje z frontu, wywiady z ludźmi, którzy już wówczas lub w niedalekiej przyszłości wywarli znaczący wpływ na losy świata, opisy miejsc, w których się znalazła podczas podróży, to lektura przybliżająca nie tylko wydarzenia z II wojny światowej z punktu widzenia bacznego obserwatora, jakim niewątpliwie była, ale przede wszystkim ukazująca koszmar wojny oraz wiarę, że współpraca żołnierzy amerykańskich z brytyjskimi, francuskimi z Wolnych Francuzów, rosyjskimi, polskimi i z wielu innych państw pozwoli zakończyć wojnę, a wartości takie, jak wolność i demokracja będą stanowić fundament pokoju w powojennym świecie.

Książka ta stała się wielkim wezwaniem do jedności wśród aliantów, którą – jak realistycznie oceniała Ewa – z trudem będzie trzeba zbudować po wojnie na nowo, gdy nie będzie już jednoczącego wspólnego wroga. Jedności, której podstawą może być tylko wzajemna tolerancja dla różnic kulturowych, politycznych i cywilizacyjnych, w duchu wzajemnego szacunku i zrozumienia – ale bez naiwnego optymizmu. Znakomicie jej przesłanie podsumował Sterling North: „To budująca morale, niosąca nadzieję książka, która równocześnie nie oszczędza żadnych ciosów, żadnej krytyki i nie wybacza zakładania różowych okularów”[51].

Pracowitość, odwaga, serdeczność dla każdego, intelektualna przenikliwość, ale i spora doza brawury towarzyszyły Ewie Curie w całym jej długim i owocnym życiu, wypełnionym wielką polityką, wielkimi przyjaźniami oraz wielkim osobistym zaangażowaniem w działania na rzecz lepszego, bardziej demokratycznego i sprawiedliwego świata: od postawienia pomnika sprawom nauki dzięki sukcesowi biografii matki, przez działalność dziennikarską podczas II wojny światowej, doradztwo na rzecz powstającego krótko po wojnie NATO, aż do poświęcenia reszty życia na rzecz UNICEF-u. Mamy nadzieję, że pierwsze polskie tłumaczenie tej książki sprawi, że ta wspaniała kobieta na nowo otworzy serca swoich „współrodaków” – jak nazywała Polaków, choć nigdy nie miała polskiego obywatelstwa, i trafi do naszej zbiorowej pamięci i świadomości jako równie ważna kobieta niezwykłej rodziny Curie.

Hanna Schreiber i Iwona Wyciechowska

Instytut Stosunków Międzynarodowych

Uniwersytet Warszawski

* * *

Szczególne podziękowania za życzliwe wprowadzenie w archiwa Ewy Curie oraz okazaną pomoc pragniemy złożyć na ręce dyrektora Musée Curie, pana Renauda Huynh.

Część I

AFRYKA

I. Zabierzemy cię do Nigerii

O PIĄTEJ TRZYDZIEŚCI RANO, w poniedziałek 10 listopada 1941 roku, znajdowałam się w bazie linii lotniczych Pan-American Airways na lotnisku La Guardia w Nowym Jorku, siedząc wewnątrz transatlantyckiej łodzi latającej typu Clipper. Nie było żadnych świateł na ogromnym wodnopłatowcu, który unosił się na spokojnej wodzie niczym statek stojący na kotwicy. Byłam zupełnie sama, skulona na jednym z siedzeń, trzymając na kolanach płaszcz podbity futrem. W ciemnościach czekałam na start samolotu, który miał nastąpić wraz ze wschodem słońca.

Od dawna starałam się o zorganizowanie tej wyprawy i wreszcie wyruszałam w drogę. Opuszczałam Nowy Jork, opuszczałam – na kilka miesięcy – cieszącą się pokojem Amerykę. Od tamtego poniedziałkowego poranka będę podążać tak szybko, jak pozwolą mi na to samoloty, statki, samochody i pociągi, w kierunku pól bitewnych świata, do krajów walczących przeciwko państwom Osi na wszystkich kontynentach. Nie wiedziałam, jak daleko zdołam dotrzeć i miałam świadomość, że pojedynczy wędrowiec może tylko pobieżnie rzucić okiem na ogólny obraz tego konfliktu. Wiedziałam jednak dobrze, po co wyruszam w tę podróż. Chciałam zobaczyć w działaniu tę koalicję wolnych ludzi, która powoli się formowała, żeby toczyć wielką Wojnę o Niepodległość Świata. Chciałam zobaczyć, jak ta drużyna narodów sprzeciwiających się państwom Osi stopniowo zacieśnia łączący je uścisk, który pewnego dnia zadusi wroga. Jak naprawdę wyglądały te powiązania, te więzy solidarności między sprzymierzonymi ze sobą wojującymi ludami? Jakie były między nimi różnice i sprzeczności? Co mieli do powiedzenia ludzie, którzy faktycznie cierpieli i walczyli po naszej stronie – ludzie o białym, żółtym, brązowym i czarnym kolorze skóry, pochodzący z tak wielu różnych krajów? Co sprawiło, że wielki obóz wolności rozciągał się od afrykańskich tropików do Rosji i Dalekiego Wschodu, przez upał i mróz, przez śnieg i piasek? Tego będę starała się dowiedzieć.

Nieprzerwany pas terytoriów kontrolowanych przez państwa sprzeciwiające się Osi – zarówno te uczestniczące w wojnie, jak i neutralne – okrążał teraz całą kulę ziemską. Może uda mi się jakoś prześlizgnąć wystarczająco daleko wzdłuż tego pasa, nie robiąc przy tym za dużo hałasu. Może uda mi się wrócić i z nową nadzieją podpowiedzieć mym rodakom walczącym i cierpiącym pod niemieckim jarzmem we Francji: „Widziałam setki milionów ludzi walczących na wszystkich frontach przeciwko Hitlerowi i jego przyjaciołom. Wytrzymajcie... Wyciągniemy was z nazistowskiej niewoli. Znowu będzie wolna Francja w wolnym świecie”.

Tamtej nocy nie położyłam się spać i spędziłam ją, klęcząc na podłodze mojego pokoju hotelowego na Manhattanie, między wagą, na której zamierzałam zważyć swój bagaż, oraz dwiema torbami podróżnymi, zrobionymi z miękkiego płótna, z których wyciągałam po kolei najcięższe rzeczy. Z tych dwudziestu kilo bagażu dozwolonego przez Pan-American Airways, zostało tylko niecałe szesnaście, po odjęciu maszyny do pisania. A z tych niecałych szesnastu kilo zrobiło się nieco ponad trzynaście, kiedy odjęło się jeszcze moje dokumenty, papier listowy i gruby słownik angielsko-francuski, z którym nie mogłam się rozstać: po raz pierwszy w moim życiu miałam pisać depesze bezpośrednio po angielsku, w charakterze „specjalnego korespondenta wojennego” dla Herald Tribune Syndicate z Nowego Jorku i dla Allied Newspapers, Ltd. z Londynu. To wtargnięcie do anglosaskiej prasy, najlepszej na świecie, strasznie mi imponowało. Po raz pierwszy miałam również spróbować napisać książkę po angielsku.

Trzynaście kilo!... W dawnych czasach zdarzało się, że zabierałam ze sobą więcej na weekend w Wiltshire lub na Long Island. Teraz te trzynaście kilo musiało mi wystarczyć na kilka miesięcy, zarówno na upały Afryki oraz Indii, jak i na moskiewską zimę.

Spakowałam wełniane pończochy, swetry, rękawiczki, wełnianą bieliznę przeznaczoną do Rosji, następnie trzy sukienki nadające się do prania w pralce i lżejsze obuwie, które zamierzałam nosić w tropikach. Dodałam jedną sukienkę z brązowego jedwabiu, jedną wełnianą garsonkę i luźne wełniane spodnie. Oczywiście żadnych kapeluszy: zamierzałam nosić siatkę na włosy albo szal związany w turban. Maleńka kosmetyczka była najmniejszą, jaką kiedykolwiek miałam, i była jeszcze niewielka apteczka, na której zabranie nalegał lekarz. Zastanawiałam się jednak, jaką jeszcze nową chorobę mogłabym złapać? Zostałam już przecież zaszczepiona na tyfus, ospę, cholerę i żółtą febrę.

Po wielu wahaniach zabrałam ze sobą suknię wieczorową, w ostatnim momencie zostawiłam wieczorowe pantofle i wieczorową torebkę: były za ciężkie. A po co w ogóle suknia wieczorowa? Jedynymi ważnymi rzeczami – tak wtedy myślałam – były mocne buty na niskim obcasie do pieszych wędrówek, żakiet z whipcordu oraz maszyna do pisania. Dopiero później miałam odkryć, że w czasie podróży po polach bitewnych świata trzeba mieć również ubranie wieczorowe i karty wizytowe.

Z nikim w Nowym Jorku nie musiałam się żegnać, z wyjątkiem moich amerykańskich wydawców (którzy, we współpracy z moimi angielskimi wydawcami, przypadkowo wypłacili mi z góry pieniądze na całą podróż), szefa mojej amerykańskiej gazety i bardzo bliskich przyjaciół. Jedna część mojej wyprawy była prawie tajemnicą. Miałam szczęście uczestniczyć w epokowym locie: pierwszym przelocie clipperem ze Stanów Zjednoczonych na zachodnie wybrzeże Afryki przez Brazylię i południowy Atlantyk. Była to eksperymentalna podróż, bez żadnych pasażerów, za wyjątkiem personelu Pan-American Airways oraz urzędników rządowych. Do czasu, gdy będzie już po wszystkim, miałam nie mówić nikomu, że będę uczestniczyć w tym próbnym locie. Jedna z osób, dzięki którym znalazłam się w tym samolocie, oznajmiła mi: „Zabierzemy cię do Nigerii, skoro chcesz się tam dostać, ale po prostu staraj się zapomnieć, jak dotarłaś na miejsce”. To dało mi status zbliżony do pasażera na gapę, czyli osoby, którą w każdym porcie chcą dopaść policjanci.

Taksówka zawiozła mnie na lotnisko La Guardia około czwartej nad ranem, z moją maszyną do pisania i dwiema torbami. Włożyłam na siebie najcięższe ubrania, od swetrów po buty ocieplone kożuszkiem, więc wagi Pan-American Airways powinny się okazać pobłażliwe dla mojego bagażu. Na ramieniu trzymałam – była to klasyczna sztuczka wszystkich pasażerów clippera – trzy płaszcze, które miały pomóc mi znieść każdy rodzaj pogody: biały, nieprzemakalny prochowiec, płaszcz z wielbłądziej wełny i – na Rosję – pelisę z whipcordu (diagonalu) podbitą futrem cywety. Przy najgorszym mrozie te trzy płaszcze można było nosić jeden na drugim. Jak się później okazało, był to dobry plan, ale w tamtym momencie nie mogłabym wyglądać bardziej idiotycznie. Leciałam na równik, a byłam ubrana jak na Alaskę.

Około czterdziestu młodych mężczyzn, moich towarzyszy podróży, włóczyło się po hallu budynku PAA, gdy tam przybyłam. Byli to piloci, mechanicy, inżynierowie, którzy lecieli, żeby uruchomić i obsługiwać afrykańskie połączenie PAA, nową linię lotniczą prowadzącą ze Złotego Wybrzeża [obecnie Ghana – przyp. tłum.] do Chartumu. Ci współcześni amerykańscy pionierzy – pionierzy ze skrzydłami – tym razem parli na Wschód, aby przetrzeć nowe szlaki Wolności, w najbardziej dosłownym sensie tych słów. Ich zadaniem było przerzucanie na Bliski Wschód, a być może znacznie dalej, materiałów wojennych i samolotów wojskowych przeznaczonych dla wojsk brytyjskich, rosyjskich i chińskich – aby utworzyć i utrzymywać linię życia łączącą neutralną Amerykę z jej walczącymi partnerami.

Tych czterdziestu młodych mężczyzn wydawało się podchodzić do swej wielkiej przygody całkiem zwyczajnie, w prawdziwie amerykańskim stylu. Byli śpiący, byli głodni, byli zziębnięci i chcieli jeszcze parę minut pogawędzić z dziewczętami, które przyszły ich pożegnać. Obawiali się, tak jak ja, że zgubią paszport (kilku z nich nie było nigdy poza USA) albo że będą mieli nadbagaż. Mogłam rozpoznać miękki akcent południowców, akcent z Teksasu i Kalifornii, z Nowej Anglii i ze Środkowego Zachodu. Ci chłopcy, którzy pochodzili z całego kraju, odlatywali do „czarnej Afryki” z ich dziecięcych książek, wykazując przy tym tak mało ekscytacji, jakby Nigeria i Złote Wybrzeże znajdowały się tuż za rogiem.

Krótko po piątej rano urzędnik PAA ostrzegł mnie, że wokół są reporterzy i że ma polecenie wsadzić mnie natychmiast do clippera, przed innymi pasażerami, tak, żeby nikt z prasy nie mógł mnie zobaczyć na pokładzie w czasie startu. Czy nie miałabym nic przeciwko, aby poczekać w samolocie, aż wystartujemy? Z pewnością nie miałabym. Zebrałam moje torby i przeszłam po trapie. Wszystko było piękne i nierealne: wielka łódź latająca czekająca na mnie, pracujący w pocie czoła mechanicy w białych kombinezonach, oślepiające reflektory skupione na nieskazitelnie czystej maszynie ze lśniącego metalu, a wewnątrz clippera pogrążone w mroku miejsce, w którym mogłam się skryć. Od tej pory nie miałam już nic innego do roboty poza czekaniem. O świcie clipper opuści Amerykę, a ja wyruszę w moją podróż.

Słońce, czerwone i okrągłe, wyłoniło się znad mgieł, a woda stała się różowo-srebrzysta. Tłum ludzi pojawił się na trapie, poprzedzany przez załogę złożoną z jedenastu mężczyzn w czarnych uniformach. Sześć, dziesięć, dwanaście błysków fleszy: fotografowie uwieczniali historyczny start. Reporterzy, moi koledzy, mogli naliczyć pięćdziesiąt sześć osób wsiadających na pokład, łącznie z załogą, nie wiedzieli jednak, że w rzeczywistości było to pięćdziesięciu sześciu mężczyzn plus jedna kobieta.

Clippery są duże. Niemniej jednak pięćdziesiąt siedem osób na pokładzie to mnóstwo ludzi: łódź latająca była załadowana do granic możliwości. Młodzi Amerykanie zajęli wszystkie miejsca, rozsiadając się wygodnie, i jak na komendę zaczęli żuć gumę, którą rozdawał nam steward. Wyglądali, jakby zamierzali przeżuć cały świat. Niektórzy z nich – piloci lub mechanicy – najwyraźniej byli starymi kumplami, rozmawiali o sprawach zawodowych, półgłosem. Czasami wymieniali nazwy jakichś miejscowości: Takoradi, Monrowia, Akra. Gdzie leżało Takoradi, gdzie leżała Monrowia? Ledwo kojarzyłam.

Woda zafurczała pod nami i wystartowaliśmy. Nowy Jork, Stany Zjednoczone, zniknęły w chłodnej mgle. Uciekaliśmy przed zimą, kierując się na południowy wschód. W czasie następnych pięciu godzin moi towarzysze podróży gawędzili, spali, czytali, ziewali, ruszali się, wyglądali na znudzonych, zdejmowali z siebie płaszcze, z powrotem je wkładali, potem znowu ściągali na dobre i zaczynali wzdychać z powodu upału. Ich wełniane lub gabardynowe garnitury – nie mówiąc już o moim stroju na Alaskę, który stopniowo, kolejno, z siebie ściągałam – okazywały się głupio nieodpowiednie już kiedy zbliżaliśmy się do Bermudów. Z pewnym zaniepokojeniem spytaliśmy stewarda, kiedy będziemy mogli dostać się do naszych bagaży, żeby przebrać się w jakieś lżejsze ubrania. Odparł: „Jutro, w Brazylii”. Opuścił zasłony w oknach, żebyśmy nie zobaczyli umocnień bazy brytyjskiej, gdy lądowaliśmy miękko na gładkiej powierzchni morza. Następnie drzwi się otwarły i pozwolono nam wyjść na brzeg. Zielona wyspa prażyła się w okropnym upale. Spojrzałam na sosny na słonecznych wzgórzach, na białe wille, które kojarzyły się z wakacjami, z letnim wypoczynkiem. Co tu było znajomego? Ach, tak – już wiedziałam. Kiedy patrzyłam na hałaśliwe hangary lotnicze, na nagie plecy mechaników naprawiających pokryty kamuflażem samolot, na poważnych, uzbrojonych po zęby brytyjskich wartowników strzegących trapu, na rozsiane wokół działa, to wszystko przypominało mi Europę. Przypominało mi wojnę. To była wyspa biorąca udział w wojnie, zaledwie pięć godzin lotu od Nowego Jorku.

Zjedliśmy drugie śniadanie w bazie lotniczej i znowu wystartowaliśmy, kierując się na Portoryko. Kilku amerykańskich chłopaków zaczęło grać w karty. Dowiedziałam się, że tylko nieliczni z nich byli prawdziwymi mechanikami, technikami i pilotami PAA. Większość stanowili piloci armii amerykańskiej „na sześciomiesięcznej przepustce” z wojska, którzy mieli przeprowadzać samoloty wojskowe przez całą Afrykę, „na kontrakcie cywilnym”. To była tajemnica, jak powiedział mój informator, dodając przy tym: „Pamiętaj. Ameryka jest neutralna”.

Dwaj urzędnicy Pan-American Airways, którzy byli na pokładzie (John C. Leslie, kierownik Wydziału Atlantyckiego, oraz Edward W. McVitty, zastępca kierownika i naczelny inżynier tego wydziału), przysiedli się do mnie. Rozmawialiśmy oczywiście o nowej afrykańskiej linii lotniczej. Osiemnastego sierpnia 1941 roku prezydent Roosevelt zwięźle zakomunikował, że za dziewięćdziesiąt dni PAA zacznie przerzucać materiały Lend-Lease[1] do Chartumu. PAA dotrzymała wyznaczonego terminu i w ciągu niecałych trzech miesięcy dokonała tego, co w czasach pokoju zajęłoby lata. Trzeba było zorganizować dwa oddzielne połączenia: to obsługiwane przez łodzie latające z USA do Afryki Zachodniej, przez Brazylię, oraz połączenie afrykańskie, ze zwykłymi samolotami latającymi nad „czarnym lądem”. Oprócz obsługi transportu do Sudanu, linia lotnicza miała również współpracować z Brytyjczykami w dostarczaniu samolotów wojskowych na Bliski Wschód.

W którymś momencie jesienią wysłano do Afryki dwustu ekspertów PAA, do których wkrótce potem dołączyli inni technicy, piloci i członkowie personelu naziemnego. W tym samym czasie w USA zaczęto gromadzić niezliczone ilości sprzętu, a następnie przerzucać go do nowych baz. Nasz obecny lot eksperymentalny, stanowiący preludium do codziennych lotów nad południowym Atlantykiem, był jednym z pierwszych rezultatów tych wysiłków. To osiągnięcie było równoznaczne z amerykańskim zwycięstwem – „zwycięstwem kraju jako całości”, mówił mi John Leslie, „i jednocześnie zwycięstwem systemu prywatnej inicjatywy: PAA pracuje dla rządu, ale jak do tej pory nie zostało przejęte przez rząd. To ciągle jest interes Juana Trippego i on jest z tego dumny”.

Mogłabym sobie łatwo wyobrazić, że gdyby Juan Trippe, młody prezes PAA, postawił na swoim, nowa linia clipperów wcale nie kończyłaby się w Lagos w Nigerii, ani na połączeniu afrykańskim z Chartumem w Sudanie. Nazwa naszej łodzi latającej – „Cape Town” – wskazywała całkiem wyraźnie, jaki może być następny przystanek wielkich łodzi latających. Jeśli chodzi o linię kontynentalną, to miała ona rozszerzyć swą działalność na Egipt, Indie i Malaje, aby następnie połączyć się z istniejącymi już liniami PAA kursującymi przez Pacyfik. Chichocząc pod nosem, pan McVitty powiedział mi: „Kiedy pan Trippe zaczął w 1927 budować PAA, od linii pocztowej z Key West do Hawany, naczelny inżynier André Priester wygłosił historyczne słowa, które zawsze cytujemy: «Przelecieć dziewięćdziesiąt mil [145 kilometrów – przyp. tłum.] nad wodą to nie żarty»”.

W Nowym Jorku kilkakrotnie spotykałam cichego i zdeterminowanego Juana Trippego, który po prostu nie mógł znieść myśli, że samoloty PAA mogłyby nie latać na jakiś kontynent. Sądziłam, że nie spocznie, dopóki nie owinie porządnie kuli ziemskiej połączeniami lotniczymi PAA, niczym wstążeczkami, nie ściśnie ich mocno i nie zawiąże na górze kokardki. Ze zdumiewającą dalekowzrocznością przygotowywał się do „wojny globalnej”, tworząc z wyprzedzeniem to, czego wojna globalna potrzebuje najbardziej: szybki transport. Nie wiem, co mogłoby go powstrzymać przed wysyłaniem samolotów i wodnosamolotów do każdego strategicznego punktu na świecie kontrolowanego przez przyjazne kraje. Nie wiedziałam, że w tym samym czasie, gdy snułam te optymistyczne myśli na pokładzie łodzi latającej „Cape Town”, Japończycy szykowali się już do ataku na Pearl Harbor oraz wyspy Wake i Midway, co miało natychmiast przerwać wszelką komercyjną żeglugę powietrzną nad Pacyfikiem.

Byliśmy w drodze od nastania świtu. Nagle, prawie bez zachodu słońca, zapadła noc. Nasze ciała były zmęczone, a ubrania wymięte. W San Juan, w Portoryko, prostokąt świateł migoczących na powierzchni wody wskazywał nam miejsce lądowania, które zajęło mnóstwo czasu. Miejscowa motorówka podpływała do naszego clippera tak ostrożnie i niezdarnie, że jeden z moich młodych towarzyszy podróży zastanawiał się na głos, czy jej pilot obawia się „zadrapać lakier, czy co”. W końcu jednak zostaliśmy zabrani na brzeg. Znowu byliśmy w kraju, w którym panował pokój, ale i tutaj pośpiesznie prowadzono przygotowania do obrony. Pomimo tak późnej godziny mogłam rozpoznać ten sam hałas młotków i pił, jaki powitał nas na Bermudach i który miałam słyszeć praktycznie w każdej bazie lotniczej, przez całą drogę ze Stanów Zjednoczonych do Birmy.

Taksówkarz o skórze koloru kawy zabrał panów Lesliego i McVitty’ego oraz mnie do hotelu. W pełnej przepychu jadalni z widokiem na morze, zespół muzyczny grał rumbę dla jednej lub dwóch par, które leniwie poruszały się na parkiecie. Morski bałwan, przetoczywszy się z hukiem, prysnął pianą przez otwarte okno prosto na nasz obrus. Po kolacji mieliśmy akurat tyle czasu, żeby urządzić sobie przejażdżkę po tym uroczym, zatłoczonym mieście, gdzie pomniki upamiętniają Kolumba, a szkoły noszą imię Lincolna, gdzie ludzie gawędzą po hiszpańsku, salutują amerykańskiej fladze i o Stanach Zjednoczonych mówią „kontynent”. Jadąc stromymi ulicami, przy których rosną maleńkie drzewka i duże kwiaty, mijaliśmy katolickie klasztory i pomalowane na kolor miodowy stare domy z wewnętrznymi patiami. W wielkim, typowo amerykańskim kapitolu z białymi kolumnami wszystkie okna były oświetlone. O północy Senat i Izba Reprezentantów obradowały na specjalnej sesji. Nie mogliśmy powstrzymać się przed wstąpieniem do środka, ale niewiele rozumieliśmy z dyskusji toczących się po hiszpańsku między ubranymi na biało senatorami; pojęliśmy tylko tyle, że musieli coś zrobić z regulacją cen. Kiedy wróciliśmy do bazy wodnosamolotów, zastaliśmy tam chłopaków z PAA pijących coca-colę na ganku, który pachniał białymi różami.

Wystartowaliśmy o pierwszej w nocy, zaś nasz clipper na czas snu zamienił się w malownicze napowietrzne obozowisko. Takiej liczbie pasażerów nie można było zapewnić żadnego porządnego noclegu, dlatego około czterdziestu amerykańskich chłopaków rozłożyło się na siedzeniach i prawie pod siedzeniami, w przejściach, w przedziale bagażowym, w jednej z łazienek – część w piżamach, a część w swoich dziennych ubraniach. Kiedy obudzili się o szóstej rano, ziewali i próbowali się ogolić, zrobiło się trochę zamieszania. Czułam się zawstydzona, gdy udostępnili mi kuszetkę, co było wyjątkowym przywilejem.

Kiedy spaliśmy, łódź latająca podążała mniej więcej wzdłuż zewnętrznego pierścienia obrony Kanału Panamskiego – naszyjnika wysp karaibskich, z jego słabym, niepokojącym punktem, kontrolowaną przez Vichy Martyniką. Tamtego cudownego poranka lecieliśmy na Trynidad, gdzie zarówno Amerykanie, jak i Brytyjczycy mieli swoje bazy wojskowe. Widziana z powietrza, ta górzysta wyspa, pokryta ciemnymi drzewami, była równie cudowna jak stan Maine – plus słońce, plus niezliczone ptaki, plus tropikalna dżungla i czerwone kwiaty hibiskusa, plus owinięte w sari hinduskie kobiety, które spotykaliśmy po drodze, jadąc do hotelu Queens Park w Port of Spain. Po zjedzeniu śniadania, w drodze powrotnej minęliśmy obóz Armii Stanów Zjednoczonych, strzeżony przez amerykańskich wartowników. Kiedy przybyliśmy do przystani, okazało się, że na wodzie obok naszego clippera unosi się druga łódź latająca. Była to maszyna brytyjska, która właśnie przyleciała z Nigerii. Dwa statki powietrzne były identyczne, z wyjątkiem koloru: nasz był błyszczący, jak srebrny ptak, a ten drugi pokryty kamuflażem – oto jest różnica między samolotem z kraju toczącego wojnę i z kraju neutralnego. Przed odlotem przedstawiciel PAA na Trynidadzie poinformował mnie, że właśnie otrzymał depeszę z potwierdzeniem mojej rezerwacji na lot clipperem z Singapuru do San Francisco, przez Pacyfik, na początku lutego. Wszystko grało. Wszystko było ustalone. A przynajmniej tak myśleliśmy wtedy, 11 listopada 1941 roku.

Znowu ocean, następnie Ameryka Południowa i ocean drzew: lasy Gujany, gdzie Natura wydaje się zbyt potężna, zbyt niezmierzona, żeby Człowiek kiedykolwiek mógł ją ujarzmić. Nie było żadnych dróg, żadnych domostw tylko setki kilometrów dżungli, od czasu do czasu przeciętej zakolem ciemnej rzeki. Niektóre z drzew, pośród tej zielonej masy, były ciemnoczerwone. Niektóre miały na szczycie fioletowo-różowe kwiaty. Niektóre były tak gigantyczne, że wystawały znacznie powyżej reszty, jak ogromne zielone piłki. Wielkie, białe ptaki, które widać było z daleka, przelatywały ponad dżunglą. Oto było królestwo dzikości. Było tam słońce, rzeki, roślinność, zwierzęta – i nic poza tym. Czy to prawda, czy to możliwe, że gdzieś tam na Wschodzie ludzie toczą wojnę? Wojna między ludźmi – malutkimi ludźmi – była jedynie incydentem w porównaniu z tym. Ten las wydawał się na tyle duży, żeby połknąć tę wojnę i o niej zapomnieć.

Dotarliśmy do delty Amazonki. Lasy zaczęły przechodzić w bagna, które następnie zatopiły wszystko w błocie i mchu. Ujrzałam dziko pasące się bydło, biegające swobodnie po otwartym terenie, i nagle na tym odludziu pojawiło się kilka chat, do których najwyraźniej nie prowadziła żadna droga. Niski mężczyzna o nazwisku Kevin Howard, technik Pan-American, który siedział naprzeciwko mnie i nieustannie ślęczał nad dużymi, czarnymi księgami rachunkowymi, wyglądał na ogromnie zdziwionego widokiem owych chat. Ta ekscytacja udzieliła się wszystkim, kiedy przelatywaliśmy nad Amazonką, która miała barwę jasnego błota. Rzeka była tak szeroka, że clipperowi zajęło trochę czasu, zanim ją minął. W samolocie dało się słyszeć okrzyki „O rany!”, „Co za rzeka!”, „O jejku!”. Kiedy już było po wszystkim, pan Howard powiedział do mnie zamyślony: „Ale gdzie oni się zaopatrują? – ci ludzie w chatach, tam na dole”.

I w ten oto sposób dowiedziałam się, że pan Howard kierował dostawami zaopatrzenia dla afrykańskiej linii PAA i że jego czarne księgi zawierały spis wszystkich rzeczy, jakie dostarczono do tej pory ze Stanów Zjednoczonych do baz w Afryce. Tak bardzo był pochłonięty swoją pracą, że wyobrażał sobie wszystko w kategoriach wyposażenia. Był gotów zupełnie poważnie zatroszczyć się o zaopatrzenie nieznanych mu mieszkańców amazońskich chat, jak gdyby byli oni potencjalnymi członkami załóg samolotów Pan-American Airways.

Znowu była noc. Woda połyskiwała w świetle reflektorów, gdy lądowaliśmy w Belém, w stanie Pará, u ujścia rzeki Tocantins. Stara, prymitywna łódź żaglowa przepływała akurat przez oślepiający snop światła; jej ciemna sylwetka przypominała zarysy minionego świata. Zeszliśmy po trapie i oddaliśmy nasze paszporty w ręce brazylijskich urzędników. Byliśmy dokładnie na równiku – w łaźni parowej.

W czasie całej tej podróży clipperem była to nasza pierwsza i jedyna noc spędzona na lądzie. To oznaczało chłodny prysznic, białą sukienkę, nieszczególną kolację w dużym hotelu, szklanki wody mineralnej, które piłam jedna za drugą i nie mogłam przestać, oraz przechadzkę hałaśliwą aleją, gdzie setki mężczyzn w białych letnich garniturach sączyły drinki na tarasach kawiarń rozłożonych wzdłuż szerokich chodników, gapiąc się leniwie na przechodzące dziewczyny. Pracowałam całą noc w swoim pokoju, podczas gdy pod moim oknem jakaś kobieta rozdzierającym, natarczywym głosem śpiewała tanga, rumby i stare amerykańskie fokstroty w nocnym klubie pod gołym niebem. Świt przyszedł, zanim pomyślałam o pójściu spać. W pokoju śniadaniowym piętro niżej dostałam kawę, jajka, dżem i słodkie papaje. Pomimo wczesnej pory, w pomieszczeniu było pełno brazylijskich mężczyzn. Na naszą ekipę czekały już samochody, które zaparkowano pod wysokimi drzewami na placu. Musieliśmy jechać. Czy jeszcze kiedykolwiek tu wrócę, żeby ruszyć dalej do Rio i w końcu poznać Brazylię?

Nasza grupa zmniejszyła się (zostawiliśmy kilku mechaników w Belém), ale zdecydowanie zyskała na prezencji. Teraz wszyscy nosiliśmy mniej lub bardziej tropikalne ubrania. Niczym stado potulnych, białych owiec, podążyliśmy wszyscy do motorówki, aby przy jej pomocy dostać się na pokład clippera, który następnie wzniósł się ponad suchą, przypominającą pustynię krainą. Pojawiła się linia wybrzeża: żółte plaże, niebieskie morze, białe spienione bałwany. To był wierzchołek południowoamerykańskiego trójkąta, jego najbardziej zbliżony do Afryki miasto: Natal.

Kiedy krążyliśmy nad Rio Potengi, mogłam ją sobie obejrzeć z lotu ptaka. Nad brzegami tej rzeki znajdowały się trzy bazy lotnicze, z budynkami wybudowanymi w trzech różnych stylach. Stare hangary Air France, pierwsze, jakie kiedykolwiek zostały tu wzniesione, stały porzucone, puste i już spróchniałe. Z pasa startowego Condor Syndikat, linii lotniczej kontrolowanej przez nazistów, która miała licencję brazylijską i której junkersy latały w głąb lądu, właśnie w tamtym momencie startował samolot, kierując się na południe. No i była jeszcze baza lotnicza PAA.

Już sam ten widok, który miałam przed oczami, stanowił czytelną ilustrację wydarzeń, jakie rozegrały się wokół zrujnowanych hangarów Air France. Na skutek zawieszenia broni w 1940 roku i tymczasowego ustąpienia Paryża z tych terenów, francuskie połączenia lotnicze z Ameryką Południową odeszły w przeszłość. Młodzi Francuzi, którzy ciężko pracowali i ginęli, obsługując te linie, pracowali i ginęli na darmo. To właśnie Francuz, Dieudonne Costes, w 1928 roku jako pierwszy przeleciał południowy Atlantyk samolotem przystosowanym do lądowania na stałym lądzie. Inny Francuz, Jean Mermoz, jedna z najwspanialszych i najromantyczniejszych postaci w dziejach francuskiej awiacji, powtórzył ten wyczyn wodnosamolotem. Od tamtej pory Mermoz i jego odważni francuscy towarzysze obsługiwali regularną linię pocztową nad oceanem i dalej aż do Chile, używając do tego przestarzałych samolotów typu latécoère, do których żaden z dzisiejszych pilotów nie odważyłby się wsiąść, nawet po to, żeby odbyć krótki rutynowy lot. W ciągu dziesięciu lat osiemdziesięciu Francuzów – a wśród nich wspomniany Mermoz – straciło życie na południowoamerykańskiej trasie. Wszystko na próżno. Hangary zbudowane przez tych francuskich pionierów próchniały teraz nad brzegami Rio Potengi.

W rezultacie Stany Zjednoczone, za pośrednictwem Pan-American Airways, musiały teraz od nowa przecierać szlaki z zachodu na wschód, od jednej bazy lotniczej do drugiej, aby nawiązać połączenie z Bliskim Wschodem. Dopóki w wojnie uczestniczyło francuskie imperium kolonialne, funkcjonowała trasa śródziemnomorska i nie trzeba było uruchamiać przerzutu samolotów ponad Afryką. Moi współtowarzysze podróży, amerykańscy piloci i mechanicy, którzy lecieli na afrykańskie bagna, prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy z tego, że ich podróż była bezpośrednim skutkiem zawieszenia broni w Compiègne.

Udało nam się, przez godzinę, zobaczyć co nieco z Natalu – zatłoczone tramwaje z uwieszonymi na stopniach ludźmi wszelkiego koloru skóry i wszelkiego rodzaju automobile i osiołki mieszające się ze sobą na ulicach, katolickie kościoły, małe kawiarnie i ich leniwi klienci, koszary strzeżone przez brazylijskich żołnierzy w zielonych mundurach, brązowe, nagie dzieci nurkujące w przybrzeżnej kipieli oraz stojące na brzegu sennej rzeki chaty z drewna i gliny, należące do miejscowych rybaków. Po wszelkiego rodzaju biurokratycznych przepychankach z brazylijskimi urzędnikami, zostawiliśmy za sobą to smutne miasto, błotnistą rzekę oraz żółte plaże. I pożegnaliśmy się z półkulą zachodnią.

Jeden z mechaników PAA pozostał w Natalu. Poza załogą było nas teraz trzydzieścioro sześcioro pasażerów, którzy stopniowo coraz lepiej poznawali się nawzajem. Duża grupa pilotów wojskowych „na przepustce” miała ścisłe polecenie zachowania milczenia i jej członkowie zachowywali się prawie jak niemowy. Wysoki, szczupły, energiczny kapitan C. A. Goyette, ten najlepszy rodzaj Amerykanina, jaki można gdziekolwiek znaleźć, wydawał się ich nadzorować. Było jeszcze dwóch urzędników PAA – Leslie i McVitty – jedenastoosobowa załoga pod dowództwem wysokiego, jasnowłosego kapitana Harolda E. Graya oraz trzej członkowie CAA (Civil Aeronautics Authority – Urzędu Lotnictwa Cywilnego), którzy w czasie tego lotu próbnego reprezentowali Waszyngton.

Ci ludzie, którzy mówili niewiele, bez wątpienia w pełni zdawali sobie sprawę z tego, jakie symboliczne znaczenie miała nasza podróż dla przyszłego kierowania wojną, dla zacieśniania współpracy między Ameryką i walczącymi aliantami. Nie dotyczyło to już jednak zwykłych pilotów i techników PAA, którzy w nowym połączeniu lotniczym (też nie bez racji) widzieli jedynie szansę dla Pan-American Airways na uzyskanie monopolu na komercyjny transport dookoła świata. Pewien młody inżynier mechaniki, absolwent Uniwersytetu Kalifornijskiego, z którym się zaprzyjaźniłam, powiedział mi, że przyjął tę pracę w Afryce po prostu jako „dobrą okazję”. Jeśli chodzi o politykę, to zwyczajnie nie mógł zrozumieć, dlaczego rząd Stanów Zjednoczonych „wplątuje się w tę wojnę, wbrew woli narodu, skoro Ameryka nie jest zagrożona”.

Jeden z pilotów wojskowych wymamrotał coś, z czego wynikało, że USA powinny natychmiast zaatakować Japonię. Na to jednak absolwent Uniwersytetu Kalifornijskiego odparł z szyderczym uśmiechem: „Wojna z Japonią? Nie będzie niczego takiego. To nie jest w interesie naszych dobrych przyjaciół Anglików, więc Anglicy dopilnują, żeby do tego nie doszło”. Urzędnik PAA, który włączył się do rozmowy, widział tę sytuację następująco: „Realistycznie patrząc, musimy utrzymać Brytyjczyków i Rosjan na chodzie oraz utrzymać flotę brytyjską na Atlantyku dla naszej własnej ochrony. To oznacza, że Ameryka, zachowując pokój, musi zorganizować przemysł wojenny na pełną skalę, czyli zrobić to, co w demokracji jest praktycznie niemożliwe”. Kiedy zapytałam: „A jeśli niemożliwe będzie pogodzenie produkcji wojennej ze stanem pokoju, to co wtedy?”, mężczyzna bezradnie machnął ręką i westchnął: „Wtedy... Ach, sam nie wiem”.

Rozmawiając o tych i o paru innych rzeczach, lecieliśmy nad południowym Atlantykiem. Noc była spokojna i podróż przebiegała bez żadnych przygód. Około ósmej rano w czwartek 13 listopada steward zaczął obficie spryskiwać clippera i wszystkich jego pasażerów „flitem” na moskity, żebyśmy po wylądowaniu byli uodpornieni na insekty. Zeszliśmy w dół ponad bagnistą rzeką, żeby wylądować w Bathurst w brytyjskiej Gambii, przeleciawszy nad niezliczonymi domkami o dachach z czerwonej dachówki – to było bardzo cywilizowane podejście do „dzikiej Afryki”. Wypłynęła po nas motorówka z brytyjskimi oficerami w szortach khaki. Wszystko zostało przygotowane na nasze przyjęcie. Imponujące śniadanie złożone z szynki, kiełbasek, jajek, marmolady, chleba, masła i herbaty czekało już na „Amerykanów” w kantynie RAF-u – małym domku przy zakurzonej drodze, gdzie czarni jak smoła murzyńscy chłopcy uwijali się w pokojach od frontu, zaś na zalanym słońcem podwórzu wylegiwali się inni Murzyni, głęboko pogrążeni we śnie. Było to jednak bardzo poruszające, że opuściwszy w poniedziałek o świcie Nowy Jork, w czwartkowy poranek mogłam ujrzeć naszego skrzącego się i lśniącego czteromotorowego boeinga – ten latający symbol Ameryki – unoszącego się spokojnie na afrykańskich wodach między brytyjskimi wodnosamolotami.

Zatrzymaliśmy się w Bathurst na jeden dzień. Poza drugim śniadaniem, zjedzonym w towarzystwie gubernatora sir Wilfreda T. Southhorna w jego rezydencji, gdzie powitały mnie wielkie portrety zmarłego króla Jerzego V i królowej Marii – pierwsze z serii identycznych portretów króla Jerzego i królowej Marii, jakie miałam widzieć wzdłuż całej trasy mojej podróży od Gambii po Daleki Wschód – spędzałam tam czas z miejscowymi przedstawicielami Wolnych Francuzów, dwoma młodzieńcami o nazwiskach Nocq i Col, którzy byli weseli, przyjaźni i okazali się bardzo pomocni. Mieli biuro, samochód, dom, kucharza i plażę, na której można było popływać – wszystkie te rzeczy były bezcenne. Ich urzędowy bungalow był udekorowany plakatami i mapami oraz portretami generała de Gaulle’a i portretem królowej Elżbiety.

Pojechaliśmy samochodem na przylądek Cape Saint Mary na przedmieściach Bathurst. Ponad zamgloną zatoką mogliśmy dostrzec płaskie wybrzeże kontrolowanego przez Vichy przylądka Djinak. Dowiedziałam się, że po podjętej przez Brytyjczyków i gaullistów we wrześniu 1940 roku próbie zajęcia Dakaru, ta baza morska rządu Vichy, będąca jednym z najpiękniejszych i najlepiej chronionych portów na świecie, leżąca około stu dwudziestu kilometrów od Gambii i tylko dwa i pół tysiąca kilometrów od Brazylii, była stale umacniana i jest teraz bardzo silna.

Przez parę godzin włóczyliśmy się w kurzu i pyle między miasteczkiem Bathurst, różnymi obozami wojskowymi i lepiankami miejscowych wieśniaków. Spotykaliśmy czarnych żołnierzy i białych żołnierzy, murzyńskie kobiety noszące kwieciste suknie lub niemające prawie nic na sobie, murzyńskich mężczyzn z otwartymi białymi parasolami i w mahometańskich fezach oraz długich szatach, niebieskich albo białych, nazywanych boubou. Przyzwyczaiłam się do szaroniebieskich liści drzew palmowych. Dowiedziałam się, jak wygląda baobab. Stanowczo protestowałam, gdy ci francuscy chłopcy próbowali mnie przekonać – jak każdego nowo przybyłego turystę – że orzeszki ziemne rosną na drzewach. Wieczorem kucharz Wolnych Francuzów, Murzyn imieniem Alcali, płochliwy jak gazela, w zaledwie dwie godziny przygotował cudowny posiłek z czterech dań, który bardzo pomógł przekonać pana McVitty’ego i pana Lesliego do słuszności sprawy Wolnej Francji. Mieliśmy nawet czerwone wino – z beczki skonfiskowanej ze statku Vichy, który ostatnio został przejęty przez Brytyjczyków.

O pierwszej w nocy znowu weszliśmy na pokład clippera. Moi amerykańscy towarzysze mieli za sobą nudny dzień i byli zmęczeni. Przed startem długo czekaliśmy wewnątrz dusznego i nagrzanego samolotu. Niektórzy z pilotów wojskowych zaczęli rozmawiać o swoim wielomiesięcznym szkoleniu w Randolph Field. Wszystko im się tam podobało, poza dyscypliną: „O rety, była surowa!”... Jeden z pilotów, który szkolił skoczków spadochronowych, opowiadał nam fascynujące historie o różnych fazach tego szkolenia. „Kiedy po raz pierwszy skaczą z samolotu – mówił – ci faceci są tak skupieni na tym, żeby zrobić wszystko tak, jak im to mówiono, że się nie boją. Nie mają nawet szansy. Dopiero gdy skaczą drugi albo trzeci raz, czasami są przerażeni, ale potrafią się otrząsnąć. Na koniec wszyscy, kiedy przyjdzie na nich kolej w samolocie, biegną i skaczą jeden za drugim bez żadnego wahania”.

Ktoś krzyknął: „Wystarczająco się nasiedzieliście. Dzieci spać”. Wszyscy zaczęliśmy układać się do snu, a clipper wkrótce potem wystartował. Kiedy się obudziłam – w piątek 14 listopada – lecieliśmy wzdłuż wybrzeża Afryki, trzymając się około pięciu kilometrów od terytorium Vichy. Kapitan Gray zaprosił mnie do dużej kabiny załogi „piętro wyżej”. Dwaj piloci, radiooperator, mechanik pokładowy, nawigator, człowiek sprawdzający zużycie paliwa i siódmy mężczyzna, który notował rozmaite uwagi na temat tego konkretnego lotu próbnego, z takim spokojem, jakby znajdowali się gdzieś na wysokim piętrze któregoś z biurowców na Manhattanie. Na ścianie zauważyłam oprawiony w ramkę oficjalny list z Waszyngtonu stwierdzający, że ten samolot, B-314, jest własnością rządu i pozwolono z niego korzystać liniom Pan-American Airways. Ów list, zaadresowany do PAA, kończył się słowami: „Z poważaniem, STANY ZJEDNOCZONE AMERYKI”.

O czwartej po południu wylądowaliśmy w Lagos w Nigerii. Początkowo miałam trochę trudności ze zrozumieniem skomplikowanej topografii tego miasta, z odróżnieniem wyspy od stałego lądu i laguny od oceanu. Magazyny na nabrzeżach były hałaśliwe i zatłoczone. Wszędzie pracowali czarni i biali ludzie. Dowiedziałam się, że nie było ani jednego wolnego pokoju w tym mieście, nawet na noc. Najbardziej palącym problemem w „dzikiej” Afryce był problem mieszkaniowy!

Po wylądowaniu powitali nas dwaj przedstawiciele PAA – pan John S. Yeomans, zastępca kierownika linii afrykańskich, oraz pochodzący z Jugosławii kierownik operacyjny, George Craigher, którzy razem z Franklinem Gledhillem dźwigali na swych mocnych barkach ciężar odpowiedzialności za zbudowanie nowej linii lotniczej – oraz Anglik stojący na czele British Airways w Afryce Zachodniej, kapitan Sorsbie. Pożegnałam się z panami Leslie’m i McVittym oraz z kapitanem Grayem i wysiadłam z łodzi latającej „Cape Town”, która następnego dnia miała być w Leopoldville w Kongu Belgijskim. Jeden z samolotów PAA za kilka godzin odlatywał do Chartumu i mogłabym się nim zabrać. Zamiast tego postanowiłam jednak „cofnąć się” na Złote Wybrzeże i dowiedzieć nieco więcej o tamtejszej współpracy anglo-amerykańskiej. Noclegu udzielił mi urzędnik kolonialnych władz Nigerii. Gdy usiadłam przy obiadowym stole z nim i jego żoną, po raz pierwszy znalazłam obowiązkową pięciogramową szczyptę chininy (na malarię), która leżała już przygotowana obok mojej szklanki.

Włączyliśmy radio w dużym, cichym salonie, podczas gdy świerszcze w ogrodzie robiły spory hałas. Kiedy spiker obwieścił „Tu mówi Londyn...”, moja gospodyni (która w ciągu dnia pracowała w biurze szyfrów) skryła głowę w dłoniach, by skupić się na słuchaniu. „Ark Royal” został zatopiony, Rosjanie trzymali się na wszystkich frontach, w Waszyngtonie uchwalono poprawkę do ustawy o neutralności, a w amerykańskich fabrykach zbrojeniowych miały miejsce nowe strajki.

Szybko wróciłam do niewielkiego bungalowu w ogrodzie, gdzie miałam swój pokój, i spędziłam kolejne dwie godziny na praniu moich pończoch, bielizny i białych sukienek, które rano miał wyprasować bosonogi murzyński chłopiec. Następnego dnia (w sobotę 15 listopada) pojechałam na lotnisko z kapitanem Sorsbiem i po drodze zobaczyłam trochę więcej miasta. Tubylcy należeli do znacznie jaśniejszej rasy, niż ci z Bathurst: byli wyżsi, silniejsi, mniej ospali i mniej czarni. Na ulicach murzyńscy policjanci w przepięknych niebiesko-białych mundurach kierowali ruchem. Byli murzyńscy recepcjoniści w urzędzie telegraficznym i tłumy murzyńskich robotników tłoczących się na lokalnych stateczkach, które rozwoziły ich po magazynach stojących wzdłuż laguny. Miejscowe kobiety nosiły jedwabne tkaniny w jaskrawych kolorach, owinięte wokół ciał, z odkrytymi ramionami, oraz jedwabne tkaniny owinięte wokół głowy, wyglądające jak ciężkie turbany z kokardą z przodu. Materiał, generalnie niebieski, wyglądał wyjątkowo pięknie w słońcu, na tle zieleni drzew palmowych i ciemnej skóry kobiet.

Weszłam do jednego czy dwóch sklepów, mających mnóstwo do sprzedania, chociaż niekoniecznie to, co tak naprawdę chciało się kupić, i wpadłam na trzech wspomnianych wcześniej urzędników amerykańskiej Civil Aviation Authority, niosących triumfalnie świeżo zakupione skórzane poduszki i torby, dzieło miejscowych rzemieślników. Moi pozostali współtowarzysze podróży, piloci i mechanicy, których znalazłam na lotnisku i którzy teraz nosili uniformy PAA z napisem „Pan-American – Africa, Limited”, wyhaftowanym na beżowych koszulach, także byli obładowani „pamiątkami”, bawiąc się swymi podrabianymi nożami „dzikich” w skórzanych pochwach.

Kiedy sączyliśmy sok pomarańczowy, na lotnisku wylądował należący do PAA Douglas DC-3 z amerykańską załogą. Pośpieszyliśmy, żeby wsiąść na jego pokład. Przyleciał z Chartumu, transportując z powrotem na Złote Wybrzeże grupę młodych angielskich pilotów, którzy przeprowadzali samoloty wojskowe do Egiptu. Na moich oczach współpraca anglo-amerykańska mimochodem nabierała kształtów.

Pierwszym przystankiem w czasie mojej podróży tam i z powrotem po Złotym Wybrzeżu, był port, „gdzieś w Afryce”, dokąd dostarczane są samoloty budowane w Stanach Zjednoczonych oraz w Anglii i gdzie następnie się je składa oraz testuje. Niesamowity był widok, gdy ci sami tubylcy, którzy z taką gracją manewrowali swoimi wąskimi, mahoniowymi czółnami wśród oceanicznych bałwanów, wyładowywali skrzynki i pudła zawierające nowoczesne machiny do zabijania. Wszystkie te kontrasty były niesamowite. Tego samego wieczoru miałam okazję widzieć wyszukane angielskie domy i prymitywne murzyńskie chaty, obozy wojskowe i hangary lotnicze, schludną jadalnię angielskiego air commodore’a [odpowiednik generała w RAF-ie – przyp. tłum.], wiejski domek Amerykanów z PAA, gdzie fonograf grał głośno Texas Shuffle