Podróż wokół mojej czaszki - Frigyes Karinthy - ebook
NOWOŚĆ

Podróż wokół mojej czaszki ebook

Frigyes Karinthy

4,5

Opis

Frigyes Karinthy to znany na Węgrzech, a mało jak dotąd w Polsce, prozaik, poeta, satyryk. Publicysta legendarnego pisma „Nyugat", tłumacz Kubusia Puchatka, autor parodii literackich, humorystycznych opowiadań, nowych przygód Guliwera. Podróż wokół mojej czaszki to fascynujące studium powolnego odkrywania choroby, bolesny, precyzyjny opis pierwszych symptomów guza mózgu, pierwszych, a potem kolejnych. Pełen dystansu, przez co wolny od ckliwości, opis życia w chorobie i z chorobą. Autor-narrator amatorsko zafascynowany medycyną wchodzi w rzeczywistość, której się dotąd z uwagą przyglądał. Patrzył jednak głęboko przekonany, że „mnie to nigdy nie spotka". W 1936 roku przeszedł operację guza mózgu, co stało się kanwą prezentowanej powieści, dwa lata później zmarł.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

Utazása kaponyám körül

Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych

Frycz i Wicha

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Korekta

Maciej Korbasiński, Piotr Królak, Ryszarda Krzeska

© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024

© for the Polish translation by Anna Górecka

Księgarnia internetowa

www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku!

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Wydanie drugie poprawione, Warszawa 2024

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-731-0

PRZEDMOWA

w której po pierwsze staram się wyjaśnić, dlaczego zawierzam czytelnikowi tę trudną historię, po drugie zaś, i nade wszystko, usprawiedliwić fakt, że się usprawiedliwiam z czegoś, co jest najbardziej naturalną, najbardziej oczywistą sprawą na tym świecie: pisarz opowiada o czymś, co może przydarzyć się każdemu, a tak się składa – okoliczność godna uwagi – że jemu właśnie się przydarzyło. Piszę o tym, wyciągnąwszy wnioski z wydarzeń kilku ostatnich tygodni: otóż w rozmowach z kolegami po piórze i redaktorami często padało pytanie, czy to właściwe i mądre, aby znany pisarz obierał za temat własne przeżycia, w dodatku dobrze znane czytelnikowi, a zatem jako „ciekawostka” już nieaktualne. Co zaś do mądrości... no cóż, uważam, że w naszym fachu nie zawsze właściwe jest to, co mądre. Taka przezorność za mocno pachnie mi strategią literacką.

W „normalnych” czasach, kiedy nie trzeba było tak rozpaczliwie walczyć o wybicie się, a potem utrzymanie swojej pozycji, to czytelnik dowiadywał się od pisarza, co go interesuje, a nie na odwrót. Może popyt był większy? W naszej profesji elementarne prawa ekonomii nie działają tak prosto, dlatego kryterium ekonomiczne, ochrzczone szumnym mianem „polityki literackiej”, jest całkowicie pozbawione sensu. Nie zważam więc na przezorność: wypada czy nie wypada (warto czy też nie), aby pisarz, znany nie tylko z wierszy lirycznych, ale również publicystyki, siebie samego czynił bohaterem powieści, tej najbardziej fantastycznej powieści, jaką pisze rzeczywistość. Pomijając jednak kwestię przyzwoitości i pożyteczności – i tu nastąpi koronny argument na rzecz mojego stanowiska – owszem, musiałem pokonać wewnętrzne opory, zanim zdecydowałem się opisać swoją sztokholmską przygodę. Wszak jeśli nawet nie za bardzo wyczuwam, czego ludzie ode mnie oczekują, naprawdę dużo rozmyślam nad tym, czego ja sam oczekuję od siebie.

Z pewnością nie tego, co wystarczy do wiernego odwzorowania życia. Tak wiele moich spostrzeżeń domaga się opisania, zwłaszcza teraz, gdy dostałem kolejne odroczenie i powinienem nadrobić zaległości. A skoro już mowa o ludziach – na świecie jest tylu ciekawszych ode mnie. Wszystko to, przed trybunałem mojego rozumu, wydawało się dużo bardziej naglące niż konieczność osobistego wyznania. Stało się jednak coś osobliwego, czego się nie spodziewałem. Otóż okazało się, że nie tak łatwo – nie sądziłem, że do tego stopnia – być pisarzem: ta jakość to nie tylko tytuł prawny, ale także gorzki przymus, w skrajnych wypadkach wewnętrzny imperatyw, który pojawia się wbrew naszej woli. Nie chciałem zajmować się swoją osławioną chorobą, choćby dlatego, że człowiek, jak wiadomo, chętnie i szybko zapomina o bolesnych i groźnych przeżyciach, kiedy już się wybrnie z tarapatów. Człowiek tak, ale pisarz – nie. Przymus, żeby utrwalić wspomnienie, objawił się u mnie niczym druga choroba, która nieleczona nie pozwala mi do końca wyleczyć się z pierwszej.

Recipe verbum – zamiast zaklęć to opis jest balsamem i napojem zapomnienia w tej dziwnej aptece, którą nosi w duszy nieszczęsny artysta. Chyba więc miałem rację, kiedy w pewnym lekkim rapsodzie życie pisarza – z narodzinami, miłością, cierpieniem i rozkoszą – nazwałem materiałem do opanowania, z którego kiedyś, po śmierci, będzie musiał zdać egzamin przed jakąś komisją. Nie byłem tego świadom, ale teraz czuję bardzo wyraźnie, że zawsze to właśnie przedegzaminacyjna trema wciskała mi pióro do ręki, gdy brałem na warsztat przeżycia – często psuła mi radość, zarazem jednak łagodziła cierpienie podstępna czujność, która trzymając mnie w napięciu, zmuszała, bym nie tylko przeżywał, ale także obrazował to, co się ze mną dzieje. Teraz, kiedy już naprawdę przekroczyłem pierwszą bramę Niebiańskiego reportażu (czy to nie dziwne, że również tę powieść pisałem wtedy, gdy choroba już się we mnie czaiła?), po powrocie odkrywam w swej teczce reportera mnóstwo zdjęć migawkowych: muszę je wywołać, w przeciwnym razie do końca życia będzie mnie dręczyło poczucie winy, że pozwoliłem, by przepadło choć jedno takie, którego pierwowzoru do tej pory nie znałem ani ja, ani inni.

Co zaś do zalecanej skromności, która chce mnie powstrzymać przed zajmowaniem się sobą...

Gwiżdżę na skromność. Już raz wyłuszczyłem, że skromny mogę być tylko ja – moja opinia zaś może być równie nieskromna, jak twierdzenie o dwumianie sformułowane przez łagodnego i wstydliwego Newtona, które aspirując do bycia powszechnym, wyraża na wskroś nieskromną opinię o świecie, bądź jak reklama nowo wynalezionego leku, który ma pomóc chorym.

Wydaje się, że można to odnieść nie tylko do naszych opinii, ale również doznań, jeśli są uniwersalne, a nie jedynie indywidualne.

Pozwolę sobie zatem zdać się na osąd czytelnika, w jakim stopniu udało mi się skonfrontować wrodzoną niedyskrecję pacjenta z wrodzoną dyskrecją lekarza.

I jeszcze jedno.

Powyższe wersy kierowałem do czytelnika inteligentnego, poniższe kieruję do reszty – wobec nich również pragnę być uprzejmy, nie wiedząc, która grupa jest liczniejsza.

Chociaż uważam, że wystarczająco wyjaśniłem, dlaczego piszę tę książkę, wyznam jeszcze jedno: nigdy bym się na to nie odważył, gdybym przed godziną nie przeczytał w pewnej skrajnie prawicowej gazecie notatki, w której oskarża się mnie o to, że swoją chorobę i wizytę słynnego chirurga w Budapeszcie wykorzystuję do robienia sobie autoreklamy. Byłoby tanim chwytem grzecznie poprosić autora notatki, żeby sam zechciał odbyć moją podróż do Sztokholmu, łącznie z operacją, i sprawdził, czy reklama się opłaca. Na takie oskarżenia można odpowiedzieć dwojako. Albo całkiem je ignorując, nie zaszczycając autora ani jednym słowem, albo pisząc całą książkę.

Jak Państwo widzą, wybrałem to drugie.

Budapeszt, 1936

NIEWIDZIALNE POCIĄGI

Pewnego popołudnia, około dziesiątego marca tego roku, siedziałem w kawiarni Centralna na placu Uniwersyteckim i jadłem podwieczorek przy stoliku dla stałych gości, pod oknem, skąd z jednej strony widać bibliotekę, z drugiej budynek, w którym mieści się filia banku, zaopatrzony w szyld z napisem wielkimi literami: INSTYTUT MATKI. Wiele razy zastanawiałem się, czy naiwny przechodzień, zwłaszcza jeśli porusza się w ściśle rodzinnym kręgu pojęciowym, nie zrozumie tego napisu opacznie i nie pomyli Instytutu z jakąś szkółką dobroczynną, gdzie dziewczęta z ludu sposobi się do pełnienia ich najświętszego obowiązku – macierzyństwa. Ja oczywiście wiem, że nie o to chodzi, matkę straciłem w wieku sześciu lat i twardy los wcześnie nauczył mnie, jak odróżniać finanse od krzewienia oświaty wśród ludu.

Nie jestem pewien, ale owego pamiętnego popołudnia zajmowały mnie raczej sprawy finansowe niż krzewienie oświaty, co zresztą winno być pierwszą powinnością publicysty. Choć oczywiście dziedziny te mogą się ze sobą splatać – właśnie u pisarza. Ujmijmy to tak: akurat głowiłem się nad tym, co mam teraz napisać – czy najpierw tę zasadniczą rozprawę o miejscu współczesnego człowieka w społeczeństwie, czy też trzyaktówkę. W końcu postanowiłem zacząć od sztuki teatralnej, żeby dzięki honorarium, które za nią otrzymam, zapewnić sobie tyle wolnego czasu, ile zajmie mi napisanie rozprawy, zwłaszcza gdybym potraktował ją sumienniej i poważniej niż sztukę.

Podjąwszy decyzję, odetchnąłem z ulgą. Napisanie sztuki, rzecz jasna, też wymaga wielu przygotowań – trzeba omówić ją z dyrektorem teatru, obejrzeć kilka modnych spektakli, dowiedzieć się, co gdzie grają w bieżącym sezonie, i ewentualnie porozmawiać z aktorami. Tak, najwyższy czas, żebym i ja został autorem utworów scenicznych, to sprawa już wręcz nagląca. Właśnie miałem zadzwonić do D., kiedy przypomniałem sobie, że Pirandello zaczął pisać dopiero w wieku pięćdziesięciu sześciu lat, a mimo to odniósł wielki sukces. Chłopcu, który już podążał do mego stolika z aparatem telefonicznym, natychmiast dałem znak, by zawrócił – wszak skoro Pirandello miał pięćdziesiąt sześć, to zdążę spokojnie rozwiązać krzyżówkę, którą właśnie zacząłem. Trzeba wiedzieć bowiem, że od wielu lat raz na tydzień rozwiązuję krzyżówki w pewnym dzienniku; stało się to moim nawykiem, wręcz zabobonnym, toteż tydzień, w którym zaniechałbym tego zwyczaju, mógłby się okazać pechowy. A przecież wciąż się przy nich złościłem! Redaktor działu – nie mam przyjemności znać go osobiście – zawsze wprowadza do krzyżówki jakieś hasło. Są to świetne, smakowite przysłowia albo porzekadła ludowe, kłopot w tym, że nieistniejące – pewnie sam je wymyśla i tylko ze skromności albo artystycznej pychy przypisuje ich autorstwo ludowi, jak Kálmán Thaly1 swoje słynne „oryginalne” ballady kurucowskie. Oto przykłady: „Plisiuk w prawo, a klęski swoje” albo: „Makuch niewieścich łez”. Proszę sobie wyobrazić, jak trudno zrekonstruować nieznaną sentencję czy przysłowie, kiedy brakuje w nich liter. Już nawet chciałem do tego redaktora napisać albo głośno mu nawymyślać gdzieś na ulicy.

Całkiem prawdopodobne, że wtedy w kawiarni myślałem właśnie o tym, bo o ile pamiętam, byłem mocno zirytowany. Miałem takie litery: ,,.ors... .. kata ..ba ....ata?”. Nie chciałbym obciążać sumienia kolegi hipotezą, że moja choroba zaczęła się od tej krzyżówki (okaże się, że trwała już od dawna), ale przyznaję, byłem naprawdę wściekły. Co to za ,,.ors... .. kata ..ba ....ata?”. Nie ma czegoś takiego! Aż spurpurowiałem z wysiłku, chcąc odgadnąć to podejrzane przysłowie.

Wtedy ruszył pociąg. Punktualnie, zgodnie z rozkładem jazdy, o godzinie siódmej dziesięć.

Zdziwiony poderwałem głowę. Co się dzieje? Słyszę łomot lokomotywy, która rusza z miejsca, zgrzyt kół, kiedy ociężale, powoli się rozpędza, a po chwili głośne dudnienie: pociąg przejeżdża obok i toczy się dalej; dudnienie przycicha, jak w Ej, uchniem, pieśni burłaków ciągnących barkę.

Może to ciężarówka... Wróciłem do tajemniczego przysłowia.

Niestety, po minucie ruszył następny pociąg, w tym samym rytmie co poprzedni. Załomotał, zazgrzytał, zadudnił, umilkł.

Zdenerwowany odwróciłem głowę w stronę bocznej uliczki. Co, u diabła, czy gdzieś tutaj kursuje pociąg albo testują jakiś nowy pojazd? Ostatni pociąg na ulicach Pesztu widziałem jako siedmiolatek; była to kolejka parowa i jeździła ulicą Barossa, gdzie mieszkaliśmy. Od tamtej pory, o ile wiem, jeżdżą tu tylko tramwaje, ale nie po Uniwersyteckiej.

Za oknem przemknęło kilka aut, nic więcej. Jeszcze trzy razy podnosiłem głowę. Dopiero przy czwartym pociągu uświadomiłem sobie, że to halucynacje.

Nigdy nie miałem tak silnych omamów słuchowych, więc to zrozumiałe, że nie od razu się zorientowałem. Często mi się zdarzało, już od dzieciństwa – zazwyczaj kiedy szedłem ulicą, ale także w domu – słyszeć za plecami swoje imię; jakiś głos cicho szeptał: „Frici”. Ktoś chce mnie ostrzec, myślałem, lub woła do mnie jakiś dawny znajomy, który nie ma śmiałości głośniej krzyknąć; głos brzmi dziwnie znajomo – może to ktoś z odległej przeszłości, kogo uznałem za zmarłego, daleki krewny, który wcale nie umarł, tylko popadł w nędzę i gdzieś się zaszył, a teraz, chociaż się krępuje, chce mi przekazać pilną wiadomość, po czym znów zniknie. Początkowo nawet nie odwracałem się w takiej sytuacji; w końcu uzmysłowiłem sobie, że to tylko omamy, nie przejmowałem się, szedłem dalej, i wręcz polubiłem ów tajemniczy głos. Teraz było inaczej.

Słyszałem agresywny, hałaśliwy, natarczywy dźwięk. Stukot pociągu, tak głośny, że zagłuszał wszelkie rzeczywiste odgłosy – kelner coś mówił, a ja nie słyszałem.

Ten dźwięk nie dochodzi z zewnątrz, to pewne, stwierdziłem ze zdziwieniem.

I nigdzie nie widzę jego źródła.

Ale wobec tego...

Pochodzi z wnętrza mojej głowy.

Ponieważ nic poza tym mi nie dolega, nie wydaje mi się ani trochę straszny. Tylko bardzo dziwny, niezwykły.

Czyli halucynacje. Ale chyba nie zwariowałem, szybko dodaję, w przeciwnym razie nie umiałbym tego stwierdzić.

Dolega mi coś innego.

FILM AMATORSKI

Kolację jem w domu – od stycznia wiedziemy z Cinim kawalerskie życie, ponieważ jego mama uczy się w Wiedniu freudyzmu i odbywa praktykę z neurologii w klinice Wagnera-Jauregga. Rozmawiamy o geometrii wykreślnej oraz fizyce, potem opowiadam mu o budowie ludzkiego organizmu, przyrównując go do maszyny. Cini chodzi do piątej klasy, nie zauważa, że często wykorzystuję go jako królika doświadczalnego: do naszych rozmów o życiu i przyrodzie mimochodem, jakbym mówił o czymś, czego będzie się uczył w starszych klasach, przemycam własne, tylko mi znane teorie i testuję je na nim. Ostatnio Cini interesuje się mechanizmem myślenia, zaczynam więc opowiadać o engramach, o „wydeptanych” szlakach elektrycznych w ośrodkach mózgu, o odruchach warunkowych, ale po chwili, od niechcenia, jakby chodziło o rzecz powszechnie wiadomą, wsiadam na swojego konika, czyli samodzielne funkcjonowanie narządów autonomicznych. Otóż uważam, że każdy z nich ma własne środki wyrazu, każdy potrafi „mówić”, tylko trzeba nauczyć się je rozumieć. Na własnym przykładzie – autyzm! – mogę ustalić, co tylko zechcę: na przykład gdy myślę spokojnie, w skupieniu, umiem z grubsza określić, w którym miejscu mózgu powstaje moja aktualna myśl. Kiedy liczę, wymyślam grę słowną, analizuję – coś dzieje się z przodu, pod czołem; uczucia, muzyka, emocje (i miłość – przychodzi mi na myśl, ale głośno tego nie mówię) powstają w tylnej części czaszki. Postanawiam sobie, że dzisiaj w łóżku będę kontynuował to doświadczenie – od dawna łudzę się, że wytrwale praktykując, można nauczyć się kierować swoimi myślami, poruszać ganglionami, jak atleta muskułami albo pianista palcami. Wpadłem na ten pomysł wiele lat temu, kiedy cierpiałem na bezsenność, uznawszy, że mógłbym zasypiać bez żadnych pigułek, gdybym w swoim aparacie wyobraźni, gdzieś w okolicy rdzenia przedłużonego, znalazł ów punkt, gdzie automatycznie można by wywołać znieczulenie całego centrum, wydobyć je z rzeczywistości, zatrzymać jego koła, jak Archimedes za pomocą swej dźwigni chciał poruszyć z posad Ziemię. Ciniego nudzą te sprawy, woli mówić o piłce wodnej, chwali się, że zajął kiedyś pierwsze miejsce w skoku wzwyż. Skromnie (to bezczelne, że mówię o swojej skromności. „W czym pan jest skromny?”, spytał kiedyś redaktor Osváth pewnego młodego poetę), ale z niejaką przesadą wspominam o swoich młodzieńczych sukcesach sportowych, a przy okazji dodaję, że od czasów szkarlatyny, którą przeszedłem w dzieciństwie, nigdy nie chorowałem (wyrostek robaczkowy się nie liczy). W głębi duszy mam nadzieję, że w ten sposób zaimponuję Ciniemu.

Przez głowę przemyka mi wspomnienie pociągów, które słyszałem wieczorem, lecz zaraz o nich zapominam.

Rano, już o ósmej, posłaniec przychodzi po korektę. Potem wpada Dénes, mój sekretarz, i przypomina, że trzeba powlec politurą szafkę na papiery, którą wczoraj tak tanio kupiłem. Najlepiej, jeśli dopilnuję tego osobiście, bo mogą człowieka nabrać, a jak sam pójdę do stolarza, zrobi to za pół ceny. Wobec tego idę do stolarza, z protekcjonalną uprzejmością gawędzę z nim, używając pospolitego języka, jak zwykle, gdy mam do czynienia z prostymi ludźmi, ale sprawia mi przyjemność, że zwraca się do mnie per „panie artysto” – czyli mnie „rozpoznał”. Potem w kawiarni Bucsinskyego szybko pichcę felieton, o jedenastej jestem już w wydawnictwie, gdzie mam ułożyć kolejność nowel w swojej nowej książce i wymyślić dla niej tytuł. Długo się zastanawiam, przeglądam szczotki – postanawiam, że tytuł będzie taki sam jak tytuł noweli, którą dam na początek. Najpierw wybór pada na Moją matkę, w końcu, właściwie nie wiem dlaczego, decyduję się na Uśmiechniętego pacjenta, chociaż budzi pewne wątpliwości: otóż przypomina mi Pacjentów, dawny zbiór nowel Kosztolányiego. Kiedy go wydał, uznałem, że postępowy pisarz powinien używać bardziej krzepkich słów, nie uchodzi, by wzorem mimozowatych impresjonistów lubował się w nieszczęściach i tym samym sugerował, że uprawianie sztuki to właściwie stan chorobowy. Ale tak nie jest, to raczej, by tak rzec, stan szczególnego zdrowia, stan „wyższego” zdrowia.

Od wydawcy idę do redakcji gazety po temat reportażu; w przedpokoju spotykam B., ustalamy, że najwyższy czas zająć się przeglądem – jeśli na wiosnę zaczniemy, do świąt Bożego Narodzenia powinniśmy się z tym uporać. Odbieram list od pewnego towarzystwa literackiego – proszą mnie o wieczór autorski. Próbuję stłumić wyrzuty sumienia: Chryste, ileż to listów zostawiłem bez odpowiedzi, no cóż, naprawdę nie mam czasu: muszę popertraktować z tym dyrektorem, pójść do ministerstwa w sprawie pewnej protekcji i załatwić pracę Pálowi Szabadosowi, mężowi mojej zacnej gosposi Rózsi. Wracam do domu o drugiej, Cini w czasie obiadu zamęcza mnie, żebym go puścił na jakieś towarzyskie spotkanie – nie ma mowy, to nie dla ciebie. Po obiedzie synek Rózsi, pierwszoklasista Pali, rezolutny malec, który mówi gwarą (na przykład: „ociec” i „a juści”), ślęczy nad elementarzem. Wpada mi w ucho: „Morycek czyta”, „Salomonek pisze”. Pali, pokaż no tę książkę. Podaje mi ładny, nowoczesny elementarz z obrazkami. Ale cóż to? Czy wzrok mnie zawodzi, czy może to nasza oświata ludowa stała się tak liberalna, a ja nic o tym nie wiem? Jeden z rysunków przedstawia rodzinę, która siedzi wokół nakrytego stołu i je obiad, wszyscy w kapeluszach na głowie. Pod spodem wierszyk zatytułowany Wieczór sederowy. Co to za książka, Pali? Kartkuję ją, okazuje się, że chłopak uczy się z elementarza żydowskiej szkoły wyznaniowej.

Wołam Rózsi; dziwi się, wzrusza ramionami, nie rozumie, o co pytam, na początku roku zapisała syna do najbliższej szkoły, jest bardzo ładna i czysta, a nauczyciel poczciwy. Dzieciak świetnie się uczy, na samych piątkach, owszem, lekcje religii katolicy mają osobno. Cini tarza się po podłodze ze śmiechu: „No, Pali, stałeś się żydowskim dzieckiem, od dziś będziesz miał na imię Szmulek, musisz zapuścić pejsy”. Pali dzielnie i zuchwale odcina się, ale w końcu wybucha płaczem. „Nie chcę być Żydem!”, wrzeszczy. Niebawem się uspokaja i zaczyna fikać koziołki na kanapie, a kiedy go łaskoczę, zanosząc się śmiechem, wykrzykuje: „Cha, cha, żydowskiemu dziecku nie wolno dokuczać!”. Jest dobrze poinformowany.

Ucinam sobie drzemkę, o czwartej przychodzi młody pisarz z prośbą o opinię, czy ma talent i czy warto, żeby... Dowiaduje się ode mnie, że owszem, ma talent, i właśnie dlatego powinien porzucić pisanie, natychmiast, czasy temu nie sprzyjają. O piątej postanawiam przełożyć kolejną sprawę na jutrzejsze przedpołudnie i idę do sklepu zoologicznego, gdzie od miesięcy targuję się o cenę akwarium („antykwarium”, jak mówi Rózsi). Spotykam Laciego Fodora, świetnego dramaturga. Mówi coś o spirytyzmie, a ja dopytuję o jego sfilmowaną sztukę. Nagle przypominam sobie, że na szóstą zapowiedziałem się na projekcji w stowarzyszeniu filmowców amatorów, które organizuje zamknięte pokazy świetnych amatorskich filmów węgierskich i zagranicznych. Uwielbiam ten gatunek filmu, widzę w nim kino przyszłości, muzykę przyszłości, wielki potencjał indywidualnej sztuki. Amatorzy witają mnie ciepło, od razu uruchamiają projektor, mamy obejrzeć kilka nagrodzonych filmów. Są naprawdę cudowne, bezpretensjonalne: przygoda na hiszpańskim wybrzeżu, poranny spacer chłopca po lesie i symboliczna rapsodia.

Potem coś naprawdę niezwykłego. Film medyczny, nakręcony przez amerykańskiego amatora. Profesor Cushing w swej bostońskiej sali operacyjnej otwiera mózg pacjenta cierpiącego na padaczkę Jacksona. W młodości widziałem wiele operacji, ale takiej nigdy, z napięciem wpatruję się w pacjenta na stole, unieruchomionego pasami. Widać tylko głowę. Profesor podchodzi, z gracją zdejmuje skalp, odsuwa na bok odcięty płat skóry i dużym wiertłem perforacyjnym nawierca wokół czaszkę, po czym zdejmuje jej górny fragment jak czapeczkę. Zręcznie przecina opony mózgowe – dziwnie wyglądają, nienaturalnie, jak siateczka na włosy – i naszym oczom ukazuje się galaretowaty mózg, który trzęsie się i drży w czarze czaszki. Profesor uprzejmie staje z boku, żeby kamerzysta mógł swobodnie pracować, odwraca się i uśmiecha do kamery. Pochylam się do widza po prawej stronie i chcąc się popisać swoją medyczną wiedzą, zaczynam chłodno objaśniać przypadek. Ale w środku zdania orientuję się, że mówię w powietrze – mój sąsiad niepostrzeżenie, na paluszkach, opuścił ciemną salę kinową. Rzeczywiście, widok jest dość przerażający, chociaż to tylko film; zostaje nas pięciu, reszta nie wytrzymała, z poczuciem wyższości uśmiecham się do siebie, proszę, jaki jestem odporny! A jednak od początku dręczyło mnie przypuszczenie, że twórcy filmu nabierają widza: to niemożliwe, aby żywy człowiek leżał tak nieruchomo, profesor na pewno wykonuje operację na trupie, w celach dydaktycznych. Przemawia za tym również fakt, że pacjent prawie nie krwawi. Ale i tak widok budzi grozę – mojemu żołądkowi i nerwom należą się gratulacje, potrafię nad sobą panować. Kiedyś przetrwałem nawet scenę zbiorowej egzekucji przez powieszenie.

Jeden z pięciu widzów, ten siedzący za moimi plecami (mój wielbiciel, psychoanalityk), pochyla się do przodu i szeptem przypomina mi o mojej dawnej teorii na temat anatomii ludzkiego mózgu. Uważa, że to tylko „symboliczna” operacja, na co z wyższością wyjaśniam, że kiedyś będzie możliwa również w rzeczywistości, z cichym śmiechem odpowiada, że widzi w tym pewną sprzeczność – komuś, kto decyduje się na taką operację, wcześniej trzeba by usunąć z mózgu ośrodek strachu. Doceniam dowcip, ale nie wydaje mi się zabawny, bo przypomina mi o moim biednym przyjacielu Havasu, który miał dwadzieścia dwa lata, kiedy zmarł na raka mózgu (wtedy pierwszy raz usłyszałem o istnieniu czegoś takiego). Pamiętam jego ostatnie dni: wykrzywioną twarz i paralityczne drgawki, kiedy próbował się śmiać. Po plecach przebiegają mi ciarki – jaki on był utalentowany, wyjątkowy, jaki żywy, płomienny miał umysł! Dziwnie się wtedy poczułem na myśl, że w tym swoim zniszczonym mózgu do grobu zabierze nie tylko własne życie, ale również obraz mnie, stworzony przez ten mózg za pomocą uczuć i myśli: to potworne, wraz z Havasem, tak nędznie, głupio umarła też cząstka mnie! Jaki sens ma wiara w siebie i w innych, skoro życie, w ogóle wszystko, może zależeć od nowotworu? Szybko jednak się uspokajam, pomaga mi w tym przeświadczenie, które wypracowałem jeszcze w dzieciństwie i z upływem czasu uznałem za dogmat, że coś takiego, rzecz jasna, może przydarzyć się innym, nie mnie.

Ale o siódmej, w tej samej kawiarni co wczoraj, przy tym samym stoliku, o tej samej porze, punktualnie co do minuty, znów rusza pociąg.

Teraz już nie odwracam się do okna, wiem, że to w mojej głowie coś łomocze, na mojej błonie bębenkowej. Dzisiaj, kiedy odtwarzam w pamięci tamten dzień, dziwię się, że tego dziwnego objawu, tego łoskotu, którego przyczyną (teraz już wiem) było podrażnienie tętnicy szyjnej zwanej carotis, nie skojarzyłem z filmem obejrzanym po południu. Nie miałem żadnych skojarzeń, trochę się pozłościłem i szybko uznałem, że mam problem z uszami, pewnie w przewodzie słuchowym zebrała się woskowina. Nie cierpię takich rzeczy, lubię czystość, a części swojego ciała, których naprawdę nie można nazwać pięknymi, traktuję z taką samą próżnością, z jaką aktorzy filmowi czy młode kobiety traktują swoje ciało. Tyle że jestem dość mądry, by się z tym nie obnosić; również w tej kwestii teorią uogólnień mamię swoją intelektualną godność, która sprzeciwia się temu, bym w walce o byt ciało uważał za równie ważne co duszę. Wykoncypowałem sobie, że wszystkie żywe organizmy cechuje dwoistość. A zatem każdy nasz narząd przystosowany jest do pełnienia dwóch całkiem odmiennych funkcji: oko to nie tylko narząd wzroku, lecz również klejnot, wieczna lampa, która wabi i tumani osobnika odmiennej płci; ucho służy do słuchania, ale również do pieszczot, a usta dla zakochanego młodzieńca są oczywiście nie górnym otworem układu trawiennego służącym do pobierania pokarmu, lecz kwintesencją pocałunku. Najbardziej jaskrawo ta tendencja sprawdza się w odniesieniu do narządów płciowych, które, ze względów ekonomicznych, w całym świecie zwierzęcym są zarazem częścią układu wydalniczego.

Przez całe życie starałem się gorliwie strzec granic tej dwoistości – aby na przekór próżności duchowej (mój instynkt samozachowawczy) kierować się również próżnością cielesną, która, tak wrażliwa i podatna na zranienia, jest człowiekowi wielkim ciężarem i przysparza mu wielu cierpień.

Nazajutrz, znów odłożywszy na później sprawy do załatwienia, zjawiłem się w klinice u słynnego profesora chorób uszu. Skromny, sympatyczny młody lekarz miło mnie przywitał i zaprosił do gabinetu, gdzie mówiliśmy także na tematy naukowe, a widząc, że interesuję się medycyną, dał mi do przeczytania jeden rozdział pracy, którą właśnie pisał. Tak gawędząc ze mną, wetknął mi do nosa długi drut z watą, który przez trąbkę Eustachiusza miał dotrzeć do wnętrza mojego ucha. Zacisnąłem zęby, żeby to znieść bez protestów, udawałem, że w ogóle nie obchodzi mnie, co robi, a gdy wreszcie wyciągnął drut, dokończyłem urwane zdanie. Na koniec profesor stwierdził, jakby mimochodem, że mam zapalenie przewodu słuchowego, co całkowicie tłumaczy przyczynę halucynacji. Z kolei ja, wszak jestem humorystą, opowiedziałem mu dowcip medyczny, jak to jeden lekarz mówi do drugiego: „Mam do czynienia z dziwnym przypadkiem. Pacjent już dawno powinien umrzeć, a tymczasem zdrowieje”, na co ten drugi: „Tak, medycyna czasem jest bezsilna”. Pan profesor zdrowo się uśmiał z wymyślonego naprędce dowcipu.

KRÓTKIE TYGODNIE I DŁUGA CHWILA

„Pracowity człowiek ma krótkie dni, lecz długie życie”. Ta sentencja, którą znam od szkolnych czasów, zawsze bardzo mi się podobała, chociaż czułem, że mówi nieprawdę i niestety na odwrót również nie ma sensu. Grunt, że tkwi w niej paradoks i tym samym sprzeczność, dzięki czemu prawidłowo poszukuje prawdy, do której, wiem to z doświadczenia, można dotrzeć tylko z dwóch przeciwnych kierunków, ponieważ prawda rodzi się w walce dwóch żywiołów: pozytywnego i negatywnego. W każdym razie przez te trzy tygodnie, do początku kwietnia, mnóstwo pracowałem i byłem zabiegany, mimo to moje dni wcale nie były krótkie; dręczony dziwnym niepokojem i podminowany, dużo rozmyślałem i wciąż dyskutowałem ze sobą. Nie dawały mi też spokoju „sprawy do załatwienia”. I niejasne poczucie, że „muszę coś załatwić”, o czymś zapomniałem, po coś muszę wrócić, coś przegapiłem – jakąś arcyważną rzecz, bez której w ogóle nie przyszedłbym na świat. Przymus, naglący nakaz często towarzyszyły życiu, ale nigdy tak nachalnie, uparcie. „Powinieneś zrobić doktorat”, powiedziałem z ironią, przypomniawszy sobie o swoim koledze Imrem, który wyznał mi kiedyś, że w przełomowych chwilach swojego burzliwego, awanturniczego życia zawsze odzywał się w nim wewnętrzny głos, który mówił, że swego czasu powinien był zrobić doktorat, jak pragnęli tego rodzice. A ja – co takiego powinienem załatwić? W kłębowisku jedwabnej nici szukam końca, aby zwinąć ją w kłębek. Zawsze pocieszałem się, że przecież to bez znaczenia, które ogniwo chwycę: jeśli łańcuch jest we mnie, poruszy się cały. To tłumaczy, dlaczego pisałem tak dużo artykułów zamiast jednej tysiąctomowej powieści, którą planowałem już w dzieciństwie.

Pewien mój znajomy, poeta, dość ogólnikowo wyjaśniał mi, że „poszukuję siebie”. Być może, ale wobec tego, co znaczy owo siebie; gdzie znajdę tego kogoś pośród wielu innych, których odkrywam tu i tam, i po czym go poznam?

Pewnego przedpołudnia, ot tak, bez powodu, wchodzę do hali targowej i snuję się między stoiskami, podziwiam sterty warzyw, pagóry owoców: tu pysznią się misy z żółtą i zieloną kapustą, tam beczki z ogórkami. Przed jatką wiszą flaki, które przypominają kosztowne angielskie koronki, nieco dalej stos serów aż się prosi, żeby się przez niego przewiercić jak robak; na mokrej desce piętrzą się różowe tusze rozpłatanych sumów. Często dochodziłem do wniosku, że właściwie jestem obżartuchem, godnym potomkiem swojego przodka, jednokomórkowej ameby, która pochłania wszystko, co spotka na swojej drodze. Tym razem nie mam ochoty na degustację, więc z niej rezygnuję.

Nazajutrz idę do rzeźni, licząc, że uda mi się napisać reportaż. Właśnie mają bić cielaka; zwierzę, cicho mucząc, niechętnie podchodzi do ściany, ale się nie broni. Kiedy staje przed nim chłopak, na szeroko rozstawionych nogach, z podniesionym w górę toporem, cielę spuszcza wzrok, jakby w nadziei, że sprawa się odwlecze, ale szybko daje za wygraną: wie, że musi dotrzymać zawartego z człowiekiem kontraktu, zgodnie z którym wyrzekło się wielu lat życia, żeby pierwsze spędzić beztrosko, bez walki, pasąc się na soczystym pastwisku. Topór opada i zwierzę z łomotem wali się na ziemię, niczym kłąb szmat albo stos ubrań, spod których ktoś wyszarpnął wieszak. Wychodzę przybity, nie napiszę reportażu, na długo tracę apetyt.

Łapię się na tym, że odwiedzam dawnych znajomych, wracam do miejsc, które już przy pierwszej bytności nie budziły mojej sympatii. Zamawiam też nowe ubranie, po czym tak długo spieram się z krawcem, że w końcu – pogodzony z utratą zaliczki – rezygnuję z garnituru.

Pewnego przedpołudnia jadę na cmentarz Kerepesi. W rozmowie z dyrektorem wyznaję, że jestem wielkim przeciwnikiem kremacji (gazety znów piszą o potrzebie budowy krematorium), bo to gwałt na zwłokach, które wcale nie są tak martwe, jak nam się wydaje, kto wie, a nuż się do czegoś przydają, i nie o przyrodę mi idzie, nie o nitrogenazę, enzym niezbędny roślinom. Otóż może się kiedyś okazać, że dla nas, dla naszej duszy, albo tego, co duszą nazywamy, ważne jest, aby właśnie powoli, w ten sposób, się rozkładały – być może ciało astralne z ludzkich szczątków czerpie swoją subtelną materię. W drodze do domu trochę mi wstyd – ten człowiek na pewno pomyślał, że jestem jakimś okultystą. Nie jestem, po prostu uważam, że każdy proces powinien odbywać się we własnym tempie, zgodnie z własną chronologią, nie wolno niczego przyśpieszać.

Tak upływają mi dni, od czasu do czasu chodzę do lekarza, a pociągi w mojej głowie nadal odjeżdżają, punktualnie o siódmej wieczorem. Już do nich przywykłem i czasem ta sytuacja nawet mnie bawi. W każdym razie przestałem się przejmować i złościć. Pociągi dokądś jadą, aż kiedyś tam dotrą.

Kolacja u H., mojego dawnego kolegi, świetnego poety i stylisty, jest też pewien neurolog, którego tutaj poznałem. H., już pięćdziesięciolatek, szacowny obywatel, zakochał się, romantycznie milczy, jest tajemniczy, zachowuje się jak dwudziestolatek i rzeczywiście odmłodniał. Po kolacji, kiedy wyszliśmy z A., na ulicy nie bez zazdrości mówię o naszym koledze, o sensacji, jaką wywołał tą miłością. Ku swojemu zdumieniu dowiaduję się, że jest bardzo chory, ma jakąś poważną chorobę serca – i w tej samej chwili czuję, że opuszcza mnie owo przeświadczenie, które towarzyszyło mi w trakcie oglądania sfilmowanej operacji mózgu: że mnie coś takiego nie może spotkać.

Siadamy w małej knajpce, poza nami nie ma tu żadnych gości. Pijemy czerwone wino. Neurolog jest psychoanalitykiem, bardzo interesującym, utalentowanym człowiekiem o bystrym umyśle. Jest wysoki, postawny, ma dużą głowę i okrągłą dziecięcą twarz – przypomina mi pewnego romantycznego bohatera z powieści Thomasa Manna. Wyznaje, że swego czasu mocno interesował się sprawami, o których pisałem, jako psychoanalityk, i ma na ich temat własne zdanie. Opowiadam, gdzie się ostatnio włóczyłem, czym się zajmowałem, że często sporządzam coś w rodzaju remanentu życia, a choć nie należę do ludzi żyjących przeszłością, wierzę w nieograniczone możliwości człowieka i nie cierpię fatalizmu. Uśmiecha się, kręci głową i zapewnia, że nie w tym rzecz, po chwili zaś wspomina o moich dawnych tekstach i cytując moje własne słowa, próbuje mnie oceniać. Skarżę się na pociągi i częste migreny. Wyraźnie się ożywia, zadaje kilka dziwnych pytań, po czym nieoczekiwanie, śmiało asocjując, jak zwykli to czynić ludzie o analitycznych umysłach, „stawia diagnozę”: dudnienie w uszach i bóle głowy pozostają w organicznym związku z moim charakterem, pragnieniami i rozczarowaniami, wspomnieniami z dzieciństwa i pewną moją nowelą sprzed dwudziestu lat, w której była mowa o szufelce do śmieci. Wracam do domu w dobrym nastroju – a jednak psychoanaliza to nie byle co, myślę z niejaką skruchą, żem się jej tyle nawyszydzał. Generalnie biorąc, ta groteskowa dla laików metoda odległych skojarzeń proponuje ścisły, ostrożny opis choroby, w przeciwieństwie do konserwatywnej medycyny, która zajmuje się tylko ciałem, a tak naprawdę czyni z chorym to samo co Cyganki: wróży, gdy człowiekowi coś dolega, nazywając to prognozą. Psychoanaliza nigdy nie popełnia tego błędu, interesuje ją tylko przeszłość, w ogóle nie zajmuje się przyszłością, która i tak zależy od motywów podświadomości. Dla myślącego człowieka ciało nie ma większego znaczenia, jest jak organ szczątkowy, licha powłoka duszy.

Nazajutrz, kiedy wczesnym popołudniem siedzę w kawiarni, nadal jestem pod wrażeniem rozmowy z neurologiem. Z tym dzieciństwem to święta prawda, także w szufelce do śmieci też coś musi być – no proszę, już mi lepiej, bo mogłem się trochę wygadać. Bóle głowy też miną, przecież dolegliwości cielesne, które, rzecz jasna, zawsze wywołuje nasz stan psychiczny, same ustępują, kiedy zrozumiemy