Podróż w niechciane - Danuta Chlupowa - ebook + książka

Podróż w niechciane ebook

Chlupowa Danuta

4,5

Opis

Dokąd uciekać, gdy wali się cały świat? Opowieść o wojennej tułaczce, sile miłości i niegasnącej nadziei

Kończy się lato 1939 roku. Mieszkający blisko niemieckiej granicy Bogusia Brzezińska i Florian Urbański borykają się z osobistymi problemami. Ją zdradził mąż, on nieszczęśliwie się zakochał… Jednak w momencie wybuchu wojny te problemy bledną. Bogusia musi uciekać z córeczką na wschód. Pociąg, do którego wsiada, zostanie później nazwany krotoszyńskim pociągiem śmierci. Florian, masztalerz w Państwowym Stadzie Ogierów, ewakuuje się konno. Już w pierwszych dniach września młodzi przeżywają dramatyczne chwile. A to dopiero początek tułaczki… Kiedy drogi Bogusi i Floriana się krzyżują, rodzą się nieśmiałe marzenia o leczącej sile miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (37 ocen)
24
10
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malek310

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca opowieść
20
joasiaas

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam miłosnikom historii.
10
Basik41

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka. Z niecierpliwością czekam na wydanie drugiego tomu. A kiedy to nastąpi ?
10
Litkom01

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie napisana powieść, ciekawa fabuła, pięknie wplątane losy fikcyjnych bohaterów w tło historyczne. polecam 😁
10
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Choć latem 1939 roku wszyscy czują oddech Niemców na karku, to nie zmienia to faktu, że życie wciąż toczy się swoimi utartymi szlakami. Florian pracuje z końmi hodowanymi na potrzeby wojska i wieść o zaręczynach ukochanej z innym mężczyzną łamie mu serce. Informacja o bolesnej zdradzie męża odchodzi na dalszy plan, gdy uciekająca przed widmem zbliżającej się wojny Bogusia wraz z córeczką, wsiada do krotoszyńskiego pociągu śmierci. Wszystkie dotychczasowe problemy i zmartwienia dnia codziennego zdają się niczym w obliczu wybuchu wojny. "Podróż w niechciane" Danuty Chlupowej to niezwykle poruszająca opowieść o dwójce ludzi wplątanych w tryby wielkiej historii. Tu fikcja mieszka się z autentycznymi wydarzeniami, a planem dla rozgrywających się wydarzeń jest pochłonięta wojenną zawieruchą Polska. Zbombardowanie przez Luftwaffe znajdującego się na dworcu w Kole specjalnego pociągu ewakuacyjnego z Krotoszyna, w wyniku którego śmierć poniosły setki osób, jest jak najbardziej autentyczny...
11

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładki PAU­LINA RA­DOM­SKA-SKIER­KOW­SKA
Fo­to­gra­fie na okładce © Ale­xan­der Zvir/Pe­xels © Snuf­fleu­pa­gus/Pi­xa­bay © Ro­ma­n_NMSK/Pi­xa­bay © Adam/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaUR­SZULA WŁO­DAR­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaKRZYSZ­TOF CHO­DO­ROW­SKI
Po­lish edi­tion © Da­nuta Chlu­powa, Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6431-5
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Mo­jej córce Ewie, która ko­cha ko­nie

PRO­LOG

Lato 1980

Flo­rian Urbań­ski nie na­le­żał do za­pa­lo­nych ki­bi­ców spor­to­wych i nie­spe­cjal­nie emo­cjo­no­wał się olim­piadą. Ale tego dnia, kiedy miał się od­być kon­kurs w sko­kach przez prze­szkody, już od rana był pod­eks­cy­to­wany i co chwila spraw­dzał ze­gar, aby nie prze­ga­pić trans­mi­sji. Z kil­ku­mi­nu­to­wym wy­prze­dze­niem usa­do­wił się z bu­telką piwa przed te­le­wi­zo­rem. Wier­cąc się nie­spo­koj­nie, wy­pa­try­wał na ekra­nie jeźdźca w pol­skim mun­du­rze.

Jana Ko­wal­czyka. Chło­paka, któ­rego pierw­sze tre­ningi ob­ser­wo­wał przed laty tu, w Dro­go­my­ślu.

Uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie chłopca, który le­dwo tro­chę pod­rósł, a już po­ży­czał ko­nie od miej­sco­wych go­spo­da­rzy i jeź­dził jak dziki na oklep. Póź­niej roz­po­czął tre­ningi w sek­cji jeź­dziec­kiej Stada Ogie­rów. Ma­łego Janka od naj­młod­szych lat cią­gnęło do koni. Flo­rian do­sko­nale to ro­zu­miał. Sam prze­cież po­świę­cił im tak wiele.

– Je­de­na­sto­krotny mistrz Pol­ski, wy­śmie­nity jeź­dziec – cała hi­sto­ria pol­skiego jeź­dziec­twa! I jego Ar­te­mor, je­de­na­sto­letni an­glo­arab. – Głos ko­men­ta­tora Jana Ci­szew­skiego wy­rwał sta­rego masz­ta­le­rza z roz­pa­mię­ty­wa­nia prze­szło­ści.

Od­ru­chowo prze­je­chał ręką po si­wych, rzad­kich już wło­sach, z tru­dem za­kry­wa­ją­cych po­więk­sza­jącą się ły­sinę. Sku­pił się na par­ku­rze. Ar­te­mor ru­szył z ko­pyta.

– Jan Ko­wal­czyk na czwar­tej prze­szko­dzie. Ar­te­mor prze­szedł! Piąta prze­szkoda... Rów z wodą, cztery sześć­dzie­siąt. Prze­szedł!!!

Flo­rian gło­śno się ro­ze­śmiał. Nikt nie po­tra­fił tak emo­cjo­nu­jąco ko­men­to­wać za­wo­dów spor­to­wych jak Ci­szew­ski. Sam zresztą czuł, jak ko­ła­cze mu serce. Tak bar­dzo mu za­le­żało, żeby Jan­kowi się udało, cho­ciaż się nie łu­dził, że pra­wie czter­dzie­sto­letni re­pre­zen­tant Pol­ski, za­wod­nik war­szaw­skiej Le­gii, jesz­cze go pa­mięta. Prze­cież nie był ni­gdy jego tre­ne­rem, tylko zwy­kłym masz­ta­le­rzem. A masz­ta­lerz po woj­nie nie był już tym, kim był w la­tach mię­dzy­wo­jen­nych: czło­wie­kiem w mun­du­rze, w wy­pu­co­wa­nych bu­tach, na bacz­ność przyj­mu­ją­cym po­le­ce­nia ko­men­danta.

Z Ja­siem Ko­wal­czy­kiem tylko prze­lot­nie wi­dy­wali się w stad­ni­nie. A poza tym tyle lat już upły­nęło od wy­jazdu za­wod­nika z Dro­go­my­śla.

Tyle czasu upły­nęło od li­kwi­da­cji Stada Ogie­rów.

– Dzie­wiąta prze­szkoda, bar­dzo wy­soka – metr dzie­więć­dzie­siąt! – krzy­czał Ci­szew­ski. – Mur – także wy­soki. Cu­dow­nie, Ar­te­morku!

Flo­rian się uśmiech­nął, sły­sząc piesz­czo­tliwe zdrob­nie­nie koń­skiego imie­nia. Łyk­nął piwa, bo z emo­cji wy­schło mu w gar­dle. Koń tym­cza­sem bez­błęd­nie po­ko­nał ko­lejną prze­szkodę. Przed sobą miał ostat­nią, trzy­na­stą. Wzbił się nad nią. Już był pra­wie po dru­giej stro­nie, kiedy za­ha­czył lekko nogą o drąg.

Urbań­ski na mo­ment prze­stał od­dy­chać, a po­tem gło­śno, jakby z re­zy­gna­cją, wy­pu­ścił z ust po­wie­trze. Ale nic nie było jesz­cze stra­cone. O me­da­lach za­de­cy­duje drugi prze­jazd. Męż­czy­zna przy­gryzł wargę. Zda­wał so­bie sprawę, że Ko­wal­czyk ma groź­nych ry­wali, a naj­groź­niej­szym z nich był Ni­ko­łaj Ko­rol­kow na Espa­dro­nie.

Na­pię­cie opa­dło z Flo­riana do­piero wtedy, gdy Ja­nek sta­nął na naj­wyż­szym stop­niu po­dium. Po po­ora­nej zmarszcz­kami twa­rzy eme­ry­to­wa­nego masz­ta­le­rza po­pły­nęły łzy ra­do­ści i wzru­sze­nia. Słu­chał Ma­zurka Dą­brow­skiego, z na­boż­nym po­dzi­wem wpa­try­wał się w sa­lu­tu­ją­cego żoł­nie­rza, a przed oczyma prze­su­wał mu się film za­pi­sany w pa­mięci.

Film o lu­dziach i ko­niach, uciecz­kach i po­wro­tach. O świet­no­ści Pań­stwo­wego Stada Ogie­rów i o jego upadku.

Część I 

Zbyt bli­ska gra­nica

1939

Dro­go­myśl

Flo­rian po­cił się w mun­du­rze. Kie­row­nik Ka­je­ta­no­wicz zwo­łał apel na nie­ty­pową go­dzinę. Sierp­niowe słońce stało wy­soko nad fol­war­kiem. Wszy­scy się nie­cier­pli­wili, a tym­cza­sem ma­jora wciąż nie było. Spóź­nia­nie się nie było w jego stylu. Pro­wa­dził stado po woj­sko­wemu i wy­ma­gał dys­cy­pliny. Za­równo od pod­wład­nych, jak i od sa­mego sie­bie.

Gdy wresz­cie się po­ja­wił, masz­ta­le­rzom wy­star­czył je­den rzut oka na jego na­piętą twarz i zmarsz­czone czoło, by się zo­rien­to­wali, że przy­nosi złe wie­ści. Spo­dzie­wali się ich, od wielu dni ocze­ki­wali, lecz do tej pory tliła się w nich na­dzieja, że jed­nak nie na­dejdą.

Lato ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku od po­czątku było dziwne, pod­szyte nie­po­ko­jem i groźbą. Pod ko­niec lipca tylko część masz­ta­le­rzy wró­ciła z ogie­rami ze sta­cji kry­cia roz­sia­nych po ca­łym po­łu­dniu Pol­ski. Do ma­cie­rzy­stego Stada Ogie­rów w Dro­go­my­ślu po­wo­łano je­dy­nie tych wy­ko­nu­ją­cych służbę na Ślą­sku. Po­zo­sta­łym, któ­rzy na po­czątku se­zonu wy­je­chali z końmi do Ma­ło­pol­ski, kie­row­nik wy­słał roz­kaz, aby nie wra­cali. Mieli po­zo­stać na miej­scu i cze­kać na dal­sze in­struk­cje.

Wi­dok prze­rze­dzo­nych sze­re­gów masz­ta­le­rzy i pu­stych sta­no­wisk w staj­niach na­pa­wał nie­po­ko­jem. O tej po­rze roku wszyst­kie ogiery po­winny być z po­wro­tem, a tym­cza­sem wró­ciło ich tylko trzy­dzie­ści pięć z bli­sko stu pięć­dzie­się­ciu. Pra­cow­nicy do­my­ślali się, co się święci. Niemcy dy­szały Pol­sce na kark. Gra­nica bie­gła w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od Dro­go­my­śla, a wie­ści do­cho­dzące z Rze­szy bu­dziły co­raz więk­sze obawy. Słowo „wojna” co­dzien­nie czer­niło się na ła­mach ga­zet, spi­ke­rzy od­mie­niali je w ra­diu przez wszyst­kie przy­padki. Przy­wódcy pań­stwa wpraw­dzie za­pew­niali, że w ra­zie ewen­tu­al­nego ataku pol­ska ar­mia szybko roz­gromi na­past­nika, ale nie wszy­scy bez­kry­tycz­nie w to wie­rzyli.

Flo­rian, po­dob­nie jak inni, nie­po­koił się roz­wo­jem wy­da­rzeń. Jed­nak od wczo­raj­szego dnia nie my­ślał o zbli­ża­ją­cej się woj­nie, z jego głowy cał­ko­wi­cie wy­parły ją słowa Niny. Te kilka zdań, któ­rymi po­grze­bała jego plany.

Przez pół roku prze­by­wał z końmi na sta­cji kry­cia w Psz­czy­nie, rzadko za­glą­da­jąc do domu. Ogiery spół­ko­wały ze sta­ran­nie do­bra­nymi do­rod­nymi kla­czami, tym­cza­sem on mógł naj­wy­żej śnić po no­cach o gład­kim, roz­pa­lo­nym ciele Ja­niny Stań­kówny i wy­obra­żać so­bie, że po po­wro­cie do domu na­resz­cie zdo­bę­dzie się na od­wagę i po­wie jej o swo­ich uczu­ciach.

Kiedy pod ko­niec lipca wró­cił do Dro­go­my­śla, oka­zało się, że Nina wła­śnie wy­je­chała na obóz z har­cer­kami. A gdy wró­ciła i Flo­ria­nowi udało się ją na­mó­wić na wspólny spa­cer, na któ­rym za­mie­rzał po­in­for­mo­wać ją o swo­ich za­mia­rach, dziew­czyna go uprze­dziła.

– Jó­zek Bu­jok, wiesz, on też jest na­uczy­cie­lem, mieszka w Cie­szy­nie, po­pro­sił mnie o rękę. Za­rę­czyny za­pla­no­wa­li­śmy na paź­dzier­nik – rzu­ciła lekko, uśmie­cha­jąc się nie­win­nie, jakby wcale się nie do­my­ślała, jaką siłę ra­że­nia mają jej słowa.

– Za­rę­czyny? – spy­tał osłu­piały. – Ale jak to? My­śla­łem, że... Wła­śnie chcia­łem ci po­wie­dzieć...

Wia­do­mość, którą prze­ka­zała mu Nina, tak go za­sko­czyła, że nie był w sta­nie sfor­mu­ło­wać sen­sow­nego zda­nia.

– Wiem, Flo­ria­nie, co chcesz po­wie­dzieć – od­parła ła­god­nie, jakby zwra­cała się do dziecka, które chce po­cie­szyć, bo nie­chcący uszko­dziła mu za­bawkę. – Znamy się od lat, można po­wie­dzieć, że się przy­jaź­nimy, ale to zu­peł­nie co in­nego. Z Jó­ziem o wiele wię­cej nas łą­czy. Ro­zu­miemy się bez słów, mamy wspólne cele. Oboje je­ste­śmy na­uczy­cie­lami i har­ce­rzami... Ty ży­jesz w in­nym świe­cie... Prze­cież wiesz.

Nie wie­dział i nie chciał wie­dzieć. O ja­kim in­nym świe­cie mówi ta dziew­czyna? Nie jest gor­szy od tych wszyst­kich in­te­li­gen­tów, wśród któ­rych ob­ra­cała się w Cie­szy­nie. Chciał po­wal­czyć o swoją szansę, lecz w gło­wie miał na­gle pu­sto. Nie przy­cho­dziły mu na myśl żadne ar­gu­menty, któ­rymi prze­ko­nałby Ja­ninę, że on, masz­ta­lerz, który kilka mie­sięcy w roku spę­dza poza do­mem, bę­dzie dla niej lep­szą par­tią od na­uczy­ciela gim­na­zjum.

Od wczo­raj­szej roz­mowy każde wspo­mnie­nie o Ni­nie bo­lało Flo­riana jak do­tknię­cie roz­pa­lo­nej bla­chy. Ale to była jego pry­watna męka, o któ­rej ko­le­dzy ze Stada Ogie­rów nie mieli po­ję­cia. Na­wet jego oj­ciec. Do­brze, że nie zwie­rzył się ni­komu ze swo­ich uczuć i za­mia­rów wo­bec Ja­niny. Oszczę­dził so­bie upo­ko­rze­nia.

Zresztą te­raz to wszystko prze­stało być ważne. Stał wraz z in­nymi w ob­li­czu wy­zwa­nia, z ja­kim ni­gdy wcze­śniej nie mu­sieli się mie­rzyć.

Ka­je­ta­no­wicz wy­dał ko­mendę: „Bacz­ność!”. Wszy­scy się wy­prę­żyli. W ciem­no­sza­rych mun­du­rach wy­glą­dali jak żoł­nie­rze. W pew­nym sen­sie nimi byli. Pań­stwowe Stado Ogie­rów ho­do­wało ko­nie szla­chetne, prze­waż­nie an­glo­araby, na po­trzeby woj­ska. Oj­ciec Flo­riana, Wi­told Urbań­ski, daw­niej po­rucz­nik kra­kow­skiego pułku ka­wa­le­rii, czuł się na tej do­wo­dzo­nej po woj­sko­wemu pla­cówce jak ryba w dro­go­my­skim sta­wie. Służbę oj­czyź­nie uwa­żał za sprawę ho­noru.

Jego syn nie był ta­kim ide­ali­stą ani nie prze­pa­dał za woj­sko­wym dry­lem, jed­nak nie wy­obra­żał so­bie in­nej pracy niż z końmi. Od dziecka plą­tał się po staj­niach. Już jako kil­ku­letni chłop­czyk szczot­ko­wał koń­ską sierść, na­śla­du­jąc ojca, i de­ner­wo­wał się, że jest za mały, aby do­się­gnąć grzbietu i karku zwie­rzę­cia. Kiedy pod­rósł i na­brał dość sił, żeby pod­nieść ciężką koń­ską nogę, z we­rwą za­brał się do czysz­cze­nia ko­pyt.

Ko­niu­szy Woź­niak zdał ma­jo­rowi mel­du­nek o sta­nie stada. Prze­ło­żony wy­słu­chał go z mniej­szym sku­pie­niem niż zwy­kle. Wy­glą­dał na roz­tar­gnio­nego. A może po pro­stu się nie­cier­pli­wił, może chciał jak naj­szyb­ciej po­dzie­lić się z pod­wład­nymi cię­ża­rem, który na­ło­żono na jego barki? Po ra­por­cie ko­niu­szego zwy­kle pa­dała ko­menda: „Spo­cznij!”. Ale nie tym ra­zem. Ka­je­ta­no­wicz od­chrząk­nął i ode­zwał się do sto­ją­cych na bacz­ność pra­cow­ni­ków:

– Do­brze wie­cie, że nie bez po­wodu więk­szość na­szych ogie­rów i masz­ta­le­rzy zo­stała po za­koń­cze­niu se­zonu kry­cia w Ma­ło­pol­sce. My, któ­rzy je­ste­śmy tu­taj, bli­sko nie­miec­kiej gra­nicy, rów­nież mu­simy wy­ru­szyć na wschód. Dzi­siaj dzwo­nił do mnie z War­szawy pan Psz­czół­kow­ski, in­spek­tor stad­nin pań­stwo­wych. Prze­ka­zał mi po­le­ce­nie na­tych­mia­sto­wego wy­mar­szu. Na­szym ce­lem ma być Sam­bo­rzec koło San­do­mie­rza. Wasi ko­le­dzy, któ­rzy po­zo­stali w punk­tach kry­cia, z wy­prze­dze­niem otrzy­mali za­la­ko­wane ko­perty z in­struk­cjami na wy­pa­dek ewa­ku­acji. Te­raz będą się kie­ro­wali za­war­tymi w nich wska­zów­kami i ru­szą w tym sa­mym co my kie­runku. Czasy są bar­dzo nie­pewne, trzeba się li­czyć z każdą ewen­tu­al­no­ścią. Wo­bec tego za­rzą­dzam ewa­ku­ację wszyst­kich koni i pra­cow­ni­ków ra­zem z ro­dzi­nami. Co wię­cej – za­bie­rzemy ze sobą także kla­cze z sy­sa­kami, rocz­niaki i dwu­latki z ma­jątku pań­stwo­wego w Pruch­nej. Za­mie­rzam wy­ko­nać roz­kaz, który otrzy­ma­łem, i tego sa­mego ocze­kuję od was. Na­szym za­da­niem jest chro­nić su­mien­nie przed ewen­tu­al­nym na­jeźdźcą mie­nie, które po­wie­rzyło nam pań­stwo, a sami wie­cie, jak cenne są dla woj­ska na­sze ko­nie.

Kie­row­nik prze­rwał, po­nie­waż za­schło mu w gar­dle po tak dłu­gim prze­mó­wie­niu. Prze­łknął ślinę i po­wiódł spoj­rze­niem po twa­rzach pod­wład­nych. Stali da­lej na bacz­ność, wy­pro­sto­wani, ze wzro­kiem skie­ro­wa­nym przed sie­bie – zgod­nie z wy­daną przez Ka­je­ta­no­wi­cza ko­mendą. Ale emo­cji ma­lu­ją­cych się na twa­rzach nie udało im się ukryć.

– Wszystko mu­simy przy­go­to­wać jesz­cze dziś, już ju­tro o świ­cie wy­ru­szymy – kon­ty­nu­ował Ka­je­ta­no­wicz. – Po­je­dziemy wierz­chem i w za­przę­gach. Ko­niu­szy po­przy­dzie­lają wam ko­nie. Czeka nas długa i trudna po­dróż. Trzeba za­tem po­spraw­dzać przed wy­mar­szem wszyst­kie wozy, dy­szle i uprzęże. Tak samo po­win­ni­ście skon­tro­lo­wać sio­dła, aby po dro­dze nie za­sko­czyły nas ze­rwany rze­mień lub inne pro­blemy. Mu­simy za­ła­do­wać na wozy ar­chi­wum stada, pro­wiant na drogę dla lu­dzi i pa­szę dla koni, jak rów­nież pod­sta­wowe na­rzę­dzia i le­kar­stwa. Mamy za­miar za­trzy­my­wać się na tra­sie we współ­pra­cu­ją­cych z nami go­spo­dar­stwach, bę­dziemy po dro­dze uzu­peł­niali za­pasy, ku­pu­jąc żyw­ność u miej­sco­wych. Ale mu­simy li­czyć się z tym, że nie za­wsze bę­dzie to moż­liwe.

Po­now­nie za­milkł i otarł chustką pot z czoła. Jego twarz po­czer­wie­niała z go­rąca i emo­cji. Pod­władni stali na­pięci jak struny, które za­raz pękną. Za­ci­śnięte szczęki zdra­dzały, że męż­czyźni z tru­dem po­wstrzy­mują się od ko­men­ta­rzy i py­tań, które ci­snęły im się na usta.

– Spo­cznij! – za­rzą­dził mi­ło­sier­nie kie­row­nik. – Te­raz mo­że­cie py­tać o in­te­re­su­jące was szcze­góły. Pro­szę się zgła­szać.

– To bę­dzie bar­dzo długa po­dróż. Nie mo­żemy choć czę­ści drogi prze­być po­cią­gami, tak jak wtedy, gdy prze­miesz­czamy się na sta­cje ko­pu­la­cyjne? – spy­tał rze­czowo Woź­niak. – Tym bar­dziej że bę­dziemy mieli ze sobą źre­bięta.

– Nie­stety, nie. Pań­stwo za­rzą­dziło ewa­ku­ację ro­dzin ko­le­ja­rzy, urzęd­ni­ków pań­stwo­wych i in­nych grup, a także ar­chi­wów pań­stwo­wych. A przede wszyst­kim woj­sko po­trze­buje ko­lei. W po­cią­gach, na­wet to­wa­ro­wych, nie ma miejsc dla koni. Wręcz prze­ciw­nie – dzięki ko­niom i wo­zom mamy do­dat­kowy śro­dek lo­ko­mo­cji uła­twia­jący ewa­ku­ację.

– Ro­dziny ko­niecz­nie mu­szą je­chać z nami? Nie le­piej zo­sta­wić żony i dzieci w domu? – spy­tał wy­raź­nie za­nie­po­ko­jony Leon Waw­rzyk, je­den z mło­dych masz­ta­le­rzy. Trzy ty­go­dnie temu żona uro­dziła mu pierw­szego syna. – Może żad­nej wojny nie bę­dzie i nie­długo wró­cimy.

W gru­pie roz­szedł się po­mruk. W je­den szum zlały się głosy tych, któ­rzy zga­dzali się z Le­onem, jak i reszty, która była prze­ciw­nego zda­nia.

– Po­pro­szę o ci­szę! – za­rzą­dził ma­jor. Jego głos za­brzmiał su­rowo, ale za­raz zła­god­niał: – Nie da się prze­wi­dzieć, do­kąd tak na­prawdę uda nam się do­trzeć i jak długo bę­dziemy prze­by­wali poza sta­dem. Na­prawdę uwa­żasz za roz­sądne po­zo­sta­wie­nie tu ko­biet z dziećmi bez opieki? Tak bli­sko gra­nicy? Masz prze­cież ma­leń­kie dziecko.

– No wła­śnie! Z ca­łym sza­cun­kiem, pa­nie kie­row­niku, nie wy­obra­żam so­bie, że żona w po­łogu, z no­wo­rod­kiem, mia­łaby wy­ru­szyć w taką długą i mę­czącą po­dróż wo­zem. Chciał­bym, aby oboje zo­stali w Dro­go­my­ślu. U te­ściów będą bez­pieczni.

Ka­je­ta­no­wicz mil­czał przez chwilę. Wie­dział, ja­kie my­śli lę­gną się w gło­wach jego pod­wład­nych. Pew­nie uwa­żali, że nie jest osobą kom­pe­tentną do wy­po­wia­da­nia się w spra­wach ro­dzin­nych, skoro sam był bez­dziet­nym wdow­cem.

– Ro­zu­miem, Le­onie – od­parł po chwili wa­ha­nia. – Zo­staw żonę z dziec­kiem w domu.

Nim masz­ta­lerz zdą­żył po­dzię­ko­wać, kie­row­nik po­now­nie po­wiódł wzro­kiem po ze­bra­nych.

– Ale niech to bę­dzie wy­ją­tek po­twier­dza­jący re­gułę. Na­le­gam, aby­ście za­brali ro­dziny ze sobą. Po­mimo tru­dów po­dróży bę­dzie­cie spo­koj­niejsi, ma­jąc bli­skich pod opieką, niż gdy­by­ście zo­sta­wili ich tu­taj.

Był jesz­cze je­den po­wód, dla któ­rego Ka­je­ta­no­wi­czowi za­le­żało na ewa­ku­acji ca­łych ro­dzin. Wo­lał jed­nak gło­śno o nim nie mó­wić. Nie wy­klu­czał, że po­byt z dala od Dro­go­my­śla się prze­dłuży. A wów­czas masz­ta­le­rze, za­nie­po­ko­jeni lo­sem swo­ich bli­skich, za­pewne za­czę­liby pró­bo­wać po­wro­tów na wła­sną rękę. Mo­głoby do­cho­dzić do bun­tów i ucie­czek. Tym­cza­sem on mu­siał za­pew­nić opiekę i bez­pie­czeń­stwo ko­niom. Po­trze­bo­wał pra­cow­ni­ków, na któ­rych może li­czyć.

Kie­row­nik Stada Ogie­rów był pa­triotą cał­ko­wi­cie od­da­nym stadu, któ­rym od je­de­na­stu lat za­rzą­dzał. Był za­ło­ży­cie­lem i pierw­szym prze­wod­ni­czą­cym Ślą­skiego Związku Ho­dow­ców Koni. W po­bli­skich Ocha­bach, gdzie miesz­kał, do­wo­dził Ochot­ni­czą Strażą Po­żarną. Nie­spełna rok temu, kiedy z pompą ob­cho­dzono dwu­dzie­sto­le­cie od­ro­dze­nia nie­pod­le­głej Pol­ski, z jego ini­cja­tywy wznie­siono w Dro­go­my­ślu obe­lisk ku czci po­le­głych w walce o nie­pod­le­głość. Co wię­cej, zbu­rzył jedno ze sta­rych za­bu­do­wań fol­warku na­le­żą­cego przed wielką wojną do ba­rona Ka­li­sza, a obec­nie zaj­mo­wa­nego przez Stado Ogie­rów, i na jego miej­scu za­ło­żył park. Za­le­żało mu, aby po­mnik sta­nął w oto­cze­niu god­nym wy­da­rze­nia, które miał upa­mięt­niać.

Ka­je­ta­no­wicz mógł być dumny ze swo­ich do­ko­nań. Bu­dziły sza­cu­nek oto­cze­nia. Jed­nak już wkrótce miały prze­chy­lić szalę wagi w prze­ciwną stronę.

Każda ze­rwana kartka z ka­len­da­rza skra­cała czas, który po­zo­stał do zbu­rze­nia wciąż jesz­cze lśnią­cego no­wo­ścią dro­go­my­skiego po­mnika.

Każdy nowy po­ra­nek przy­bli­żał kie­row­nika Pań­stwo­wego Stada Ogie­rów do wię­zien­nej celi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki