Po tamtej stronie tęczy - Katarzyna Anna Gieracz - ebook

Po tamtej stronie tęczy ebook

Katarzyna Anna Gieracz

4,0

Opis

Po tamtej stronie tęczy to barwna opowieść o dojrzewaniu kobiety i jej rosnącej odwadze bycia sobą wbrew obyczajom, rodzinie i religii. Tłem dla tej historii jest XIX-wieczna Nikaragua, w której jak w tyglu mieszają się rasy, narodowości i przekonania polityczne. Egzotyczny klimat, tropikalne potrawy, rum kokosowy, plantacje kawy i urokliwe kolonialne miasta – to przyprawy, które niewątpliwie podnoszą walory smakowe powieści.

Leżałam, wpatrując się w żelazny kandelabr, zanim dotarło do mnie, że to już koniec nocy poślubnej. Po cichu wysunęłam się z jego objęcia i udałam do łazienki. Tam, rozebrawszy się wreszcie do naga, długo przyglądałam się swojemu odbiciu w lustrze, szukając zewnętrznych oznak utraty dziewictwa. Poza pieczeniem między nogami nie zauważyłam nic szczególnego. Rozczarowana wynikiem oględzin założyłam nocną koszulę i położyłam się obok męża. W uszach dźwięczały mi słowa matki, że na początku muszę być dzielna, a potem jest coraz lepiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ I

Dzisiaj kończę osiemdziesiąt pięć lat. Aż mi wstyd, że tyle dożyłam, kiedy wszystkie moje miłości już dawno błąkają się po zaświatach. Ale dożyłam i kropka. I dzisiaj mam urodziny. I spędzam je w domu opieki La Salette w podparyskim Plaisir, który – zapewniam – nie ma nic wspólnego z cudami, a tym bardziej z przyjemnością. Pensjonariusze od rana szykują się do hucznych obchodów tego jubileuszu, a ja najchętniej nie wychodziłabym z łóżka. Dotarłam do miejsca, gdzie nurzanie się we wspomnieniach jest dużo bardziej ekscytujące niż otaczająca mnie rzeczywistość. Owsianka na śniadanie, klopsiki z ryżem na obiad, gotowane owoce na podwieczorek i maczane w mleku herbatniki na kolację. Wszystko mdłe i lekkostrawne, by nie narażać opiekujących się nami pielęgniarek na dodatkowe sprzątanie po żołądkowych rewolucjach.

Od dawna marzę o krwistym steku z czerwoną fasolą, ale nawet z okazji mojego święta odmówiono mi tej przyjemności. Bo po pierwsze, jak niby miałabym go zjeść bez uszczerbku dla resztek uzębienia, a po drugie, rzekomo mogłabym nie przeżyć tak wybuchowej potrawy. Straciłam zatem kulinarny powód, by uczestniczyć w przyjęciu, gdzie daniem głównym będzie legumina z moreli. Zresztą żadne, absolutnie żadne z moich urodzinowych życzeń nie zostanie spełnione. Nie zapalę cygara, nie wychylę szklaneczki brandy, nie zaśpiewa dla mnie „Padam, padam” paryski Wróbelek. Siostra Amelia – chuda mysz ze zwierzęco rozwiniętym zmysłem powonienia, która pilnując podopiecznych w parku, wyczuwa tytoń w toalecie na ostatnim piętrze naszego pałacu, omal nie wyzionęła ducha, krztusząc się ze śmiechu podczas lektury listy moich urodzinowych zachcianek. Po co zatem, pytam, wychodzić spod kołdry? Nowej – zaznaczam – kołdry puchowej, ufundowanej przez syna pana Girrac z wdzięczności, że zdołał umieścić tu ojca poza kolejnością.

Otóż nie mogę zawieść moich bezzębnych przyjaciół. Oni z utęsknieniem czekają na podobne uroczystości, które ubarwiają na chwilę śmiertelnie poważne i przewidywalne życie pensjonariusza La Salette. Każde urodziny, choć nieuchronnie przybliżają każdego z nas do wyjścia tylnym drzwiami bez użycia własnych nóg, są jednakże celebrowaniem okruchów życia.

Chcąc nie chcąc, zakładam perłowy naszyjnik, moją najlepszą jedwabną sukienkę w kolorze bladego różu i satynowe, już mocno zdezelowane, pantofle. Splatam resztki włosów w niewielki supeł z tyłu głowy. Maluję usta czerwoną, a jakże, pomadką. Jestem gotowa wyjść ze swojej celi. Ostatnie spojrzenie w lustro… i jak co dzień ze zdumieniem spotykam srebrnowłosą staruszkę. Gdyby nie to, że jej palec styka się z moim na gładkiej tafli, mogłabym udać, że jej nie znam. Trudno mi uwierzyć, że to zwiędłe ciało wzbudzało kiedyś wielką namiętność, że odczuwało nienasycone pragnienie, że było pieszczone, obsypywane pocałunkami. Gdy mówią, że dobrze wyglądam, odpowiadam z przekąsem, że ropuchy też wyglądają dobrze. Poznaję siebie tylko po oczach, które ponoć są zwierciadłem duszy, u mnie wciąż żywej i namiętnej.

Moje oczy… jasnoniebieskie, już nieco wyblakłe i zasnute obwisłą powieką, lśnią tak samo, jak wtedy, gdy pierwszy raz pocałował mnie mężczyzna, gdy stąpałam w białej sukni po kamiennych stopniach katedry w Granadzie, gdy smakowałam zakazanej miłości, która obdarowała mnie tak szczodrze.

Nie wiem, ile jeszcze zostało mi czasu, zanim dołączę do nich po tamtej stronie tęczy… Ale każdej nocy na skrzydłach snu wracam do dawnych dni… I znów jestem z nimi…

ROZDZIAŁ II

Byłam wtedy uczennicą przyklasztornej szkoły żeńskiej w Granadzie. Trafiały tam wszystkie dziewczęta z lepszych rodzin, bynajmniej nie tylko z powodu odpowiednio wysokiego poziomu żeńskiej edukacji. Chodziło o to, że w czasach, gdy napływająca z Północy rozpusta wdzierała się do najznamienitszych nikaraguańskich rodów, zakonnice Miłosierdzia Maryi dawały niemal stuprocentową gwarancję zachowania dziewictwa swych podopiecznych.

Otoczona wysokim kamiennym murem porośniętym purpurową bugenwillą długo nie wiedziałam, że istnieje inne życie niż tylko nauka, poranne dziesiątki różańca i wieczorne litanie, plewienie przyklasztornego warzywnika, próby szkolnego chóru, popołudniowe marsze po kamiennym dziedzińcu pod czujnym okiem siostry Weroniki. Tylko w wakacje i święta furta klasztorna uchylała się dość szeroko, by móc opuścić ten zacny przybytek i na jakiś czas wrócić do rodziny. Zwykle wysyłano po mnie ciotkę Matyldę, która przewoziła mnie jak szczególnie niebezpiecznego więźnia. Wsadzała mnie do powozu, którym Javier podjeżdżał pod samą szkołę, i wypuszczała dopiero pod drzwiami bielonego domu.

Rodowa posiadłość Badenbrocków, mieściła się na obrzeżach Nandaime, jakieś półtorej mili na północny zachód w kierunku Santa Teresa. Od małego dziecka chowano mnie w iście niemieckim porządku. Właściwie nie powinnam się dziwić, w końcu dziadkowie ze strony ojca przybyli do Nikaragui z okolic Heidelbergu. Odkąd zaczęłam mówić i chodzić, obawiano się, że wpadnę w jakieś tarapaty i przyniosę wstyd rodzinie. Chłodny chów zdawał się być na to jedynym lekarstwem. Rzadko byłam przytulana i brana na kolana przez rodziców, o babce nawet nie wspomnę. Jedynie ciotka Matylda pozwalała sobie na okazywanie odrobiny czułości, ale tylko wtedy, gdy nikt tego nie widział. Nauczyłam się żyć niezauważalnie, jak zjawa przemykać obok zajętych ważnymi sprawami dorosłych, byle nie stać się powodem czyjegoś gniewu. Zaniedbany przez ludzi mój zmysł dotyku z powodzeniem zaspokajała szarobura suka Luna, która brutalnie pozbawiona swoich bękartów, z lubością matkowała wałęsającemu się samotnie dziecku.

Życie w rodzinie rozkwitło dopiero po narodzinach mojej młodszej siostry – Isabel. Z matczynych piersi, jałowych dla mnie, tryskało mleko niczym woda z fontanny w granadyjskim parku. Niemal w tym samym czasie po raz pierwszy zaowocowały posadzone sześć lat wcześniej przez babkę Gertrudę krzewy kawowców. Piękna, lecz smutna twarz matki pojaśniała z radości i choć nie ja byłam tego przyczyną, poczułam się najszczęśliwszą istotą pod słońcem. Po zaledwie roku łono matki nosiło kolejne życie. Jakby w odpowiedzi na ten cud, kawowce rodziły jak szalone malutkie czerwone kuleczki, zasypując uprzednio całe ranczo białym, kwiatowym puchem. Grzałam się w miłości, którą matka obdarzała moje siostry i w zupełności mi to wystarczało.

Codziennie przez trzy godziny uczyłam się pod okiem doñy Luizy, potem bawiłam się w patio z Isabel i Paulą, po obiedzie chodziłyśmy wspólnie z matką, ciotką i dziewczynkami na dalekie spacery. W martwych dotąd murach rozbrzmiewał dźwięczny śmiech mojej matki. Jak perliczka szczebiotała do swoich czarnookich piskląt, a że te pisklęta uwielbiały moje towarzystwo, to i na mnie patrzyła z dużą przychylnością. Zjadłam wtedy tyle deserów, że wystarczyłoby mi już na całe życie – pieczone banany w karmelu, ryż na mleku ze szczyptą cynamonu, mango i jocote obgotowywane w słodkim syropie, a nade wszystko ulubione – tres leches, biszkopt nasączony skondensowanym mlekiem i udekorowany bitą śmietaną, bez którego niedziela nie była niedzielą. Tak dogadzała nam Flora, która trafiła do unsere Familie, kiedy babka wyszukiwała wśród okolicznych chłopek najlepszą kandydatkę do roli mojej mamki. Monstrualne piersi Flory mogłyby wykarmić połowę niemowląt w Nandaime. Kiedy przypadkiem okazała się też wyśmienitą kucharką, Gertruda bez skrupułów wyrzuciła starą gospodynię i zmusiła Florę do zamieszkania na ranczo z całą swoją rodziną. Miała babka nosa, bo mąż Flory – Javier także okazał się prawdziwym skarbem. Jak nikt inny znał się na ziemi i szybko pojął prawa, jakimi rządzą się kapryśne kawowce.

Trwającą cztery lata sielankę przerwało jedno zdanie rzucone przez ojca mimochodem, między jednym a drugim kęsem pieczeni z młodego wołu, który poświęcił życie w imię niedzielnego obiadu:

– Rozmawiałem z Siostrą Weroniką. Jest już miejsce dla Evy.

Powiedział to tak sucho, tak beznamiętnie, jak gdyby chodziło o oddanie sąsiadowi na przechowanie kilku worków kukurydzy. Zrozumiałam, że to nie nagła decyzja. Wszystko było skrupulatnie zaplanowane. Miałam dopiero dwanaście lat. Byłam nawet młodsza niż inne dziewczęta przyjmowane do szkół z internatem. Czułam się zdradzona i nie wierzyłam ojcu, że to dla mojego dobra. Mogła mnie wciąż uczyć doña Luiza, która nadal z nami mieszkała, bo wkrótce miała się zająć edukacją Isabel i Pauli.

W Granadzie byłam dotąd tylko dwa razy i choć od Nandaime dzieliła ją zaledwie godzina drogi, wydawało mi się, że to koniec świata. Obraziłam się na ojca i matkę, znienawidziłam siostry – lukrowane laleczki, które bez żadnego wysiłku tak zawładnęły sercami rodziców. Postanowiłam nie korzystać z przysługujących mi odwiedzin i nie przyjeżdżać do domu, aż do Świąt Bożego Narodzenia, kiedy kończył się rok szkolny.

Lata spędzone wśród innych ofiar rodzicielskiej ambicji mijały jednak dość szybko. Dla kogoś, kto jak ja przywykł do rygoru, klasztorne życie okazało się wcale nie takie najgorsze, a zakonnice wcale nie takie surowe. Nauka szła mi nadzwyczaj dobrze, choć uczyłam się głównie z nudów, bez pretensji do bycia prymuską. Szczególnie upodobałam sobie lekcje języka angielskiego i francuskiego, na których odkryłam w sobie zamiłowanie do słowa i pragnienie dalekich podróży. Wybaczyłam rodzicom zesłanie, kiedy zobaczyłam, jak panny ze znacznie bogatszych i szacowniejszych domów, będące oczkami w głowie swoich ojców, przy najbardziej nawet rozdzierających serce pożegnaniach i tak zostają niemal wepchnięte za klasztorną furtę.

Każdego roku kilka tygodni wakacji spędzałam w Nandaime. Życie w domu nie różniło się szczególnie od tego w szkole. Prawie codziennie musiałam uczestniczyć w wieczornym nabożeństwie w Kościele pod wezwaniem świętej Anny. Matka i Matylda nie dawały mi odpocząć od modlitwy i przymusowych kontaktów z Panem Bogiem, których miałam aż nadto w szkole. Nie mogłam znaleźć wytłumaczenia dla rozbuchanej dewocji Matyldy, w której żyłach płynęła przecież krew pragmatycznej Niemki. Babka Gertruda, córka ewangelickiego pastora Kościoła Opatrzności Bożej w Heidelbergu nie widziała potrzeby, by po przybyciu do Nikaragui szukać swoich współwyznawców. Interesowały ją zasadniczo dwie kwestie – co jest w nowej ojczyźnie lepiej widziane – bycie katolikiem czy protestantem, a także do jakiego kościoła jest bliżej. Gertruda traktowała świątynię po faryzeuszowsku, jako miejsce, gdzie można zasłyszeć najgorętsze nowiny i dobić najlepszego targu. Matylda modliła się w dwójnasób.

Na szczęście znalazłam sposób, by od czasu do czasu uniknąć wyjazdu do kościoła. Około godziny piątej po południu, wraz z pierwszym uderzeniem spiżowego dzwonu ogłaszającego mieszkańcom Nandaime porę wyjścia na nabożeństwo, dopadały mnie różne przypadłości. Zazwyczaj bóle głowy, ale zdarzały się też nudności i skurcze żołądka. Matka dawała mi do picia regulujący trawienie sok z miąższu mamoncillo, a kiedy i po nim nie przestawałam narzekać, dla świętego spokoju posyłała Javiera po najlepszego w całym departamencie doktora Carlo D’Annunzio, który dwa razy w tygodniu przyjeżdżał z Granady do Nandaime. Ten przystojny mężczyzna z gustownie przyciętą bródką w szpic i delikatnie zawiniętymi wąsikami miał najwyraźniej zdolność wnikania w umysły swoich pacjentów.

Z poważną miną badał mój puls, zaglądał w oczy i kazał wyciągać język. Bez cienia lubieżności przykładał ucho do dziewiczej piersi i wsłuchiwał się w trzepocące jak uwięziony ptak serce. Potem szelmowsko puszczał do mnie oko, zwracając się jednocześnie do matki z zaleceniem podawania naparów z melisy i zapewnienia mi spokoju przez co najmniej tydzień.

Stan mojego zdrowia uległ zadziwiającej poprawie od pewnego lutowego wieczoru, gdy w ławie parafialnej świątyni doznałam objawienia. Przeszył mnie dreszcz, po mojej szyi przemaszerował rząd mrówek, a drobne włoski na rękach podniosły się na baczność jak u prosięcia. Było mi na przemian zimno i gorąco. Miałam nieodparte przeczucie, że czyjś wzrok prześlizguje się po moim ciele. Nie sposób było się wiercić, będąc wciśniętą pomiędzy kościstą Matyldę a przyjemnie miękką doñę Luizę. Musiałam cierpliwie doczekać do komunii, by wracając od ołtarza, móc spojrzeć na tylne rzędy. Nie myliłam się. Błękitnoszare oczy wpatrywały się we mnie natarczywie. Kiedy nasze spojrzenia musnęły się przez chwilę, właściciel stalowych oczu jakby się wystraszył i opuścił w dół ciemną czuprynę. Wiedziałam na pewno, że nie kto inny, tylko on był sprawcą niezwykłych doznań.

Odtąd wszystkie choroby minęły jak ręką odjął. Ku uciesze matki i ciotki byłam gotowa do wyjścia na wszelkie modły, zanim Javier wyprowadził konie ze stajni. Co wieczór z drżeniem serca wypatrywałam w kościele cichego wielbiciela i uspokajałam się wówczas, kiedy odnajdywałam jego coraz śmielsze spojrzenie. Nie wątpiłam, że przyszedł tam tylko dla mnie. Mimo towarzystwa tak wielu przyzwoitek, czułam się jak na potajemnej schadzce.

Za każdym razem dostrzegałam inny, nowy szczegół jego wyglądu, co w warunkach tak skrajnej konspiracji nie było łatwe. Nie mogłam zatrzymywać na nim wzroku dłużej niż tylko chwilę, by, broń Boże, nie zdradzić powodu rozkwitu mojej pobożności. Wiedziałam już, że był całkiem wysoki, szczupły, miał pociągłą twarz i jasną karnację. Jego usta były dość wąskie, nos wydatny. Włosy raz wydawały się czarne, innym razem ciemnobrązowe, w zależności od światła padającego na ławki z okrągłego okna umieszczonego pod samym sklepieniem. Musiał lubić kolor niebieski, bo zwykle ubrany był w granatowy surdut, a pod szyją miał zawiązany błękitny fular. Wyglądał na kilka lat starszego ode mnie. Poza tym nic o nim nie wiedziałam – jak brzmiało jego imię, gdzie mieszkał i kim byli jego rodzice.

Pod koniec wakacji tajemniczy adorator przestał pojawiać się w kościele Santa Ana, co tym razem prawdziwie odchorowałam. Byłam zasmucona i rozbita, głowiłam się, czy już stracił mną zainteresowanie, czy gdzieś bezpowrotnie wyjechał, czy może nawet zachorował i umarł. Mój odmienny stan od razu zauważyła ciotka Matylda, która po kilku dniach wnikliwej obserwacji namówiła matkę na ponowne sprowadzenie lekarza. Doktor D’Annunzio i tym razem nie zawiódł.

– Miłość? – wyszeptał mi do ucha, kiedy zakończył szczegółowe oględziny.

Otworzyłam usta ze zdziwienia, a moje policzki oblał palący rumień. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, czy to jest właśnie to magiczne uczucie, o którym szeptałyśmy nocami z dziewczętami ze szkoły. Mimo ciągłych podejrzeń rodziny co do mojej skłonności do grzechu, byłam czysta jak łza. Choć piętnastoletnie ciało budziło się do życia innego, niż to, jakie wymarzyła sobie dla mnie matka, wciąż wypełniała mnie naiwność dziecka. Nie wiedziałam, co to miłość. Gdy jednak w Santa Semana ponownie ujrzałam skrytego wielbiciela, serce chciało mi wyskoczyć z piersi. Przepełniała mnie taka radość, że zaczęłam się nawet obawiać, że nie zdołam utrzymać jej powodu w tajemnicy. Oczy śmiały mi się nawet wymowniej niż usta. Nie chodziłam, a podskakiwałam. Głos mi drżał. Pierś falowała. Miałam ochotę wykrzyczeć całemu światu – to jest właśnie miłość!

Wyjazd do szkoły zbliżał się nieuchronnie i choć martwiło mnie rozdzielnie z ukochanym, cieszyłam się, że wreszcie będę mogła się podzielić się z kimś tym, co czuję, wylać z siebie choć trochę buzującego we mnie miłosnego nektaru, bo utrzymywanie wszystkiego w absolutnej tajemnicy bardzo mi już ciążyło.

Za radą Klary, z którą dzieliłam klasztorną celę, zaczęłam pisać sekretny pamiętnik. Przelewałam na papier targające mną emocje, a słowa same układały się w kilkustronicowe poematy. Pisałam też listy do nieznajomego młodzieńca z kościoła Santa Ana, mając nadzieję, że pewnego dnia sam je przeczyta. Fundamentem tego uczucia były tylko ukradkowe spojrzenia, a jednak z dnia na dzień, nawet podczas rozłąki, przybierało ono na sile.

Zaczęłam się jeszcze bardziej przykładać do nauki, by z powodu jakiejś kary, na którą wcale nie było trudno zasłużyć, nie zostać pozbawioną przywileju przyjazdu do domu. Moje wysiłki dostrzegła wąsata siostra Wiktoria. W nagrodę przesunęła mnie do pierwszego rzędu szkolnego chóru i w czwartki odjęła obowiązek plewienia grządek w przyklasztornym warzywniku.

Dni mijały, a ja nie mogłam doczekać się dorocznego odpustu w Nandaime na cześć naszej patronki. To był festiwal radości, tańca, muzyki, jadła i napoju, na który przybywali tłumnie mieszkańcy wielu okolicznych miejscowości. Nie na darmo nazwa naszego miasteczka wywodzi się od słów: strumień i obfitość. Siedząca na tronie święta Anna i jej równie święty mąż Joachim wyruszali na ramionach wyróżnionych przez proboszcza mężczyzn w długą wędrówkę uliczkami Nandaime. Tej zacnej parze towarzyszyli kolorowi tancerze, którzy w czerwonych pelerynach, pstrokatych kapeluszach na głowie i maskach na twarzy wirowali w tradycyjnym diabelskim tańcu.

Próżno liczyłam, że znów zobaczę mojego ukochanego. Nie zdołałam go wypatrzyć ani wśród nieprzebranych uczestników parady, ani wśród korowodu gawiedzi z barwnymi wstęgami i kwiatowymi łańcuchami. Przed oczami migotały mi maski, w uszach dudniły bębny i świdrowały trąbki chicheros, w nozdrza wdzierały się zapachy zwierzęcych odchodów, tortilli i pieczonych plantanów, ciągle ktoś mnie szturchał i przydeptywał. Poczułam, jak ziemia zaczyna wirować, jakby także poddała się zbiorowemu szaleństwu. Moje nogi nie nadążyły za tą karuzelą. Tylko silne ramię Matyldy, która w porę zauważyła moją bladość, uchroniło mnie przed męczeńską śmiercią poprzez stratowanie przez końskie kopyta i stopy pijanych od szczęścia i wina ludzi. Wróciliśmy wcześniej do domu, zanim jeszcze szacowni Rodzice Przenajświętszej Panienki dotarli z powrotem do kościoła.

Potem było jakieś kolejne i kolejne święto. Błękitnooki wielbiciel przepadł jak kamień w wodę, co pogrążało mnie w coraz większej rozpaczy. Gdyby nie wsparcie Klary, moje życie znów niebezpiecznie zbliżyłoby się do krawędzi. Umarłabym z tęsknoty i nikt poza moją przyjaciółką, i może jeszcze doktorem D’Annunzio, nie domyślałby się nawet przyczyny odejścia piętnastoletniej dziewicy.

Cierpiałam w milczeniu, zapisując kolejne strony pamiętnika.

 

Znowu nie było go w kościele. Ile jeszcze przyjdzie mi czekać, kiedy go zobaczę? Być może zapomniał już o mnie i teraz jego stalowe oczy wpatrują się w kogoś innego, a może został zmuszony do rozłąki i cierpi ogromnie, tak jak ja? A może, oby to nie była prawda, leży zimny i głuchy w ciemnym grobie? Boże, daj mi cień nadziei, że nie wypłakuję oczu nadaremno.

 

Po kilku chmurnych miesiącach znów zaświeciło dla mnie słońce. W Święto Niepokalanego Poczęcia Maryi zobaczyłam go przy wyjściu z kościoła. Wypiękniał. Zmężniał. Wyrósł. Posłał mi najgorętsze z gorących spojrzenie i odzyskałam wiarę w boskie miłosierdzie. Nie był sam. Towarzyszyły mu dwie kobiety, jedna młodsza, druga trochę starsza. Kobiety łaskawie potakiwały głową w odpowiedzi na płynące zewsząd pozdrowienia.

Młodsza miała wygląd dość pospolity, wszak czarne włosy i śniada cera nie są w Nikaragui niczym nadzwyczajnym, ale ta starsza wyróżniała się z tłumu subtelną urodą, jasną skórą i niezwykle gustownym strojem. Głowę tej damy zdobił imponujący kapelusz, na którego założenie miejscowym elegantkom z pewnością zabrakłoby odwagi.

Zatem żyje. Nie wiem skąd, ale wrócił. Jest. Kocha.

Brzmi niewiarygodnie, lecz tak na odległość kochaliśmy się przez niemal dwa lata. I nikt, oprócz Klary, nie miał o tym pojęcia.

 

Moją radość z powrotu do domu po ukończeniu szkoły zniweczyły wieści o nadchodzących zmianach w życiu rodziny von Badenbrock. Ojciec, który od dawna udzielał się politycznie, został nieoczekiwanie wybrany na urząd gubernatora departamentu Granada. Cała rodzina była bardzo podekscytowana tym znaczącym awansem, zwłaszcza, że oprócz istotnej poprawy dochodów i wskoczeniu na kolejny szczebelek drabiny w hierarchii społecznej, wiązał się on z przeprowadzką do Granady i zamieszkaniem w pięknej rządowej rezydencji. Dla moich sióstr było to znaczne udogodnienie, gdyż mogły rozpocząć kształcenie w szkole dla dzieci z wyższych sfer bez konieczności rozstawania się z rodzicami. Matka, krążąca dotąd tylko pomiędzy kościołem a domem, miała wyjść na salony i zacząć udzielać się towarzysko jako żona gubernatora.

Słowem, kiedy niemal cała rodzina tryskała radością na myśl o malowniczej przyszłości, jedynie ja i Matylda miałyśmy posępne miny. Ciotka kochała spokojne życie na obrzeżach Nandaime z ukochanym kościołem Santa Ana, w którym, jak mawiała, przyjmie wszystkie w życiu sakramenty, z wyjątkiem kapłaństwa i małżeństwa. Mnie cierpienia dodawała myśl, że mogę już nigdy nie zobaczyć ciemnowłosego młodzieńca. Wiedziałam, że ojciec w życiu nie zgodziłby się na to, byśmy zostały z Matyldą w Nandaime.

Musiałam działać. Nie przepuściłam żadnego nabożeństwa, licząc, że jakimś cudem uda mi się powiadomić ukochanego o moim wyjeździe. Tyle, że on znów przepadł bez wieści.

W takich okolicznościach nie mogło mnie cieszyć pożegnalne przyjęcie, które ojciec wyprawił przed objęciem nowego urzędu. Choć powinno, bo już same przygotowania zapowiadały nową erę w naszym zaściankowym życiu. Matka po raz pierwszy zabrała mnie i siostry na zakupy z prawdziwego zdarzenia. Wybierałyśmy tkaniny, z których sprawne ręce jedynej w Nandaime krawcowej wyczarowały oszałamiające kreacje. Zamieniłam skromną granatową sukienkę z białym kołnierzykiem na koronkowe cudo w odcieniu kości słoniowej. Stałam się również posiadaczką mięciutkich pantofli z cielęcej skórki z atłasową kokardą. W dniu przyjęcia do domu została sprowadzona doña Cristina, która głowy wszystkich kobiet zmieniła w ptasie gniazda.

Matka i ciotka, noszące na co dzień białe koszule i proste, bawełniane spódnice, zachwyciły mnie w nowej odsłonie. Wyglądały niemal tak samo wytwornie, jak owa dama w kapeluszu towarzysząca mojemu ukochanemu.

Dom lśnił czystością. W salonie pośrodku stał ukwiecony bladoróżowymi orchideami stół, a na tarasie i w ogrodzie poustawiano mnóstwo maleńkich owalnych stoliczków jak w prawdziwej kawiarni, by po głównym posiłku goście mogli prowadzić swobodne rozmowy w kameralnym gronie. Jednak mimo tych wszystkich wspaniałości czułam się jak osa w ulu. Myślałam tylko o nim.

Kwadrans po szóstej w salonie siedzieli prawie wszyscy zaproszeni, tylko trzy wolne miejsca pośrodku stołu pozostały puste. Ojciec chciał już otworzyć przyjęcie przemową, ale wciąż czekał na brakujących gości. W tym czasie z nudów zdążyłam oskubać wszystkie płatki orchidei leżącej jako przybranie na moim talerzu. „Jedyni mądrzy, którzy zrezygnowali z tej maskarady” – myślałam o spóźnionych.

Gdy Flora powiadomiła o przybyciu ostatnich gości, ojciec poderwał się od stołu. Chwilę później wprowadził do salonu przystojnego mężczyznę w sile wieku. Tuż za nim weszła drobna, niezwykle elegancka jasnowłosa kobieta, której twarz wydała mi się znajoma. Za nią podążał ciemnowłosy młodzieniec w granatowym surducie. Patrzyłam oszołomiona, bo w tym szykownym, młodym mężczyźnie ledwie rozpoznałam mojego tajemniczego wielbiciela. Z tak bliska jeszcze go nie widziałam. Nasze spojrzenia natychmiast się spotkały i choć nie fizycznie, to jednak gorąco przylgnęliśmy do siebie. Na odległość zaledwie kilkunastu stóp czułam jego zapach, ciepło i miękkość.

Boże, Boże… To nie może być prawda! Moje serce trzepotało radośnie. Po dwóch latach zerkania na niego ukradkiem, miałam sposobność usłyszeć jego głos i dokładnie mu się przyjrzeć.

Ojciec przedstawiał po kolei spóźnionych gości, zerkając ukradkiem na kartkę z litanią nazwisk, którą zaradnie wysunął spod swojego talerza.

– Senator Fernando… Antonio Primo de Barroso… y de Selgado Prado z Granady, współtwórca mojego politycznego sukcesu, jego pochodząca z Paryża małżonka, madame Laura Maria de… Bouchard Barroso i chluba rodziny – Federico, który poszedł w ślady ojca i zgłębia nauki prawne na uniwersytecie w Leon.

Dostojna rodzina została usadzona po przeciwnej do mnie stronie stołu. Nie pamiętam, co jadłam ani co piłam, w ogóle nic nie pamiętam poza jego twarzą z młodzieńczym, delikatnym jeszcze zarostem, ciemnobrązową czupryną i stalowymi oczami, których barwę, jak zauważyłam, odziedziczył po europejskiej matce, delikatnymi dłońmi, w których trzymał srebrne sztućce oraz błękitnym fularem ożywiającym śnieżnobiałą koszulę. On też raz po raz spoglądał na mnie, pełnym tęsknoty i pragnienia wzrokiem, śmielszym niż dotąd, ale wciąż dalekim od zuchwałości. Miałam sobie za złe, że pozwoliłam upiąć długie, jasnokasztanowe włosy w tak okropny kokon, ale przecież nie mogłam nawet przypuszczać, że doña Cristina czesze mnie dla Federico.

Po kolacji większość gości wyszła na patio. Podmuch rześkiego powietrza był mi potrzebny jak rzadko kiedy. Cały czas, niczym w gorączce, nachodziły mnie zlewne poty. Służba szybko uwinęła się z udekorowaniem ogrodowych stolików, które godzinę przedtem pośpiesznie zbierano, gdy tylko pierwsze krople ciepłego deszczu pojawiły się na posadzce z czerwonej terakoty. Panie przysiadły się do siebie i żywo plotkowały przy kawie, panowie przechadzali się raczej niespiesznie, paląc opasłe cygara.

Ojciec, mecenas Barroso i doktor D’Annunzio byli pochłonięci rozmową. Obok nich stał Federico. Rozglądał się niespokojnie, dopóki nie znalazł mnie przy jednym ze stolików. Nie ośmielił się jednak podejść, zwłaszcza że ciotka Matylda i doña Luiza nie odstępowały mnie na pół kroku. Moje serce wyrywało się do niego, ale ciało musiało tkwić w towarzystwie leciwych dam i wysłuchiwać debat na ważkie tematy – której z dziewcząt podejrzanie zaokrąglił się brzuch, czy dodanie kurczaka do nacatamal jest innowacją czy profanacją, jak paskudne dziecko urodziła synowa Nurii Casillas, ile kobiet zbrukał grasujący przed laty po okolicy jeździec z czerwoną chustą na twarzy. Kiedy ciężko grzeszyłam, nadziewając w myślach na ruszt ostatnią z dam, bo pozostałe już od dawna smażyły się na rożnie niczym dorodne prosiaki, ojciec niespodziewanie przywołał mnie do siebie. Ciotka natychmiast ruszyła za mną, ale brat powstrzymał ją ruchem ręki. Po chwili stałam obok Federico, którego twarz zapłonęła żywym rumieńcem. Ja też poczułam żar na twarzy – z emocji, że stoję tak blisko mojego ukochanego, i ze wstydu, że moja wyobraźnia posunęła się przed chwilą do wielokrotnego morderstwa.

– Moja córka Eva. – Ojciec poczekał na moje dygnięcie. – W tym roku ukończyła Szkołę Sióstr Miłosierdzia Maryi. Dodam, że z wyśmienitą cenzurą. Szczególnie wysokie noty uzyskała z literatury i języków obcych – angielskiego i francuskiego. Jest także niebywale religijna, wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że zostanie w klasztorze.

Wstrzymałam oddech, słysząc, jakie plany mieli wobec mnie rodzice.

– Ależ drogi Maximilianie, jej uroda nie pozwoliłaby na to. – Roześmiał się tubalnie Barroso. – Mój Federico albo studiuje prawnicze książki, co mnie bardzo zadowala, albo przesiaduje w kościele, co mnie mniej zadowala. Też miałem niegdyś dwadzieścia lat i umiałem korzystać z uroków tego wieku. Sądzę, że obojgu, i twojej Evie, i mojemu Federico, przydałoby się więcej swobody – dodał poklepując mojego ojca znacząco. – Może pozwolimy młodym lepiej się poznać?

– Eva nigdy nie była sam na sam z obcym mężczyzną, sądzę, że czułaby się niezręcznie – zaoponował ojciec.

– Jest przecież dorosła. Chcesz nadal zamykać taką pannę przed światem? – zdziwił się Barroso.

– Cóż, masz rację przyjacielu. Z takim gentlemanem, jak twój syn, nic jej nie zagraża – ojciec i Barroso pozostawili nas samych.

Nieoczekiwanie znalazłam się w okolicznościach, o których marzyłam od niezliczonych miesięcy. Nie mogłam wykrztusić słowa. Federico także. Patrzyliśmy tylko na siebie tak samo rozkochanym wzrokiem jak w kościele.

– Evo… – po chwili Federico odważył się przemówić.

– Tak, Federico? – głos łamał mi się ze wzruszenia. Poznane przed chwilą imiona wypowiadaliśmy z nabożnym namaszczeniem.

– Ty wiesz… Ja tam zawsze dla ciebie – Federico postanowił nie tracić czasu na kurtuazyjną rozmowę.

– Wiem. Ja także… dla ciebie – szepnęłam, rozglądając się dookoła, czy ktoś się nam nie przysłuchuje. Bałam się, że zaraz wszyscy odkryją naszą tajemnicę i nie ominie mnie kara za lata okłamywania rodziców. Zadbają, bym już nigdy nie ujrzała Federico.

– Przeprowadzacie się do Granady, ja jeszcze dwa lata studiuję w Leon. – Federico gorączkowo planował nam najbliższą przyszłość. – Jeśli twoi rodzice pozwolą, chciałbym cię odwiedzać… – wyciągnął swoją dłoń w moim kierunku, jakby pragnął mnie dotknąć.

– No, gołąbeczki… – ciotka Matylda uznała, że jak na pierwszy raz spędziłam aż nadto czasu z dopiero co poznanym młodzieńcem.

– Miło sobie gruchacie, ale Eva jest potrzebna do opieki nad młodszymi siostrami. Ja już mam dość niańczenia. – Matylda bezceremonialnie popchnęła do przodu stojące za nią dziewczynki i podążyła w kierunku przysadzistej kobiety w słomkowym kapeluszu.

Federico i ja usiedliśmy razem z Isabel i Paulą przy jednym z ogrodowych stolików. Byliśmy zmieszani i rozmowa się nie kleiła. Na szczęście wkrótce podeszła do nas matka, zapraszając ponownie do stołu w salonie, gdzie na deser podano tort marcepanowy.

Tego wieczoru nie zamieniłam już z Federico ani słowa. Fernando Barroso i jego rodzina opuścili przyjęcie jako jedni z pierwszych, tłumacząc się koniecznością wczesnego wyjazdu do Managui następnego dnia. Mnie wystarczyło tych kilka chwil, by czuć się wybranką losu, najszczęśliwszą panną w Nikaragui, a może i na całym świecie. Mój ukochany był wreszcie człowiekiem z krwi i kości, a nie tylko zmysłowym wytworem mojej wyobraźni. Nic mnie w nim nie rozczarowało, wszystko było wspaniałe – jego głos, zapach, cała jego fizyczność, to, co mówił, jak mówił, jak się śmiał, jak poruszał.

Do dnia wyjazdu do Granady nie myślałam już o niczym innym, jak tylko o kolejnym spotkaniu z nim w nowym domu. Przedmioty leciały mi z rąk, stale o czymś zapominałam, nie słyszałam, co inni do mnie mówią. Ciotka Matylda przypatrywała mi się z kwaśną miną.

– Jedno zetknięcie z mężczyzną i tyle trudu włożonego w pobożne wychowanie poszło na marne! – prychnęła, pomagając mi w zbieraniu z podłogi rozsypanych pomarańczy, których nie zdołałam bez szwanku donieść z kuchni. Czułam, że za moimi plecami wszyscy w domu szepczą, że jestem zakochana.

ROZDZIAŁ III

Nowy dom okazał się rezydencją zbudowaną w stylu francuskich pałaców. Jego poprzedni właściciel, niejaki Jacques Dubois, przybył do Nikaragui z nadzieją zbicia fortuny przy budowie kanału łączącego dwa oceany. Plany spełzły na niczym. Podczas gdy nasz rząd wciąż debatował nad tym, czy korzyści z tej inwestycji okażą się co najmniej tak duże, jak przypuszczalne straty, sprytni Amerykanie rozpoczęli już pierwsze prace przy kanale na terytorium Panamy. W tej sytuacji rozżalony monsieur Dubois nie widział dalej dla siebie miejsca w tak niestabilnym emocjonalnie i politycznie kraju. Wyjechał w siną dal, pozbywając się uprzednio europejskiej rezydencji, z czym ponoć miał nie lada problem, bo nikt nie chciał kupić dziwoląga bez patio z fontanną pośrodku, który zupełnie nie pasował do tutejszej zabudowy. Zdesperowany Francuz odsprzedał dom za śmieszną kwotę temu samemu rządowi, którego niezdecydowanie zaprzepaściło jego świetlaną przyszłość. Nie wiem, czy to prawda, czy tylko jej część, wszak historię domu opowiadała znajoma matki Conchita Vera, a ona – wbrew temu jak się nazywała – lubiła dodawać kolorów pospolicie szarej prawdzie. Faktem jest jednak, że zamieszkałam w pałacu z kilkoma sypialniami, dwoma gabinetami, wielkim salonem dla gości i mniejszym do codziennego użytku. Nasze rodzime meble, na szczęście nieliczne, zdawały się skurczyć ze wstydu w tych przestronnych, wytwornych przestrzeniach z marmurowymi posadzkami.

Jedynie ogród był dużo mniejszy od tego w Nandaime. W zamian za deficyt gabarytów, ktoś go starannie zaplanował – od przestronnego dwupoziomowego tarasu z półkolistymi podcieniami odchodziły liczne małe alejki, które przecinały różnobarwne rabaty. Na samym końcu królowała owalna altana z sześcioma korynckimi kolumnami, spowitymi przez pnące się róże. Ogrodnik poprzednich mieszkańców musiał szczególnie ukochać te kwiaty, bo ich różnorakie, niewątpliwie szlachetne odmiany i barwy wyparły przaśne pelargonie, hiacynty i lwie paszczki. Nawet mur odgradzający rezydencję ozdabiały różane pnącza, a nie pospolity bluszcz czy bugenwilla.

Tak, wszystko było jak z bajki, ale nic nie cieszyło równie mocno jak posiadanie własnej sypialni. Od zawsze męczyło mnie dzielenie pokoju czy to z siostrami, czy z dziewczętami w szkole zakonnej. Najchętniej nie wychodziłabym z mojej pustelni, gdzie mogłam w spokoju oddawać się marzeniom o kolejnym spotkaniu z Federico.

Pragnienie to zdawało się być zresztą bliskie spełnienia, gdyż z rozmów rodziców wynikało, że szykują kolejne, tym razem powitalne, przyjęcie w nowym domu. Byłam pewna, że zostanie na nie zaproszona rodzina Barroso. Po kilku dniach od zasłyszenia tej nowiny przed dom zaczęły podjeżdżać wozy, z których krzepcy, czekoladowi chłopcy w luźnych, białych koszulach wynosili wprost do naszej kuchni skrzynki wina i brandy, stosy krwistego mięsa i co najmniej dwa tuziny martwego ptactwa, kosze pełne warzyw i soczystych owoców. Wszystko najlepszego gatunku, z najlepszych hodowli i upraw. Kiedy nowo zatrudniona kucharka starała się uporać z górą jadła, służące w białych fartuszkach polerowały olejkiem migdałowym nowo nabyte meble, a ogrodnik przycinał bujnie rozrastające się wokół tarasu róże, matka zarządziła wyjazd na zakupy.

Nasz powóz z trudem przeciął plac pod katedrą, tętniący o tej porze dnia życiem miejskiego targowiska. Naprędce sklecone stragany, które co dzień trzeba było składać i rozkładać od nowa, oferowały towar wszelkiej maści, barwy i zapachu. Obok smętnie zwisających główek kurczaków, parującej ostatnim tchnieniem wołowiny i oskarżających oczu tkwiących w odrąbanych świńskich łbach, na straganach leżały stosy różnobarwnych płodów natury: lubieżnie fioletowe, nabrzmiałe od słońca bakłażany, żółtawe mango, delikatnie pomarańczowe melony, ciemnozielone, lśniące awokado, drobne koraliki jocotes, rozkosznie orzeźwiające cytrusy i ogromne nerkowce. Prosto z wozów sprzedawano kolorowe draże, ręcznie tkane, tęczowe spódnice, pieczone banany, ryż z fasolą zawinięty w liście plantanów, skórzane sandały, tytoń, gotowane kolby kukurydzy, vigoron, noże, rondle i gliniane dzbany, chrupiące uszy świńskie, odurzający pinol, ziołowe maści i syropy, a nawet chińskie ciasteczka z wróżbą. Unosząca się nad wszystkim brzęcząca chmara much, która falowała niczym czarna chmura zwiastująca burzę, nie stanowiła istotnego problemu ani dla kupujących, ani dla sprzedających, którzy targowali się z nieziemską pasją, jakby na szali cynowej wagi kładli właśnie swoje życie. Wychowana w ciszy, chciwie chłonęłam donośne głosy przysadzistych, kolorowych i hałaśliwych jak papugi Indianek, nieustraszenie walczących o najlepszą sztukę mięsa na stoły swoich białych panów, siarczyste przekleństwa grających w kości mężczyzn, szczery śmiech bosonogich dzieciaków, którym udało się coś podwędzić i żałosne trele uwięzionych w miniaturowych klatkach kolibrów, łapanych na zlecenie zakochanych młodzieńców.

Wkrótce minęłyśmy pospólstwo i powóz skręcił w boczną uliczkę, gdzie ulokowały się najlepsze sklepy z zamorskimi towarami. Nawet mnie, dotąd niedbałej w kwestii mody, zawróciło się w głowie na widok wiszących w witrynach strojów. Tym razem sama wybrałam błękitną suknię, której dekolt i dół spódnicy przyozdabiała delikatna koronka. Choć matka namawiała mnie na pudrowy róż, byłam nieugięta. Już za czasów, gdy rzucaliśmy sobie z Federico ukradkowe spojrzenia podczas niedzielnych mszy, zauważyłam, że w jego ubiorach pojawiał się głównie kolor niebieski. Dziewczynki aż piszczały z radości, gdy donoszono kolejne sukienki do przymiarki. Matka zdecydowała się na atłasową suknię w barwie szmaragdu, która podkreślała jej nietuzinkową urodę. Po uzgodnieniu wszystkich detali z prowadzącą salon krawcową, sztab ciemnoskórych szwaczek miał zaledwie dwa tygodnie na uszycie pasujących na nas kreacji.

Jedynie Matylda nie mogła się na nic zdecydować. Omiatała sklep nieobecnym wzrokiem, przestępowała z nogi na nogę, wzdychała, jakby oddawała ostatnie tchnienie, by w końcu oznajmić, że może ponownie wystąpić w sukni uszytej z okazji pożegnalnego przyjęcia. Na jej piegowatej twarzy nie dopatrzyłam się cienia radości z możliwości nabycia nowej garderoby w tak szykownym sklepie. Wciąż nie mogła się pogodzić z wyjazdem z Nandaime. Awans brata wywrócił jej świat do góry nogami. Nie była stworzona do wielkomiejskiego życia, które z takim entuzjazmem przyjęła reszta rodziny. Musiała tęsknić za przysadzistym, niemodnym, białym domem, z którego okien roztaczał się widok na porośnięte kawowcami wzgórza, za rozsadzanym przez urodzaj sadem, gruntową, dziurawą drogą prowadzącą do posiadłości i przytulnym, brukowanym placem przed kościołem, na którym przystawała z kumoszkami z sąsiedztwa, wymieniając się ploteczkami. W nowym domu wszystko było dla niej za duże i zbyt obce. Poza tym, nie wierzyła, że Javier sam zdoła prowadzić plantację. Martwiła się o każdy krzak kawowca, który z takim zawzięciem sadziła Gertruda. Nieśmiało napominała mojego ojca, że bez pańskiego oka trud ich matki pójdzie na marne. Najchętniej zostałaby w starym domu i zajęła się doglądaniem plantacji, ale nie starczyło jej odwagi, by odłączyć się od rodziny Maximiliana i zacząć żyć swoim życiem. Jedyne, co udało się jej wskórać u brata, to zapewnienie, że na całe dwa miesiące wakacji kobiety i dzieci będą zjeżdżać do Nandaime.

 

Wreszcie nadszedł ten wielki dzień i wraz z kilkudziesięcioma innymi gośćmi w naszym domu pojawiła się rodzina Barroso. Federico podszedł do mnie bez skrępowania i w trakcie całego wieczoru nie odstępował na krok, zwłaszcza, że wśród zaproszonych byli także inni młodzieńcy należący do towarzyskiej śmietanki Granady. Nie mogłam się w pełni cieszyć tak długo wyczekiwanym spotkaniem, bo moje ciało po raz pierwszy zakleszczono w śmiertelnym, zdawało mi się, uścisku gorsetu. Z zazdrością spoglądałam na moje siostry, które z racji wieku, mogły jeszcze nosić luźne w talii sukienki. Nic nie jadłam i nie piłam, gdyż obawiałam się, że moje trzewia lada moment wybuchną. Jakby tego było mało, wlokłam za sobą imponujący kuper z utworzonej przez kilka warstw falban turniury.

Nie tylko ja cierpiałam w tym dniu z powodu tego modowego wybryku. Z nieba, jak to w marcu, lał się żar i wszystkie eleganckie damy wzdychały, jak mogły głęboko, i unosiły oczy do nieba, oczekując zapewne naiwnie, że stamtąd nadejdzie pomoc. Co Bóg mógł mieć do tego? Przecież same dały się uwięzić w żelaznych obręczach. Jedno było dla mnie pewne, czegoś takiego, tak perfidnego narzędzia tortur nie mogła wymyślić kobieta. Jego twórcą był zapewne mężczyzna, koniecznie nieszczęśliwie zakochany, którego dumę zdeptały atłasowe pantofelki niewiernej kochanki.

Powietrze zastygło jak czekoladowa polewa na torcie, nie drgnął nawet jeden różany listek, w ruch poszły wachlarze i serwetki, panowie poluzowali kołnierzyki. Goście walczyli z upałem i stadem much lgnących do spoconych ciał.

Przez całe popołudnie nie mieliśmy z Federico okazji, by swobodnie porozmawiać. Za to przy pożegnaniu Federico zapytał wprost mojego ojca, czy mógłby mnie ponownie odwiedzić. Po latach skrywania naszej miłości w tajemnicy takie zachowanie wydawało mi się niesłychanie odważne. Ze zdumieniem przyjęłam odpowiedź ojca, który nie dość, że wyraził zgodę na jego odwiedziny, to jeszcze dodał, iż syn jego przyjaciela będzie zawsze miłym gościem w naszym domu. Stałam pąsowa i spocona, i gdy tylko zatrzaśnięto drzwi za państwem Barroso, nie zważając na to, że przyjęcie nadal trwało, pędem pobiegłam do swojej sypialni, dysząc równie ciężko jak babka Gertruda w ostatnich dniach swojego żywota.

Odtąd w domu nie mówiło się o niczym innym, jak tylko o mnie i Federico. Co ciekawe, sama Matylda stała się podejrzanie przychylna dla naszej znajomości. W czasie pierwszej wizyty Federico pozwolono nam spędzić sam na sam całe pół godziny w ogrodzie, w tym czasie zdążyliśmy wymienić się naszymi pamiętnikami. Okazało się, że on także przelewał na papier skrywaną przez całe lata niewyrażoną miłość. Do dziś wspominam odurzający zapach różanych krzewów, których łodygi malowniczo oplatały altanę. Może to zasługa wcześniejszego deszczu, który docucił omdlałe od upału kwiaty, a może w stanie zakochania odczuwa się wszystko żywiej. Spędziliśmy w altanie tylko kilka chwil, bo nie uchodziło znikać na zbyt długo z oczu ciotki i matki, które akurat wymyśliły sobie dzierganie koronkowych serwetek na tarasie. Federico nie ośmielił się mnie jeszcze pocałować, ale tego popołudnia do szczęścia wystarczył nam dotyk dłoni.

Mój ojciec uznał, że syn państwa Barroso to najlepsza partia, jaka mogła mi się przydarzyć. W tych okolicznościach zasadne było odstąpienie od wcześniejszych postanowień co do mojej przyszłości. W końcu moje wstąpienie do zakonu nie przyniosłoby tak dużych korzyści dla całej rodziny, jak koligacja z jednym z najbardziej szanowanych rodów w Granadzie. Ciotka uśmiechała się tylko pod nosem, gdy Federico stawał w drzwiach naszego domu z bukietem ulubionych przeze mnie białych orchidei.

Nie upłynęło wiele czasu, a dostojni państwo Barroso złożyli moim rodzicom wizytę. Drzwi do salonu zostały zamknięte nawet przed ciotką Matyldą, przez co siedziała naburmuszona przez resztę kolacji. Matka skarciła siostry, które nieustannie kręciły się na tarasie i próbowały podsłuchać rozmowę dorosłych. Wszyscy wiedzieli, że spotkanie dotyczy mnie i Federico. Drżałam z napięcia, przeczuwając, że właśnie ważą się nasze losy. Chodziłam po sypialni, kładłam się do łóżka, wstawałam, klęczałam, modliłam się i znów chodziłam. To była najdłuższa godzina w moim życiu. Udrękę przerwała młodsza siostra Paula, która została wysłana na górę, by sprowadzić mnie do salonu. Musiałam wyglądać okropnie, bo stojąca w drzwiach matka szepnęła, bym wróciła do sypialni i doprowadziła się do ładu. Byłam okropnie roztrzęsiona i z trudem ułożyłam sterczące niemal we wszystkie strony włosy. Gdy pojawiłam się w końcu w salonie, nieśmiało popatrzyłam na twarze tam zebranych. Odetchnęłam z ulgą, gdy dostrzegłam, że zarówno państwo Barroso, jak i moi rodzice wyglądali na zadowolonych. Ojciec kazał mi usiąść przy stole.

– Evo – zrobił pauzę, by podkreślić doniosłość swej wypowiedzi – mój przyjaciel Fernando Barroso i jego szanowna małżonka Laura zaszczycili nas swoją wizytą z powodu waszej sympatii z Federico. Wspólnie uznaliśmy – w tym miejscu ukłonił się w stronę siedzących naprzeciw mnie gości – że czas najwyższy poczynić pewne zobowiązania i ustalić termin zaręczyn.

Co