Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Czy druga wojna światowa była „dobrą wojną”, jak głosi mit rozpowszechniony w krajach, które wyszły z niej zwycięsko? I czy musiała wybuchnąć we wrześniu 1939 roku z powodu Polski? Brytyjski konserwatywny dziennikarz i publicysta Peter Hitchens się z tym nie zgadza.
Twierdzi, że jednym z ważniejszych powodów rozpętania światowego konfliktu były brytyjskie gwarancje dla granic Polski zagrożonej przez agresywną politykę Hitlera. Co gorsza, rząd Jego Królewskiej Mości w pełni zdawał sobie sprawę, że z racji słabości swych sił lądowych nie będzie w stanie wypełnić tych gwarancji. Tak się stało – po niemieckiej agresji na Polskę Londyn wypowiedział wojnę III Rzeszy (i nakłonił do tego Paryż), ale pozostawił polskiego sojusznika na pastwę losu. Hitchens uważa, że należało poczekać z wystąpieniem przeciwko Hitlerowi i wykorzystać ten czas na odpowiednie przygotowania.
Rozprawia się też z innymi obiegowymi opiniami na temat II wojny światowej: że doszło do niej w celu ratowania ludności żydowskiej przed nazistami, że Niemcy rzeczywiście planowały inwazję na Wyspy Brytyjskie (według autora Hitler tylko wywierał presję, aby zmusić Londyn do zawarcia pokoju), wreszcie że Wielka Brytania należy do grona zwycięzców. Uważa tę ostatnią tezę za głęboko fałszywą wobec utraty statusu najważniejszego mocarstwa Zachodu na rzecz USA, ogromnych strat ludzkich i materialnych oraz rychłego rozpadu imperium kolonialnego. To książka idąca pod prąd, mająca sprowokować czytelnika do myślenia wbrew utartym schematom, w której poczesne miejsce zajmuje sprawa polska. Do tego napisana barwnie, przystępnym językiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 451
Wstęp do wydania polskiego
Jak Wielka Brytania zgubiła Polskę
Czy Wielka Brytania wygrała czy przegrała drugą wojnę światową? Odpowiedź na to pytanie wydaje się prosta i bezdyskusyjna. Oczywiście, że wygrała! Adolf Hitler palnął sobie w łeb, wojska III Rzeszy skapitulowały, a spory kawał Niemiec znalazł się pod okupacją brytyjską. Premier Winston Churchill zajął miejsce przy stole, na którym przywódcy wielkich mocarstw kreślili mapę nowego świata, który narodził się z wojennej pożogi.
Problem w tym, że to tylko pozory. O tym, czy kraj wygrał, czy przegrał wojnę, nie przesądzają bowiem plakaty ze znakiem V jak Victory rozlepione na rogach ulic. Nie decyduje o tym entuzjazm tłumów wymachujących kolorowymi chorągiewkami na paradzie zwycięstwa. Nie, to są wszystko sprawy drugorzędne. Można przecież – o czym my, Polacy, wiemy doskonale – być członkiem zwycięskiej koalicji i przegrać wojnę z kretesem.
Jakie są więc prawidłowe kryteria? Jak ocenić, czy wojna zakończyła się porażką, czy zwycięstwem? Wystarczy posłużyć się logiką. I porównać siłę i pozycję międzynarodową państwa sprzed wybuchu wojny i po niej. Jeżeli stało się potężniejsze lub utrzymało swoje znaczenie – wojnę wygrało. Jeżeli słabsze – wojnę przegrało.
Zastosujmy tę metodę do Wielkiej Brytanii i jej zbrojnych zmagań w latach 1939–1945. Cóż się okazuje? To, że prawda jest dokładnie odwrotna do powszechnych wyobrażeń. Wielka Brytania wcale drugiej wojny światowej nie wygrała. Wielka Brytania ją przegrała!
W bardzo przekonujący sposób udowadnia to Peter Hitchens w swojej błyskotliwej książce, którą trzymacie Państwo w rękach. Wskazuje w niej na trzy zasadnicze sprawy:
– Wielka Brytania w wyniku drugiej wojny światowej straciła swoje imperium kolonialne.
– Wielka Brytania w wyniku drugiej wojny światowej utraciła swoją potęgę gospodarczą.
– Wielka Brytania w wyniku drugiej wojny światowej utraciła pozycję światowego supermocarstwa.
Wszystko to bezpowrotnie!
Druga wojna światowa była momentem przełomowym w dziejach imperium brytyjskiego. Ze światowej ekstraklasy Wielka Brytania została przestawiona do drugiej ligi. I tkwi tam do dzisiaj.
Dociekliwy czytelnik zapewne zada w tym miejscu pytanie. Skoro Wielka Brytania przegrała drugą wojnę światową, to z kim ją przegrała? Przecież III Rzesza w 1945 roku znajdowała się w jeszcze gorszym stanie. Zgoda, Niemcy również przegrali drugą wojnę światową, choć po kilkudziesięciu latach – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – udało im się odbudować swoją pozycję hegemona Starego Kontynentu.
Wielka Brytania oczywiście nie przegrała wojny z Niemcami, lecz ze… Stanami Zjednoczonymi. Druga wojna światowa dla Ameryki również była dziejowym momentem zwrotnym. Ale nie był to, jak dla Albionu, moment upadku znaczenia i potęgi. Odwrotnie – dla Stanów Zjednoczonych był to moment wejścia na drogę do globalnej dominacji. Jedno światowe supermocarstwo chwiejnym krokiem zeszło ze sceny historii, a w jego miejsce na scenę żwawo wkroczyło nowe. Zmierzch starego imperium stał się jednocześnie brzaskiem nowego. Mało tego, to pierwsze stało się wasalem drugiego. Uzależnione od niego militarnie, gospodarczo i politycznie musiało się zadowolić upokarzającą rolą „młodszego brata”. Nieźle, gdy się pomyśli, że jeszcze sto pięćdziesiąt lat wcześniej Ameryka była brytyjską kolonią!
„Wypowiadając Hitlerowi wojnę, Anglia i Francja ponad wszelką wątpliwość nie osiągnęły swoich celów – pisze Peter Hitchens. Oba te kraje dążyły do tego, żeby pozostać w klubie Wielkich Mocarstw. Również oba zostały poproszone, choć za każdym razem odbyło się to inaczej, o opuszczenie tego klubu, tyle tylko że na pocieszenie pozostawiono im rozmaite mało warte błyskotki, pozornie świadczące o wielkości. Obu pozwolono na posiadanie bezużytecznej broni jądrowej oraz prawa do weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, z których to atrybutów mogły jednak korzystać tylko po uprzednich konsultacjach z supermocarstwem – ich sponsorem”.
Najciekawsze, że najlepsze książki to takie, które zostały napisane wbrew obowiązującym trendom. Takie, których autorzy mają odwagę podważać świętości. Stawiać niewygodne pytania i nowatorskie tezy. Sprzeciwiać się obowiązującym zakazom i nakazom, nie przejmując się krytyką i oburzeniem starych autorytetów.
Taka jest bez wątpienia książka Petera Hitchensa. Jest nie tylko ciekawa i świetnie napisana, ale także diabelnie niepoprawna politycznie. Bo skoro uznamy, że Wielka Brytania, wchodząc do wojny przeciwko Niemcom, uruchomiła reakcję łańcuchową, która doprowadziła ją do samozagłady, to może wcale do tej wojny nie powinna była wchodzić? Zamiast wojować z Adolfem Hitlerem, może należało się z nim ułożyć? Oddać Europę Niemcom, i skupić się na obronie swojej pozycji na morzach i odległych lądach? Czyli dokonać podziału świata na strefy wpływów nie ze Stalinem, jak to miało później miejsce w Jałcie, ale z Hitlerem. Nie jest tajemnicą, że niemiecki dyktator nie miał nic przeciwko takiemu rozwiązaniu. Mało tego, sojusz z Wielką Brytanią przez wiele lat był jego marzeniem i obsesją.
W tym miejscu wkraczamy jednak na pole historii alternatywnej. Dalsze rozważania „co by było, gdyby” – zostawiam Tobie, drogi Czytelniku. Książka Po co nam była ta wojna jest bez wątpienia znakomitą podstawą do takich pasjonujących rozważań.
***
Dzieło Petera Hitchensa jest szczególnie interesujące dla Po-laków. Spora jego część poświęcona jest bowiem genezie wybuchu drugiej wojny światowej. Czyli odwiecznemu pytaniu, które od lat wzbudza namiętne dyskusje Polaków: czy to Polska wciągnęła Wielką Brytanię do wojny, czy też może odwrotnie – to Wielka Brytania wciągnęła do wojny Polskę?
Wielu Polaków nadal święcie wierzy w wersję numer jeden. Czyli że Wielka Brytania 3 września 1939 roku przystąpiła do wojny, kierując się „moralnym obowiązkiem” i „miłością do walczącej o wolność Polski”. A wcześniej z tych samych szlachetnych pobudek udzieliła Polsce gwarancji niepodległości…
Jest to oczywiście pomysł śmieszny. Dziecięca wręcz naiwność. Jak wiadomo, Bóg obdarzył naród polski wieloma przymiotami, ale niestety nie znalazł się wśród nich zmysł polityczny; zrozumienie tego, na czym polega brutalna gra, jaką jest polityka międzynarodowa. Tu nie ma miejsca na uczucia, tu nie ma przyjaciół. Są tylko twarde, realizowane bezwzględnie interesy.
W rzeczywistości udzielone nam 31 marca 1939 roku brytyjskie gwarancje były cyniczną pułapką. Wielka Brytania była już wówczas zdecydowana na wojnę z Niemcami. Chciała jednak zrobić wszystko, aby ta wojna nie zaczęła się na Zachodzie, tylko na Wschodzie Europy. Dlatego właśnie zaproponowała Polsce sojusz, którego zawarcie sprowokowało Hitlera do zaatakowania naszego kraju.
Hitchens pasjonująco rekonstruuje tę koronkową, makiawelistyczną grę. Podkreśla, że już w momencie udzielenia nam gwarancji przywódcy Wielkiej Brytanii doskonale zdawali sobie sprawę, że nie będą w stanie w żaden sposób pomóc Polsce. Były to więc gwarancje bez pokrycia.
Co przyświecało wówczas brytyjskiej dyplomacji? Według Hitchensa realizowała ona trzy cele:
Pierwszym było zyskanie na czasie. Będący oczywistą konsekwencją gwarancji Londynu atak Hitlera na Polskę odsuwał bowiem o kilka bezcennych miesięcy atak na Zachód. W tym okresie Wielka Brytania mogła się szykować do wojny.
Drugim było uniemożliwienie odnowienia i wzmocnienia sojuszu między Polską a Niemcami. Zawiązania tego sojuszu tego Londyn obawiał się bowiem wręcz panicznie.
Trzecim celem udzielenia Polsce gwarancji było uwikłanie Hitlera w długotrwały, wyczerpujący konflikt na wschodzie Europy. Ale oczywiście nie z Polską. Już w 1939 roku Wielka Brytania liczyła bowiem na to, że w niedalekiej przyszłości uda jej się wciągnąć do koalicji antyniemieckiej Związek Sowiecki.
Hitchens w swojej książce powołuje się m.in. na badania Simona Newmana, który przeanalizował posiedzenia rządu brytyjskiego w 1939 roku, także te, na których zdecydowano o udzieleniu Polsce owych nieszczęsnych gwarancji.
„Możemy się przekonać – pisze Hitchens – że nawet nie uwzględniano tego, że wtedy – ani później – Wielka Brytania jest zupełnie niezdolna do udzielenia pomocy militarnej, Polsce gdyby ją zaatakowano. Współczesni czytelnicy mogą tylko dojść do wniosku, iż rząd brytyjski dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że nie może podjąć – i nie podejmie – żadnych kroków w razie takiego ataku. Uznał wszelako, iż nie ma to i tak żadnego znaczenia. Polska jako państwo nie miała też bowiem żadnego znaczenia dla tego rządu”.
Sam Newman w swojej, nieco już zapomnianej, książce Gwarancje brytyjskie dla Polski ujmował zaś sprawę następująco: Jest znamienne, że metoda, jaką wybrali w tym celu, polegała na przerzuceniu początkowej fazy wojny na kogoś innego. Brytyjczycy byli nadal świadomi swej słabości militarnej. Jak to parę dni później Halifax powiedział swemu sekretarzowi Harveyowi: «Chcemy zyskać na czasie, gdyż każdy miesiąc przysparza nam 600 samolotów więcej». Czyż najlepszym sposobem zyskania na czasie nie było skierowanie niemieckiej machiny wojennej na Polskę? Zdaniem szefów sztabu Polska mogłaby się bronić przez „parę miesięcy”. A to oznaczało o wiele więcej samolotów dla Wielkiej Brytanii.
Brytyjczycy – w przeciwieństwie do Polaków – to ludzie, którzy potrafią wyciągać wnioski z historii. Angielscy przywódcy pamiętali więc doskonale, że pierwszą wojnę światową udało im się wygrać przy pomocy żołnierzy rosyjskich. Dlaczego nie powtórzyć tego scenariusza i teraz? Według Petera Hitchensa brytyjskie elity władzy od początku prawdziwego partnera do prowadzenia wojny na dwa fronty z Niemcami upatrywały nie w słabej Polsce, ale w Związku Sowieckim. To dlatego w zawartym w 1939 roku układzie sojuszniczym z Warszawą Londyn umieścił zastrzeżenie, że będzie bronił Polski tylko i wyłącznie przed Niemcami. To dlatego po 17 września 1939 roku Winston Churchill wyraził pełne zrozumienie dla bolszewickiego najazdu na Polskę: „Widać było jak na dłoni, że gwarancje te skierowane są wyłącznie przeciw Niemcom, zostały zaś tak przebiegle sformułowane, że nie dotyczyły sytuacji zaistniałej, gdy Polskę najechali również Rosjanie – pisze Hitchens. – Było to celowe i świetnie przemyślane. Chodziło bowiem o zachowanie furtki umożliwiającej nawiązanie w przyszłości porozumienia ze Stalinem”.
I dalej: „Wojska radzieckie znalazły się teraz znacznie bliżej Berlina niż przed wybuchem wojny. Tak oto wyłaniał się z mroku zarys przyszłego porozumienia ze Stalinem. W ostatecznym rozrachunku Polskę można było poświęcić na ołtarzu dalekosiężnych interesów Anglii i Francji. Lecz ZSRR nadal pozostawał potencjalnym sojusznikiem. A zatem nie wolno go było poważnie urazić, bo uniemożliwiłoby to w przyszłości nawiązanie przymierza. Niewskazane byłoby bodaj tylko symboliczne potępienie Moskwy za inwazję Polski, nie wspominając już o wypowiadaniu jej z tego powodu wojny”.
Scenariusz zawiązania sojuszu brytyjsko-sowieckiego wymierzonego w III Rzeszę niósł oczywiście dla Polski śmiertelne niebezpieczeństwo. Jak bowiem ostrzegał w 1939 roku genialny Władysław Studnicki, Anglia będzie musiała Sowietom za udział w wojnie przeciwko Niemcom zapłacić. A czym może im zapłacić? Oczywiście Polską. Już wówczas – jeszcze zanim padły pierwsze strzały drugiej wojny światowej – można było przewidzieć Jałtę. Przyszłą zdradę naszego, pożal się Boże, alianta.
Jakie było więc wyjście z tej straszliwej sytuacji, w jakiej znalazła się Polska w roku 1939? Odpowiedź jest prosta. I udzielało jej już wielu znakomitych polskich publicystów i historyków, m.in.: Władysław Studnicki, Stanisław Cat-Mackiewicz, profesor Jerzy Łojek czy profesor Paweł Wieczorkiewicz.
Polska nie powinna była dać się wciągnąć Wielkiej Brytanii w pułapkę. Wiarołomne brytyjskie gwarancje należało po prostu odrzucić. I utrzymać dotychczasowy kurs naszej dyplomacji, czyli kurs na Berlin. Należało ułożyć się z Niemcami, aby zyskać na czasie.
Polska w przededniu drugiej wojny światowej powinna prowadzić taką samą politykę, jaką prowadziła Wielka Brytania. Czyli starać się odsunąć od siebie pierwsze, straszliwe uderzenie Hitlera. I skierować je w innym kierunku. W naszym przypadku – na Zachód. Na Francję.
Niestety, nasze ówczesne elity władzy podjęły inną decyzję. Ufne w brytyjski i francuski sojusz wzięły na siebie najazd Hitlera. Polscy przywódcy z entuzjazmem skoczyli na główkę do pustego basenu, a potem byli bardzo zdziwieni, że nie było w nim wody.
„Tylko Polacy tak się cieszyli, że wojna się od nich zaczyna – pisał Stanisław Cat-Mackiewicz – tylko Polacy zachowali się wobec tej rzeczy, tak poważnej jak wojna z Hitlerem, jak chłopiec, który nie śpi całą noc, bo się boi, że go starsi nie zabiorą na polowanie na kaczki. Wszyscy inni – wszyscy – starali się zaoszczędzić swe siły na finisz wojny”.
Polski czytelnik zapewne będzie się zżymał i protestował, czytając niepochlebne opinie, jakie Peter Hitchens wygłasza pod adresem II Rzeczypospolitej. Nazywa ją m.in.: „małą dzielną antysemicką Polską, krajem dyktatury wojskowej, szakalem z Cieszyna”. W innym miejscu pisze z przekąsem, że „poszliśmy [my, Brytyjczycy – przyp. red.] na wojnę, by bronić agresywnego i antysemickiego despotyzmu”. Polska została w tych fragmentach książki przedstawiona w sposób karykaturalny.
Czytelniku, nie oburzaj się i nie denerwuj! Podejdź do tego chłodno i wyciągnij wnioski. Opinie, które wygłasza Hitchens, są bowiem dokładnym odzwierciedleniem opinii, jaką o Polsce miała brytyjska elita władzy w 1939 roku.
Pora, aby Polacy zeszli wreszcie na ziemię. W Wielkiej Brytanii nikt nas nie kochał ani nie lubił. Wprost przeciwnie, Polska miała fatalną prasę jako kraj będący „piekłem dla Żydów” i jako „sojusznik Hitlera”, który odegrał „haniebną rolę” w rozbiorze biednej, demokratycznej Czechosłowacji.
Wielka Brytania nie tylko Polski nie lubiła, ale nie miała również w Polsce żadnych żywotnych interesów. Ba, od samego początku – od 1918 roku – zawsze mieliśmy Brytyjczyków przeciwko sobie. To nie przypadek, że idea rozbiorowej Linii Curzona narodziła się właśnie w Londynie. Bez zrozumienia tych podstawowych faktów, które Hitchens ukazuje nam szczerze – bez taryfy ulgowej i bez obłudy – nie pojmiemy prawdy o roku 1939. A prawda ta jest gorzka i smutna. Wielka Brytania nigdy nie uważała nas za poważnego sojusznika. Uważała nas jedynie za ofiarę, którą można rzucić na pożarcie Hitlerowi, aby zaspokoić jego pierwszy głód.
Książka Petera Hitchensa ma bez wątpienia olbrzymie walory poznawcze. Jest nie tylko modelowym przykładem tego, w jaki sposób powinno się pisać o historii. Czyli ciekawie, drapieżnie, bez przemilczeń; wbrew obowiązującej aktualnie „wykładni dziejów”. Hitchens nie tylko potrafi postawić ostre tezy, potrafi ich również brawurowo bronić.
Dla polskiego czytelnika książka ta może również służyć jako otrzeźwienie i pouczająca lekcja. Rozbija ona bowiem w proch romantyczne mity, jakim hołduje spora część naszego społeczeństwa. Pokazuje prawdziwe kulisy wielkiej europejskiej gry, której padliśmy ofiarą. Kulisy decyzji, które doprowadziły do największej klęski, jaka spadła na Polskę w jej długich, obfitujących w klęski dziejach.
Bo choć zgadzam się z Hitchensem, że Wielka Brytania drugiej wojny światowej wcale nie wygrała, to jednak warto znać proporcje. I pamiętać, że katastrofa Polski była znacznie większa, bardziej dotkliwa niż katastrofa Wielkiej Brytanii. A tragiczny dla nas rok 1945 był jedynie konsekwencją roku 1939.
Piotr Zychowicz
Podziękowania autora
Chyba nikomu nie będzie zbytnio zależało na tym, by jego nazwisko łączono z tą książką, niemniej chciałbym złożyć podziękowania tym, bez których nigdy by ona nie powstała. Nikogo z grona tych osób – no powiedzmy, prawie nikogo – nie należy obwiniać za przykry i smętny ton, jaki z niej przebija, jak również za to, że jej treść nie u wszystkich znajdzie uznanie. Nie wspomnę już o tym, że przyczyni się ona zapewne, co zresztą było do przewidzenia, do powstania nieporozumień.
Przede wszystkim muszę tu wspomnieć o moich rodzicach: komandorze poruczniku Royal Navy Ericu Hitchensie oraz Yvonne Hitchens, pełniącej służbę w Women’s Royal Naval Service1. Zbliżył ich do siebie burzliwy czas drugiej wojny światowej, która naznaczyła ich swoim piętnem do końca życia. Obojga zabrakło, i to daleko zbyt wcześnie, żeby mogli poznać tę książkę.
Gdybym tylko zaznał bodaj w połowie tego, co oboje wycierpieli dla mnie i dla mojego pokolenia, niewątpliwie zrozumielibyśmy się lepiej. Nigdy jednak nie zapomniałem, i nie zapomnę, że mój ojciec, jedyna znana mi osoba pozostająca w służbie czynnej podczas ostatniej wojny, nigdy nie był zupełnie pewien, kto właściwie okazał się jej zwycięzcą. Bo też sam nigdy nie miał poczucia, że żyje w zwycięskim kraju ani też (choć swój własny udział w wojnie określał jako bardzo skromny), iż jego kraj odpowiednio go wynagrodził. Pomysł napisania książki wyszedł od niego. Mojej matce zaś zawdzięczam przygnębiające poczucie tego, że dla wielu osób czas pokoju po wygranej wojnie przynosił jakże często rozczarowanie, zakłócane niekiedy przez upiory bardziej inspirującej przeszłości. Znaczny wpływ wywarła na mnie, i bardzo mi również pomogła, książka Patricka Buchanana Churchill, Hitler i niepotrzebna wojna, choć nadal nie zgadzam się z wieloma wnioskami, które autor w niej zawarł.
Być może zaskoczeniem dla wielu będą wyrazy wdzięczności, które chciałbym złożyć Denisowi MacShane’owi, który poniekąd był ojcem chrzestnym tej książki. Dzięki debacie, w której starłem się z Denisem w kwestii związanej z Europą, szczęśliwie poznałem Joannę Godfrey z wydawnictwa I.B. Tauris. Joanna pochopnie zapytała mnie, czy mam jakiś pomysł na napisanie książki, i wcale się nie żachnęła, gdy zaproponowałem jej właśnie tę. Muszę dodać, że jej stosunek do mnie od tamtej pory się nie zmienił. Na szczególnie podziękowania z mojej strony zasługuje również Sarah Terry, która przyjęła na siebie denerwujący i nie do pozazdroszczenia obowiązek zredagowania książki, czyniąc to ze zdumiewającym spokojem, z cierpliwością i humorem. Składam też wyrazy szacunku Alexowi Billingtonowi, który na uciążliwych i męczących etapach przygotowywania tekstu do druku wyrozumiale znosił wciąż wprowadzane przeze mnie, coraz to nowe drobne zmiany i poprawki, jak również moje ataki paniki.
Bezgraniczną wdzięczność winien jestem mojej żonie Eve za to, że wycierpiała moją pracę nad kolejną książką, co niestety odebrało nam obojgu wiele cennego czasu.
Wreszcie, podobnie jak poprzednio, pragnę wyrazić raz jeszcze nieustanny podziw dla bibliotekarzy z London Library, raju dla prowadzących wszelkie kwerendy, bez których pomocy ta książka nigdy by nie powstała. Jeśli znajdzie ona uznanie, to w dużej części właśnie dzięki nim. Jednocześnie z większym niż kiedykolwiek wcześniej naciskiem oświadczam, że na mnie i tylko na mnie spada odpowiedzialność za wszystko, co można jej zarzucić.
Wprowadzenie
Mit, który kochałem: The Navy’s here!
Jest zima 1959 roku. W chłodnej, antycznej wysokiej sali szkoły podstawowej w hrabstwie Sussex siedzę i pilnie pracuję wraz z kolegami, a tymczasem rozciągające się za oknami spokojne, malownicze i wiekowe miasto pogrąża się w mroku. Ciszę przerywają tylko dźwięki kwadransów odmierzanych przez katedralny zegar. Skupienie malujące się na naszych twarzyczkach świadczy o ogromnej koncentracji na tym, co robimy. Gdyby ujrzał nas wtedy ktokolwiek żyjący współcześnie, mógłby rzec, że oto sprawujemy obrzędy jakiegoś osobliwego i tajemniczego kultu. A jednak jest to jedyna godzina w tygodniu zajęć przeznaczona na prace modelarskie, wspaniały punkt programu zajęć w ówczesnych szkołach z internatem w tamtych bezpowrotnie minionych czasach. Modele te pakowane były w kartonowe pudełka jaskrawej barwy, zdobne wyobrażeniami samolotów, czołgów i okrętów wojennych przedstawionych w tchnących teatralnością soczystych scenach, wśród dział tryskających pomarańczowym ogniem oraz dymów bitwy. Wewnątrz pudełka znajdowało się trochę rozczarowująco niewielkich kawałków szarego plastiku, kapsułki z klejem, a do tego nieco nieporęcznych kalkomanii. Za pomocą wszystkich tych przedmiotów, jak również naszej własnej wyobraźni staraliśmy się odtwarzać emocje wojny, która przeszła nam koło nosa, lecz w której walczyli nasi ojcowie, a matki cierpiały niedostatek i głód.
Ta niedawna wojna jest dominującym tematem naszych poważnych rozmów, źródłem stosowanych przez nas metafor oraz w ogóle kształtuje nasze myślenie. Jednocześnie jest ona dla nas moralną busolą, w niej tkwi geneza naszego współczesnego kodeksu dobra i zła, odwagi i samo poświęcenia. Wielu naszych nauczycieli zachowało stopnie wojsk lądowych i marynarki. Na przykład arytmetyki uczył mnie komandor porucznik Royal Navy, a geografii – komandor Royal Marines. Jeden z dyrektorów szkoły, do której uczęszczałem, posiadał stopień majora i uczestniczył w projektowaniu standardowego pojemnika na amunicję używanego potem w naszej armii. Bez żadnego wstydu czy zażenowania odmienialiśmy przez wszystkie przypadki słowo Glory (Chwała), zupełnie jakbyśmy byli radzieckimi propagandystami radiowymi. My, chłopcy, mieliśmy Men of Glory, książkę wypełnioną krzepiącymi na duchu opowieściami o wojennym męstwie i odwadze. Osiągnęła tak ogromny sukces, że autor, Macdonald Hastings, napisał jej dalszy ciąg: More Men of Glory. Bo też Chwały było wtedy pod dostatkiem. Dziewczęta miały zaś Women of Glory (pod redakcją Clifforda Makinsa), w której znajdowały się poruszające opisy przypadków równie wielkiego męstwa reprezentantek ich płci. Dzielne dążenie ku dobru w obliczu straszliwego wroga – oto naczelny punkt naszej wiary. Wiedzę o tym, jak być dobrym, jak żyć godnie i uczciwie, czerpiemy z wydarzeń pod Dunkierką, z D-Day2; dostarczają nam jej również zmagania w birmańskiej dżungli;: słowem, wszystko to są miejsca, gdzie Brytyjczycy, niezależnie od ich pochodzenia społecznego, opierają się nieprzyjacielskim zdobywcom. Do tej samej kategorii należą nocne starcia naszych okrętów eskortujących konwoje z U-Bootami podczas sztormów i w trzaskającym mrozie, jak również to, co się działo w niemieckich obozach jenieckich na Śląsku. Przypowieści o miłosiernym Samarytaninie czy też o synu marnotrawnym nie umywają się do tego wszystkiego. Nawet Ukrzyżowanie jakoś blednie i niknie w jaskrawych rozbłyskach eksplodujących bomb podczas nalotów lotniczych oraz blasku wielkich słupów ognia pochodzących z płonącej ropy na plażach Dunkierki. Nocą jest to ogień, za dnia – słupy dymu. Oto i wojna, dopiero od niedawna ukryta za horyzontem czasu, w której niestety nie było dane nam, chłopcom, uczestniczyć, a która zdominowała ze szczętem nasze chłopięce umysły. A model, który sobie wybrałem, być może, ponieważ pochodzę z rodziny o tradycjach wojennomorskich, przedstawia nasz niszczyciel HMS „Cossack”. Zaciskając z przejęcia zęby, oblepionymi klejem palcami z najwyższą uwagą składam w całość delikatne elementy, co jest trudną sztuką. Próbuję przy tym w jakże dziecinny sposób naśladować głosem huk bomb i pocisków artyleryjskich oraz ryk silnika gwałtownie nurkującego samolotu. Wszyscy czynią podobnie, mozoląc się nad modelami spitfire’ów, hurricane’ów i czołgów Sherman.
Nadal porusza mnie do głębi epizod z udziałem „Cossacka”, który podczas mroźnej nocy 1940 roku zmusił do zatrzymania się, a potem dokonał abordażu na niemiecki okręt pomocniczy, zaopatrzeniowiec floty „Altmark”, śmiało i ryzykownie gwałcąc przy tym neutralność Norwegii. Tchnęło to wielkim romantyzmem: oto i jeden z ostatnich epizodów staromodnej, patriotycznej i rycerskiej wojny z (pozornie) zwyczajnym nieprzyjacielem, nim jeszcze rozpoczęły się zmagania, które bez reszty i bezpowrotnie zmieniły jej oblicze. W ładowni „Altmarka” znajdowało się trzystu brytyjskich jeńców przekazanych przez niemieckiego rajdera, okręt pancerny „Admiral Graf Spee”, mających trafić do obozów w III Rzeszy. Pobieżne kontrole przeprowadzone przez jednostki Marynarki Norweskiej nie wykryły ich obecności, toteż „Altmarkowi” pozwolono kontynuować rejs.
To jednak nie zadowoliło komandora Philipa Viana, nelsonowskiego dowódcę 4. flotylli niszczycieli, który podniósł swoją flagę właśnie na HMS „Cossack”. On sam był mężczyzną o podłużnej, szczupłej twarzy, cechowały go zaś chłodna, niemal straceńcza odwaga oraz nieprzenikniony spokój i opanowanie marynarza walczącego w dawnym stylu. Płacono mu za to, żeby walczył, on zaś nie przywykł brać pieniędzy za darmo. Spojrzeniem stale przymrużonych oczu potrafił przejrzeć wszelkie fałszywe tłumaczenia, wybiegi i wykręty. Zmusił „Altmarka” do skierowania się na skały3 i wysłał na jego pokład grupę abordażową. Marynarze przedostali się tam uzbrojeni w kordelasy – co zdarzyło się po raz ostatni w naszej długiej historii morskich bitew4. Po wdarciu się pod pokład, stosując bezlitosną przemoc wobec każdego Niemca, który stanął im na drodze, usłyszeli głosy wzywające po angielsku ratunku. Odpowiedzieli okrzykiem: The Navy’s here!5.
Obecnie już żadną miarą nie potrafię oddać słowami radości, pocieszenia i otuchy, jakimi słowa te przeniknęły mnie do głębi; były one dla mnie symbolem świata bezpiecznego, ciepłego i życzliwego, w którym obowiązywały zasady honoru i sprawiedliwości. Uosobieniem tego wszystkiego stała się piękna, przysadzista, szara sylwetka HMS „Cossack”, majacząca groźną ciemnością na tle lodowatego Morza Północnego6, niszczyciela o chwacko otwartym mostku bojowym (mostki zabudowane mogli sobie mieć na okrętach cudzoziemcy albo maminsynki) oraz cudownie zawadiackich kształtach, zwodowanego, podobnie jak inne jednostki wojenne, po to, by walczył i poszedł na dno w bitwie – takie też było również jego przeznaczenie i jego ostateczny los.
Moja plastikowa replika stała się obiektem dewocji, a nawet, rzekłbym bałwochwalczego kultu, choć nikomu z moich ówczesnych kolegów ze szkoły katedralnej nawet by przez myśl nie przeszło, by to dostrzec i krytykować. W tamtych bowiem czasach dzieci trzymano z daleka od trudnych i niepokojących kwestii religijnych, tak jak ukrywano przed nami podobne sprawy związane z seksem. Gdy dorośniemy, będziemy mieli dużo czasu na poznanie tych rzeczy – tak wtedy rozumowano. Jednak pseudoreligijny aspekt drugiej wojny światowej wyrażał się (i nadal wyraża) w czymś więcej aniżeli wyłącznie w nabożeństwach pamięci, które im bardziej wojna znika w otchłani odległej przeszłości, tym one same jakoś dziwnie stają się coraz wspanialsze i coraz bardziej widowiskowe. Ów konflikt, jak żaden inny, otacza szczególna cześć i szacunek. Ten rodzaj niby-religii można dostrzec – gdy ktoś jest czujny na ten problem – w Bentley Priory, siedzibie dowództwa myśliwskiego RAF-u podczas bitwy o Anglię. Upamiętnia ją witraż. Jest to o tyle ciekawe, że witraż to przecież forma sztuki religijnej, podobnie jak hymn jest formą muzyki religijnej. Dominującym motywem rzeczonego witraża jest sylwetka myśliwca Spitfire obróconego dziobem do góry, tak że mocno przypomina krzyż. To naśladownictwo innego wiadomego krzyża oraz innej wiadomej ofiary idzie nawet dalej, niż szli wspominający żałobnie pierwszą wojnę światową w hymnie (niegdyś szeroko znanym) O Valiant Hearts i sugerujący, że śmierć tysięcy można porównać z ofiarą złożoną przez Chrystusa. Oto szczególnie kontrowersyjny jego fragment:
„Still stands His Cross from that dread hour to this,
Like some bright star above the dark abyss;
Still, through the veil, the Victor’s pitying eyes
Look down to bless our lesse Calvaries”7.
Tyle tylko, że ów hymn jest dziś niemal zupełnie zapomniany. Ja sam, choć stale uczęszczam do kościołów tradycyjnych wspólnot, słyszałem go tylko raz (wymruczany przez wiernych nieznających słów i melodii). Przyczyna leży głównie w tym, że pogląd, jakoby wojna lat 1914–1918 była Wielką Wojną w Imię Cywilizacji, czy też, że była ona Wojną Mającą Położyć Kres Wszelkim Wojnom, zniknął całkowicie i bezpowrotnie. Sformułowanie „Wojna Mająca Położyć Kres Wszelkim Wojnom” można spotkać w literaturze pięknej oraz publicystyce tamtej epoki, lecz dla nas jest wprost niepojęte, że ludzie zupełnie otwarcie wtedy w to wierzyli. Czy przyszłe pokolenia będzie w równym stopniu zdumiewać nasze wręcz religijne uświęcenie mitu Słusznej Wojny? Tak przewiduję, choć chwila, gdy ono raptownie się zakończy, nadejdzie w jeszcze nieznanej nam przyszłości.
Pogląd głoszący, że pierwsza wojna światowa była Wojną Mającą Położyć Kres Wszelkim Wojnom rozwiał się oczywiście jak dym we wrześniu 1939 roku, gdy rzeczywistość, i to bardzo brutalnie, dowiodła, iż była to Wojna, Która Nie Położyła Kresu Wojnom. A nawet równie dobrze można by ją nazwać Wojną, Która Doprowadziła Bezpośrednio do Kolejnej Wojny. Wspomniany pogląd zastąpiło nowe przeświadczenie, jakoby wojna lat 1939–1945 (początkowa data tego konfliktu podawana jest różnie, w zależności od kraju) była Słuszną Wojną. Wojna ta – takie utrzymuje się przekonanie – była tak dalece słuszna, że ludzie ustawicznie chcieliby znów w niej uczestniczyć, by pławić się w jej szlachetnych ideałach.
Jej pasje8, przypowieści z nią związane, jej postacie są dziś lepiej znane niż biblijne. Triumfalny wjazd do Jerozolimy, Ostatnią Wieczerzę, zdradę w Ogrodzie Oliwnym, Ukrzyżowanie, Zmartwychwstanie, wieczerzę w Emmaus, a także zstąpienie Ducha Świętego wśród płomieni – wszystko to zastąpiły współczesne motywy: oto i Winston na pustyni, nieposilajacy się szarańczą i miodem dzikich pszczół, tylko palący cygara i popijający szampana, a choć, podobnie jak dawni pustelnicy znieważany, opluwany i wygnany, to jednak posiadający dar proroczy. Mamy więc zdradę w Monachium, cudowne przetrwanie cnót i morale podczas klęski pod Dunkierką oraz w bitwie o Anglię, i wreszcie, wraz z lądowaniem w Normandii, zmartwychwstanie wolności i demokracji. Fetują to wszystko i z życzliwym uśmiechem wspierają takie fetowanie Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, boskie przez swoją dobroć, bogactwo i siłę – zwłaszcza odkąd użyły stworzonych przez człowieka piorunów w Hiroszimie i Nagasaki. Symbolem wiary w Wielkiej Brytanii jest Spitfire, co ciekawe – broń defensywna, najbardziej znana z tego, że uchroniła nas przed domniemaną inwazją. Również, choć nieco tylko rzadziej, bombowiec Avro Lancaster bywa obiektem czci. Lecz ów samolot był bezsprzecznie bronią ofensywną, wszelako z gatunku tych, którymi wolimy zbytnio nie zaprzątać sobie głowy. Egzemplarze obu tych maszyn zostały zachowane jako żywe relikwie, uczestnicząc w Battle of Britain Memorial Flights, kiedy to wzbijają się w powietrze z okazji naszych uroczystości państwowych, w tym także ślubów członków rodziny królewskiej9, zupełnie jakby były jakimś sakramentem.
Wiara w Słuszną Wojnę stała się tak potężna, że nawet celowe zabijanie ludności cywilnej w straszliwych nalotach na uboższe dzielnice miast nie jest bynajmniej usprawiedliwiane, lecz zostało uświęcone przez wyznawców nowego kultu. Oto sir Arthut Harris, który bez poczucia winy, wyraźnie i niedwuznacznie dążył aktywnie do zgładzenia tylu Niemców, ile to tylko możliwe, został upamiętniony pomnikiem w centrum Londynu, odsłoniętym przez samą Królową Matkę10. Bodaj tylko najłagodniejsze krytykowanie takich ataków wywołuje (co ja, autor, sam mogę potwierdzić) urazę i wściekłość, a nawet bywa odbierane jako osobista zniewaga. Jednocześnie ogromna rola, jaką odegrał w wojnie Związek Radziecki Stalina, imperium tajnej policji, obozów niewolniczej pracy, tortur i monstrualnej tyranii, jest niemal całkowicie zapomniana. Nie tylko przeważnie zapominamy o istnieniu Gulagu, o którym wiemy zresztą i tak niewiele, jednocześnie (i słusznie) nie zapominając ani na moment o niemieckich obozach śmierci i pracy przymusowej, ale też rzadko wspominamy o udziale Stalina w pokonaniu Hitlera. Wykazujemy przy tym zadziwiającą ignorancję o jego pakcie z III Rzeszą z 1939 roku, o zagarnięciu przez Rosjan połowy ówczesnej Polski (bezpowrotnym) oraz o agresji ZSRR na Finlandię. Niewiele też wiemy o wielkich bitwach lądowych, które rozstrzygnęły o wyniku wojny w Europie. Nic nam absolutnie nie wiadomo o dziwnym, powikłanym konflikcie rosyjsko-japońskim, zupełnie niepodobnym do pozostałych zmagań wojennych.
Powód tej niepamięci jest oczywisty. Skoro bowiem była to Słuszna Wojna, wojna przeciw siłom Zła, to jakże mogła zostać wygrana za pomocą tak niegodziwego mocarstwa, na dobitkę tego, którym przez następne pięćdziesiąt lat jakoby pogardzaliśmy? Finlandia, nieomal nasz sojusznik w roku 1940, dążyła do zachowania niezależności od ZSRR, pozostając w latach 1941–1944 w nieformalnym sojuszu z Hitlerem. Ów kraj stanął w obliczu lustrzanego odbicia dylematu moralnego Wielkiej Brytanii. Oto jego największym wrogiem był despotyczny i zbrodniczy Związek Radziecki. Najpotężniejszy wróg Związku Radzieckiego, despotyczna i zbrodnicza III Rzesza mogłaby pomóc Finom przetrwać. Jednak ceną tego przetrwania był sojusz z ohydnym reżimem. Tak więc Finlandia postawiła na niewłaściwego konia, ów epizod został jej jednak przez grzeczność zapomniany.
Ma to również odniesienie do kilkunastu innych, zgoła dziwnych i bezprecedensowych zdarzeń, jakie zaszły w Skandynawii w latach 1940–1945; zwłaszcza do postępowania cywilizowanej, socjaldemokratycznej Szwecji, która otworzyła swoje granice i udostępniła linie kolejowe, umożliwiając niemieckim (czy też, jak to się obecnie przyjęło mawiać, nazistowskim) wojskom swobodny przejazd tam, gdzie miały gnębić i prześladować innych. Ów epizod jest zresztą mało znany poza Skandynawią, lecz wspominają go do dziś z goryczą Norwegowie, jego główna ofiara. Podczas niemieckiego ataku na ZSRR Szwecja umożliwiła translokację całej dywizji piechoty Wehrmachtu, mającej uczestniczyć w tej inwazji, przez swoje terytorium z Norwegii do Finlandii. A trzeba tu nadmienić, iż była to jedynie drobna część znacznie większego tranzytu wojsk w długim czasie. Ów długotrwały, bezsporny i wstydliwy epizod przedstawia się dziś jako kryzys w historii Szwecji, jednak szwedzcy historycy spierają się, czy rzeczywiście był to kryzys, czy może tylko gra pozorów, mająca ukryć to, iż w intencjach Sztokholmu leżało wyłącznie przepuszczenie Niemców przez własne terytorium. Ale też teologia Słusznej Wojny wymaga w znacznej mierze stosowania takich uników, ukrywania i przemilczenia niewygodnych faktów oraz zapominania.
A co możemy powiedzieć o ostatecznych postanowieniach odnoszących się do powojennego świata, zawartych w Jałcie? Gdy spojrzeć na to chłodnym okiem, tamta cyniczna konferencja była jednym wielkim wymuszeniem haraczu, przy czym głównym reketierem był Stalin, a mocarstwa zachodnie zastraszonymi przezeń ofiarami; na dobitkę był to nieporównanie znacznie bardziej haniebny przykład appeasementu, niż w roku 1938 mogliby rozważać uczestnicy konferencji monachijskiej. W następstwie tego małodusznego układu miliony niewinnych i bezbronnych osób przekazano okrutnemu cudzoziemskiemu zdobywcy. Wiele z nich – na przykład Kozaków – wysłano w sposób haniebny w zaplombowanych wagonach kolejowych wprost pod lufy karabinów plutonów egzekucyjnych NKWD. Ludzie ci mieli uzasadnione powody, żeby obawiać się o swoje życie, lecz ich żarliwe prośby o pozwolenie pozostania na Zachodzie zostały zignorowane. Bezsprzecznie spenetrowanie naszego establishmentu przez sympatyków komunistycznego imperium powstrzymywało nas przez tak długi czas od przyznania, że państwo radzieckie to twór odrażający i łajdacki. Być może jednak jedną z przyczyn tej powściągliwości było nasze zakłopotanie, że pozostajemy z nim w sojuszu.
W podobny sposób przeświadczeniu, jakoby pojałtańska Europa była kontynentem wolnym i sprawiedliwym, zadały poważny kłam uchwały konferencji poczdamskiej. W myśl jej postanowień zwycięskie mocarstwa uznały za słuszne to, co dziś uchodziłoby za „czystki etniczne”, dokonywane na niesłychaną skalę. Przerażające okropności tego epizodu, kiedy to sprzymierzeni jedynie na papierze zobowiązali się do prowadzenia tych wysiedleń „w sposób uporządkowany i ludzki”11, są dobrze udokumentowane. Ku naszemu wstydowi pozostają one niemal zupełnie nieznane, wyjąwszy niewielkie grono profesjonalnych historyków, których zawód wymaga pamiętania o takich sprawach. A jednak uchwały poczdamskie stanowiły jeden z najważniejszych elementów dziejów współczesnej Europy. Jednak wolimy o nim nie pamiętać, ponieważ nie pasuje on do obrazu nas samych, jaki hołubimy. Tak oto samousprawiedliwiająca się legenda okrywa w dziwaczny sposób, niczym puszysty kocyk dziecięcy, szkielety i rumowisko.
Ów pseudonabożny, absurdalny z punktu widzenia historii obraz wojny najsilniej wyraża niezwykłe malowidło ścienne górujące w sali, gdzie odbywają się posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ. Według samej organizacji rzeczone dzieło sztuki „przedstawia wysiłki podejmowane przez człowieka, by wyzwolić się z mrocznej przeszłości wojny i niewolnictwa i dążyć do lepszego życia oraz przyszłości rozświetlonej przez naukę i sztukę”12. Jednak ów malunek, którego autorem jest norweski artysta Per Lasson Krohg, znacznie przypomina pod względem formy witraż kościelny i wypełnia go pseudoreligijna (niekoniecznie chrześcijańska) symbolika. Skuci więźniowie uwalniani są z lochów; dzieci trzymają gołębie i zrywają jabłka z gałęzi; Feniks odradza się z popiołów; magiczne światło wpada przez otwarte podwoje; wielki biały koń staje dęba; żołnierz odkłada na bok karabin; uśmiechnięte promiennie grupy w tradycyjnych strojach radują się; postacie męskie i kobiece odważają złoto albo patrzą przez mikroskopy bądź teleskopy. Górna część tej scenerii jest bardziej oświetlona niż dolna, bo jej dolne partie spowija cień. Poniżej umiera w ciemnościach złowrogi smok, w którego trzewiach tkwi miecz. W centrum klęczy para zatopiona najwyraźniej w modlitwie; oboje mocno ściskają wzajemnie swoje przedramiona. Ona trzyma kwiaty. Ciekawe, że ta sama para pojawia się również na innym, mniej optymistycznym obrazie tego samego autora. Per Krohg wiele wycierpiał podczas niemieckiej okupacji swego kraju i przez rok wykonywał prace przymusowe. Para usytuowana pośrodku muralu w ONZ niezmiernie przypomina postacie z głęboko melancholijnego studium, które ów artysta namalował, gdy Niemcy zajmowali Norwegię, co przyniosło mu wiele cierpień. Nic więc dziwnego, że klęska III Rzeszy wypełniła go niemal religijną radością, podobnie zresztą jak wiele innych osób w okupowanych krajach – zwłaszcza gdy nie zostały one oddane pod władzę Stalina. Malowidło w sali obrad Rady Bezpieczeństwa przedstawia początek nowej ery – ery wolności i oświecenia, a zarazem nie tylko koniec wojny, lecz także zakończenie całego stadium dziejów ludzkości, zaranie nowej epoki pokoju, braterstwa i dobrobytu.
To przeświadczenie, że żyjemy w świecie, który uszlachetnia wojna prowadzona przeciw czystemu złu, dobrze wyraził, w typowy sposób, wybitny przedstawiciel mojej generacji. Jego wysokość książę Karol, książę Walii i Kornwalii, następca brytyjskiego tronu – bo właśnie jego mam na myśli – wystąpił w audycji religijnej radia BBC Thought for the Day, wyemitowanej 22 grudnia 2016 roku. Oto jego wypowiedziane wówczas słowa: „Urodziłem się w roku 1948 – niedługo po zakończeniu drugiej wojny światowej, w której pokolenie moich rodziców walczyło i umierało w zmaganiach z nietolerancją, przerażającym ekstremizmem oraz przeciwstawiając się nieludzkiej próbie eksterminowania żydowskiej populacji w Europie. Jest dla mnie wprost niepojęte, że bez mała siedemdziesiąt lat później nadal trwają na naszych oczach podobne potworne prześladowania. Naszą powinnością wobec tych, którzy cierpieli i umierali tak straszliwą śmiercią, jest niedopuszczenie do powtórzenia się zbrodni przeszłości”13.
Teza, jakoby ostatnia wojna była (chyba że przygodnie) „walką z nietolerancją, potwornym ekstremizmem oraz nieludzką próbą eksterminowania żydowskiej populacji w Europie”, jest, jak uważam, niemal całkowicie bezpodstawna, co dalej udowodnię. Gdybyż to była prawda! Co gorsza, takie poglądy skłaniają ludzi do moralnego usprawiedliwiania współczesnych wojen z wyboru.
Lecz to właśnie takie wojny, wszczynane w imieniu słuszności oraz cywilizacji, zawiodły nas bezpośrednio – takie jest moje zdanie – ku „potwornym prześladowaniom”, o których wspomniał książę. Mówił również o ogromnych potokach uchodźców, uciekających wtedy z Bliskiego Wschodu, który stał się strefą zniszczenia oraz polem sekciarskiej nienawiści. Wiele przemawia za stwierdzeniem, iż uchodźcy ci, którzy przebywając na wygnaniu, często stawali się ekonomicznymi migrantami, stanowili produkt zamierzonych i o pozornie szlachetnych intencjach interwencji Zachodu. Ingerowanie w sprawy wewnętrzne Afganistanu, a potem inwazja na ów kraj, co miało również odniesienie do Iraku, Libii i Syrii, przyczyniły się do zaistnienia tego kryzysu. We wszystkich powyższych przypadkach odegrała w pewnej mierze wiara w Słuszną Wojnę z lat 1939–1945 oraz pragnienie, by na niej się wzorować. W czasach gdy tradycyjne wojny kolonialne i terytorialne zdecydowanie wyszły z mody, tylko koncepcja idealistycznej, słusznej wojny mogła usprawiedliwić te poczynania w zachodnich demokracjach. Dopiero później, kiedy to przejrzeliśmy na oczy i zmieniliśmy nasz styl myślenia, a naszych emocji już nie rozpalał idealizm – dopiero wtedy zaczęły się podnosić głosy żądające ukarania odpowiedzialnych za zbrodnie wojenne wywołane przez te konflikty. Doprowadziło jednak do nich ogólne akceptowanie utopijnej wojny.
Wojna z Hitlerem stała się – i nadal pozostaje – wojną tak dalece zidealizowaną, tak dalece ideologiczną, że zabrakło w niej miejsca na takie staroświeckie brytyjskie cnoty jak wspaniałomyślność wobec przeciwnika czy tez zdolność do autoironii. A przecież pozwalano na takie postępowanie – ba, nawet do niego zachęcano – podczas przecież jawniej cynicznych zmagań z lat 1914–1918. Bylibyśmy więc bardzo zaskoczeni, gdyby w czasie ostatniej wojny żołnierze przeciwnych stron urządzili sobie na linii frontu chwilowy rozejm z okazji Bożego Narodzenia. A nasi lotnicy nigdy nie zrzuciliby z powietrza wieńców podczas pogrzebu niemieckiego pilota, opatrzonego słowami: „Mężnemu i godnemu przeciwnikowi”, tak jak to miało miejsce, gdy w roku 1918 składano do grobu szczątki Manfreda von Richthofena. Owszem, podczas pierwszej wojny światowej Niemcy mogli być dla nas Hunami, nie byli oni jednak żadną miarą ideologicznym wrogiem, nosicielem nietolerancji i przerażającego ekstremizmu. Stało się powszechną praktyką wśród piszących obecnie o wojnie 1939–1945 stosowanie takich określeń jak: „nazistowskie okręty wojenne”, „nazistowskie lotnictwo” i „nazistowskie wojska”, choć przecież bardziej byłoby tu na miejscu słowo „niemieckie”. Bezsprzecznie bowiem na wszystkich frontach walczyło wielu narodowych socjalistów. Jednak ich mundury i sztandary były w większości narodowe, nie zaś partyjne. Na dobitkę wiele celów militarnych, w imię których walczyli, uznałyby bez zastrzeżeń demokratyczne rządy niemieckie z czasów sprzed objęcia władzy przez Hitlera. Znamienne, że w odniesieniu do żołnierzy oraz w ogóle do sił zbrojnych ZSRR, naszego sojusznika przez większą część tego samego konfliktu, rzadko stosowany jest przymiotnik „komunistyczny”, choć w tej sytuacji byłoby to wszak konsekwentne i logiczne.
Najosobliwszą i najbardziej znamienną ofiarą tej nowej zajadłej formy idealizmu stał się nieszczęsny P.G. Wodehouse, niewątpliwy patriota, lecz zagubiony niczym dziecko w meandrach bieżącej polityki, który był zdziwiony i zaskoczony tym, że traktuje się go jak zdrajcę ojczyzny za to tylko, że żartował ze swojego internowania14. Na długo wcześniej napisał on powieść satyryczną The Swoop!, parodię sensacyjnych tytułów Williama Le Queuxa15 jak również podobnych mu autorów, w której przepowiedział on niemiecką inwazję na Anglię, i to przed rokiem 1914. Ale bo też wtedy takie rzeczy były dopuszczalne. Jednak poczucie humoru Wodehouse’a nie odpowiadało nowym czasom. On sam tkwił duchem najczęściej gdzieś poza aktualną teraźniejszością, w wiecznotrwałym raju wiejskich rezydencji, majestatycznych ciotek i zbzikowanych arystokratów. Niewykluczone, że o jego wiedzy, iż istnieje ktoś taki jak Hitler, świadczy jeden jedyny fragment z pochodzącej z 1936 roku jego noweli Buried Treasure. Jak to zwykle u Wodehouse’a fabuła jest absurdalna i niepoważna; oto i ów fragment: „Sytuacja w Niemczech stała się przedmiotem dyskusji przy barze w «Wytchnieniu Wędkarza»; wyrażono ogólne przekonanie, że Hitler stoi na rozdrożu i że niebawem okoliczności znuszą go do podjęcia jakichś konkretnych kroków. Jego obecne poczynania, jak oświadczył któryś «Whisky splash», wysoce znamionują niezdecydowanie.
– Będzie więc musiał albo go zapuścić, albo zgolić – rzekł. – Bo przecież nie może tak bez końca się wahać. Albo ma się wąsik, albo się go nie ma. Trzecia możliwość nie istnieje”.
Oczywiście coś podobnego nijak się ma do wojny totalnej, jej natury, reguł oraz ideologii. Taka postawa autora jest wprost niepojęta dla tych, którzy dobrze wiedzą, jakie dno moralne osiągnęło państwo Hitlera, nim ostatecznie upadło, co jednak w tamtych czasach nikomu nawet by przez myśl nie przeszło. W tym kontekście jakże interesujące jest to, co pisali najwięksi przeciwnicy Hitlera przed rokiem 1945, okazuje się bowiem, że nie mieli oni nawet w połowie pojęcia, jak naprawdę sprawy wyglądają. Nazywają go wprawdzie gwałtownym, okrutnym i nietolerancyjnym tyranem, jednak zwykłego europejskiego chowu. Bo też nie wiedzieli tego, co my wiemy. Nie usiłowali podtrzymywać poparcia dla wojny w dużym demokratycznym kraju, którego obywatele niezbyt byli skłonni do wyrzeczenia się coraz dostatniejszego życia na rzecz racjonowania żywności, zaciemnień i obowiązkowego poboru do wojska.
Toteż gdy wybuchła totalna ideologiczna wojna, która go wchłonęła, Wodehouse nadal nie pojmował, jak dalece różni się ona od poprzedniej. Uznał, że wprawdzie został zatrzymany przez Hunów, groźnych, bo groźnych, lecz przecież tak naprawdę komicznych, z których mógł się pośmiać. Sądził, że obecna wojna to po prostu kolejny konflikt narodów, w którym znajdzie się też nieco miejsca dla lekkiego humoru. Na swoje nieszczęście to nie Hunowie go schwytali, tylko naziści, których wtedy, pod koniec roku 1940, należało już brać poważnie, choć na początku tego samego roku można ich było – na upartego – traktować nawet i beztrosko. W komedii jednak korelacja czasu decyduje o wszystkim. Wczesna brytyjska propaganda wojenna przeważnie uderzała w podobne tony co Wodehouse, prezentując Hitlera jako absurdalną, śmieszną figurę, a Niemców jako maszerujących zamaszyście Prusaków. Była wtedy nawet piosenka (po maju 1940 roku rzadko się ją wprawdzie już słyszało) o tym, jak to „zawiesimy pranie na Linii Zygfryda”. Zawodowi żołnierze serdecznie jej nienawidzili. Również w nakręconym w 1940 roku filmie Dyktator Hitler został sparodiowany przez Charliego Chaplina jako klaun. I właśnie dlatego ów obraz trudno się dziś ogląda. Twórcy takich materiałów byli równie naiwni co Wodehouse, co trzeba im jednak wybaczyć, ponieważ tak wielu się śmiało z podobnych spraw i rzeczy podczas długich początków wojny, święcie przekonanych, że prowadzą zwyczajną wojnę ze zwyczajnym wrogiem.
Jednak w roku 1939, jak również na początku następnego roku bardzo niewiele osób spoza Niemiec dysponowało szerszą wiedzą na ten temat, a już w najmniejszym stopniu brytyjska klasa polityczna. Wśród zacietrzewionych krytyków Wodehouse’a, przekonanych o słuszności swojego potępienia tego co (w normalnym świecie i według wszelkich rozsądnych kryteriów) było drobnym uchybieniem, znajdowała się osobliwa postać Duffa Coopera16. Ów jeden z najbliższych sprzymierzeńców Churchilla jest po dziś dzień najbardziej poważany za to, że stanął „po właściwej stronie” podczas Wielkiej Zdrady Czechosłowacji w roku 1938. Był on wiernym uczniem potężnego Churchilla. Lecz nawet już wtedy można było zadać pytanie, po czyjej stronie właściwie stoi, zważywszy na prawdopodobny rezultat wojny pomiędzy Wielką Brytanią z jej maleńkimi siłami lądowymi, bronioną w powietrzu przez dwupłatowce, a Niemcami Hitlera w roku 1938? Przeświadczenie, że wojna brytyjsko-niemiecka mogłaby wtedy „zatrzymać Hitlera”, jest zadziwiająco rozpowszechnione. Być może przyczyna leży w tym, że większość Anglików bardzo słabo zna geografię Europy Wschodniej, nie wiedząc (przykładowo), że Wiedeń leży bardziej na wschód niż Praga. W następstwie anszlusu jesienią 1938 roku Czechosłowacja została pozbawiona wszelkich możliwości skutecznej obrony, ponieważ została otoczona z trzech stron przez terytoria oraz lotniska niemieckie. W kolejnych rozdziałach tej książki przedstawię zresztą Coopera również w nieco innym świetle. Jednak to, w jaki sposób potraktował on Wodehouse’a, było wczesnym ostrzeżeniem – oto bowiem ujawniła się w działaniu moc i potęga mitu Słusznej Wojny. W słusznej wojnie przeciwnik nie może być ot po prostu przeciwnikiem. Musi być zawsze uosobieniem zła, i właśnie to decyduje, że z nim walczymy.
Druga wojna światowa, podobnie jak wszystkie inne wydarzenia, które uległy mitologizacji, jest tematem niebezpiecznym. Rzecz osobliwa, bezpośrednio po zakończeniu była ona przez kilka lat przedmiotem bardziej racjonalnych i rozsądnych analiz oraz dyskusji aniżeli obecnie, a to dlatego że pokaźna liczba osób odgrywających znaczne role w życiu społecznym sama jej doświadczyła.
Wszelako od tamtej pory wojna ta utrwaliła się i zestaliła, stając się legendą, zwłaszcza wśród mojego pokolenia, co odarło ją ze wszelkich niuansów. Przekonanie, iż była to niezaprzeczalnie i bezwarunkowo Słuszna Wojna, rozpowszechniło się z nadzwyczajną szybkością, ostatnio zaś jeszcze je utwierdziły późniejsze Słuszne Wojny, jakoby na niej wzorowane.
Zwolennicy koncepcji Słusznej Wojny bynajmniej nie twierdzą, że była to już ostatnia wojna, co praktykowali obrońcy konfliktu rozpoczętego w roku 1914 aż do roku 1939, kiedy stało się to z oczywistych względów niemożliwe. Oni wiedzą lepiej.
Tak więc ów mit przetrwał, nienaruszony przez serię konfliktów, zarówno o małej, jak i większej skali, jakie potem nastąpiły, nawet wówczas gdy (tak jak w byłej Jugosławii czy też ostatnio na Ukrainie) na tych samych polach bitewnych, co w latach 1939–1945 ścierali się ze sobą ci sami przeciwnicy – tyle że we współczesnych mundurach – co wtedy. Wprost przeciwnie, propagatorami koncepcji „Słusznej Wojny” są za każdym razem ci, którzy chcą więcej wojen, zawsze starając się przekonać nas przy tym, że również one byłyby „słuszne”. Pasjonujące było zaś patrzeć, jak Serbowie i Rosjanie, których w latach 40. uznawaliśmy za naszych „szlachetnych sojuszników” na Bałkanach i na Ukrainie, znaleźli się na przeciwległych biegunach; w tych bowiem współczesnych wojnach naszymi sojusznikami zostali Chorwaci i Ukraińcy, którzy jednak częstokroć stawali zdecydowanie „nie po naszej stronie” w roku 1941.
Dlaczego jednak tak bardzo trudno jest krytykować fantazję zwaną Słuszną Wojną? Bo też i tak jest. Ci, którzy ośmielają się to czynić szybko, zostają oskarżeni o sympatie pronazistowskie, defetyzm, moralną obojętność, oraz podobne niepiękne przywary. Ja jednakowoż wszelkie tego typu zarzuty skwituję krótkim: „Nie poczuwam się do winy”.
Nie chcę przy tym ranić niczyich uczuć. Tych uczuć pozostało zresztą już i tak bardzo niewiele. Ogólną niechęć do krytykowania wojny nie można, prawdę powiedziawszy, wytłumaczyć taktownym pragnieniem, żeby przypadkiem nie urazić tych, którzy w niej uczestniczyli. Jednak żyje ich już bardzo niewielu. Większość jej kombatantów (jak na przykład mój ojciec) wspominało ją smętnie i bez żadnych sentymentów. Ci zaś, którzy prowadzili ją aż do końca, już dawno spoczęli w grobach, toteż możemy sobie darować dbałość o ich uczucia. Jedna z najbardziej prominentnych jej postaci; ten, który miał największy udział w ukształtowaniu jej obrazu w naszych umysłach, zmarł, gdy byłem jeszcze uczniakiem i paradowałem w krótkich spodenkach. Lecz pomimo to nadal czuję się nieswojo, gdy pomyślę, o czym zamierzam tu napisać.
Najbardziej obawiam się, że będzie to przeinaczone, rozmyślnie źle zrozumiane, czy też błędnie bądź fałszywie zinterpretowane przez osoby niechcące, by rzeczony mit rewidowano. A stanie się tak, ponieważ ów mit – mit wojny w dobrej sprawie, prowadzonej dla dobra ludzkości – został ostatnimi czasy zasadniczym czynnikiem wielu kampanii na rzecz nowych wojen. W tych zaś kampaniach Churchill oraz jego poczynania są nieustannie przywoływane w charakterze uzasadnienia, bez względu na to, jak bardzo wątpliwe mogą być tego rodzaju porównania. W życiu codziennym tak zwane prawo Godwina powiada, że ten, kto pierwszy użyje w jakiejkolwiek dyskusji porównania, w którym występuje Hitler, od razu ją przegrywa. W kampaniach prowojennych taki ktoś zostaje zwycięzcą. W takich konfliktach wrogiem jest zawsze Hitler, orędownikami wojny niezmiennie bywają Churchill i prezydent Roosevelt, jeśli zaś chodzi o przeciwników wojny, to zawsze jest nim Neville Chamberlain, rzecznik hańbiącego appeasementu.
Tak też było gdy w czerwcu 1950 roku amerykański prezydent Harry S. Truman otrzymał informację o agresji Korei Północnej na Południową. Do tego czasu Stany Zjednoczone trzymały się z dala od Korei, ponieważ znajdowała się ona poza „linią obrony” USA. Jednak obawa przed appeasementem zmieniła ów stan rzeczy, albo też okazała się ona użyteczna przy wyjaśnianiu Amerykanom przyczyny zasadniczej zmiany w polityce zagranicznej, która zmusiła ich kraj do interwencji. Oto, co napisał Truman: „Przypomniałem sobie, jak za każdym razem, ilekroć demokracje pozostawały bezczynne, ośmielało to agresorów do kontynuowania swoich poczynań. Komunizm działał w Korei podobnie jak Hitler, Mussolini i Japończycy dziesięć, piętnaście i dwadzieścia lat wcześniej. […] Gdyby się temu nie przeciwstawić, oznaczałoby to trzecią wojnę światową, tak jak podobne incydenty doprowadziły do wybuchu drugiej wojny światowej17”.
Potem, w grudniu 1950 roku, podczas wojny koreańskiej, powiedział, co następuje: „Podejmiemy wszelkie honorowe kroki, żeby uniknąć powszechnej wojny. Jednak na pewno nie zaangażujemy się w politykę appeasementu. Monachium nauczyło świat, że bezpieczeństwa nie można kupić za cenę appeasementu18.
A podczas wojny o Kanał Sueski Anthony Eden (choć był zbyt wstrzemięźliwy, żeby przywołać w tym kontekście nazwisko Hitlera) porównał egipskiego przywódcę Gamala Abdela Nasera do Mussoliniego, przestrzegając, że za „uleganie faszyzmowi” płaci się wysokie koszty.
Wiele przykładów, kiedy to Amerykanie stosowali takie porównania, podaje Norman Solomon w znakomitym eseju, dostępnym w Internecie: „This Guy is a Modern-day Hitler”19.
Podczas zaś konferencji prasowej 28 lipca 1965 roku, amerykański prezydent Lyndon Johnson również powołał się na lekcję Monachium, uzasadniając coraz intensywniejsze zaangażowanie się jego kraju w wojnę wietnamską. Oto, co wtedy rzekł: „Kapitulacja w Wietnamie też nie przyniesie pokoju, ponieważ postępowanie Hitlera w Monachium nauczyło nas, że sukces tylko wzmaga żądzę agresji”. Można też podać przykłady jeszcze bardziej absurdalnych paraleli. Oto na przykład 15 lutego 1984 roku, podczas sesji World Affairs Council w Bostonie, amerykański sekretarz stanu George Schultz wypowiedział takie oto słowa: „Poprosiłem kilku moich dobrych przyjaciół, którzy poznali Niemcy w latach 30., żeby udali się tam [do Nikaragui]; oto, co usłyszałem od nich po powrocie: «Byłem w wielu komunistycznych krajach, lecz Nikaragua to zupełnie coś innego. Tam człowiek ma wrażenie, że przebywa w nazistowskich Niemczech»”.
Być może najbardziej niedorzecznym spośród tych wszystkich fałszywych porównań była „hitleryzacja” panamskiego despoty Manuela Noriegi w sierpniu 1989 roku Lawrence Eagleburger, zastępca sekretarza stanu USA, bezsprzecznie zasadnie oskarżył Noriegę o udzielanie bezpiecznego schronienia przemytnikom narkotyków, pranie brudnych pieniędzy, jak również dopuszczenie do tego, że Panama stała się punktem przerzutowym kokainy. Stwierdził on jednak również, co zakrawało na wierutny nonsens, że: „Jest to niewątpliwie taka sama agresja, jaką była agresja Adolfa Hitlera na Polskę 50 lat temu. Jest to agresja przeciw nam wszystkim, toteż pewnego dnia trzeba będzie położyć jej kres”. Wkrótce potem Stany Zjednoczone najechały Panamę, pozbawiły władzy Noriegę i uwięziły go.
Gdy wreszcie w czerwcu 1990 roku iracki dyktator Saddam Husajn zajął Kuwejt, prezydent George Bush (starszy) oświadczył: „Pół wieku temu naród nasz, oraz cały świat, drogo zapłacił za ugłaskiwanie agresora, którego należało, i można było, w porę zatrzymać. Tego błędu już nie popełnimy”. Lecz nawet i to porównanie nie było uzasadnione i sensowne. Stany Zjednoczone okazywały pobłażliwość Husajnowi, gdy Irak zaatakował Iran. Ponadto uczyniły zdecydowanie zbyt mało, by odstręczyć go od inwazji na Kuwejt – jeszcze przed tym faktem. Podczas zadziwiającego spotkania Husajna z panią April Glaspie, ambasadorem USA w Iraku, które odbyło się 25 lipca 1990 roku, na osiem dni przed zaatakowaniem Kuwejtu, przywódca iracki zadał jej następujące pytanie: „Jeśli zachowamy kontrolę nad częścią Szatt al-Arab – naszym celem strategicznym w wojnie z Iranem – pójdziemy na ustępstwa wobec Kuwejtu. Gdybyśmy jednak zostali zmuszeni do wybierania pomiędzy zatrzymaniem połowy Szatt al-Arab oraz Iraku w pełnych granicach [według Saddama integralną częścią Iraku był Kuwejt, który uważał on za utraconą prowincję swego kraju], wówczas zrezygnujemy z całości tej rzeki, broniąc jednak naszych praw do Kuwejtu po to, by Irak zachował taki kształt terytorialny, jaki pragniemy. (pauza) Jakie jest stanowisko Stanów Zjednoczonych w tej kwestii?”.
Oto i odpowiedź, jakiej udzieliła pani Glaspie: „Nie wyrażamy żadnego stanowiska dotyczącego międzyarabskich konfliktów, do których należy wasz spór z Kuwejtem. Sekretarz [stanu James] Baker polecił mi położyć akcent na treści oświadczenia przekazanego Irakowi po raz pierwszy w latach 60., mówiącego, że kwestia Kuwejtu nie dotyczy Ameryki”.
W jednej z relacji z tej rozmowy znajduje się (ujęty w nawiasy) komentarz: „Saddam uśmiecha się”20. Lecz 23 września 1990 roku „New York Times” opublikował inną wersję tej rozmowy, podczas której, według gazety, pani Glaspie oświadczyła, co następuje: „Nie mamy żadnego stanowiska wobec konfliktów międzyarabskich, jak na przykład dotyczących waszego sporu granicznego z Kuwejtem. Pod koniec lat 60. pracowałam w Ambasadzie Amerykańskiej w Kuwejcie. W myśl otrzymanej wtedy instrukcji mieliśmy nie wyrażać żadnego stanowiska w tej kwestii; ponadto nie dotyczyła ona Ameryki. James Baker polecił naszemu oficjalnemu rzecznikowi, by trzymać się ściśle tej instrukcji. Mamy nadzieję, że zdołacie rozwiązać ten problem, wykorzystując wszelkie odpowiednie sposoby, za pośrednictwem Chedli Klibiego [Chedli Klibi, ówczesny sekretarz generalny Ligi Państw Arabskich], albo też prezydenta Mubaraka [przywódcy Egiptu]. Liczymy na szybkie rozwiązanie tych kwestii”21.
Żadna z tych wersji nie wyraża churchillowskiej determinacji, by pozostać nieugiętym za wszelką cenę. Obie natomiast bardziej chyba przypominają w swej wymowie wczesną reakcję dyplomatyczną tegoż Churchilla na wkroczenie wojsk niemieckich do Nadrenii; „Ostatni Lew” wezwał wtedy z naciskiem i zdecydowanie do… kolejnych negocjacji.
Wprawdzie panią Glaspie usprawiedliwiano, jednak nawet jej obrońcy przyznali, że John Kelly, asystent amerykańskiego sekretarza stanu do spraw Bliskiego Wschodu, podczas wystąpienia przed Komisją Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów, został zapytany przez przewodniczącego frakcji republikanów Lee Hamiltona: „Czy podpisaliśmy z Kuwejtem traktat o wzajemnej obronie, który obligowałby nas do udzielenia pomocy temu państwu w wypadku inwazji jego terytorium przez Irak?”. Kelly przyznał, że taki traktat nie istnieje22. A było to 31 lipca, na dwa dni przed iracką inwazją na Kuwejt. Oto kolejny przykład konwencjonalnej dyplomacji, pozbawionej umiejętności trafnego wejrzenia w przyszłość. W tym wypadku siła tej przepowiedni oznacza możliwość, że ci wszyscy, którzy przywołują ducha Winstona Churchilla, są przekonani, iż nie opuści ich on w chwili próby. Tyle tylko że niestety rzadko towarzyszy im on w rzeczywistym świecie i jego realiach.
Z zaświatów wywołano także ducha Neville’a Chamberlaina, by wesprzeć jego autorytetem wezwania do wojny przeciw serbskiemu przywódcy Slobodanowi Miloševićowi. W styczniu 1999 roku David Nyhan, komentator „Boston Globe” napisał, że jest on „czymś najbardziej zbliżonym do Hitlera, wobec czego Europa stanęła w ostatnim półwieczu”23. Również mniej więcej właśnie wtedy prezydent Bill Clinton porównał Miloševića do niemieckiego Führera: „Tak więc, chcę dziś mówić do Państwa o Kosowie, lecz pamiętajcie jedno – sprawa doty-czy naszych wartości. Co by się bowiem stało, gdyby ktoś posłuchał Winstona Churchilla i przeciwstawił się odpowiednio wcześniej Adolfowi Hitlerowi?”24. A „Washington Post” napisał, że: „Prezydent niedwuznacznie porównał Miloševića do Hitlera”25. Wszelkie wątpliwości, czy należy wszcząć z nim wojnę, zostały, ma się rozumieć, potępione i nazwane „ugłaskiwaniem”. Sytuacja powtórzyła się podczas drugiej wojny irackiej, kiedy to nijak nie zdołano wykazać, by ów kraj stanowił jakiekolwiek zagrożenie dla innych państw. Ówczesny brytyjski premier Tony Blair, argumentując na rzecz polityki, której zwieńczeniem była amerykańsko-brytyjska interwencja w Iraku w roku 2003, użył podobnego porównania. Po stwierdzeniu, że on, premier brytyjski, nie kwestionuje szczerości swoich oponentów, przypomniał, iż w latach 30. XX wieku wielokrotnie starano się ugłaskiwać „faszyzm” po to, by uniknąć wojny. „Większość przyzwoitych i pełnych najlepszych intencji osób utrzymywało wtedy, że nie ma potrzeby dążyć do konfrontacji z Hitlerem, rzecznicy zaś przeciwnego stanowiska byli podżegaczami wojennymi” […] Gdy uznano, że nie przeciwstawimy się faszyzmowi, opinia ta zyskała popularność, a ci, którzy ją wyrażali, uznali, że takie postępowanie jest wysoce uzasadnione, zaś oni sami są zacnymi ludźmi… jednak, jak się okazało, był to błędny pogląd”26. W kwietniu 2017 roku Sean Spicer, rzecznik prezydenta Trumpa, użył być może najbardziej nieprzekonywającego porównania należącego do podobnej kategorii. Otóż po tym, gdy Stany Zjednoczone oskarżyły syryjskiego prezydenta Baszara al-Asada o użycie broni chemicznej, Trump zasugerował, że Asad jest nawet gorszy od niemieckiego dyktatora: „No wiecie, oto jest przed wami ktoś równie nikczemny jak Hitler, który jednak nie zniżył się do tego, żeby użyć broni chemicznej”27. Odpowiedział mu szyderczy śmiech.
Jednak porównania tego nadal używano, choćby nawet spotykało się ono z najgorszym szyderstwem. Oto w czerwcu 2017 roku Trump skrytykował politykę swojego poprzednika wobec Kuby (zniesienie embarga i ogólne nawiązanie relacji dyplomatycznych oraz gospodarczych bez większego znaczenia militarnego). Bliscy współpracownicy prezydenta Trumpa w Białym Domu poinformowali amerykańskie media, że inicjatywa Obamy „jest zbankrutowaną polityką appeasementu”.
Żeby było zabawniej, jedyne rzeczywiste przypadki aktywnej polityki appeasementu, poczynając od konferencji jałtańskiej, spotykały się z uznaniem, tudzież z wieloma pochwałami ze strony ważnych postaci politycznych, wpływowych mediów oraz środowisk politycznego establishmentu. Po raz pierwszy chodziło o „proces pokojowy” rozwijający się na Bliskim Wschodzie, poczynając od roku 1970, kiedy to mieniący się sojusznikami Izraela zaczęli nakłaniać ów kraj do przyjęcia opcji „ziemia za pokój”. To samo można powiedzieć w odniesieniu do układu monachijskiego. Na mocy jego postanowień Czechosłowacja została zmuszona do wyrzeczenia się części swoich terytoriów, w zamian za co nie stała się celem bezpośredniej agresji wojskowej i bombardowań. Jednak ostatecznym celem tego układu było zmniejszenie napięć w zewnętrznych mocarstwach, ukontentowania ich dyplomatów, oraz sprawienia satysfakcji ich rządów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Pomocnicza kobieca formacja Royal Navy podczas obu wojen światowych – liczyła do 5500 kobiet podczas pierwszej wojny światowej i do 75 000 podczas drugiej wojny światowej. W 1993 r. scalona z Royal Navy (przyp. tłum.). [wróć]
Dzień rozpoczęcia operacji Overlord, czyli lądowania aliantów w Normandii 6 czerwca 1944 r. (przyp. tłum.). [wróć]
Tak w oryginale, jednak według dostępnych źródeł gdy „Cossack” dobił dziobem do lewej burty „Altmarka”, pomiędzy nadbudówką na śródokręciu i nadbudówką rufową niemiecki kapitan Heinrich Dau poddał swój statek, lecz w tej samej chwili jego trzeci oficer doskoczył do telegrafu maszynowego i nadał sygnał „cała wstecz”. Wtedy doszło do abordażu, a w powstałym zamieszaniu kapitan Dau ponownie rozkazał uruchomić silniki na bieg wsteczny. Wówczas „Altmark”, krusząc lód, zaczął się cofać ku lądowi, by po kilku minutach osiąść na skale (przyp. tłum.). [wróć]
Jim Rhodes, były członek załogi „Cossacka”, napisał w kwietniu 2002 r. w biuletynie HMS „Cossack” Association (stowarzyszenie byłych członków załóg dwóch brytyjskich niszczycieli pod taką nazwą, członków ich rodzin oraz przyjaciół i miłośników tych jednostek – przyp. tłum.), że sam widział z kordelasem jednego z członków grupy abordażowej, a cztery inne kordelasy przechowywano na pokładzie dla celów reprezentacyjnych. [wróć]
„Marynarka jest tutaj!” (przyp. tłum.). [wróć]
Miejscem zatrzymania „Altmarka” i brytyjskiego abordażu był norweski fiord Jössing (przyp. tłum.). [wróć]
Jego Krzyż trwa w bezruchu od tamtej godziny grozy aż do tej/ Niczym gwiazda płonąca ponad mroczną otchłanią/ Litościwe oczy Zwycięzcy, utajone i w ciszy, litościwie patrzą na nas/ Błogosławiąc nasze pomniejsze Kalwarie. [wróć]
Tu w znaczeniu biblijnym: świadectwa o wydarzeniach od uroczystego wjazdu Jezusa do Jerozolimy do jego zmartwychwstania (przyp. tłum.). [wróć]
Uświetniający te okazje uroczysty przelot zachowanych jeszcze samolotów Spitfire, Hurricane i Lancaster (niekiedy także innych typów); uczestniczą one również w pokazach lotniczych na Wyspach Brytyjskich i kontynencie europejskim (przyp. tłum.). [wróć]
Arthur Travers Harris (1892–1984), zwany Rzeźnikiem Harrisem, brytyjski marszałek Royal Air Force, realizator strategii nalotów dywanowych na III Rzeszę; w latach 1942–1945 dowódca alianckiej floty bombowców w Europie (przyp. tłum.). [wróć]
Cyt. według uchwał konferencji poczdamskiej z 2 VIII 1945 r., za: Wiek XX w źródłach. Wybór tekstów źródłowych z propozycjami metodycznymi dla nauczycieli, studentów i uczniów, opr. Melania Sobańska-Bondaruk i Stanisław Bogusław Lenard, Warszawa 1998, t. 3, s. 236. [wróć]
Powyższy cytat dostępny jest pod adresem: https://www.unmultimedia.org/photo/detail.jsp?id=516/51629&key=27&query=mural&so=o&sf=date (przyp. aut.). [wróć]
Pełne wystąpienie księcia Karola znajduje się tutaj: http://www.bbc.co.uk/programmes/po4m613z (przyp. aut.). [wróć]
Chodzi o P.G. Wodehouse’a (1881–1975), pisarza brytyjskiego, autora sztuk teatralnych oraz scenariuszy filmowych, lecz przede wszystkim znanych i poczytnych (także w Polsce) powieści humorystycznych o młodym lordzie Bertramie Woosterze i jego kamerdynerze Jeevesie. Wybuch drugiej wojny światowej zastał go we Francji; zatrzymany i przejściowo internowany i więziony przez Niemców (pozwolono mu zamieszkać wraz z żoną w Paryżu), udzielił wtedy wywiadu przedstawicielowi amerykańskiej sieci CBS (Stany Zjednoczone nie uczestniczyły jeszcze wtedy w wojnie), wygłosił też pięć satyrycznych pogadanek radiowych, emitowanych potem przez niemieckie radio do odbiorców w USA i w Anglii. W wojnie uznany z tego powodu za kolaboranta i zdrajcę ojczyzny. Kampanię przeciw niemu rozpoczęło brytyjskie Ministerstwo Informacji, i to wbrew zaleceniom zarządu BBC. Zdanie szefa tego resortu, Duffa Coopera, jednak przeważyło, a on sam nakazał Williamowi Cooperowi pisującemu pod pseudonimem „Cassandra” w „Daily Mirror” gwałtowne zaatakowanie Wodehouse’a na falach radiowych. Pisarz osiedlił się po wojnie w USA jako dobrowolny wygnaniec, jednak jego utwory nadal cieszyły się dużą popularnością (podobnie jak wcześniej, podczas wojny). W roku 1975, na sześć tygodni przed śmiercią, otrzymał od królowej Elżbiety II tytuł szlachecki. Sprawie jego domniemanej zdrady George Orwell poświęcił jeden ze swoich najwspanialszych esejów „W obronie P.G. Wodehouse’a” (przyp. tłum.). [wróć]
Chodzi o Williama Tufnella Le Queuxa (1864–1927), brytyjsko-francuskiego pisarza (autora przede wszystkim powieści szpiegowskich, sensacyjnych, kryminalnych oraz dreszczowców), radiowca i dziennikarza; Hitchens odnosi się do jego sensacyjnej powieści z 1906 r. (przełożonej na polski wydanej rok później także w Krakowie jako Rok 1910: najazd niemiecki na Anglię) The Invasion of 1910 dotyczącej przebiegu i następstw hipotetycznej inwazji niemieckiej na Wyspy Brytyjskie. Stała się ona międzynarodowym bestsellerem i przyniosła mu ogromne dochody (przyp. tłum.). [wróć]
Alfred Duff Cooper (1890–1954), brytyjski polityk i dyplomata pochodzenia arystokratycznego, literat niepośledniego talentu, absolwent Eton i Oksfordu, we wczesnych latach życia notoryczny pijak i hazardzista, także (przez bardzo długi czas) słynny uwodziciel kobiet. U schyłku pierwszej wojny służył w elitarnym pułku grenadierów królewskich; w roku 1919 poślubił uchodzącą wówczas za najpiękniejszą kobietę w Anglii lady Dianę Manners, ekscentryczną arystokratkę, przyjaciółkę – podobnie jak on sam – najbardziej wpływowych osób na Wyspach (którą również notorycznie zdradzał). W roku 1924 został posłem do Izby Gmin z ramienia konserwatystów (ów mandat piastował przez pięć lat); także już wtedy wykonywał różne misje dla brytyjskiej służby zagranicznej, a w 1928 roku został mianowany podsekretarzem ds. finansowych w Ministerstwie Wojny. Do Izby Gmin powrócił w 1931 roku:pozostał w ławach poselskich do 1954 r. W latach 1931–1947 pełnił rozmaite wysokie funkcje rządowe; m.in. w 1935 r. został ministrem wojny, a w. 1937 r. Pierwszym Lordem Admiralicji. Jako przeciwnik polityki appeasementu Chamberlaina (do którego upadku mocno się potem przyczynił) zrezygnował z tych funkcji w 1938 r.. W rządzie Churchilla był ministrem informacji, stałym przedstawicielem rządu w Singapurze, łącznikiem rządu z Wolnymi Francuzami, wreszcie od 1944 r. ambasadorem brytyjskim we Francji. Uszlachcony, wycofał się z polityki, poświęcając się głównie literaturze. W Wielkiej Brytanii przyznawana jest prestiżowa nagroda literacka Duff Cooper Prize (przyp. tłum.). [wróć]
Memoirs by Harry S. Truman: Years of Trial and Hope, t. 2, Nowy Jork, 1956, s. 331–333 (przyp. aut.). [wróć]
„Radio and television report to the American people on the National Emergency”, „Public Paper sof the Presidents of the United States: Harry S. Truman, 1950”, t. 6 (15 grudnia 1950), s. 742. Pełny tekst można znaleźć tu: https://www.trumanlibrary.org/publicpapers/index.php?pid=993&st=&st1= (przyp. aut.). [wróć]
Norman Solomon, „This Guy is a Modern-day Hitler”, 26 lipca 2005. Pełny tekst: https://www.alternet.org/story/23735/%27this_guy_is_a_modern-day_hitler%27 (przyp. aut.). [wróć]
Global Research, „Gulf War documents: meeting between Saddam Hussein and US Ambassador to Iraq April Glaspie”, 30 maja 2012 r. Pełny tekst: http;//www.globalresearch.ca/gulf-war-documents-meeting-between-saddam-hussein-and-ambassador-to-iraq-april-glaspie/31145 (przyp. aut.). [wróć]
Pełny tekst tej wersji: http;//www.nytimes.com/1990/09/23/world/confrontation-in-the-gulf-excerpts-from-iraqi-document-on-meeting-with-us-envoy.html?pagewanted=all (przyp. aut.). [wróć]
„A bum rap for April Glaspie – Saddam and the start of the Iraq War”, „Association for Diplomatic Studies and Training” [strona internetowa]. Pełny tekst: http://adst.org/2016/02/ a-bum-rap-for-april-glaspie-saddam-and-the-start-of-the-iraq-war/ (przyp. aut.). [wróć]
David Nyhan, „US enemies are enjoying the show”, „Boston Globe, 20 stycznia 1999 r. (przyp. aut.). [wróć]
Pełna transkrypcja wystąpienia prezydenta Clintona znajduje się tutaj: http;//www.presidency.ucsb.edu/ws/?pid=57294 (przyp. aut.). [wróć]
Barton Gellman, „U.S. allies launch air attack on Yugoslav military targets”, „Washington Post”, 25 marca 1999 r. (przyp. aut.). [wróć]
Cytowane przez Jackie Ashley w „No moving a prime minister whose mind is made up”, „Guardian”, 1 marca 2003 r. (przyp. aut.). [wróć]
Rzeczony klip można znaleźć na kilku internetowych stronach z wiadomościami, m.in. tutaj: https;//washingtonpost.com/news/the-fix/wp/2017/04/11/sean-spicer-someone-as-despicable-as-hitler-didnt-even-sink-to-using-chemical-weapons/?utm_term=.6b37b01aa68d (przyp. aut.). [wróć]