Płonące pustkowie. Warszawa od upadku Powstania do stycznia 1945.Relacje świadków - Marcin Ludwicki - ebook

Płonące pustkowie. Warszawa od upadku Powstania do stycznia 1945.Relacje świadków ebook

Marcin Ludwicki

4,3

Opis

Książka opowiada o dramatycznych miesiącach po kapitulacji Powstania, zbierając relacje tych, którzy pozostali w mieście:

  • Pielęgniarek opiekujących się rannymi w szpitalach
  • Żołnierzy batalionu „Kiliński” osłaniających ewakuację ludności cywilnej i szpitali
  • Bibliotekarzy i muzealników starających się w ramach tzw. akcji pruszkowskiej ratować dobra kultury z niszczonej Warszawy
  • Warszawskich Robinsonów - ludzi, którzy chcieli lub musieli ukrywać się w ruinach pustego miasta
  • Młodych mieszkańców Warszawy wcielonych siłą przez Niemców do komand sortujących i pakujących ocalały dobytek przed wysyłką do Rzeszy.


Przez sześćdziesiąt trzy dni „Jurek” walczył na pierwszej linii. Czasem działo się więcej, czasem mniej, jednak każdy kontakt z Niemcami oznaczał walkę na śmierć i życie. Teraz żandarmi niemieccy zwracali się do nich per Kameraden. Jemu na ich widok palec odruchowo wędrował do spustu. „Przyzwyczaiłem się do tego, że do Niemców się strzela”.

Niemieccy żołnierze z magazynów Domu Towarowego Braci Jabłkowskich powyciągali samochodziki-zabawki, nakręcali je i puszczali po rozoranej jezdni. Bawili się tymi autkami, a na Marszałkowskiej komanda niemieckie systematycznie, dzień po dniu, paliły dom po domu.

Żołnierze Brandkommando zjawili się spalić Bibliotekę Narodową i nie spodziewali się zastać kogokolwiek w budynku. Dyrektor Grycz okazał dokumenty wystawione przez generała SS stwierdzające, że biblioteka ma zostać jednak ewakuowana. Podpalacze wycofali się niechętnie, rzucając na odchodne: „Ale się spieszcie. My nie będziemy długo czekać”.


Marcin Ludwicki. Historie zazwyczaj opowiada, ale czasem też coś napisze. Autor książek „F27. Czy tu jeszcze rosną róże?” – opowieści o losach mieszkańców domu w Kolonii Staszica w Warszawie, „Na koniec świata” – historii sześcioletniego Antka chorego na raka. Nakładem Wydawnictwa Fronda ukazała się jego opowieść o najtajniejszej radiostacji Armii Krajowej „Niezatapialni i Łódź Podwodna”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 302

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (28 ocen)
14
9
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki Fahrenheit 451

Zdjęcie na okładce (front) Wikipedia Commons

Zdjęcia w książce Narodowe Archiwum Cyfrowe, Wikipedia Commons, Bundesarchiv, Biblioteka Miasta StołecznegoWarszawy, Imperial War Museum, Yad Vashem a także ArchiwumMuzeum Powstania Waszawskiego; autorstwa Mariana Grabskiego,Edwarda Wojciechowskiego, Czesława Gerwela

Dyrektor projektów wydawniczych Maciej Marchewicz

Korekta i redakcja Barbara Manińska

Skład i łamanie Point Plus

Copyright © by Marcin Ludwicki

© Copyright for Zona Zero Sp. z o.o., Warszawa 2018

Wydawca

Zona Zero Sp. z o.o.

ul. Łopuszańska 32

02-220 Warszawa

Tel. 22 836 54 44, 877 37 35

Faks 22 877 37 34

e-mail: [email protected]

Konwersja Epubeum

Publikacja współfinansowana ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Adamowizna, 17 X 1944

(…) Widmo tego miasta zjawia się wciąż jako puste miejsce powietrza. Miasta, do którego nie można wrócić, miasta bez adresów. Puste miejsce po wszystkich odmianach szczęścia, które było w przytulnych kątach, pod ścianami, w zamykających się i otwieranych drzwiach, w ciepłych głosach ludzkich, zwierzeniach i pieszczotach, w rozstaniach i przybyciach, w krokach stąpanych po różnych kondygnacjach powietrza, w czytanych książkach, wspomnieniach umarłych (…). Miasto, nad którym zamknęły się dzieje – jedno z wielu umarłych miast historii.

Zofia Nałkowska, Dzienniki 1939–1944

Od domu do domu

chodzą niemieccy żołnierze,

podpalają domy,

które przetrwały.

W mieście bezludnym

jak po końcu świata

szumi

ogień.

Wybucha wybuchami światłości,

daje trupom świetliste pogrzeby,

w dzień zasłania słońce,

w nocy

oświetla chmury.

Unicestwiając na zawsze

daje na chwilę

wspaniałość konania.

Anna Świrszczyńska, Szumi ogień

Kapitulacja

„Nagle zaległa cisza, kompletna”1.

„Przez dwa miesiące był huk i nagle się zrobiła cisza. Cisza była gorsza niż ten huk, bo człowiek się przyzwyczaił funkcjonować bez przerwy w huku”2.

„Nieprawdopodobna rzecz, zupełna cisza, żadnych strzałów – to było coś tak dziwnego i niespodziewanego, że nawet pierwszą noc, to nie można było spać, bo tak było cicho”3.

„[W czasie powstania] w Warszawie było okropnie głośno. Dziś mówi się słowo «głośno», ale pod to trzeba sobie podłożyć różne rodzaje wybuchów, które dość rozróżnialiśmy. Inny był, jeśli chodzi o głośność, wybuch bomby, inny był odgłos walącego się domu, inny był odgłos palącego się domu i spadających żagwi z tego domu. Inny był odgłos różnej broni, którą Niemcy atakowali powstańców. Inaczej upadały pociski «krowy», z innym dźwiękiem, inny był terkot różnego rodzaju karabinów używanych i przez Niemców i przez Polaków”4.

„Nastąpiła cisza, strzelanina ustała, można było wychodzić na ulicę”5.

„I nagle jakiś niewybuch – był jakiś odgłos, czegoś, co wybuchło, na przykład ktoś potrącił jakiś pocisk, który w tym momencie wybucha. I wtedy była taka straszna ulga wśród tych ludzi, krzyczeli: «No patrzcie, no znowu strzelają». Jakby ludzie nie chcieli uwierzyć, że to już jest koniec. Wszyscy byli umordowani, ale nie chcieli takiego końca. Więc ja pamiętam świetnie ciszę i te pojedyncze wybuchy, tę radość ludzi, która trwała pół momentu, bo nawet nie cały moment”6.

„Dziwne to było uczucie: iść swobodnie, bez ostrzału przez «pola śmierci», po których dotąd tańczyły kule karabinowe, wzniecały ciemną kurzawę pociski z granatników. Wilcza, Piusa, Koszykowa, Wspólna, Hoża, Nowogrodzka, Żurawia wyglądały dziwnie obco, zmienione nie do poznania. Wyrwane bruki, góry kamieni i gliny, osypiska zwalonych domów, skręcone, porwane dachy, kłębowiska drutów, oto przeszkody, przez które brnąć musiały długie kolejki idących. Wszędzie groby, w powietrzu swąd dymu i zaduch palących się kamienic, których już nikt w tym czasie nie ratował”7.

Na spowitą tą ciszą i grubą warstwą chmur ulicę Piusa XI wyszli z budynku „małej PAST-y”, ostatniej kwatery Komendy Głównej Armii Krajowej. Na spotkanie z gen. Erichem von dem Bachem jechali we czterech: płk Kazimierz Iranek-Osmecki „Heller” jako przewodniczący delegacji, ppłk Zygmunt Dobrowolski „Zyndram”, ppłk Franciszek Herman „Bogusławski” oraz por. Alfred Korczyński „Sas”. Szli niewyspani, w wymiętych ubraniach, ze zniszczonymi biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Przez cały poprzedni dzień i przez całą noc pracowali bez wytchnienia nad tekstem umowy (również tłumaczenie na niemiecki musiało być przygotowane doskonale). W nocy towarzyszyły im odgłosy wybuchów pocisków ciężkiej artylerii i najcięższych moździerzy niemieckich ostrzeliwujących gwałtownie miasto od godziny dwudziestej.

„Ta ostatnia noc Powstania. Ostatnia noc przed kapitulacją (…) dwunastogodzinne zawieszenie broni. Ludzie cywilni korzystają z tego, przechodzą, gdzie tylko mogą szukając swoich rodzin, kontaktów. Niemcy mają godzinę przesuniętą, my o tym nie wiemy. Wszyscy liczą, że o godzinie dziewiętnastej wieczorem, czy którejś tam, Niemcy mogą znowu rozpocząć ogień, ale Niemcy nie rozpoczynają ognia, więc ci ludzie przechodzą i ruch się nasila. Niemcy otwierają ogień godzinę później, ale on jest zmasowany. Mnóstwo cywilów zginęło wtedy, bo uważali, że już jest koniec Powstania”8.

Rankiem projekt umowy kapitulacyjnej zatwierdził gen. Tadeusz Bór-Komorowski.

Na ulicy otoczył ich przenikliwy, wilgotny chłód jesiennego poranka i dławiący zapach spalenizny. Z trudem brnęli przez rozorane walkami ulice ku barykadzie przy ulicy Śniadeckich. Spotkanie w kwaterze von dem Bacha w Ożarowie miało się zacząć o godzinie dziewiątej. Na linii bojowej oddzielającej pozycje polskie i niemieckie musieli zatem się zjawić  tuż po ósmej. Mijali zdążające w tym samym co oni kierunku grupki ludności cywilnej z tobołkami na plecach.

Rano 1 października w prasie powstańczej ukazał się komunikat urzędowy:

„W związku z trudnym pod względem żywnościowym, sanitarnym i taktycznym położeniem walczącej już 2 miesiące Warszawy, polskie władze krajowe – dla zmniejszenia strat ludności cywilnej – przyjęły propozycję niemiecką ewakuowania z miasta cywilnej ludności oraz chorych i rannych.

Ustalone zostają następujące warunki wychodzenia ludności:

a. Opuszczanie miasta odbywać się będzie w dniach 1 i 2 października (niedziela i poniedziałek) w godzinach od 5 rano do 19 (7 wieczór). W godzinach tych obie strony zaprzestaną ognia.

b. Przekraczanie frontu ma się odbywać przy ostatnich polskich placówkach w kierunku zachodnim na ulicach: Śniadeckich, Piusa, al. Sikorskiego (Jerozolimskich), Pańskiej i Grzybowskiej.

c. Wychodzący mogą ze sobą zabrać rzeczy osobiste i żywność, przy czym muszą się liczyć w trudnościami drogi pieszej.

d. Sposób ewakuacji chorych i rannych będzie podany w specjalnym komunikacie bądź za pośrednictwem komendantów bloków”.

Niemcy się spodziewali, że wyjdzie 200 000–250 000 ludzi. Ze Śródmieścia wyszło około 8000 osób, przeważnie kobiet z małymi dziećmi. Ta bardzo niewielka liczba zaskoczyła Niemców. Mieszkańcy Warszawy woleli jednak pozostać przy polskim wojsku niż iść w nieznane, tym bardziej że w mieście krążyły pogłoski, według których wychodzącym zabierane jest całe mienie i przebiera się ich w papierowe ubrania.

Ruinami ulicy Śniadeckich doszli do barykady niemieckiej przy szpitalu noszącym przed wojną imię Marszałka Piłsudskiego. Tam czekał na nich delegat niemiecki. Wsiedli do samochodów, ruszyli do kwatery von dem Bacha. Przez okno samochodu Iranek--Osmecki przyglądał się zrujnowanej Warszawie.

„Dzieje tych dzielnic znaliśmy tylko z relacji, ale poznać je łatwo po wstrząsającym ich wyglądzie. Nie było tam gruzów ani śladów działania bomb i pocisków, na pozór nietknięte stały szeregi domów-szkieletów. Przez ich wypalone oczodoły okopcone wnętrza ziały pustką i grozą. Dzielnice, przez które przejeżdżaliśmy, wyludnione były całkowicie, nie widać żadnych oznak życia. Zniknęły nawet gołębie, wróble i wrony. To już nie Warszawa – to miasto-widmo” – wspominał po latach tę półgodzinną podróż9. Po drodze męczyły go zawroty i niemiłosierny ból głowy. Był wściekły na siebie. Dręczyło go też uczucie, jakiego nigdy dotąd nie zaznał: jechał kapitulować.

Mokotów poddał się 27 września. W rękach powstańców pozostał Żoliborz i część Śródmieścia. Na wieść o upadku dzielnicy południowej gen. Bór-Komorowski zwołał wieczorem 28 września naradę starszych oficerów sztabu, na którą zaprosił również Delegata Rządu na Kraj Jana Stanisława Jankowskiego oraz gen. Antoniego Chruściela „Montera”, dowódcę Warszawskiego Korpusu AK. Przedstawił zebranym sytuację, omówił daremne próby nawiązania łączności z dowództwem sowieckim, uniemożliwiający dalszą walkę brak żywności i amunicji. „O ile nie zwyciężą nas Niemcy, zwycięży nas głód. Na pomoc zewnętrzną liczyć nie było można”10. Wszyscy zebrani się zgodzili, że dalsza walka jest bezcelowa i należy ją przerwać. Delegat Rządu podkreślił, że kontynuowanie jej w obecnych warunkach oznacza zagładę pozostałej w mieście ludności cywilnej. Generał Bór ostateczną decyzję co do dalszego prowadzenia bądź zaprzestania walki uzależnił jednak od stanowiska strony sowieckiej. Bezpośrednio po naradzie wysłał depeszę do marsz. Konstantego Rokossowskiego. Informował w niej o katastrofalnym położeniu powstańców i o beznadziejnej sytuacji ludności cywilnej. Głód i napór wojsk niemieckich Polacy będą mogli wytrzymać jeszcze przez siedemdziesiąt dwie godziny. Jeśli zatem do 1 października nie otrzymają potężnego wsparcia lub przynajmniej zapowiedzi jego nadejścia w najbliższym czasie, gen. Bór zmuszony będzie poddać Warszawę. Radiostacja przy sztabie sowieckiego marszałka pokwitowała odbiór depeszy.

Tego samego dnia gen. von dem Bach po raz kolejny złożył przez swoich parlamentariuszy propozycję podjęcia rozmów. Generał Bór odpowiedział na nią następnego dnia. „W związku z ostatnimi propozycjami generała von dem Bacha wysłałem 29 września parlamentariuszy do dowództwa niemieckiego. Mieli oni zapytać, czego generał von dem Bach sobie życzy. Von dem Bach zaproponował ewakuację ludności cywilnej, następnie przedstawił bezcelowość dalszej walki i wysunął propozycję kapitulacji, zapewniając prawa kombatanckie Armii Krajowej. Termin ważności jego propozycji, jak on sam określił, miał upłynąć 2 października, z tym że do 30 września miałem dać odpowiedź, czy decyzję ewentualnych pertraktacji podtrzymuję”11.

Równocześnie Niemcy rozpoczęli koncentryczne uderzenie na Żoliborz. Sytuacja dzielnicy pogarszała się z godziny na godzinę. Stacjonujący w Śródmieściu, w budynku „małej PAST-y”, Bór-Komorowski depeszował do Londynu: „Z Żoliborzem brak łączności, liczę, że już padł. Zrzuty na Żoliborz zbędne. Kampinos opuszczony (…). Walka nasza dogorywa. Dziś potrzebna głównie żywność i umundurowanie. Uratować nas może tylko natychmiastowe, skuteczne uderzenie Sowietów na Warszawę”12. Odpowiedź Rokossowskiego na depeszę gen. Bora jednak nie nadchodziła (nigdy zresztą nie nadeszła). Wobec beznadziejnej sytuacji dzielnicy Bór-Komorowski nakazał poddanie Żoliborza. Walki ustały po południu 30 września.

W tym czasie toczyły się polsko-niemieckie rozmowy dotyczące ewakuacji ludności cywilnej. Na prośbę von dem Bacha Bór-Komorowski 29 września wysłał do Pruszkowa delegację Czerwonego Krzyża, która miała się przekonać, że powstańcy przetrzymywani w tamtejszym obozie traktowani są jak żołnierze regularnej armii. W skład trzyosobowej delegacji wchodziła także hrabina Maria Tarnowska. „Wyruszyliśmy wczesnym popołudniem – pisała w swoich wspomnieniach. – Tym razem Niemcy przyjęli nas przy swoich stanowiskach, robiąc sporo zamieszania. Oczy mieliśmy zasłonięte czarnymi przepaskami, zrobiono nam mnóstwo zdjęć, a wysocy rangą wojskowi pomogli nam wsiąść do opancerzonych aut, eskortowanych przez uzbrojonych w karabiny żandarmów wojskowych na motocyklach. Najpierw zaprowadzono nas do kwatery szefa dystryktu, gdzie oczekiwał istny areopag dygnitarzy z zastępcą gubernatora Warszawy na czele. W Pruszkowie były dwa odrębne obozy, jeden dla ludności cywilnej, a drugi dla żołnierzy-jeńców. Komisji zezwolono na rozmowy z nimi. Zaskoczyło nas to; podobne traktowanie nie było prakty-kowane wcześniej. Niemieccy strażnicy sprawiali wrażenie znudzonych i obojętnych (...). W szpitalach wyczuwało się nastrój zrozpaczenia i depresji. Nasze odwiedziny nie sprawiły prawie żadnego wrażenia. Kilku rannych przywołało pułkownika Barskiego i rozmawiało z nim szeptem. Pozostali nie reagowali nawet na zadane pytania”13. Wraz z komisją RGO i Czerwonego Krzyża zwiedzili obozy wojskowe i cywilne „gdzie oczywiście nie pokazano im nic, co świadczyłoby o popełnianiu zbrodni”14.

W drodze powrotnej zajechali do Błonia. Generał von dem Bach chciał z nimi rozmawiać.

„Mimo późnej pory zaprosiłem tu panią, hrabino, ponieważ chciałbym, żeby Czerwony Krzyż przeprowadził ewakuację ludności cywilnej i pacjentów szpitali z Warszawy.

– Ale miasto jeszcze nie skapitulowało – odparłam stanowczo.

– To kwestia paru dni – powiedział generał. – Najlepsi żołnierze niewiele zdziałają bez amunicji, a ludzka wytrzymałość ma swoje granice – dodał, a gdy odpowiedzią było moje milczenie, doradził jeszcze: byłoby lepiej dla wszystkich, gdybyście omówili tę sprawę z Wehrmachtem, w przeciwnym razie zajmie się nią gestapo. Proponuję, żebyśmy spotkali się tu jutro o ósmej rano i sporządzili projekt umowy, która zostanie włączona do aktu kapitulacji.

Ku memu zaskoczeniu pułkownik Barski zgodził się od razu, jakby oczekiwał takiej propozycji; nie wspomniał nawet, że uzależnia to od decyzji generała Bora. Zrozumiałam, że los bohaterskich warszawiaków został przypieczętowany”15.

W rozmowach następnego dnia stronę polską reprezentowały cztery osoby, niemiecką – ponad dwu-dziestu wysokich rangą urzędników władz administracyjnych oraz grupa wojskowych. Wynik rozmów Tarnowska kwituje jednym zdaniem: gen. von dem Bach „zapewnił, że udzieli wszelkiej możliwej pomocy w czasie ewakuacji stolicy; będą ciężarówki, ambulanse i samochody do przewożenia ludzi starszych oraz chorych i słabych. Kto ma własny transport, może zabrać meble”16.

Znacznie bardziej szczegółowy zapis rozmów pozostawił Stanisław Wachowiak, prezes Rady Głównej Opiekuńczej, który na prośbę Delegata Rządu miał wziąć udział w rokowaniach cywilnych dotyczących ewakuacji ludności. Maria Tarnowska brała w nich udział jako przedstawicielka Polskiego Czerwonego Krzyża, instytucji międzynarodowej („Byłem zdania, że jej udział w delegacji jest niezbędny, gdyż była to kobieta niezwykłego intelektu, no i reprezentowała nazwisko znane w sferach zagranicznych”17). Trzecim reprezentantem strony polskiej był, na wniosek Wachowiaka, wiceprezydent Warszawy Stanisław Podwiński.

„Przespałem kilka godzin w piwnicy i już o 5-ej rano w sobotę 30 września przyszedł do mnie Podwiński. Ułożyliśmy naprędce minimalny program postulatów wobec Niemców, uzgodniliśmy go o 6-ej rano z hr. Tarnowską i o 7-ej wyruszyliśmy z ulicy Piusa 1b piwnicami ku wylotowi ulicy Śniadeckich, gdzie opodal Politechniki była ostatnia barykada polska”18. Po nerwowym oczekiwaniu na spóźnionego płk. Iranka-Osmeckiego, delegata gen. Bora, o godzinie 8.15 z białą chustą przeprowadzeni zostali na połowę drogi między barykadą a szpitalem im. Piłsudskiego. Czekał tam na nich delegat gen. von dem Bacha. „Po wzajemnym przedstawieniu się i po wymianie pełnomocnictw między wojskowymi dowodzący oficer niemiecki oświadczył nam, że nas przeprasza, ale ze względów formalnych zapytać musi, czy nie mamy broni oraz że przepisy wymagają zawiązania nam oczu, aż przejdziemy poza barykadę niemiecką. Uderzyła nas niezwykła kurtuazja i uprzejmość”19. Przeszli przez barykadę, Niemcy zdjęli im opaski, wsiedli do samochodów, ruszyli do Ożarowa. „Pierwszy raz po dwóch miesiącach widziałem dzielnicę ulicy Filtrowej, Raszyńskiej, plac Narutowicza, Grójeckiej. Była doszczętnie wypalona.

Nigdzie aż do Ożarowa nie było widać żywego człowieka, błąkały się tylko zdziczałe psy i koty. Widziałem pierwszy raz od dwóch miesięcy kwiaty, ogromne pola kartofli i warzyw, a na ogródkach działkowych zorganizowanych przez RGO na Polu Mokotowskim wielkie ilości pomidorów, których wtedy nikt nie zbierał, podczas gdy w mieście nie było wtedy od dwóch miesięcy jednego ziemniaka i jednego kilograma warzyw. Istotnie, miasto było izolowane zupełnie”20. Pierwszych ludzi zobaczyli dopiero w Ożarowie, kiedy zajechali przed kwaterę von dem Bacha. Rozpoczęły się rozmowy. Widać było, że niemieckie dowództwo chce jak najszybciej doprowadzić do zakończenia powstania. „Oświadczam, że pozostawiam generałowi Borowi swobodę decyzji – mówił von dem Bach. – Jeżeli mój przeciwnik chce dalej walczyć, to walkę podejmuję. Oświadczam jednak, że w tym wypadku w nocy o 12-ej z dnia 2-go na 3-ci października greife ich an, i to zaatakuję den Innenkessel, to znaczy śródmieście. Będę atakował najcięższą bronią artyleryjską. Jeżeli generał Bor chce rozpocząć rozmowy o kapitulację, jestem do jego dyspozycji i wstrzymam natychmiast działania wojenne, aby dać ludności możność wyjścia z miasta. Pozostawiam zupełną swobodę generałowi Borowi i każdy rozkaz wstrzymania działań bojowych, który on wyda do AK, zostanie w 15 minut później powtórzony przeze mnie dla wojsk mi podległych. Nie oddadzą żadnego strzału więcej, chyba że układ nie byłby honorowany”21. Ludności cywilnej pozostałej w części Warszawy, która jako ostatnia skapituluje, von dem Bach zapewniał możliwość zabrania ze sobą wszelkich walorów, pieniędzy, złota i tyle bagaży, ile zdoła unieść. Co więcej, gotów był zgodzić się na wywóz z miasta dobytku, jeśli tylko działania wojenne by na to pozwoliły. Chciał, żeby ludność cywilna wyszła z miasta jeszcze przed podjęciem zapowiedzianego przez niego ataku na polskie pozycje w wypadku niepodjęcia przez gen. Bora rozmów kapitulacyjnych. Jego zdaniem ewakuacją ludności cywilnej powinna się zająć Rada Główna Opiekuńcza.

„Na to po dłuższym namyśle zabrałem głos i oświadczyłem, że generał musiałby stracić zaufanie do mego rozumu i poczucia odpowiedzialności, gdybym oświadczył, że gotów jestem podjąć się tak gigantycznego dzieła i zadania, które ma być wykonane – gdyby nie doszło do układu kapitulacyjnego – w terminie dwóch dni, bo praktycznie zostałaby nam na ewakuację ludności niedziela 1 października i poniedziałek.

Generał von dem Bach żachnął się nieco na moje powiedzenie, po chwili jednak przyznał: «Właściwie ma pan rację, bo praktycznie nie dałoby się w tym terminie przeprowadzić ewakuacji 250 tysięcy ludzi. O taką liczbę chodzi według przybliżonych obliczeń panów i naszych w tej dzielnicy, która dotąd walczy»”22. Rozwiązać to zagadnienie mógł Wachowiak jedynie w porozumieniu z gen. Borem. Teraz zatem nie mogli ustalić konkretnych warunków ewakuacji ludności. Spotkanie dobiegało końca, kiedy von dem Bach został wywołany do sąsiedniego gabinetu. Z Warszawy przyjechał dowódca Armii Krajowej na Żoliborzu, by negocjować warunki poddania dzielnicy.

Natychmiast po powrocie z Ożarowa delegacja udała się do siedziby dowództwa Armii Krajowej. „Stojący na posterunku w bramie kwatery głównej młody, przystojny i bardzo inteligentny chłopak, mimo sprawdzenia naszych dokumentów, wpuścił nas dopiero za zgodą swojego szefa. W gmachu panował iście powstańczy bezład, zresztą inaczej być nie mogło. W kwaterze głównej ludzie pracowali dniem i nocą, byli nieludzko wymęczeni, co widać było po ich twarzach i ubraniach”23. Weszli do gabinetu gen. Bora, który z kolei poprosił Delegata Rządu. Bór-Komorowski po wysłuchaniu relacji z rozmów i po naradzie z delegatem Jankowskim oświadczył, że zaproponuje zawieszenie działań bojowych od świtu do zmierzchu. Dzięki temu ludność cywilna będzie mogła wyjść z miasta. Wachowiak stwierdził z kolei, że uważa za właściwą także propozycję całkowitego zaprzestania działań bojowych, w tym nocnych, na co gen. Bór odpowiedział: „Oni strzelać również nie będą, ja ich dobrze znam”24. W tym miejscu swoich wspomnień Stanisław Wachowiak wtrąca istotną uwagę: „Dla sprawiedliwości historycznej powiedzieć muszę, że decyzję swą gen. Bór tylko zamaskował i tego nam powiedzieć nie chciał. Wobec istnienia wtedy już trzech formacji, mianowicie AK, PAL i AL, i wobec rozbieżności zdań, jaka panowała pod koniec na tle kapitulacji, nie był pewien, czy będzie mógł na sto procent honorować swój podpis. Zwłaszcza nocą, gdy łatwo było o incydenty, których autorów nikt by nie zdołał ustalić. Tym sobie tłumaczę jego ówczesne stanowisko”25. Generał Bór zaakceptował też propozycję von dem Bacha wysłania parlamentariuszy do Ożarowa. Następnego dnia, 1 października, rozpocząć się miały wojskowe rozmowy kapitulacyjne.

Samochód delegacji zatrzymał się wreszcie przed dworkiem Reicherów w Ożarowie, w którym mieściła się kwatera główna von dem Bacha. Po przywitaniu się przedstawiciele obu walczących stron zasiedli przy dużym okrągłym stole w salonie. Delegacja polska wręczyła pismo gen. Bora-Komorowskiego w języku polskim i niemieckim upoważniające ją do przeprowadzenia pertraktacji i podpisania umowy o złożeniu broni przez oddziały Armii Krajowej walczące w Warszawie.

Von dem Bach, „typowy pruski generał w średnim wieku, szpakowaty, krótko ostrzyżony, wysoki, bar-czysty, w okularach w złotej oprawie26”, promieniał. Wygłosił przemowę, w której wychwalał zdolności dowódcze gen. Bora-Komorowskiego, bitność powstańców, beznadzieję dalszej walki oraz położenia Polaków, a wreszcie swoją intuicję, która wbrew opiniom jego własnego sztabu oraz dowództwa armii (również w Berlinie), kazała mu wierzyć w rozsądek przeciwnika i możliwość podjęcia rozmów kapitulacyjnych. A przecież ze wszystkich stron słyszał ostrzeżenia, że jeśli tylko Sowieci rozpoczęliby natarcie na prawym brzegu Wisły, Polacy natychmiast zerwą wszelkie rokowania i na nowo podejmą walkę. Rozmowy kapitulacyjne zaczęły się zatem od postawienia przez von dem Bacha pytania, jakie ustępstwa strona polska może uczynić natychmiast, by udowodnić, że nie zamierza dłużej prowadzić walki. Na pytanie, jakież miałyby to być ustępstwa, sprecyzował, że wystarczy natychmiastowe wydanie całego posiadanego zapasu amunicji, rozebranie wszystkich barykad oraz wydanie wszystkich jeńców i osób narodowości niemieckiej.

Jasne było, że Niemcy będą dążyli do jak najszybszego usunięcia z Warszawy rozbrojonych polskich żołnierzy i ludności cywilnej. Tymczasem gen. „Monter” zlecił Irankowi-Osmeckiemu wynegocjowanie możliwie późnego terminu złożenia broni. Wymarsz wojska powstańczego z Warszawy mógł się odbyć najwcześniej 4 października, a ilość czynności likwidacyjnych, które przed wyjściem trzeba było załatwić, wykluczała pozbawienie powstańców broni. Musieli zachować pełną gotowość bojową do ostatniej chwili. Zgoda na częściowe nawet rozbrojenie polskich oddziałów stwarzała ryzyko prowokacji i masakry urządzonej choćby przez oddziały narodowościowe Waffen SS.

Iranek-Osmecki oświadczył zatem, że dopóki nie zostaną uzgodnione podstawowe warunki kapitulacji, strona polska nie może przyjmować jakichkolwiek zobowiązań, które wytrąciłyby żołnierzom broń z ręki. Czas na omówienie szczegółów przyjdzie po zapoznaniu się z ogólnymi zasadami umowy kapitulacyjnej. Von dem Bach skwapliwie zgodził się na tę propozycję.

Pierwszym zatem pytaniem postawionym niemieckiemu dowódcy przez stronę polską było: Czy potwierdza, że żołnierze Armii Krajowej zostali uznani przez rząd niemiecki za kombatantów i czy będą mieli zapewnione wszelkie prawa zgodnie z konwencją genewską z 27 sierpnia 1929 roku?

Von dem Bach potwierdził, że wszyscy jeńcy z Warszawy będą traktowani tak, jak inni jeńcy z armii alianckich.

Kolejną kwestią było umieszczenie w umowie zapewnienia, że nikt z walczących w Warszawie z podziemnej administracji oraz ludności miasta nie będzie pociągany przez władze niemieckie do odpowiedzialności indywidualnej czy zbiorowej za żadną działalność przeciwko państwu niemieckiemu przejawianą począwszy od 1 września 1939 roku do chwili obecnej.

Von dem Bach zgodził się również na ten postulat.

Trzecie żądanie strony polskiej dotyczyło humanitarnego traktowania ludności cywilnej oraz zapewnienia pełnej swobody działalności polskim organizacjom charytatywnym. Iranek-Osmecki domagał się zapewnienia przez stronę niemiecką wyraźnych gwarancji, „bowiem dotychczasowe postępowanie z ludnością dało tak tragiczne doświadczenie, że mamy poważne obawy, czy podobne wypadki się nie powtórzą”27. W tym momencie von dem Bach zareagował gwałtownie. Choć nie chciał włączać do umowy jakichkolwiek punktów pozostających w gestii władz administracji cywilnej i wykraczających poza problemy czysto wojskowe, zagadnienie ewakuacji ludności pozostawało w jego kompetencjach. O pozostaniu ludności cywilnej w mieście nie mogło być mowy. Wyjść musieli wszyscy i to znacznie szybciej, niż pierwotnie zakładał. Takie było stanowisko dowództwa armii niemieckiej. Niemniej zaproponował, by kwestię tę rozważyć nieco później, oddzielnie od spraw wojskowych.

Poza uznaniem żądania pozostawienia ludności cywilnej w mieście strona polska uzyskała zgodę na wszystkie swoje główne postulaty. Można było przystąpić do precyzowania i formułowania poszczególnych punktów umowy kapitulacyjnej.

Teraz głos zabrał von dem Bach. Zaznaczył, że wobec postulatów strony polskiej poszedł na daleko idące ustępstwa i że oczekuje wykazania takiej samej dobrej woli od delegatów Bora-Komorowskiego. Ponowił swoje wcześniejsze żądanie natychmiastowego wydania przez powstańców amunicji, rozebrania barykad i wydania jeńców. Iranek-Osmecki oświadczył, że dwa pierwsze warunki są dla Polaków nie do przyjęcia. Von dem Bach naciskał, Osmecki przekonywał. „Odnośnie wydania amunicji oświadczyłem, że możemy to zrobić dopiero bezpośrednio przed złożeniem broni. Argumentowałem, że zaciętość obu stron walczących jest napięta do najwyższych granic. Żołnierz AK przez dwa miesiące obserwował i przeżywał na własnej skórze najbardziej wyrafinowane okrucieństwa oddziałów narodowościowych walczących po stronie niemieckiej, toteż nie traktuje ich jak żołnierzy, lecz jak barbarzyńców. Wzajemna nienawiść nosi już wyraźne cechy zbiorowego urazu. W żadnym wypadku nie będziemy gotowi do wymarszu w ciągu dnia 3-go października. Jeżeli wydanie amunicji miałoby nastąpić natychmiast, to do wymarszu pozostanie jeszcze około dwie doby. W tym czasie żołnierz miałby stać bezbronny wobec przeciwnika, o którego zbrodniczych instynktach jest głęboko przeświadczony. Dla żołnierza polskiego wytworzyłaby się sytuacja nie do zniesienia”28. Dowództwo Armii Krajowej brało pełną odpowiedzialność za dyscyplinę swoich żołnierzy i za to, że wypełnią przyjęte przez dowództwo zobowiązania. Czy jednak w takich warunkach oddadzą wszystką amunicję? Tego nie można było zagwarantować. A przecież po podpisaniu umowy kapitulacyjnej każdy strzał ze strony polskiej stanowiłby jej zerwanie i mógłby pociągnąć za sobą nieobliczalne w skutkach represje. Zresztą w Warszawie oprócz Armii Krajowej działały i inne organizacje. Może się zdarzyć jakaś prowokacja, o którą obwiniono by dowództwo AK. „Gdybyśmy więc zgodzili się na ten warunek, to przyjmowalibyśmy świadomie zobowiązanie nadzwyczaj śliskie i niebezpieczne, czego nie wolno nam robić. Możemy bowiem podpisać tylko taką umowę, której wypełnienia w całej rozciągłości będziemy pewni. Żądałem więc wycofania warunku, gdyż jest nie do przyjęcia”29. Von dem Bach nie chciał jednak ustąpić. Wprawdzie Niemcy nie spodziewali się obecnie uderzenia Armii Czerwonej, niemniej chcieli mieć gwarancję, że w razie, gdyby nastąpiło, oddziały powstańcze nie będą mogły nic zrobić. Wydanie amunicji stanowiło dla dowództwa armii jedyną dostateczną gwarancję.

Cóż, odparł Iranek-Osmecki, gdyby ktoś chciał faktycznie Niemców wyprowadzić w pole, to obejście takiego zapisu w umowie nie stanowiłoby żadnego problemu. Strona polska jednak nie chce uciekać się do żadnych podstępów i umowę chce zawrzeć lojalnie. Niemcy nie wiedzą przecież, ile dokładnie amunicji mają powstańcy. Musieliby zatem zadowolić się każdą wydaną ilością. Jaką mogliby mieć pewność, że na wszelki wypadek nie ukryto jej mniej lub więcej gdzieś w mieście? Zresztą, nawet gdyby powstańcy zdali całą posiadaną amunicję, lotnictwo sowieckie w razie potrzeby bez problemu mogło ich zaopatrzyć w dowolną niemal jej ilość. Warunek postawiony przez von dem Bacha oprócz tego, że nie do przyjęcia dla strony polskiej, Iranek-Osmecki uznał za nieistotny dla strony niemieckiej. Gdyby jednak von dem Bach upierał się przy nim, pertraktacje musiałyby utknąć w martwym punkcie. Niemiecki generał odpowiedział z kolei, że nie wyobraża sobie, by Polacy wychodząc z miasta przekraczali niemiecką linię bojową z bronią i amunicją. Do tego złożenie broni musi się odbyć poza stanowiskami zajmowanymi obecnie przez Armię Krajową.

Odpowiedzią delegacji polskiej była propozycja złożenia amunicji w kilku punktach Warszawy w ostatniej chwili przed wymarszem, a następnie przekazanie jej władzom niemieckim.

Wydawało się, że te argumenty trafiły von dem Bachowi do przekonania. Koniecznie chciał jednak gwarancji. Odstąpił od żądania natychmiastowego wydania amunicji, niemniej zaczął domagać się zwolnienia przez oddziały AK i obsadzenia przez oddziały niemieckie ulicy Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich na całej długości oraz rozebrania wszystkich barykad w części Warszawy kontrolowanej przez powstańców. Miało to zapewnić Niemcom łatwiejszą komunikację umożliwiającą w razie natarcia Armii Czerwonej przerzucenie odwodów i artylerii.

Żadnego z tych warunków strona polska nie mogła przyjąć. „Rozebranie barykad było fizyczną niemożliwością, gdyż wymagałoby kilkudniowej pracy przez całą załogę. Ponadto przy słabości naszego uzbrojenia barykady decydowały o odporności obrony, a było dla nas istotne, by zachować obronność do ostatniej chwili. Rozmieszczenie oddziałów niemieckich wewnątrz naszego ugrupowania, do czego sprowadzało się oddanie Niemcom dwóch najważniejszych arterii – groziło fatalnymi następstwami wobec zaciętości obu stron i obezwładniałoby nas całkowicie”30. Dopiero po dłuższej argumentacji delegaci polscy przekonali von dem Bacha o nierealności obu postulatów (rozebranie barykad zajmie co najmniej kilka dni, a zniszczenia i gruzy uniemożliwiają wykorzystanie arterii komunikacyjnych). Stanowczo jednak domagał się wykonania przez Polaków gestu dobrej woli, który przekonałby niemieckie dowództwo o możliwości doprowadzenia pertraktacji do końca i zaprzestania walki. Zgodził się wreszcie na to, żeby powstańcy rozebrali główne barykady, najbliższe linii niemieckich na każdym kierunku wyprowadzającym z miasta. Prace miały się zacząć o godzinie ósmej następnego dnia. Rozebranie tych barykad stanowiło właściwie gest symboliczny. Za każdą z nich stały kolejne, z reguły dużo solidniej zbudowane.

Warunek zwolnienia jeńców nie budził żadnych zastrzeżeń. Wszyscy mieli zostać przekazani stronie niemieckiej do północy dnia 2 października.

Teraz von dem Bach poruszył kwestię złożenia przez powstańców broni. Domagał się, by zdali ją w godzinach porannych trzeciego października. Ze względu na zalecenia gen. „Montera” strona polska również na ten postulat nie mogła się zgodzić. Było to zresztą, jak wykazali od razu, organizacyjnie niewykonalne. Mijała właśnie godzina jedenasta. Sformułowanie i przepisanie tekstu umowy zajmie jeszcze co najmniej kilka godzin. Wrócą zatem do Warszawy nie wcześniej niż późnym wieczorem. Wobec braku komunikacji i łączności między oddziałami, nie ma pewności, czy uda się dostarczyć na czas rozkazy na odcinki bojowe. Do tego dochodzi jeszcze spełnienie warunku rozebrania barykad czołowych. Jasne było, że całość powstańczych sił bojowych nie wyjdzie z Warszawy nawet 4  października. Iranek-Osmecki zaproponował zatem termin 5 października lub, najwcześniej, godziny wieczorne 4 października. Początkowo von dem Bach absolutnie nie chciał się zgodzić na takie rozwiązanie. O wyjściu oddziałów powstańczych wieczorem w ogóle nie mogło być mowy. Data późniejsza niż 4 października nie wchodziła w grę. „My [strona polska – przyp. ML] ze swej strony motywując wychodzeniem z miasta ludności cywilnej, co blokuje ruch na ulicach będących jednym rumowiskiem, trudnościami rozkazodawczymi oraz faktem, że dysponujemy żołnierzem powstańczym, nie reprezentującym tej zwartości, co regularny – przekonaliśmy Bacha i doszliśmy do porozumienia, że wymarsz nastąpi w dwóch etapach. Dnia 4 października w godzinach rannych opuści miasto jeden pułk, względnie trzy baony różnych pułków, a w godzinach rannych 5 października wyruszy reszta sił”31.

Ustalenie to zakończyło prace nad brzmieniem głównych punktów umowy. Należało teraz sformułować jej tekst. Iranek-Osmecki wyjął przygotowany wcześniej projekt strony polskiej, zaproponował, by pracować właśnie na nim. Von dem Bach wydał się nieco zaskoczony tym, że Polacy przywieźli materiał zawierający propozycję bardziej szczegółowych ustaleń, zgodził się jednak na tę sugestię. Obie strony zyskiwały przecież w ten sposób cenny czas. Rzeczywiście, prace posuwały się sprawnie. Drobne kontrowersje wywołało ustalenie godziny zawieszenia działań wojennych. Von dem Bach proponował godzinę szesnastą lub siedemnastą. Było jednak oczywiste, że do tego czasu nie uda się zakończyć wszystkich czynności związanych ze sporządzeniem umowy. Strona polska obstawała zatem przy tym, aby ustalić godzinę późniejszą, „gdyż umowa nie może obowiązywać przed jej podpisaniem. Bach upierał się przy godzinie wcześniejszej, dopiero ppłk. Goltz przeważył szalę meldując mu, że jego aparat kancelaryjny nie będzie w stanie zdążyć na tę porę. Nie mają maszyny z czcionkami polskimi i są dopiero robione starania wyszukania jej. Zresztą i tak do godziny 20.00 obowiązuje zawieszenie broni, więc ta godzina będzie najodpowiedniejsza jako początkowa dla zawieranej umowy”32. Przyjęto zatem godzinę 21.00 czasu polskiego, czyli 20.00 czasu niemieckiego.

Von dem Bach nalegał także, żeby usunąć z całego tekstu umowy określenie „stołeczne miasto” poprzedzające zawsze słowo „Warszawa”. Przekonywał, że jest ono trudne do przetłumaczenia na język niemiecki. Polacy stwierdzili zatem, że w takim razie powinno ono pozostać w polskim tekście umowy. Po dłuższej wymianie zdań von dem Bach przyznał, że kierują nim także inne względy. Dla strony polskiej opuszczenie sformułowania „stołeczne miasto” nie stanowi kwestii bardzo istotnej, jego zaś z tego powodu spotkałyby nieprzyjemności ze strony niemieckiej administracji cywilnej. „Gubernator Frank jest bardzo czuły na tym punkcie, uważa on, że obecnie Kraków jest siedzibą władz. Bach miałby z nim na pewno ostrą przeprawę na ten temat, a i tak ma wiele kłopotów z administracją cywilną w związku z ewakuacją ludności”33. Tak więc rezygnacja z tego sformułowania pozwoli skupić się na innych, ważniejszych kwestiach, jak choćby właśnie kwestia losu ludności cywilnej. Strona polska ustąpiła.

Niemiecki generał krzywił się także na żądanie, żeby postanowieniami umowy objąć również walczące w powstaniu oddziały Narodowych Sił Zbrojnych, Armii Ludowej i Polskiej Armii Ludowej. „Dokonał próby, czy nie zrezygnowalibyśmy z tego punktu, ale wobec naszego zdecydowania uznał to żądanie i pomimo wyraźnych oporów wewnętrznych, zgodził się na umieszczenie w umowie punktu przyznającego przez stronę niemiecką praw kombatanckich dla wszystkich organizacji walczących w Warszawie”34.

Poważne kontrowersje wzbudził natomiast dziesiąty punkt projektu umowy kapitulacyjnej. Dotyczył on ewakuacji z Warszawy ludności cywilnej. Wiadomo było już z wcześniejszych oświadczeń von dem Bacha, że Niemcy chcą, by cała ludność opuściła miasto. Delegat Rządu z kolei polecił delegacji polskiej przeciwdziałać temu wszelkimi możliwymi środkami. Naciskali zatem na von dem Bacha, by przyjąć zasadę, że ewakuacja dotyczy tylko tych osób, które dobrowolnie chcą opuścić Warszawę. Wszyscy inni mogliby pozostać. Wystawiona na okrucieństwo oddziałów narodowościowych ludność i tak nacierpiała się straszliwie podczas ostatnich dwóch miesięcy. Do tego fatalne warunki w obozie przejściowym w Pruszkowie nie pozwalają na przyjęcie tak wielkiej liczby uchodźców. Von dem Bach był jednak nieprzejednany. Otrzymał kategoryczny rozkaz usunięcia z miasta wszystkich mieszkańców. Nie on podejmował tę decyzję, nie on był władny ją zmienić. „Warszawa leży przecież w pierwszej linii bojowej, nieprzyjaciel jest na odległość strzału karabinowego. We wszystkich podobnych wypadkach Niemcy stosują tę zasadę, toteż nasze [strony polskiej – przyp. ML] wysiłki nie są w stanie zmienić decyzji”35. Tutaj von dem Bach zaczął snuć przed polską delegacją opowieść o tym, jak bardzo starał się ulżyć doli ludności cywilnej jeszcze w trakcie powstania. Natychmiast po objęciu 8 sierpnia dowództwa nad oddziałami tłumiącymi powstanie i przybyciu do Warszawy zmodyfikował plan spalenia miasta przez masowe użycie bomb zapalających. „Na przykładzie spalenia Hamburga i innych miast niemieckich podczas nalotów lotnictwa sprzymierzonych zostało dowiedzione, że w mieście nie można się oprzeć żywiołowi ognia. Przy zastosowaniu tego środka cała ludność Warszawy wraz z wojskiem zostałaby wykurzona jak lisy z jamy”36. Na to Iranek-Osmecki mógł jedynie odpowiedzieć, że „przecież podczas walk w Warszawie ogień był stosowany w niespotykanej skali pod najrozmaitszymi postaciami, jak właśnie lotnicze bomby zapalające, pociski zapalające ze wszystkich rodzajów broni palnej i wszystkie inne możliwe środki używane przez oddziały podpalaczy. Jeżeli więc Niemcy zarzucili praktykę palenia to chyba dlatego, że miasto jest jedną ruiną i nie ma już nic, co by się nadawało do podpalenia”37. Dyskusja trwała jeszcze jakiś czas, niemniej von dem Bach był nieprzejednany, widać było, że wydanie zgody na pozostanie mieszkańców w Warszawie wykraczało poza jego kompetencje. Do umowy został włączony jedynie ogólny punkt dotyczący traktowania ludności.

W tym miejscu rokowań von dem Bach przedstawił własną, zaskakującą propozycję. „Do czasu zakończenia ewakuacji ludności pragnąłby zabezpieczyć spokój i bezpieczeństwo w mieście, toteż uważa za wskazane pozostawienie w Warszawie drobnego polskiego oddziału. Miałby on pełnić coś w rodzaju służby policyjnej i w tym celu zatrzymałby broń do chwili odejścia do obozu jeńców”38. Trudno było dociec, skąd niemieckiemu generałowi przyszedł do głowy taki pomysł. Iranek-Osmecki obawiał się, że von dem Bach chciałby wciągnąć pozostałych w mieście polskich żołnierzy w jakiś rodzaj gry politycznej. (Kilkakrotnie już podczas prowadzonych tego dnia negocjacji von dem Bach zbaczał z kwestii dotyczących zaprzestania walk w Warszawie i rozpoczynał dywagacje na temat sytuacji politycznej w Europie oraz konieczności połączenia sił w celu obrony kultury zachodniej przed nadchodzącym ze Wschodu bolszewickim barbarzyństwem. Delegacja polska studziła go stwierdzeniem, że nie ma upoważnienia do podejmowania tego typu rozmów). Obecność oddziału uzbrojonych żołnierzy polskich w czasie ewakuacji miasta zapobiegłaby jednak ekscesom niemieckim wobec ludności cywilnej. Odpowiedni dobór żołnierzy mających pozostać w Warszawie pozwoliłby z kolei uniknąć obaw o próby wciągnięcia ich przez Niemców w jakieś intrygi polityczne. Po namyśle Iranek-Osmecki zgodził się zatem na propozycję von dem Bacha, zastrzegając jednak, że dowódcą oddziału zostanie starszy oficer sztabowy, a oddział pozostanie w mieście co najmniej w sile batalionu.

Dziesiąty punkt przygotowanego przez stronę polską projektu umowy kapitulacyjnej zawierał m.in. stwierdzenie, że Niemcy będą oszczędzali miasto. „Bach zastrzegł się, że jest to żądanie nie do przyjęcia. Motywował, że nie może tego zapewnić, gdyż miasto leży w zasięgu artylerii sowieckiej. Gdyby przyjął to zobowiązanie, to musiałby za nie odpowiadać, a któż zaręczy, czy artyleria sowiecka nie dokona dalszych zniszczeń. Trudno jest rozróżnić, czyj pocisk, niemiecki czy też sowiecki, uczynił daną szkodę. Zobowiązanie takie krępowałoby dowódcę niemieckiego odpowiedzialnego za odcinek, a rozumiemy, że w czasie walki względy oszczędzania dóbr odgrywają rolę drugorzędną”39. W umowie końcowej znalazł się zatem jedynie zapis o ułatwieniu ewakuacji dóbr kościelnych i kulturalnych.

Na tym zakończyły się prace nad pierwszą częścią umowy. Widać było, że Niemcom bardzo zależy na pomyślnym przebiegu pertraktacji i jak najszybszym zakończeniu walki. Ewentualne zerwanie rozmów było im bardzo nie na rękę, co tłumaczy ustępliwość wobec ważnych dla delegacji polskiej postulatów. Von dem Bach wielokrotnie zresztą wzywany był do telefonu, by zdać dowództwu armii relację z postępu prac. W miarę ich postępu wyraźnie się rozluźniał. „Stawał się coraz rozmowniejszy i upajał się własną swadą. Kazał podać kanapki i kawę, zachwalał, że jest prawdziwa i że pochodzi ze rzutów amerykańskich, które wpadły w ręce niemieckie, pojawił się na stole i jakiś alkohol.

Wyrażał całą masę komplementów pod adresem oddziałów AK i ich dowódców zarówno Żoliborza, jak i Mokotowa, ich postawy, zachowania oraz bitności”.

Ponieważ zakończenie prac nad formułowaniem pełnej treści umowy kapitulacyjnej miało zabrać jeszcze sporo czasu, a termin rozebrania głównych barykad i wydania jeńców niemieckich był dość krótki, Iranek-Osmecki postanowił poinformować gen. Bora o podjętych dotąd ustaleniach. Poprosił więc von dem Bacha o samochód dla ppłk. „Zyndrama”, który miał złożyć polskiemu dowódcy ustny meldunek z postępu prac. Von dem Bach skwapliwie rozpoczął teraz rozmowę na temat gen. Bora. Wyczuwało się, że niemiecki generał  czegoś się obawia. Twierdził, że wie o Borze sporo, opowiadali mu o nim niemieccy oficerowie, którzy znali Komorowskiego z rozgrywanych przed wojną międzynarodowych konkursów hippicznych, a nawet z armii austro-węgierskiej, w której służył w czasie I wojny światowej. Sam bardzo chciał go poznać. „Ubolewał, że generał znosi te ciężkie warunki oblężenia. Wie, że odczuwamy dotkliwy brak żywności, chciałby wobec tego ulżyć mu i proponuje, aby generał jak najszybciej, skoro tylko wyda niezbędne rozkazy, jeszcze dzisiaj przybył do jego kwatery głównej. Bach przygotuje obok wygodną willę i odda ją do dyspozycji ge-nerała, by mógł wypocząć po trudach walki”40. Wreszcie zaczął wypytywać delegację polską, co sądzi o ogłoszonej właśnie przez BBC (von dem Bach musiał dowiedzieć się o niej podczas jednego z kontaktów telefonicznych odbywanych podczas rozmowy kapitulacyjnej) nominacji gen. Bora na stanowisko Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych (prezydent RP Władysław Raczkiewicz mianował go Naczelnym Wodzem 30 września 1944 roku, zastrzegł przy tym, że „[Komorowski] wstępuje w prawa i obowiązki Naczelnego Wodza z chwilą rozpoczęcia swych czynności w siedzibie Prezydenta Rzeczypospolitej i Rządu”, czyli w Londynie)41. Tu właśnie kryła się przyczyna niepokoju. Skoro gen. Bór mianowany został Naczelnym Wodzem, a ma się udać do niewoli, nie będzie przecież w stanie sprawować dowództwa. Czy zatem nie będzie się  starał niewoli uniknąć? Z całą pewnością von dem Bach wolałby, żeby gen. Bór siedział dobrze strzeżony w willi obok niż przebywał ze swoim wojskiem w Warszawie. Nie mógł też przecież wykluczyć, że generał wyszedł już po prostu wraz z ludnością cywilną z miasta i odbywa właśnie podróż do Londynu. Dlatego też von dem Bach raz po raz powtarzał szykującemu się do odjazdu do Warszawy ppłk. „Zyndramowi”, żeby przekazał polskiemu dowódcy jego gorące zaproszenie.

Podjęto prace nad drugą częścią umowy kapitulacyjnej. Posuwały się w miarę sprawnie do chwili, kiedy Polacy przedstawili punkt dziesiąty. „Tekst przez nas opracowany zawierał zastrzeżenie, że strona niemiecka zapewni, iż przy składaniu broni oraz z udziału w eskortowaniu i ochronie żołnierzy AK będą wykluczone niemieckie oddziały SS i narodowościowe. Tą powtórną naszą wycieczką pod adresem SS i brakiem zaufania do tej organizacji Bach, przynależny do niej, poczuł się boleśnie dotknięty. Wyraził gorycz i żal, nie ukrywał oburzenia, że na jednej płaszczyźnie stawiamy oddziały SS i narodowościowe. Dał do zrozumienia, że jest to nietakt w stosunku do jego osoby, gdyż nosi on przecież mundur tej organizacji. Ironizował, że może sami wybierzemy sobie innego generała niemieckiego, z którym chcielibyśmy prowadzić pertraktacje”42. Iranek-Osmecki wobec nieprzejednanej postawy von dem Bacha gotów był obstawać tylko przy wykluczeniu oddziałów narodowościowych, do rozmowy włączyli się jednak ppłk Bogusławski i płk Sas. Przytłoczyli von dem Bacha masą argumentów uzasadniających żądania strony polskiej („nasza racja została wykazana bezspornie, a pozostała tylko urażona godność Bacha”43). Na wymienienie tylko oddziałów narodowościowych niemiecki generał też nie chciał się zgodzić, „gdyż urażałoby to godność tych oddziałów”44. Strona polska z kolei odpowiadała na to, że oddziały te „nie zasługują na stawanie w obronie ich żołnierskiej godności”45. W końcu von dem Bach uległ i zgodził się na zapis wykluczający oddziały Waffen SS z ochrony i eskortowania żołnierzy Armii Krajowej.

O godzinie czternastej, po sześciu godzinach pracy, formułowanie umowy i ustalanie zasad kapitulacji Powstania zostało zakończone.

Von dem Bach musiał jeszcze zatelefonować do Kwatery Głównej Hitlera i uzyskać akceptację warunków. Połączył się z Hermannem Fegeleinem, oficerem łącznikowym Waffen SS przy Głównej Kwaterze, założycielem i komendantem Szkoły Jazdy Konnej SS w Monachium. Ten „wsiadł na Bacha, czy oszalał, czyniąc takie ustępstwa, to w ogóle nie wchodzi w rachubę, z takimi bandytami się nie pertraktuje, w końcu zapytał: «Co to za facet, ten Bór?». «Ach – odpowiedział Bach – nie wie pan tego? To jest przecież ten znany skoczek konny, hrabia Komorowski. Tego musi pan przecież znać». «O, ten!!! – wykrzyknął Fegelein – oczywiście znam go. Fantastyczny facet. Jeśli tak, to co innego, chwileczkę, proszę!!». Po kilku minutach odezwał się i przekazał zgodę Hitlera na warunki kapitulacji”46.

Po obiedzie zatem można było rozpocząć prace nad uzgodnieniem tekstu polskiego i niemieckiego oraz przepisaniem ich na czysto.

Nastał już wieczór, kiedy z Warszawy powrócił ppłk. „Zyndram”. Von dem Bach od razu zapytał, jak gen. Bór przyjął jego zaproszenie. Odpowiedź go rozczarowała. Generał dziękował za zaproszenie, nie mógł jednak z niego skorzystać. Miał w Warszawie mnóstwo pracy, nie chciał też opuścić żołnierzy. Wyjdzie z miasta razem z nimi i razem z nimi uda się do niewoli. Cóż, stwierdził von dem Bach, wielka szkoda. Oprócz bowiem chęci stworzenia gen. Borowi wygodniejszych warunków, miał zamiar omówić z nim liczne kwestie dotyczące losu ludności cywilnej. Mimo wszystko zatem chciałby spotkać się z polskim dowódcą zanim ten ostatecznie opuści miasto. Po powrocie do Warszawy delegacja polska miała poprosić gen. Bora o zjawienie się w niemieckiej kwaterze głównej choć na kilka godzin.

Przepisywanie tekstu umowy i nanoszenie drobnych poprawek trwało do wieczora.

Oficerom niemieckim nieuczestniczącym w rokowaniach czas bardzo się dłużył, a ich wynik wydawał się bardzo niepewny. „Było zimne październikowe popołudnie. Razem z kierowcą siedziałem w naszym nieogrzewanym wozie i trząsłem się z zimna i podniecenia. Czekaliśmy z godziny na godzinę. Raz wyszedł Craushaar [Harry von Craushaar – generał SS, w tym czasie kierownik głównego wydziału spraw wewnętrznych rządu Generalnego Gubernatorstwa – przyp. ML] i powiedział, że rokowania idą bardzo opornie, ale nie są pozbawione widoków, i znów zniknął. Nastała noc. Nie mieliśmy nic do jedzenia, lecz nie czułem głodu. Zbyt silne było napięcie. Czy uda się zakończyć walkę, wyrwać śmierci dalsze ofiary? Wreszcie pokazał się Craushaar, wyczerpany, ale zadowolony: ukończono rokowania”47.

Kiedy więc około godziny dwudziestej ppłk Herbert Goltz, szef sztabu von dem Bacha zameldował, że sporządzanie czystopisów umowy zostało zakończone, niemiecki generał rozpoczął wydawanie drobiazgowych wskazówek, w jaki sposób odbędzie się akt podpisania umowy. „W sali jadalnej należy stół nakryć zielonym suknem, na stole ustawić dwie świece, przybory do pisania oraz ułożyć umowy po dwa egzemplarze w tekście polskim i niemieckim. Bach zajmie miejsce w środku za stołem, na prawo od niego przewodniczący polskiej delegacji, na lewo zaś ten spośród jej członków, który ma podpisać umowę jako drugi. Pozostali członkowie polskiej delegacji na najbliższych z kolei miejscach. Sztab Bacha ma być zebrany za swoim dowódcą. Po przeciwległej stronie ustawią się po lewej przedstawiciele prasy, po prawej fotografowie i kinooperatorzy. Cały przebieg ma być filmowany. Pluton honorowy i orkiestra mają być gotowe dla oddania honorów przy odjeździe do Warszawy polskiej dele-gacji”48. Przed dworkiem miały zostać rozstawione reflektory pozwalające na sfilmowanie całej sceny. Trudno było dociec, dlaczego von dem Bach chciał nadać aktowi podpisania kapitulacji tak uroczystą oprawę. Czy znów chodziło o próbę podjęcia przez Niemców jakiejś gry politycznej? Czy chciano w ten sposób zwabić gen. Bora?

„Krzątanina wokół ceremoniału zarządzonego przez zwycięskiego nieprzyjaciela i jego triumf, chociaż dyskretny, ale niemniej wyzierający z drobnych powiedzeń i pociągnięć miał dla nas gorzką wymowę (...).

Pomimo napięcia nerwów, czy też dzięki niemu, wszystko, co działo się wokół, rysowało się w świadomości z dziwną wyrazistością. Dochodzące z sąsiednich pokojów odgłosy, tupot żołnierskich butów przy wchodzeniu zamówionego audytorium, wydawane przez ppłk. Goltza zlecenia – wskazywały, że przygotowania trwają. Bach parokrotnie wychodził z salonu i dorzucał jakieś swoje uwagi. (...) Powrócił do salonu, ruch w sąsiednich pokojach ustał i wreszcie ppłk Goltz wszedł i zameldował, że wszystko gotowe. Przy wejściu do sali jadalnej ppłk Goltz, po komendzie «baczność» zameldował Bachowi stan obecnych. Nasze cywilne ubrania odbijały wyraźnie od przytłaczającego nas otoczenia «Feldgrau». Dziesiątki spojrzeń przeszywało nasze sylwetki lustrując nas z wyrazem zaciekawienia. Ustawieni w dalszych szeregach wychylali głowy, by nie uronić jakiegoś szczegółu.

Jak na komendę poszły w ruch notesy i ołówki korespondentów wojennych. Ustawiczne trzaskanie sprężyn aparatów fotograficznych, grzechot aparatów filmowych, błyski sztucznych świateł fotografów, blask reflektorów nadawały odbywającemu się aktowi pozory niesamowitego widowiska.

Gdy usiedliśmy za stołem, przedstawiciele prasy zależnie od ich zainteresowań przegrupowali się dla jak najlepszego wykonywania czynności, fotografowie podbiegali ze wszystkich stron, by uchwycić wszystkie możliwe szczegóły.

Bach wykonywał wszystkie czynności z powagą i w tempie zwolnionym, nieodpowiadającym jego temperamentowi, ale dawało to możność uchwycenia licznym obiektywom każdego jego poruszenia.

Były to chwile tylko, ale wydawały się długie nieskończenie.

Po złożeniu podpisów Bach zalecił skupienie uwagi. Powstaliśmy z miejsc wraz z nim, a zebrani przyjęli postawę «baczność». Bach w krótkich słowach wezwał obecnych do uczczenia minutą ciszy pamięci poległych obu stron walczących”49. Nastąpiły jeszcze mowy von dem Bacha i Iranka-Osmeckiego, po czym po kolacji delegacja polska odjechała do Warszawy, która tonęła w mroku, „gdyż tej nocy wygasły już ponad nią łuny pożarów”50.

„Kapitulacja była bez wątpienia przeżyciem, jakie rzadko trafiają się w życiu. Jej rzeczywistość usuwa w cień każdy teatr, każdą wielką tragedię. Polacy otrzymali żołnierskie, honorowe warunki, na które zasłużyli sobie autentycznym bohaterstwem w walce. Walczyli, na Boga, lepiej niż my” – napisał 5 października 1944 roku w liście do ojca dwudziestodwuletni porucznik Peter Stölten51.

W dzienniku działań niemieckiej 9 Armii pod datą 2 października 1944 roku zapisano: „O godz. 19.25 generał von dem Bach zawiadamia, że wszystkie punkty kapitulacji zostały omówione i przyjęte. Wkrótce potem, o godz. 20.20, zameldowano o jej podpisaniu. Akt kapitulacyjny, przyznając A.K. prawa Konwencji Genewskiej z 1927 r. o jeńcach wojennych, przewiduje natychmiastowe wykonanie oraz ukończenie czynności z tym związanych do wieczora 5. X. Dziś już 24.000 ludności cywilnej opuściło kocioł. Także wydano część jeńców niemieckich; reszta, przeważnie ranni, ma być wydana jutro rano”52. Zapis kończył się złowróżbnym dla losów miasta stwierdzeniem, że „wobec stłumienia powstania warszawskiego grupa Armii «Środek» realizuje zarządzenia wydane w celu rozbudowy i urządzenia Warszawy jako fortecy”53.

Jurek Kossuth z batalionu „Ruczaj” 2 października wychylił się przez okno. Któryś z jego kolegów zawołał: „Jurek, nie wychylaj się!”. – „Przecież już jest po kapitulacji”, odkrzyknął Jurek i dostał kulę w głowę od niemieckiego snajpera54.

Rankiem prasa powstańcza napisała, a z ust do ust szła wiadomość o kapitulacji Powstania. Ludność znów wyszła z piwnic, ruin, skrytek. Każdy chciał zobaczyć, co się dzieje. „Czy w ogóle żyjemy, czy nie”. Pojawili się Niemcy, chodzili z bronią między ludźmi, ale też jakby tylko patrzyli, co się dzieje. Wszyscy więc oglądali ruiny miasta. Ludność dręczyło jedno tylko pytanie. „Co dalej? Nikt nie przypuszczał, że Niemcy nas z Warszawy wyrzucą. Będziemy mieszkali w gruzach, które są, i trudno, co ich to obchodzi”55.

Plotki co do losu ludności cywilnej krążyły bardzo różne. Ktoś twierdził stanowczo, że będzie można zostać w mieście, ktoś inny, że będą musieli wyjść wszyscy. W tej sytuacji niepewności na rogu Kruczej i Hożej samoistnie powstał od razu ruchomy bazar uliczny. „Wymieniano dolary, kupowano latarki elektryczne (po dolarze sztuka), sprzedawano papierosy. Pamiętam, że liche papierosy z ustnikami kosztowały w tym okresie 20–30 zł za sztukę”. Młody chłopak głośno zachwalał swój towar: „Obozówki sprzedaję! Obozówki do obozu! Do obozu bardzo dobre buty!”56.

„Wszędzie radzono nad sytuacją, sposobiono się do wyjścia. W różnych mieszkaniach, jeszcze nie zniszczonych i zasobnych, rozpoczął się spontanicznie rozdział butów, ubrań, płaszczów etc. (...). Prawda, że wobec nakazu ewakuacji nie było już wielkiej nadziei na uratowanie swojego dobytku materialnego, jednakże nie musiało się to wyrażać w trosce o los bliźnich. Tymczasem ludzie w tych trudnych chwilach, które były dla warszawiaków czymś w rodzaju końca świata, myśleli nie tylko o własnym ekwipunku, ale otwierali szafy i komody dla wszystkich źle odzianych, zwoływali, przymierzali, wywlekali coraz to nowe pończochy, płaszcze, szaliki, cierpliwie dopasowywali je do potrzeb bliźnich, zazwyczaj pierwszy raz w życiu widzianych. I dziwna rzecz: ludzie nie rozpaczali, nie biadali nad utratą swych dóbr osobistych, nad opuszczeniem swych domów i sprzętów. Była w nich jakaś cudowna, imponująca obojętność dla materii, stoicyzm posunięty niemal do granic humoru, jakaś wspaniała pogarda bogów dla dobytku ziemskiego i mamony”57.

Inna sprawa, że piwnice pełne były leżących w stertach ubrań pozostawionych przez osoby, które już wyszły z Warszawy. „Futra, najrozmaitsze rzeczy, każdy mógł sobie [brać], każdy kompletował, żeby wyjść. Można było wziąć tylko to, co się miało w ręku”58.

Trzy dni po kapitulacji Powstania, 5 października, odbyły się rozmowy dotyczące warunków wyjścia z Warszawy ludności cywilnej. Ich dramatyczny przebieg opisał Gerhard von Jordan, urzędnik administracji Generalnego Gubernatorstwa, który w czasie spotkania protokołował jego przebieg.

„Władczą osobistością w polskiej delegacji – a wkrótce okaże się, że we wszystkich pertraktacjach – była stara hrabina Tarnowska. Piękna chyba nigdy nie była. Teraz miała rysy tak wymięte, tak przeniknięte troską, napięciem i bólem, że uważano ją za o wiele starszą, niż prawdopodobnie była. Ale w tej starczej twarzy było życie. Promieniowała z niej siła, której trudno było nie ulec: gniew, dobroć, wiara. Hrabina była przewodniczącą Polskiego Czerwonego Krzyża AK. Prawdopodobnie nie była to najwyższa godność, ale wszyscy «jedli jej z rączki»”59. Na jeden warunek strona polska kategorycznie nie chciała się zgodzić: na nakaz ewakuacji cywilnej ludności Warszawy. „Było jasne, że nie chcieli opuścić swego miasta, swej ojczyzny. Rozkaz Hitlera opróżnienia stolicy wypływał oczywiście z żądzy zemsty. Można to było jednak uzasadniać względami nie pozbawionymi rozsądku. Miasto było w dużej mierze zniszczone. Zaopatrzenie, kanalizacja, sieć socjalna i administracja nie działały. Nie było zapasów żywności i środków leczniczych. Groził głód i epidemie. Po prawie nadludzkich wysiłkach walki, gdy napięcie – i nadzieja – zniknęły, należało liczyć się z utratą reszty sił. Ponadto Warszawa leżała w bezpośredniej linii frontu. Przy najbliższej rosyjskiej ofensywie wzmogłaby się znów walka o ruiny (Rosjanie obeszli później miasto, ale tego nie można było przewidzieć)”60. Wszelkie te argumenty delegacja polska stanowczo odrzucała. „Tylko na mocy twardego prawa zwycięzcy mogliśmy przeforsować nasz punkt widzenia”61. Jak jednak miało wyglądać to wyjście? Po stwierdzeniu Niemców, że cała ludność musi opuścić miasto, Wachowiak, przewodniczący Rady Głównej Opiekuńczej, wyjął z kieszeni kartkę z listą pytań, które musiały zostać w związku z tym przedyskutowane. Jak miała wyglądać organizacja wyjścia z Warszawy? Gdzie zostanie dostarczone zaopatrzenie? Gdzie ludność będzie nocować? Gdzie mieszkać? Czy na pewno pozostaną w Polsce? Jaki bagaż mają prawo wziąć ze sobą? Jak zorganizowana będzie opieka nad chorymi? Jakie terminy będą obowiązywały? Wachowiak przedstawił swoje propozycje, a von dem Bach akceptował je wszystkie. Nie zgodził się jedynie na wywóz mienia przez opuszczających miasto warszawiaków. Każdy mógł wynieść z miasta tyle tylko, ile sam zdoła unieść.

Niemniej strona niemiecka uważała sprawę ewakuacji ludności za załatwioną.

„W tym momencie hrabina Tarnowska podniosła swój pomarszczony palec. Nie, nie, to jeszcze nie wszystko: ona też ma kartkę. I teraz dopiero zaczęło się.

Jej zasadniczym zamiarem było podważenie zamiaru opróżnienia miasta przy pomocy różnych argumentów. Robiła to bardzo sprytnie. Terminy opróżnienia były za krótkie, szpitali nie można ewakuować, należy zapewnić im w dalszym ciągu zaopatrzenie. Kto zostawił mienie osobiste, musi mieć prawo powrotu, by je zabrać. Kto stracił swe rzeczy, musi dostać pozwolenie poszukiwania ich w gruzach. Właściwie musieliśmy wszystko odrzucić. Ale ona była tak twarda i uparta wobec nas, że całkiem zwyczajnie nie mieliśmy odwagi stale mówić nie. Ostatecznie w niejednym punkcie przeforsowała swą wolę”62. Niemcy doszli w końcu do porozumienia z hrabiną Tarnowską. „Nie obdarzyła nas żadnym dobrym słowem, lecz nawet gruby i pocący się na niewygodnym krześle Bach uległ jej przemożnemu wpływowi. Craushaar [generał SS, szef administracji cywilnej Generalnego Gubernatorstwa – ML] musiał stale przeciwstawiać się powodzi naszych ustępstw. Wiedział, że Himmler zwyczajnie zdmuchnie wszystko, jeśli za wiele obiecamy. Jednakże nie mogliśmy się w końcu oprzeć wrażeniu, że to nie Polacy skapitulowali, lecz my przed starą Tarnowską. Niezadowoleni, uśmiechaliśmy się kwaśno”63.

W ciszy, która ogarnęła Warszawę, stanęli naprzeciw siebie żołnierze walczący ze sobą zajadle przez sześćdziesiąt trzy dni.

„Widziałem jeden bardzo niezwykły widok, o którym nigdzie nie słyszałem. Na spacerze dłuższym [byłem], jeszcze Powstańcy nie opuścili miasta, ale już walki ustały. W tym miejscu, gdzie są Aleje Jerozolimskie róg Brackiej, stały dwa rzędy ludzi przez całą ulicę, przez Aleje Jerozolimskie. Po jednej stronie Polacy od strony Brackiej, z pepeszami, z bronią, a po drugiej [uzbrojeni] Niemcy, i rozmawiali ze sobą, częstowali się papierosami. To był rzeczywiście dość niezwykły widok po tych walkach”64.

Jerzy Sienkiewicz, ps. „Rudy”, żołnierz, przeszedł kanałami w nocy z 26 na 27 września z Mokotowa do Śródmieścia. Trzeciego października do ich stanowiska, pod zabarykadowaną workami z piaskiem bramę przy Nowogrodzkiej, podszedł podoficer niemiecki. „Rudy” obserwował go przez okienko strzelnicze w bramie. Niemiec krzyknął, żeby ktoś wyszedł do niego, chce porozmawiać. Sienkiewicz odsunął worki, wyszedł na ulicę. Podoficer był z policji bezpieczeństwa sipo. Przyszedł domagać się, żeby powstańcy zgodnie z umową kapitulacyjną rozebrali frontową barykadę na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej. O takim ustaleniu Sienkiewicz nie słyszał, musiał skontaktować się z dowódcą odcinka, majorem „Ostoją”. Poprosił kolegę z oddziału, żeby zatelefonował do majora, a sam stał z tym podoficerem na ulicy. „W ruinach naprzeciwko po parzystej stronie podnieśli się żołnierze, w naszym wieku, z karabinami, w panterkach, podobne oporządzenie mieli jak my. W pewnym momencie podoficer mówi do mnie: «Z nimi możesz porozmawiać po polsku». Pomyślałem, może to są Ślązacy, bo trafiali się w Wehrmachcie Ślązacy. Tak bezpośrednio z ulicy krzyknąłem do nich: «Chłopcy, mówicie po polsku?». Jeden z nich odkrzyknął mi: «Tak, panie». «A skąd jesteś?». «Z Baranowicz, panie». Okazało się, był to batalion policji niemieckiej, zorganizowanej w Baranowiczach do zwalczania sowieckich partyzantów, który się ewakuował na zachód i został włączony do walki w Warszawie. Niewiele brakowało, to zabijalibyśmy Białorusinów czy Polaków pochodzących z Białorusi – takie były pokręcone losy”65.

Tego samego dnia oddział „Rudego” otrzymał rozkaz rozstawienia patrolu wzdłuż Alej Jerozolimskich i nieprzepuszczania nikogo na stronę niemiecką. Niedaleko, w „Cristalu”, stacjonowali esesmani. Wyszli z „Cristalu”, podeszli do patrolu powstańców. „Okazało się, że są (...) z brygady Dirlewangera, słynnej brygady, która narobiła tyle morderstw. Jedyną ich obsesją było zdobyć krótką broń. Łazili między nami, pytając się, w jaki sposób mogą uzyskać nasze pistolety, nie maszynowe, a ręczne, bo tłumaczyli nam, że i tak, i tak musimy je oddać”66. Nie znaleźli jednak nikogo chętnego na tego typu transakcję.

W pewnej chwili pojawił się oficer SS z prośbą, czy mógłby rozmawiać z kimś z dowództwa Warszawy. Chciał wysłać swoich ludzi, żeby przyprowadzili z powrotem do jednostki esesmanów wziętych przez powstańców do niewoli. „To było trochę żenujące, wiedziałem, że żaden esesman wzięty do niewoli nie przeżył długo u nas. Myśmy esesmanów nie brali do niewoli”67. Niemniej „Rudy” poinformował  o sprawie majora „Ostoję”, który z kolei przysłał jakiegoś kapitana. We dwóch z Sienkiewiczem poszli z esesmanami do kwatery „Montera” w kinie „Palladium”. „Dopiero wtedy zobaczyłem, jak blisko są Niemcy. (...) byli na Złotej, na Chmielnej, dwa domy od Brackiej. Jedno porządne uderzenie – a całe dowództwo obrony Warszawy jest w kinie «Palladium» – parę kroków i oni włażą do kina. Całe szczęście, że tu się skończyło Powstanie, bo byśmy byli skazani praktycznie na zagładę, bo po naszych oddziałach obsadzających Nowogrodzką i Bracką poszłoby uderzenie odcinające północ od południa (...). To był wąziutki skrawek, to było kilka domów, które ograniczały przekop, który szedł przez Aleje Jerozolimskie. Sytuacja wyglądała bardzo źle. Puściliby czołgi «goliaty» i by nas zniszczyli na ulicy”68.

Doszli do kwatery „Montera”, przedstawili sprawę. Jakiś podpułkownik zwrócił się do „Rudego”: „Panie podchorąży, niech pan zaprowadzi oficerów do kina «Hollywood» na ulicę Hożą, niech pan im pokaże, co zostało z obozu jeńców”. Zaprowadził ich, chociaż nie bardzo było co oglądać. Sami Niemcy zbombardowali budynek kina 16 września. W salach kinowych zginęło stu niemieckich jeńców.

Henryk Łagodzki, ps. „Orzeł”, ze zgrupowania „Chrobry II” miał 2 października wolne od służby. Mógł więc spokojnie sobie chodzić, przejść się na kwaterę przy ulicy Pańskiej 104, tam napić się kawy, chwilę zdrzemnąć, odpocząć. Z Pańskiej biegł ulicą Prostą rów łącznikowy, którym można było dotrzeć do kwatery dowództwa mieszczącej się przy ulicy Łuckiej 15. „Orzeł” nie miał specjalnie nic do roboty, poszedł więc z przyjacielem na Prostą, stanął na wykopie i z odległości mniej więcej pięćdziesięciu metrów przyglądał się, jak na ulicy Wroniej jego koledzy rozmawiają sobie z Niemcami. Taka oto scenka: oni sobie rozmawiają, on stoi w szerokim rozkroku na wykopie i patrzy przed siebie. Akurat przechodziła rowem łączniczka z siostrą. Niosły kubły z wodą, przystanęły na chwilę za „Orłem”. Dziewczyna zapytała: „Słuchaj, co się tam dzieje?”. Zaczął więc opowiadać. „Nagle padł strzał, coś cichutko, odwracam się, a dziewczyna szybko kładzie się w rowie, z kubła woda się wylewa. Dostała prosto w czoło, krew zaczęła się sączyć. Między moimi nogami dostała postrzał”. Doskoczył do niej, razem z przyjacielem wnieśli już nieżywą na podwórze. Jej siostra biegła za nimi, porzuciła kubeł („znów się wylała woda w rowie, tak cenna wówczas”). Prędko nadbiegła matka, dramat rozegrał się tuż obok domu dziewczyny. „Proszę sobie wyobrazić rozpacz, zginęła po prostu od jednego strzału. My z kolegą bardzo to przeżyliśmy, bo było przecież zawieszenie broni, przecież nie wolno było strzelać”. Nie mogli tego darować. „Orzeł” wiedział, skąd mniej więcej padł strzał. Trzeba było namierzyć snajpera. Porozmawiali z „Żyrafą”, strzelcem wyborowym oddziału, dobrym strzelcem. Sprawa wydawała się niezbyt skomplikowana: oni mieli znaleźć Niemca, on miał strzelić. Najpierw poszli na Pańską 105, stamtąd nie dostrzegli jednak żadnego ruchu. Przenieśli się zatem na Pańską 108, skąd lepiej było widać przeciwną stronę ulicy. Po chwili przywołali „Żyrafę”. „Słuchaj, tu na parterze siedzi w wypalonym mieszkaniu jakiś esesman. Zaobserwuj to”. „On sobie ustawił, miał karabin bez lunety, tamten Niemiec miał z lunetą, nasz mówi: «Słuchajcie, nie daruję mu». Wyobraźcie sobie, wstrzelił się i musiał zginąć ten Niemiec, i zginął. […] To było dla nas wielkie przeżycie. Niewinna dziewczyna, zawieszenie broni, nic się nie działo i dziewczyna zginęła”69.

Stanisław Longin Mackiewicz, ps. „Żak”, walczył w pułku „Baszta, w kompanii O-2. W nocy z 25 na 26 września przeszedł kanałami z Mokotowa do Śródmieścia. Nie należał teraz do żadnego oddziału, trochę się błąkał po dzielnicy. „Do pewnego stopnia odniosłem takie wrażenie, że byli trochę bezradni, nie mieli co zrobić z nami tyloma z Mokotowa”. Z jedzeniem było gorzej niż kiepsko, wszyscy byli bardzo, bardzo głodni. Kiedy więc dostał już broń i szedł z dwoma innymi chłopakami na patrol Hożą czy Wilczą i usłyszeli tak jakby szczekanie psa (w Śródmieściu! W końcówce Powstania!) pilnie nastawili uszu. Wsłuchali się, skąd dochodzi głos i błyskawicznie za nim pognali. Wbiegli na trzecie piętro śródmiejskiej kamienicy. W zamkniętym mieszkaniu faktycznie szczekał pies. Sforsowali drzwi kopniakiem. Zwierzę znakomicie odkarmione (pytanie, jak właściciel dokonał tego w powstańczej Warszawie, ale nieważne), więc ktoś szybko strzelił, ktoś złapał psa za nogi i można było opuścić lokal. Na klatce spotkali elegancką warszawiankę, pięćdziesięcio-sześćdziesięcioletnią na oko. Poznała swojego pupila. „Cóż się stało?” – zapytała łamiącym się ze wzruszenia głosem. „Wściekł się, musieliśmy go zastrzelić”. Pani z płaczem objęła swój skarb. „No to mi pomożecie go zakopać”. Oho, nie po to go zastrzelili, żeby teraz zakopywać. Byli głodni. „Nie, my to zrobimy, niech już pani…”. Trafili jednak na inteligentną warszawiankę, która od razu skojarzyła, że nie o wściekliznę tu chodzi, a o mięso – „i z pazurkami do nas. Dwóch kolegów złapało psa, a ja się broniłem, żeby mi twarzy nie podrapała, ale jakoś zatrzymałem ją na tak długo, by uciekli. A najgorsze było to, że inne panie ze schodów stanęły za nią w obronie (…). No, strzelać nie będę, ale jakoś je zatrzymałem, widzę, że tamci już za zakrętem, nie ma ich, wyrwałem się, uciekłem”. Oprawili psa i urządzili ucztę. „Znalazła się i wódka i znów po iluś tam dniach jadłem mięso. Muszę powiedzieć, że psie mięso nie najgorzej smakuje. Trochę słodkie, tak jak zając z sosem jabłkowym słodkim. Podzieliliśmy to i obgryźliśmy, nic tam nie zostało”70.

Feliks Arak, ps. „Lew”, urodził się 4 października 1919 roku. Dwudzieste pierwsze urodziny obchodził na dzień przed ustalonym w akcie kapitulacyjnym wymarszem wojsk powstańczych do niewoli. „Wiesz, ja dziś kończę dwadzieścia lat, a jutro idziemy do niewoli” – powiedział koledze, „Chrobremu” chyba, kiedy tak szykowali się do wyjścia. Ten oczywiście pośpieszył z gratulacjami i życzeniami. Niezbyt „Lwu” wydawał się ten dzień odpowiedni do świętowania, nie chciał żadnych obchodów. „Dobra, dobra – «Chrobry» na to –  musimy dzisiaj coś zorganizować”. Gdzieś tak po południu ktoś przyniósł mu pół litra wódki, później koledzy przynieśli drugie: „To dla ciebie, na te urodziny, dwudziestolecie”. On na to: „Ale co zjemy, co na zakąskę?”. Był w oddziale powstaniec stary, leciwy już, bo trzydziestosześcioletni. Z Piotrkowa Trybunalskiego zresztą. Wiedział, skąd wziąć zakąskę. Pewna pani mieszkająca przy ulicy Górskiego poprosiła, żeby zabić jej pieska. Nie miała go już czym karmić, zwierzę głodowało, żal jej było psiny. Poszli więc we dwóch, zastrzelili psiaka. Na kwaterze kolega z Piotrkowa ściągnął skórę zwierzęcia, poćwiartował, przyszykował mięso czysto i schludnie. Przygotowali kolację na osiem osób: litr wódki i psinina. „Gotowaliśmy, smażyliśmy, a to [mięso] się nie chciało bardzo zrobić miękkie, bo pies miał dwanaście lat, jak się okazało”71.

Różnie powstańcy reagowali na wieść o kapitulacji. „Przyznam się ze wstydem, że się cieszyłem. Niektórzy płakali, a ja, wie pani, się cieszyłem, że przeżyłem”. Tadeusz Mikulik miał dziewiętnaście lat i – żył! Smutek, który ogarniał go na myśl o przegranej, odpędzała myśl, że jednak – żyje. Niemcy uznali powstańców za kombatantów, wywiozą ich do obozów jenieckich, ale przecież w tej niewoli jakoś będą żyć. „Żyć się chciało, naprawdę”. Uciekł zresztą później z niewoli, więc mógł się cieszyć nie tylko tym, że żyje, ale też tym, że jest wolny72.

Wyszli we dwóch z gruzów 2 października o świcie. Wokół spokój, cisza. Kapral Jerzy Chlistunoff, ps. „Jurek”, z batalionu „Kiliński” miał osiemnaście lat, ale wyglądał na starszego: w czasie Powstania nie golił się i nie strzygł, miał więc spory zarost i długie włosy. Na plecach niósł karabin Bergmanna. Jego kolega też wyglądał poważnie, olbrzymi drągal, rude włosy, rudy zarost. Minęli grupę esesmanów. „To mi sprawiło cholerną przyjemność. Oni tak stali i nie chcieli nas obrażać, po prostu tak między sobą rozmawiali i komentowali, jak wyszliśmy z tych gruzów: Die echten polnischen Banditen. (Prawdziwi polscy bandyci). Odebrałem to jako komplement, bo oni z takim respektem to mówili między sobą. To był ostatni dzień Powstania”73.

„Jurek” był dowódcą drużyny. W ostatnich dniach Powstania bronił pozycji w Alejach Jerozolimskich 28. W domu podciętym pociskami czołgowymi zwaliła się frontowa ściana, z ocalałego parteru wyłożonego workami z piaskiem powstał jakby naturalny bunkier wysunięty głęboko w Aleje Jerozolimskie. W bunkrze powstańcy zainstalowali gniazdo karabinu maszynowego Spandau.

Chłopak obsługujący karabin gdzieś odszedł, w gnieździe został sam „Jurek”. W otworze strzelniczym w domu po stronie zajętej przez Niemców dostrzegł żołnierza, który przez lornetkę wpatrywał się w ich bunkier. „To się dorywam do karabinu maszynowego, bo widzę, jak on się wyprostowuje, bo to widoczne było, te ręce wędrujące z lornetką, i walę serię”. Ze strony niemieckiej doszły go krzyki: „Nicht schiessen! Nicht schiessen!”. Ze strony powstańczej też ktoś zaczął wołać: „Nie strzelać! Zawieszenie broni!”.

Przestał strzelać. Żołnierze niemieccy wyszli ze swoich kryjówek, stanęli na workach z piaskiem. „Nie wiedzieliśmy, że macie tutaj stanowisko”. Od razu zaczął się handel wymienny. W śródmiejskich restauracjach, barach była jeszcze wódka. Niemcy z kolei mieli papierosy. „Widzę, że z dalszych pozycji powstańczych idą chłopaki, po gruzach, z rękami wyciągniętymi z flachą, a z tej strony Niemcy idą z papierosami”. Przyszedł do „Jurka” niemiecki dowódca odcinka. Chciał rozmawiać z polskimi oficerami. Nie pasował mu ten handel wymienny. Chlistunoff posłał po dowódcę plutonu. Dość długo trwało, zanim na pozycji zjawił się porucznik „Antek”. Przyszedł w asyście drugiego porucznika i jeszcze jednego żołnierza. „Ku naszemu rozbawieniu widzimy, że nasz porucznik ma piękne eleganckie buty oficerki, mundur niemalże galowy, pas, koalicyjka, śliczny mundur, beret (bo był w artylerii przeciwlotniczej, brał udział w obronie Warszawy w 1939 roku). Jest w pięknym mundurze oficerskim, bo się zdążył przebrać, dlatego ten Niemiec tak długo czekał. Wygląda nieomalże galowo”. Drugi porucznik założył mundur ze zrzutów. Niemców zatkało. „Patrzyli ze zdumieniem, że w sześćdziesiątym pierwszym czy w sześćdziesiątym drugim dniu Powstania Warszawskiego są jeszcze oficerowie w tak wspaniałym stanie (…). W samym sercu Warszawy, na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej odbyło się to spotkanie. Niemcy na ich widok zamarli z wrażenia. Oni tak pięknie wyglądali, że Niemcy mogli tylko powiedzieć: «Siła siedzi w tych gruzach, będzie się jeszcze broniła wiele tygodni»”74.

Przygnębiające, ponure dni po kapitulacji. Łączniczka „Hala” szła z opaską na ramieniu i w furażerce z biało-czerwonym znaczkiem. Padał deszcz. Na rogu Zielnej grupa cywili rozbierała barykadę. Przy wąziutkim przejściu stało dwóch oficerów niemieckich, spokojnie pilnowali tej rozbiórki. Ona musiała przejść. Mimo że wiedziała, że jest już  po wszystkim, że spokojnie może ich wyminąć, zawahała się przez chwilę. Kiedy przechodziła, oni jej zasalutowali. Nie odsalutowała, nie wiedziała, że powinna. Minęła ich i okropnie się rozpłakała, przez całe Powstanie tak nie płakała. Ludzie za nią dalej powoli rozbierali barykadę75.

1. Renata Barbara Seidler-Hollender, AHMMPW.

2. Zdzisław Jarkiewicz, AHMMPW.

3. Aleksandra Petrażycka, AHMMPW.

4. Renata Barbara Seidler-Hollender, AHMMPW.

5. Stanisław Olszewski, AHMMPW.

6. Renata Barbara Seidler-Hollender, AHMMPW.

7. Braun 1947, s. 2.

8. Jerzy Chlistunoff, AHMMPW.

9. Iranek-Osmecki 1948, s. 80.

10. Bór-Komorowski 2016, s. 191.

11. Bór-Komorowski 2016, s. 191.

12. Armia Krajowa 1991, t. 4, s. 421.

13. Tarnowska 2002, s. 205.

14. Borkiewicz 1957, s. 538.

15. Tarnowska, 2002, s. 207.

16. Tarnowska 2002, s. 207.

17. Wachowiak 1986, s. 111.

18. Wachowiak 1986, s. 112.

19. Wachowiak 1986, s. 113.

20. Wachowiak 1986, s. 113.

21. Wachowiak 1986, s. 114.

22. Wachowiak 1986, s. 115.

23. Wachowiak 1986, s. 117.

24. Wachowiak 1986, s. 118.

25. Wachowiak 1986, s. 118.

26. Iranek-Osmecki 1948, s. 80.

27. Iranek-Osmecki 1948, s. 86.

28. Iranek-Osmecki 1948, s. 87.

29. Iranek-Osmecki 1948, s. 88.

30. Iranek-Osmecki 1948, s. 88.

31. Iranek-Osmecki 1948, s. 90–91.

32. Iranek-Osmecki 1948, s. 94.

33. Iranek-Osmecki 1948, s. 94.

34. Iranek-Osmecki 1948, s. 94.

35. Iranek-Osmecki 1948, s. 95.

36. Iranek-Osmecki 1948, s. 95–96.

37. Iranek-Osmecki 1948, s. 96.

38. Iranek-Osmecki 1948, s. 96–97.

39. Iranek-Osmecki 1948, s. 97.

40. Iranek-Osmecki 1948, s. 98.

41. https://pl.wikipedia.org/wiki/Tadeusz_Komorowski (dostęp 05.07.2018).

42. Iranek-Osmecki 1948, s. 100.

43. Iranek-Osmecki 1948, s. 100.

44. Iranek-Osmecki 1948, s. 101.

45. Iranek-Osmecki 1948, s. 101.

46. von Jordan, 1988, s. 205.

47. von Jordan 1988, s. 204–205.

48. Iranek-Osmecki 1948, s. 109–110.

49. Iranek-Osmecki 1948, s. 111.

50. Iranek-Osmecki 1948, s. 111.

51. Stölten 1999, s. 267.

52. Dziennik działań 1969, s. 126.

53. Dziennik działań 1969, s. 126.

54. Janina Kępska, AHMMPW.

55. Janusz Waldemar Wilczyński, AHMMPW.

56. Irena Gościcka, AHMMPW.

57. Braun 1947, s. 2.

58. Irena Gościcka, AHMMPW.

59. von Jordan 1988, s. 206.

60. von Jordan 1988, s. 206.

61. von Jordan 1988, s. 206.

62. von Jordan 1988, s. 207.

63. von Jordan 1988, s. 207–208.

64. Stanisław Olszewski, AHMMPW.

65. Jerzy Sienkiewicz, AHMMPW.

66. Jerzy Sienkiewicz, AHMMPW.

67. Jerzy Sienkiewicz, AHMMPW.

68. Jerzy Sienkiewicz, AHMMPW.

69. Henryk Łagodzki, AHMMPW.

70. Stanisław Longin Mackiewicz, AHMMPW.

71. Feliks Arak, AHMMPW.

72. Tadeusz Stanisław Mikulik, AHMMPW.

73. Jerzy Chlistunoff, AHMMPW.

74. Jerzy Chlistunoff, AHMMPW.

75. Anna Teresa Rozwadowska, AHMMPW.

Wyjście

Stanisław Fibich, ps. „Wacek”, z batalionu „Czata 49” wyszedł z Warszawy z ludnością cywilną. Tuż przed kapitulacją skontaktował się ze swoją mamą, która zatrzymała się w mieszkaniu przyjaciół przy ulicy Wilczej. W rodzinnym letniskowym domku w Podkowie Leśnej czekali na nich jego brat i babcia. Miał się gdzie zaczepić.

Przed wyjściem, 3 lub 4 października, już po kapitulacji, postanowił ukryć swojego stena, oddanie go Niemcom nie wchodziło w grę. Poszedł na strych kamienicy przy Wilczej, owinął karabin z magazynkiem i nabojami w szmaty, wykopał dziurę w powale, wsadził w nią stena. Kiedy zakopywał kryjówkę, przez powybijane okna usłyszał dźwięki fortepianu. Ktoś, gdzieś, w jakiejś kamienicy grał „Etiudę Rewolucyjną” Chopina. Takie rzeczy się zapamiętuje76.

Sformowani w oddziały przeszli 5 października na plac Narutowicza. Na podium stał generał „Monter” i salutował wychodzącym do niewoli żołnierzom. Oni salutowali, mijali go, przechodzili do stojących za podium olbrzymich koszy. Wrzucali do nich odpięte pasy i broń, stojący przy koszach żołnierze niemieccy też oddawali im honory. „Nie hitlerowskim pozdrowieniem, tylko salutowali – myśmy salutowali, że oddajemy broń i oni też salutowali. W ten sposób miałem satysfakcję, że mnie zasalutowali”. Już bez broni, w kolumnach, eskortowani przez Wehrmacht poszli do fabryki kabli w Ożarowie, pierwszego punktu drogi jenieckiej77.

Janina Hajzik, ps. „Roma”, sanitariuszka z batalionu „Gustaw-Harnaś”, zdecydowała się wyjść do niewoli z wojskiem, nie chciała opuścić miasta z ludnością cywilną. Tym bardziej że nie wiedziała nic o losach swojej rodziny, kto zginął, kto przeżył, kto gdzie jest.