Plan Huberta - Ewelina Kluss, Marta Prokopek-Pyśk - ebook + audiobook

Plan Huberta ebook i audiobook

Kluss Ewelina, Marta Prokopek-Pyśk

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Olga ma więcej ambicji niż szczęścia w życiu. Skończyła dobre studia, ale nie udało jej się znaleźć satysfakcjonującej pracy. Jej życie osobiste też nie przypomina hollywoodzkiej komedii romantycznej... I kiedy wydaje się, że gorzej już być nie może, dziewczyna otrzymuje propozycję zatrudnienia w świetnie prosperującej firmie z branży kosmetycznej. Dodatkowym atutem jest fakt, że prezes przedsiębiorstwa to młody, inteligentny i atrakcyjny biznesmen, któremu nie sposób się oprzeć. Wkrótce jego urokowi ulegnie także Olga, a odpowiedzialne zadanie powierzone jej przez szefa stanie się początkiem serii zaskakujących wydarzeń, które całkowicie odmienią jej życie...

„Koniec solidarności jajników”, ogłaszany przez wielu interpretatorów współczesnej rzeczywistości, nie znajduje tutaj potwierdzenia. Wobec zdrady, oszustwa, agresji, socjopatycznej manipulacji, kobiety chcą i potrafią z dużą determinacją bronić wzajemnie swojego dobra.
Prof. dr hab. Hanna Palska – socjolog kultury

Autorki znalazły sposób na wymagającego czytelnika! Książka jest napisana tak obrazowo, że stanowi niemal gotowy scenariusz filmowy.
Bożenna (Bo) Intrator – scenarzystka, dramatopisarka, poetka

Sploty wydarzeń i dobrze zarysowane postaci gwarantują rozrywkę i dużo emocji. Trzymasz w ręku właściwą książkę.
Katarzyna Krupa – prezenterka TV

Ewelina Kluss i Marta Prokopek-Pyśk
Obie autorki zawodowo zajmują się obszarem zarządzania zasobami ludzkimi. Uzyskały wykształcenie w dziedzinie nauk społecznych (jedna jest socjologiem, druga psychologiem). Ponadto spełniają się w rolach matek, żon i przyjaciółek. Od zawsze znały swój potencjał pisarski, ale dopiero niedawno nabrały odwagi do wydania debiutanckiej powieści. Pisały z pasją i nie mogą doczekać się kontynuacji tej wspólnej przygody.

Dlaczego tworzyły razem? Bo w tym "razem" jest siła, podwójna moc motywacji, inspiracji i wiary. A także spełnienie dziecięcych marzeń, gdyż znają się i przyjaźnią od zawsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 16 min

Lektor: Nikodem Kasprowicz

Oceny
3,3 (8 ocen)
1
2
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Na monitorze wgrywa się zdjęcie. Powoli. Komputer zawiesił się na chwilę, obciążony kolejną wymuszoną przez system aktualizacją. Obraz krystalizuje się od dołu: najpierw wykładzina, potem czyjeś obcasy i nogi biurka. Widać już wysportowaną łydkę, będącą częścią zgiętej wpół, pochylonej nad laptopem kobiety. O! Komputer wreszcie ruszył! Teraz wszystko jasne – na pierwszym planie prezentuje się krągła pupa Emi, zapięta ciasnym suwakiem czarnej skórzanej spódnicy.

Mężczyzna poluźnił krawat, rozsiadł się w wygodnym obrotowym fotelu. Uwielbiał to. Jak zwykle czekał do końca dnia, gdy już nikogo nie będzie w biurze. Wyrywkowe odtwarzanie nagrań, grzebanie w e-mailach, losowe przeglądanie plików, polowanie na najsmakowitsze fragmenty, obstawianie posunięć pracowników i całe to brudne kontrolowanie było dla niego nagrodą, kolejnym bonusem za genialną pracę.

Zastygły w bezruchu, z ciężkim oddechem, przeciąga chwilę, w której naciśnie trójkątny znaczek „play”.

Oczekiwania ma zawsze te same: jeśli nie plotki, to wpadki pracowników albo przynajmniej dane: liczby, analizy, nazwy, którymi karmi się jak wampir krwią. By potem mieć wszystkich w garści, móc wyprzedzać motłoch o jeden krok. Zadziwiać swą intuicją. Być niezrównanym. Pierwszym na mecie.

Tym razem kolejna wyszpiegowana informacja połączona jest z atrakcyjną niespodzianką – pupą, która wypięła się wprost przed jego twarzą, jędrnym tyłkiem zajmującym trzydzieści procent widoczności monitora, pieprzoną dupą, która zawsze była dla niego niedostępna.

Uspokoił oddech i przesunął wzrok poza tyłek podglądanej kobiety.

– O! Widać, że Emi zmienia hasło w swoim laptopie! – zamruczał.

Wcisnął „play”. Nerwowo, jakby ocknął się z rozmarzenia.

– Fuck You! – Głos Emi rozbrzmiał zbyt głośno w pomieszczeniu prezesa.

To było jej nowe hasło!

Odwróciła się twarzą do kamery. Na chwilę stracił pewność, czy pułapka nie została zdemaskowana. Spociły mu się dłonie. Rozdrażnił się treścią hasła, a puls wzmógł się w jego skroniach.

Emi jednak chwyciła telefon i wybrała numer:

– Konsta?! Mam ochotę na wino, dużo wina i dużo… poczekaj chwilę… – Tu przerwała, wzięła płaszcz i wyszła.

Reszty rozmowy już nie usłyszał.

– Suka! – zasyczał gniewnie.

PREZENT

Krótki sierpniowy deszcz ustąpił, orzeźwiając powietrze. Ponad ulicami i posiadłościami zielonego Dolnego Mokotowa ukazały się dwie tęcze. Jedna wyraźna i okazała, druga wątła i nieco rozmyta. Zjawisko było dość rzadkie. W skupiskach bloków i kamienic być może nawet niemożliwe do zaobserwowania, ale nie ze skarpy, na której wznosiła się willa Kwiatkowskich. Stamtąd tęcze były doskonale widoczne i zapierały dech w piersi. Okna gabinetu Karola Kwiatkowskiego w starym, lecz luksusowym i utrzymanym zgodnie z wytycznymi konserwatora zabytków domu pozwalały podziwiać barwne podniebne łuki. Poniżej wznosiły się dachy innych mokotowskich willi. Na bliższym planie, za oknem, łatwo można było dostrzec szczegóły: bramę wjazdową łączącą teren prywatny ze światem zewnętrznym. Przez swą wbudowaną automatykę i zaawansowany system monitoringu trochę nie pasowała do starodrzewu otaczającego zieloną posesję. Naprzeciwko bramy, na podjeździe, królował ogromny kamienny klomb wypełniony krzewami róż. W gabinecie Karola, którego okna wychodziły na ten właśnie widok, trwało spotkanie.

– Sam wiesz najlepiej, gdzie są wąskie gardła. Jeśli mówisz, że trzeba zwiększyć liczbę etatów, to OK, zgadzam się. Ale błagam, nie więcej niż trzy osoby do końca roku… No i trzymaj się stawek. Nie przepłacaj!

– Znasz mnie. – Hubert Kalwin się uśmiechnął. – W sprawach wynagrodzeń jestem dużo większym skąpcem niż ty!

– Ha! Ha! Ha! – skwitował Karol teatralnym śmiechem. Uniósł brew dla dodania przekornej dramaturgii, po czym dodał: – Przypomnę ci to, gdy znów będziesz narzekał na swoje wynagrodzenie i upominał się o własną prezesowską premię!

– Na nadmiar twej łaskawości w kwestii mojej pensji nie mam co liczyć. Po prostu uwielbiasz, jak pracuję dla ciebie niemal charytatywnie – miło, acz kąśliwie zripostował Hubert.

Lubili się tak przekomarzać. Było w tym coś z mocowania się na macie, przepychania porożami czy też obsikiwania swojego terytorium. Starszy i bardziej doświadczony kontra młody, silny i ambitny.

Hubert zamknął laptopa i zaczął pakować papiery do teczki.

– Lecę już do firmy. Mam spotkanie. Muszę klepnąć jedną rekrutację i przegadać plan wyjazdu integracyjnego. Odezwę się jutro.

Chwycił skórzaną kurtkę i kluczyki do swojego audi.

– Na razie! Dzięki! – dodał. Skinął głową na pożegnanie i ruszył w kierunku drzwi.

– Poczekaj! Jeszcze jedno! – Karol zatrzymał wołaniem pośpieszne ruchy swojego gościa.

– Taaak? – Hubert przystanął zaciekawiony.

Karol z tajemniczym uśmiechem wyszedł zza biurka. W ręku trzymał dużą kopertę. Powolnym krokiem zmierzał w kierunku swojego młodszego o dwadzieścia lat biznesowego ucznia. Byli równi wzrostem, ale metryka czyniła między nimi główną różnicę. Srebrzyste skronie Karola i adekwatnie do wieku zarysowane zmarszczki oraz zaokrąglone ramiona kontrastowały ze sportową, strzelistą sylwetką młodego mężczyzny.

Hubert, stojąc nadal w bezruchu, zmienił wyraz twarzy na jeden wielki znak zapytania.

– Wszystkiego dobrego, mój Padawanie! – rzekł z dumą Karol, wręczając zawieszonemu w niepewności jubilatowi płaski podarunek. Hubert był zaskoczony. Z niedowierzaniem popatrzył prosto w oczy ofiarodawcy. Po chwili obaj się uśmiechnęli.

– No! Śmiało, otwórz! Nie bój się! Może nie wyglądam… ale czasami lubię doceniać tych, którym ufam!

Trzydziestopięciolatek postawił teczkę z laptopem na podłodze, aby uwolnić dłonie. Pochwycił podarunek i nieco się krygując, wydobył z niego papierową zawartość. Gdy zaczął się wczytywać w początkowo niezrozumiałą treść wydruków wyciągniętych z koperty, Karol nie wytrzymał z ekscytacji i bujając się na swych długich nogach, zaczął uzasadniać wybór prezentu:

– Wiesz… to… właściwie był pomysł Emi. Zaskoczyła mnie swoją życzliwością wobec ciebie. Doceń to! A moja kochana małżonka uruchomiła swoje kontakty w ambasadzie japońskiej i zgłosiła cię na ten maraton poza losowaniem. Nawet nie wiesz, jaką przeszła skomplikowaną procedurę. Ale znasz ją. Jej się zwyczajnie nie odmawia. Skłamałbym zatem, twierdząc, że prezent jest tylko ode mnie. To prezent od nas! Od mojej rodziny! Cieszymy się, że prezes najmłodszej z naszych firm dba też w wolnych chwilach o kondycję fizyczną. Wierzymy, że osiągniesz dobry wynik również w swojej pasji. Tokijski maraton za kilka miesięcy. Gratuluję! Jedziesz tam!

Hubert zaniemówił. Teraz zrozumiał wartość podarunku, który ze względu na koszty pozostawał w kwestii marzeń obdarowanego: bilety lotnicze, opłacona czterodniowa rezerwacja w hotelu Sheraton Grande Tokio oraz numer uczestnika prestiżowego maratonu. Ponieważ nie należał do osób bardzo wylewnych, uśmiechnął się tylko szczerze, jeszcze raz uścisnął dłoń Karola i wybiegł na podwórze.

Duża tęcza powoli rozmywała się już na niebie, tracąc na sile i wyrazistości. Mniejsza zaś trwała i niejako nabierała kolorów.

OLGA

Jeszcze pięć lat temu Olga nawet nie marzyła o tym, że może znaleźć się w takim miejscu kariery zawodowej, w jakim jest dzisiaj.

Prosta dziewczyna z lubelskiej wsi, pełna obaw i kompleksów, ale obdarzona urodą, sporym talentem i niezwykle ambitna, wyjeżdża do MIASTA. Tak w skrócie można by opisać początek jej kariery. Warszawa okazała się dla Olgi drugim domem. Zadziwiająco łatwo odnalazła się w wielkomiejskim zgiełku i szybko wtopiła w przyspieszony puls stolicy. Już po kilku tygodniach nie wyobrażała sobie życia bez kina, koncertów, spotkań studenckich w tanich knajpkach, spacerów Krakowskim Przedmieściem rozbrzmiewającym śmiechem przechodniów z różnych stron świata.

Studia marketingowe były dla niej doskonałym wyborem. Od pierwszego roku dostawała stypendium naukowe, co napawało dumą nie tylko ją samą, ale przede wszystkim jej rodziców, którzy opowiadali o tym na każdym zjeździe rodzinnym. Córka denerwowała się trochę na nich przy tych okazjach, jednak pęczniejące w niej ziarenko pewności siebie powolutku kiełkowało i coraz śmielej zapuszczało swoje korzenie.

Wizja końca studiów była dla Olgi niezwykle ekscytująca, wydawało jej się bowiem, że pasmo sukcesów akademickich powinno jej zapewnić miłą, rozwojową posadkę w jakiejś korporacji szukającej młodego marketingowca.

Życie jednak lubi sprawiać niespodzianki. Nie zawsze miłe.

Dziewczyna po skończeniu studiów przez kilka miesięcy próbowała znaleźć pracę w zawodzie. Niestety bez skutku. Setki wysłanych CV i godziny spędzone na rozmowach rekrutacyjnych nie przynosiły żadnych wymiernych rezultatów. Olga nie zdawała sobie spawy z tego, jak ogromna jest konkurencja na rynku pracy w wymarzonym marketingu, dlatego kolejne niepowodzenia były dla niej tak gorzkie do przełknięcia.

Jednego była pewna – nie wróci do domu i nie zrezygnuje z życia, jakie dla siebie wymarzyła. Sama myśl o powrocie pod czujną rodzicielską kuratelę, do dusznego i klaustrofobicznego klimatu małomiasteczkowej mentalności oraz prostych, by nie powiedzieć prostackich facetów, sprawiała, że oblewał ją zimny pot i przed oczami migały czarne mroczki.

Z silnym postanowieniem utrzymania się w stolicy zaczęła więc szukać jakiejkolwiek pracy zarobkowej i tak trafiła do ekskluzywnego klubu sportowego dla ludzi z grubym portfelem. Praca recepcjonistki była znacznie poniżej jej oczekiwań, ale bliskość sławnych ludzi, którzy odnieśli sukces, działała na nią kojąco i dodawała wiary, że i jej kiedyś się uda.

Olga szybko nauczyła się nowych obowiązków. Miła i zorganizowana, błyskawicznie zaczęła zyskiwać sympatię zarówno klientów, jak i pracowników tego elitarnego przybytku pozbywania się tkanki tłuszczowej i rzeźbienia mięśni. Jedną z osób poznanych w nowej pracy był Darek. Daro, jak mówili na niego znajomi i jego podopieczni, był trenerem personalnym. Wyciskał siódme poty ze zbyt grubych tyłków i brzuchów znudzonych kur domowych z mężusiami przy kasie. Jego klientkami były same panie, gdyż Daro uchodził w klubie za gwiazdę, żigolaka i uosobienie cnót wszelkich. Wiedział, jak rozmawiać z płcią piękną, jak motywować, jak mile łechtać kobiecą próżność. Dodatkowego smaczku jego osobie dodawał fakt, że Daro był synem właściciela tego klubu sportowego. Uwielbiał jednak wysiłek fizyczny i kochał swoje ciało, nie miał więc najmniejszej ochoty zajmować się zarządzaniem i nudną biurową papierologią. Był dokładnie w tym miejscu, w którym chciał być.

Po wielu zaciętych bojach wreszcie i jego ojciec zrozumiał, że jest to dla niego najlepsze miejsce. Odpuścił synowi ze skrytym przekonaniem, że potrzeba mu jeszcze trochę czasu na wyszumienie się i zainteresowanie poważnym biznesem. W głębi duszy martwiły go mocno informacje, które usłyszał niedawno w reportażu radiowym: naukowcy są niemal pewni, że dziedziczymy inteligencję wyłącznie po matce. Jeśli tak rzeczywiście jest, to wkrótce będzie musiał szukać jakiegoś sukcesora poza kręgiem najbliższej rodziny. Aby nie zapomnieć, a nawet bardziej zgłębić tę nurtującą kwestię, zapisał w notatniku, który zawsze nosił przy sobie, hasło inteligencja.

 

Olga na początku pracy w fitness klubie uważała Darka za zadufanego w sobie „fircyka w zalotach” – to określenie, rodem z komedii obyczajowej z czasów króla Augusta, doskonale pasowało do wymuskanego fit-chłopaka. Traktowała go więc z wystudiowaną obojętnością, ograniczając się do minimum w rozmowach, które próbował z nią nawiązać. Dla Darka było to zupełnie nowe i nieznane terytorium. Z dużą wprawą i łatwością od lat przykuwał damską uwagę, a tu nagle coś takiego! Daro nie bardzo umiał sam sobie odpowiedzieć na pytanie, czy Olga mu się podoba. Faktycznie była zgrabna i miała ładną buzię, ale brakowało jej szyku i elegancji, do której przywykł trener. Jednak charakter recepcjonistki, przenikliwe bursztynowe oczy, dumne spojrzenie, a przede wszystkim obojętność, z jaką go traktowała, nie dawały mu spokoju. Darek postanowił więc zapolować na tego króliczka, który mimo jego usilnych starań co rusz robił unik, wymykając się z rąk myśliwego.

 

Olga po jakimś czasie zaczęła doceniać starania gwiazdy klubu i odwzajemniać jego awanse. Chyba zwyczajnie znudziła ją warszawska samotność. Chciała mieć kogoś na wyłączność, kogoś, z kim można pójść do kina czy na kolację albo zwyczajnie ponudzić się wspólnie na kanapie przed telewizorem. Kogoś, z kim można pójść do łóżka i z przyjemnością na niego patrzeć. Darek miał świetne ciało i podobał się prawie wszystkim kobietom. Jej też się podobał. Dlaczego miałaby z tego nie skorzystać?

Okazało się, że atrakcyjny wygląd, spora gotówka, którą dysponował, a także wesołe usposobienie i nieposkromiona spontaniczność to wystarczająca mieszanka, aby się zaangażować. Zanim się zorientowała, była już po uszy zadurzona, urzeczona czułymi słowami, omamiona obietnicami i deklaracjami. Jednym słowem: wpadła jak śliwka w kompot.

Kiedy polowanie dobiegło końca i króliczek znalazł się w klatce, Daro zaczął powoli odczuwać lekkie znudzenie. Nie pasowało mu to, że klientki już tak o niego nie zabiegają i nie są tak hojne jak wcześniej. Zaczęły go denerwować wyrzuty jego dziewczyny z powodu wszystkich kobiet, których dotykał podczas treningu, ucząc je właściwej pracy mięśni i pokazując, jak prawidłowo robić przysiady czy brzuszki.

Na dodatek Olga okazała się objawieniem dla jego ojca. Dostrzegł w niej inteligencję oraz upór w dążeniu do celu i zaczął promować swoją potencjalną synową we własnej firmie. Małymi, ale szybkimi krokami dziewczyna pięła się po szczeblach kariery i teraz nie była już zwykłą recepcjonistką, ale specjalistą od marketingu z perspektywami na menedżera. Im bardziej ojciec Darka rozpływał się nad przymiotami Olgi, tym bardziej Daro był dla niej chamski i uszczypliwy. Zazdrosny o uwagę ojca, nie hamował się w przykrych słowach i docinkach. Chora myśl, że być może ojciec posuwa na boku jego dziewczynę, doprowadzała go do szaleństwa. Bo jakim cudem to wiejskie dziewczę w ciągu roku znalazło się w takim miejscu?

Ten trujący rodzinno-zawodowy układ trwał zadziwiająco długo. Olga nie miała siły odejść z toksycznego związku, bo bała się utraty pozycji i zaprzepaszczenia szans na karierę. Daro bał się rzucić Olgę w obawie o gniew ojca. Dodatkowo nowa rola agresora okazała się dla niego zadziwiająco satysfakcjonująca. Stres, którego nie udawało mu się rozładować na siłowni, zawsze mógł wyrzucić z siebie w domu. To pozwalało mu każdego następnego dnia z uśmiechem i czarem uwodzić kolejne klientki klubu. Daro ratował swoją pozycję na siłowni, bo to właśnie obraz siebie jako boskiego trenera osobistego był źródłem jego wewnętrznego szczęścia i dawał jego ego najwięcej pożywki.

Olga natomiast robiła się z dnia na dzień coraz bardziej smutna i niknęła w oczach. Wróciły do głosu stare kompleksy. Zagościła w niej obawa o to, jak skończy się dzień i czy zdoła wytrzymać kolejną kłótnię z Darkiem. Niepewność dalszego losu oplatała jej duszę jak bluszcz, wysysając życiowe soki. Nawet zajmowana od jakiegoś czasu pozycja menedżera nie rekompensowała kosztów, które ponosiła w tym toksycznym związku.

 

Koniec nastąpił niespodziewanie i spadł na nią jak bicz chłoszczący gołe plecy jakiegoś nieszczęśnika.

Był piątek – pamięta dokładnie, bo chciała uczcić koniec tygodnia i udany kontrakt z lokalną telewizją internetową, który udało jej się podpisać sprawnie i bez niczyjej pomocy. Miała nadzieję na pojednawczą kolację ze swoim partnerem, a potem szaleństwa w jakimś drogim, modnym klubie. Może udałoby się namówić jeszcze kogoś ze znajomych i powiększyć grono celebrujących jej mały sukces?

W świetnym humorze wróciła do domu i wesoło rzuciła od progu:

– Cześć! Czy jest tu może mój osobisty trener? Chciałabym z nim trochę poćwiczyć. – Ostatnie słowo przeciągnęła znacząco, aby nadać mu właściwy kontekst. Odpowiedziało jej głuche milczenie, chociaż słyszała Darka krzątającego się w kuchni.

„Oho, coś książę nie w nastroju” – pomyślała, ale nie dając za wygraną, spróbowała jeszcze raz:

– Halooo? Dasz się namówić na wspólny trening… bardzo osobisty? Sfinalizowałam intratny kontrakcik i chętnie zaszaleję!

Daro wynurzył się z kuchni z taką miną, że Oldze natychmiast uśmiech zamarł na ustach. W jego oczach dostrzegła jakieś pierwotne instynkty i czystą, skrystalizowaną złość.

– Chcesz się dzisiaj, kurwa, zabawić? Sfinalizowałaś kontrakcik? Z happy endem? Tylko obciągnęłaś fiuta temu kutasowi z telewizji czy od razu rozłożyłaś przed nim nogi? – Darek mówił z wymuszonym spokojem, ale żyła na jego szyi nabrzmiała i pulsowała niebezpiecznie szybko.

– Wszystko to sobie dzisiaj raz jeszcze poukładałem. Jak taka głupia kura z Pcimia załatwia swoje interesy? To jasne! Wszędzie wokół ciebie faceci, a mnie ostatnio tylko odmawiasz, ale jak ty masz mieć ochotę, skoro kurwisz się z kim popadnie. Co?!!! – Już nie był spokojny, już darł się na nią, tak jak to miał w zwyczaju przez ostatnie miesiące, i niebezpiecznie zbliżał się do niej z zaciśniętymi pięściami.

Olga nie była w stanie nic powiedzieć. Jakby opuściła ciało i oglądała całą scenę z bezpiecznej odległości. Obojętna na losy jej bohaterów, ot, przypadkowy widz obserwujący po raz kolejny dobrze sobie znaną historię.

Milczenie dziewczyny wzmogło tylko wściekłość Darka. Skoro się nie broni, znaczy, że jest winna, że trafił w samo sedno.

– A najobrzydliwsze jest to, że dajesz dupy mojemu staremu. Pewnie potem śmieje się ze mnie, że dostaję tylko resztki z jego pańskiego stołu. Jak mu dajesz? Jak lubi? Robi ci dobrze? Lubisz to?! Lubisz?!! Zrobisz wszystko dla kasy i kariery? – Ostatnie słowa wypowiadał, popychając ją do tyłu i przyciskając do chropowatej ściany. – Odpowiadaj! Odpowiedz mi, kurwa, bo nie ręczę za siebie!! – Jego ręce zacisnęły się mocno na szyi dziewczyny, na chwilę pozbawiając ją tchu. Zamknęła oczy obezwładniona, niezdolna do obrony, zszokowana takim rozwojem sytuacji.

I wtedy wszystko się skończyło, dłonie opadły z jej szyi i usłyszała tylko głośne trzaśnięcie drzwi. Została sama… Osunęła się po ścianie na podłogę, zwinęła w kłębek i przez chwilę marzyła o tym, żeby zapaść się w sobie, zniknąć… Spodziewała się szlochu, rozpaczy, bezsilności i osamotnienia. Zamiast tego niespodziewanie poczuła… ulgę. Energicznie wstała, znalazła telefon i wystukała numer starej przyjaciółki ze studiów.

– Hej, właśnie rozpadł się mój związek. Czy mogę zatrzymać się u ciebie przez kilka dni?

Nie tracąc czasu, wyciągnęła z szafy walizkę i zaczęła pospiesznie wrzucać do niej swoje rzeczy. Chciała wynieść się z tego mieszkania, zanim wróci Daro, zanim zmieni zdanie i stchórzy przed tą decyzją, która już od miesięcy dopraszała się podjęcia.

 

Wspomnienie tych wydarzeń nadal bolało, ale Olga nauczyła się patrzeć na nie z innej perspektywy. Gdyby nie fizyczna napaść na jej osobę, być może nadal dałaby się poniewierać i maltretować emocjonalnie. Moralnie nie miała sobie absolutnie nic do zarzucenia, tym bardziej nie mogła uwierzyć w tak niskie instynkty, jakie targały jej byłym ukochanym.

Ojciec Darka zachował się nad wyraz porządnie. Przyjął jej rezygnację i starał się zrozumieć osobiste powody odejścia. Namawiał ją przez chwilę, żeby została, tłumacząc, że związek z jego synem nie ma nic wspólnego z jej pozycją w firmie, ale obydwoje zdawali sobie sprawę z tego, że taki układ na dłuższą metę by nie wypalił.

W ciągu dnia dawała sobie jakoś radę. Starała się znaleźć sobie zajęcie, spędzając większość dnia przed komputerem, wyszukując oferty pracy i stale poprawiając swoje CV.

Noce były gorsze. Nie mogła znaleźć sobie miejsca w obcym domu i nie swoim łożu, przekręcała się z boku na bok, odliczając minuty do świtu. Kiedy wreszcie udało jej się usnąć, dręczył ją wciąż ten sam koszmar. Występuje w cyrku, w numerze o tym, jak piękna, skąpo odziana panienka próbuje wydostać się z klatki zabezpieczonej łańcuchami oraz kłódkami i wrzuconej do ogromnego szklanego akwarium. Wokół rozmyte twarze rozemocjonowanego tłumu, a ona szarpie się z mechanizmami kłódek, nie mogąc uwierzyć, że nie chcą się otworzyć. Przecież to umie, ćwiczyła setki razy! Co, do cholery, jest nie tak?! Musi się wydostać, bo zaraz przeszywający ból w płucach pozbawi ją przytomności. Desperacko młóci nogami wodę…

To takie oczywiste. Nie trzeba tu Freuda, żeby poczynić analogię. Klatka – jej życie. Duszne, w którym codziennie walczy o haust świeżego powietrza. Wybory, których musi dokonać, sytuacje, z których nie widzi wyjścia, ludzie, których nie chce lub nie może poprosić o pomoc…

Premia, która przyszła z fitness klubu wraz z jej ostatnią pensją, była tyleż zaskakująca, co hojna i podbudowała nieco wiarę dziewczyny w bezinteresownych, dobrych ludzi. Do tego ojciec Darka wystosował niezwykle pochlebny list referencyjny oraz polecił ją kilku znajomym jako doskonałego fachowca.

Po kilku tygodniach, niespodziewanie, to wsparcie zaprowadziło Olgę przed drzwi Well’n’More, gdzie czekała ją rozmowa rekrutacyjna w firmie z branży jej marzeń.

Teraz, stojąc przed eleganckim budynkiem firmy kosmetycznej, gdzie za chwilę miały ważyć się jej zawodowe losy, podbudowywała swoją wiarę w siebie afirmacją.

„Jestem mądra, jestem odważna, jestem świetnym fachowcem. Jestem mądra, jestem odważna, jestem świetnym fachowcem…” – powtarzała w myślach, naciskając dzwonek domofonu swojego przyszłego miejsca pracy. Nigdy by nie zgadła, jaka przyszłość czekała ją za tymi drzwiami.

MAZURY

Było ciepłe, słoneczne przedpołudnie. Chociaż jesień przypominała już o sobie chłodnymi wieczorami i panoszącymi się wszędzie srebrnymi nitkami pajęczych sieci, lato wciąż nie dawało za wygraną. Ta piękna sobota początku września mogłaby równie dobrze zdarzyć się w lipcu. Woda miło chlupotała o pale pomostu, wiatr delikatnie kołysał gałęziami pobliskich brzóz, tafla jeziora lśniła w słońcu jak najcenniejsze precjoza, aż oczy bolały od tego roziskrzonego widoku.

– Który to już raz spotkamy się, żegnając wakacje? – zastanawiała się Emi oparta o balustradę i wpatrzona w falujące wody jeziora. Zamknęła oczy, aby dać im trochę odpocząć, i wsłuchana w otaczające ją dźwięki rozmyślała nad przeszłością. Trudno jej było przypomnieć sobie moment, kiedy ich wrześniowe spotkania na mazurskiej posesji jej ojca, Karola Kwiatkowskiego, stały się corocznym rytuałem. W dawnych czasach były to huczne imprezy z mnóstwem znajomych, kucharzem dyżurującym przy grillu i profesjonalnym barmanem robiącym wyszukane koktajle dla zebranego towarzystwa. Było to w czasach, kiedy Emi chodziła jeszcze do szkoły, a Karol nie wyobrażał sobie życia bez grona wielbiących go tak zwanych przyjaciół. Z czasem, kiedy ludzie, którymi papa się otaczał, przynosili mu coraz więcej rozczarowań, a współtowarzysze zabawy okazywali się interesownymi, dwulicowymi hienami, przyjęcia przybrały nieco bardziej kameralny charakter, aby w końcu stać się spotkaniami w gronie rodziny i kilku najbardziej zaufanych przyjaciół.

– Aż trudno uwierzyć, jak bardzo się zmieniłeś, tato – powiedziała Emi do Karola, który dołączył do niej na pomoście.

Mężczyzna nieznacznie podniósł brwi, ponieważ takie stwierdzenie mogło dotyczyć przeróżnych kwestii z nim związanych.

– A co konkretnie, moje słońce, masz na myśli? – spytał, zachęcając ją do rozwinięcia tematu.

Córka była jedną z najważniejszych osób w jego życiu i zawsze bardzo cenił jej zdanie. Wyrosła na silną, mądrą kobietę, a dodatkowo miała niezwykły dar obserwacji otoczenia i wyciągania śmiałych, a często również zadziwiająco celnych wniosków. Karol nie był szczególnie wylewny, jeśli chodzi o okazywanie uczuć, ale myśl, że w tej młodej kobiecie płynie jego krew i ujawniają się jego najlepsze cechy, napawała go dumą, a niekiedy nawet sprawiała, że stawał się ckliwy. Zawsze starał się ją chwalić, ale nie rozpieszczać, i czasem zastanawiał się, czy Emilia w pełni zdaje sobie sprawę z tego, co myśli na jej temat. Był przekonany, że stawiając jej ambitne cele, przyczynił się do tego, że zawsze mocniej się starała i dzięki temu osiągała lepsze wyniki.

– Kiedyś nie wyobrażałeś sobie, by na twoich przyjęciach było mniej niż trzydzieści osób, a teraz, proszę, wydaje się, że doceniasz spokój i cieszysz się ze spotkań w naszym małym kółku wzajemnej adoracji – odpowiedziała ze śmiechem Emi. – Rzekłabym, że prawie stałeś się domatorem! Słowo to kiedyś z trudem przechodziło ci przez gardło i wymawiałeś je nawet z lekką odrazą, a teraz, kiedy tak cię nazywam, widzę delikatny cień zadowolenia na twojej twarzy.

– Zawsze świetnie umiałaś mnie czytać, Emi – odpowiedział Karol, całując córkę w czoło. Ten czuły gest jeszcze kilka lat temu by ją zaskoczył, ale odkąd ojciec związał się z Ikuko, Japonką z krwi i kości, wiele się w nim zmieniło. Nie tylko bardziej doceniał towarzystwo rodziny i najbliższych, lecz także wyciszył się, złagodniał, zaczął częściej okazywać emocje. Twarde zasady świata biznesu wymusiły na nim zachowywanie pokerowej twarzy już wiele lat temu. Na szczęście ta maska zaczęła topnieć i Karol, zwłaszcza w towarzystwie najbliższych, pozwalał sobie na bycie po prostu sobą.

– Wiesz – ciągnął dalej mężczyzna – naprawdę się cieszę, że mogę wreszcie trochę zwolnić. Firma jest na dobrych torach i widzę, że Hubert świetnie sobie radzi z jej prowadzeniem. Ludzie go szanują, ma jasną wizję i strategię działania, interes się kręci, czego chcieć więcej! I do tego jeszcze sielanka w życiu osobistym: wspaniała partnerka z cudownym wnętrzem i równie ujmującą powierzchownością oraz najpiękniejsza i najmądrzejsza z córek u mego boku. Bajka!

– A żebyś wiedział, że bajka. Cieszę się, że jesteś szczęśliwy, tato, naprawdę. Ciężko na to wszystko pracowałeś – stwierdziła z niezachwianą pewnością kobieta, a po chwili, widząc nadjeżdżających gości, dodała ze śmiechem: – A teraz, jak możesz, to idź popracuj jeszcze trochę. Trzeba otworzyć bramę, bo widzę, że przyjechał Hubert.

Karol ewidentnie ucieszył się na tę informację, uścisnął córce rękę w geście wzajemnego porozumienia, posłał jej ciepły uśmiech i pospieszył otworzyć bramę prezesowi Well’n’More i jego rodzinie.

Emi została jeszcze chwilę na pomoście. Przyjemnie było czuć pod bosymi stopami twarde, gładkie i ciepłe deski. Gładziła je nogą, ciesząc się tą niewinną pieszczotą. Wdychała zapach wody i nagrzanego modrzewiowego drewna, rozkoszując się lekką bryzą na swoich policzkach. Nie spieszyła się, aby wyjść naprzeciw gościom, ponieważ chciała przyjrzeć się całej scenie z daleka. Chciała czasem poczuć się jak reżyser sztuki, spojrzeć na całość obrazka z dystansem, ocenić surowym okiem aktorów i ich role, zobaczyć więzi łączące bohaterów. Od kiedy pamiętała, lubiła się przyglądać otoczeniu, zanim podjęła interakcję. Ta strategia często dawała jej przewagę, zwłaszcza w nowym otoczeniu, wśród świeżo poznanych osób.

Tym razem przed jej oczyma rozgrywała się scena z kina familijnego. W cieniu rozłożystej lipy zatrzymało się eleganckie audi, najpierw wyskoczył z niego pies, który swoją energią i radością mógłby obdarować co najmniej kilka innych zwierząt. Głośno szczękając i młócąc powietrze ogonem, robił kółka wokół samochodu oraz postaci, które się z niego wyłoniły. Uszy powiewały mu przy tym radośnie, a wywieszony różowy jęzor wyglądał jak wystawiona w geście przywitania chorągiewka. Zaraz za psem z czeluści limuzyny ukazała się blond czupryna kilkuletniego chłopca, Franciszka, syna Huberta Kalwina. Kiedy tylko jego trampki dotknęły króciutko przystrzyżonego trawnika, zaczął gonić za psem, krzycząc:

– Biiiziii, do nogi! Biiiziii, Biiiziii, do mnie!!!

Nie wyglądał ani odrobinę na zmartwionego tym, że jego polecenie nie spotyka się z żadnym zrozumieniem ze strony psa. Mina chłopca w zadziwiający sposób przypominała wyraz mordki jego czworonożnego przyjaciela – obydwaj byli przeszczęśliwi i rozpierała ich energia z powodu odzyskanej po kilkugodzinnej jeździe wolności.

Emilia szczególnie ucieszyła się na widok psa, ponieważ oznaczało to przyjazd niespodziewanego, a jakże miłego gościa – Konstancji, jej najlepszej przyjaciółki i jednocześnie szwagierki Huberta. Konsta ostatnio odmówiła przyjazdu na działkę, ponieważ w tym czasie miała ją absorbować od dawna umawiana sesja fotograficzna z jakimś ważnym klientem. Ale najwyraźniej jej plany się zmieniły, co wprawiło Emi w iście szampański nastrój. Ostatnio miały dla siebie tak mało czasu, a wspólny weekend był niczym niespodziewany prezent od nieznajomego.

W chwilę potem na planie pojawił się Hubert Kalwin ubrany w bladoróżową koszulkę polo i idealnie pasujące do niej szorty koloru khaki. Całość dopełniały jachtowe mokasyny z charakterystycznymi gumowymi kolcami na piętach. Wyglądał na zmęczonego, jednak uśmiechnął się szeroko na widok Karola i wymienił z nim uścisk ręki oraz wzajemne poklepywanie po plecach. Prezentowali się razem prawie jak ojciec z synem. Mieliby nawet podobny kolor włosów, gdyby Karol nie posiwiał na skroniach, a także zbliżone kształtem sylwetki. Emi dostrzegła to dopiero teraz i poczuła irracjonalne ukłucie zazdrości jedynaczki, obok której nagle pojawiła się konkurencja.

Dobrze pamiętała, kiedy po raz pierwszy Hubert pojawił się razem ze świeżo upieczoną żoną Lidią na ich corocznym bankiecie, dobre osiem lat temu. Trochę zakłopotany spotkaniem w letniej rezydencji szefa, dwoił się i troił, żeby zrobić na wszystkich dobre wrażenie. Teraz, kilka lat później, wyglądał na szczerze zadowolonego ze spotkania i zrelaksowanego w towarzystwie swojego mentora.

Kolejną postacią, która poczuła słoneczny żar tego popołudnia, wynurzając się z klimatyzowanego wnętrza auta, była Konstancja we własnej osobie. Kochana, szalona Konsta, obładowana stertą paczek i pakuneczków, próbowała z gracją wyjść z samochodu, jednak zaplątała się w poły swojej długiej kolorowej sukienki i byłaby runęła jak długa na wypielęgnowany trawnik, gdyby nie silne ramię jej szwagra, który wykazując się iście błyskawicznym refleksem, uratował ją przed upadkiem.

„Oczywiście – pomyślała ze szczyptą irytacji Emi – jak zawsze rycerski, zwinny i na właściwym miejscu!”.

Dziewczyna spodziewała się jeszcze jednej bohaterki tego familijnego epizodu – Lidii, żony Huberta, lecz ta nie pojawiła się na jej scenie.

Trochę zdziwiona tym faktem, Emi postanowiła wreszcie zejść z pomostu i przywitać się z gośćmi, ciesząc się bardziej z powodu obecności Konstancji, niż zamartwiając brakiem pani prezesowej Lidii Kalwin na ich wspólnym biesiadowaniu.

Popołudnie mijało wszystkim gościom miło i leniwie. Panowie starsi i młodsi wybrali się nawet na ryby, a dziewczyny obserwowały ich małą łódkę kołyszącą się na spokojnych falach jeziora. Emilia z prawdziwą przyjemnością podglądała Huberta bawiącego się z synem i pokazującego mu różne tajniki wędkarstwa. Chłopiec bardzo chciał zostać „wędkowcem” i wpatrzony w ojca jak w święty obrazek, chłonął wszystko, co tamten mówił i pokazywał. Śmiali się przy tym szczerze i radośnie. Widać było między nimi wyjątkową, pieczołowicie wypracowaną, mocną nić porozumienia, tak szczególną dla dzieci i ich rodziców.

Emi drugi raz tego dnia poczuła nieprzyjemne igiełki zazdrości. Już od jakiegoś czasu pojawiała się w jej głowie myśl o dziecku i taki widok bezlitośnie przypominał jej o upływającym czasie i skrytych pragnieniach. Nie do końca sama rozumiała swoje emocje i starała się przed nimi bronić. Wysyłane z jej ciała i serca impulsy, w zależności od nastroju, budziły w niej złość i irytację lub, jak w tym przypadku, ckliwość i rozmarzenie.

Nie ulegało wątpliwości, że Hubert spełniał się jako ojciec. To właśnie przeświadczenie nieraz ratowało go przed negatywną oceną w pracy, której chętnie dokonywałaby Emi. Ale jakoś nie potrafiła go wartościować tylko i wyłącznie profesjonalnie, na gruncie zawodowym, bo często miała w tyle głowy podziw dla jego ojcowskich cnót. I choć pewnie sam zainteresowany nie zdawał sobie z tego sprawy, to właśnie taka rodzinna postawa Huberta jak dzisiaj sprawiała, że Emilia nie potrafiła długo chować do niego urazy, mimo że na polu zawodowym często ze sobą rywalizowali.

– Miło tak na nich patrzeć – odezwała się Konstancja, sącząc przez słomkę pyszną, orzeźwiającą lemoniadę przyrządzoną na modłę ajurwedyjską, to jest z natki pietruszki, limonki i soli – szkoda tylko, że takiej sielanki nie ma z żoną…

Zarówno Emi, jak i jej macocha Ikuko spojrzały z zainteresowaniem na swoją rozmówczynię, zdjęły nogi z podnóżków foteli i pochyliły się do Konsty, dając tym samym znak i zachętę do rozwinięcia tematu.

– Nie wiem, czy wiecie, moje kochane, a mówię wam to wszystko oczywiście w największym zaufaniu, że między Lidią a Hubertem nie układa się ostatnio najlepiej.

Tu Konstancja zawiesiła swoją opowieść, zerkając na słuchaczki i upewniając się, czy z należytą starannością dobiera tonację i słowa. Chodziło przecież o dostarczenie nie byle jakiej plotki dla nie byle jakiej publiczności.

– On siedzi długie godziny w pracy – kontynuowała – mało się nią interesuje, nawet w domu zajęty jest albo Franiem, albo sprawami firmowymi, i prawie w ogóle nie zwraca na nią uwagi. Ona na niego czeka, czeka i więdnie. Usycha i łaknie uwagi jak kania dżdżu! Wyobraźcie sobie, że sama ostatnio jej poradziłam, aby może podgrzała trochę atmosferę w sypialni… Z tego, co wiem, to najlepiej działa na poprawę relacji damsko-męskich. Zresztą damsko-damskich też.

Uśmiechnęła się i łobuzersko mrugnęła okiem.

– Znacie Lidię – opowiadała dalej – i pewnie się domyślacie, że nie ma jakiejś niezwykłej fantazji… również w łóżku, hmmm… Ale tutaj, muszę przyznać, przeszła samą siebie! Wyobraźcie sobie taką oto scenę… – Emi i Ikuko słuchały z należytym przejęciem. – Franek wysłany do dziadków, pusty dom, przygaszone światła, miła muzyka. Hubert wraca z pracy do domu… notabene spóźniony, wraca, wchodzi do jadalni, a tam na stole siedzi skąpo odziana Lidzia i kuszącym głosem mruczy: „Witaj, kochanie, kolacja czeka na stole…”. I co robi Hubcio? Mówi, że dziękuje bardzo, ale jest zmęczony, a poza tym jakoś nie jest specjalnie głodny!!! Teraz to może się wydawać zabawne, ale jak Lidia mi to opowiadała, to łzy ze złości same płynęły jej z oczu! Ze złości, z rozczarowania i z bezsilności… Bo jeśli łóżkowe sztuczki już niewiele mogą wskórać, to jakie ona ma pole manewru? Ostatnio przestała już się starać i głównie robi mu wyrzuty, co tylko pogarsza sprawę. No mówię wam! Błędne koło!

– Biedna Lidia – powiedziała cicho Emi. – Tak coś mi się wydawało, że między nimi jest ciężka atmosfera. Ostatnio Hubert częściej pojawiał się przy różnych okazjach sam niż z żoną, prężył się i popisywał jak kawaler do wzięcia, ale nie myślałam, że jest aż tak kiepsko w ich małżeństwie…

– Niestety jest – ciągnęła dalej opowieść Konsta. – Obiecałam Lidce, że wypytam cię, czy nie widziałaś Huberta w jakichś dwuznacznych sytuacjach z innymi babkami. Ona zaczęła się zwyczajnie martwić, że może ma kogoś na boku…

– Wiesz, skłamałabym, gdybym powiedziała, że żadna się za nim nie ogląda. Wręcz przeciwnie, wiele dziewczyn, choćby w biurze, wodzi za prezesem zamglonymi oczyma – stwierdziła Emi – ale naprawdę nie zauważyłam nic niepokojącego.

– Na wszelki wypadek miej oczy i uszy szeroko otwarte! OK? I raportuj na bieżąco! – powiedziała dobitnie jej przyjaciółka.

Niestety, czas na kontynuację tej rozmowy minął, ponieważ panowie wrócili ze swej wyprawy po rybę i siłą rzeczy temat został wstrzymany, a w powietrzu zawisło wiele pytań bez odpowiedzi…

 

Ostatnie promienie zachodzącego słońca skryły się już za horyzontem, ale spektakularna feeria barw nadal cieszyła oko wszystkich romantyków zapatrzonych w wieczorne niebo.

Na tarasie nastąpiło przetasowanie. Konstancja i Ikuko zniknęły we wnętrzu domu, a do zapatrzonej w dal Emilii dołączył Hubert. Siedzieli na bujanej ławce i w milczeniu przyglądali się temu widowisku. Przez otwarte okno docierały do nich strzępki rozmów i śmiechy pozostałych biesiadników, którzy wspólnymi siłami przygotowywali kolację. W tle słychać było także dyskretną muzykę ukochanego przez Karola Milesa Davisa.

– Jak ci się podobały kandydatki na twoje stare stanowisko, Emi? – odezwał się Hubert. – Jesteś gotowa przekazać którejś z nich pałeczkę i dać się godnie zastąpić?

Emilia poruszyła się niespokojnie, co było zewnętrznym wyrazem tego, że z jakichś względów temat był dla niej mało komfortowy. Niby potrzebowała zmiany, była na nią gotowa, chciała mieć wpływ na biznes z szerszej perspektywy, jednak oddawanie jej ukochanego dziecka, jakim był marketing Well’n’More, nadal budziło w niej silne emocje. Podczas prowadzonych rekrutacji czuła się trochę tak, jakby szukała partnera życiowego dla swojej latorośli. Była krytyczna, podejrzliwa, zazdrosna.

– No, pani prezes od strategic development – zażartował Kalwin, na co Emi się skrzywiła. – No bo już sam nie wiem, czy chcesz, aby nazwa twojego nowego stanowiska była lekko korpo yyy… angielska, czy jednak patriotyczna? Yyy?

– Polska! Po polsku, drogi prezesie! Ja, mimo że jestem w zarządzie, podpisuję się teraz jako dyrektor do spraw strategii i rozwoju, no może łamane przez wiceprezes zarządu. – Wzruszyła przy tym ramionami, pokazując, że jednak nazwa nie jest dla niej najważniejsza. Po chwili dodała: – Czuję, że najwyższy czas, aby podjąć już jakieś decyzje i ruszyć naprzód. – Pokazała ręką horyzont. – Z działem marketingu przecież sobie poradzisz, zatrudniając jakąś spryciarę. Przede mną teraz nowe rynki, nowe gałęzie rozwoju, myślenie perspektywiczne, a nie śledzenie trendów w opakowaniach i technikach offsetowych. – Przeczesała ręką włosy i zmieniła temat. – Widzieliśmy aż osiem kandydatek! Rzadko mi się zdarza uczestniczyć w tak rozbudowanych procesach rekrutacyjnych! Swoją drogą dzięki ci, Hubert, za wyrozumiałość w tej sprawie – dodała. – Myślałam o tej z agencji, wiesz, tej rudej, co wcześniej pracowała w spożywce – ciągnęła dalej. – Profesjonalna, grzeczna, trzy języki, dobrze przygotowana…

– …i sztywna jak kij od szczotki – przerwał jej prezes. – Oprócz twojego namaszczenia kandydata, Emi, ja też muszę mieć jakiś feeling do danej osoby, bo inaczej nic z tego nie będzie. Sorry, ale w kwestii rudej od razu daję swoje weto.

– OK, w takim razie rudą eliminujemy. W końcu ta osoba ma z tobą na co dzień współpracować, więc musimy obydwoje być pewni… Jak nie ruda, to z mojej perspektywy zostaje nam do rozważenia tylko ta ostatnia, Olga Marzec. Gdyby nie to, że była polecona przez znajomego papy z prestiżowego fitness klubu, to pewnie w ogóle nie zwróciłabym uwagi na jej CV. Za mała rybka na nasz wielki stawik. Ale muszę powiedzieć, że na spotkaniu zrobiła na mnie dobre wrażenie.

– Na mnie też – wtrącił Hubert. – Może trochę brakuje jej doświadczenia, no i branża inna, ale za to zdecydowanie nadrabia entuzjazmem i aurą…

– I pomijając ładną buzię – tu Emi spojrzała wymownie na Huberta – uzyskała całkiem niezłe wyniki w testach analitycznych. Czuję, że ma potencjał, a to nie do przecenienia. Poświęcę jej trochę więcej czasu, to powinna szybko się wdrożyć. I jak sprytnie wybrnęła, gdy zarzuciłeś jej, że ma zbyt wygórowane oczekiwania finansowe, jak na jej relatywnie niewielkie doświadczenie…

– „Jestem przekonana, że zarobię na każdą złotówkę mojej pensji!” – zacytowali chórem i się roześmiali.

– Kolacja na stole, kto nie robił jedzenia, biegnie po wino do piwniczki! – krzyknęła głośno z wnętrza domu Konsta.

Choć zaproszenie na kolację przerwało dyskusje, które toczyły się na zewnątrz, to obydwoje rekruterów miało przeświadczenie, że decyzja już zapadła. Emi poczuła spokój za sprawą poczucia dobrze spełnionego obowiązku. Hubert natomiast był podekscytowany nowymi możliwościami, a także lekko zaskoczony tym, że nie musiał przekonywać byłej już szefowej marketingu do upatrzonej przez siebie wcześniej kandydatki.

 

Tego wieczoru otwarto kilka butelek wybornych jubileuszowych trunków, jakie Karol specjalnie na mazurską okazję kolekcjonował przez ostatni rok. Hubert jako jedyny stronił od alkoholu.

– Nie mogę, mam specjalną dietę sportową, nie chcę tego zaburzać. Ja, Franio i Bizzy podziękujemy tym razem. – Mrugał do syna i zakrywał ręką kieliszek.

Zaraz po kolacji poszedł do wyznaczonej dla niego sypialni, pozostawiając Frania na kanapie przy kominku. Chłopiec usnął podczas oglądania sterty komiksów o japońskich superbohaterach. Żonie Karola udało się zaciekawić nimi sześciolatka. Przykryła go kocem i zapewniła, że dobrze będzie mu się tutaj spało. Mlaśnięcie psa leżącego u stóp dziecka tylko zatwierdziło pomysł Ikuko.

Krzątanina biesiadników ucichła jeszcze przed północą. Dom pogrążył się w ciszy. Wzmogła się za to muzyka świerszczy i rechotania żab.

Spod drzwi sypialni, którą zajmował Hubert, wydobywała się smuga światła. Fakt ten zdziwił Emilię, która utrudzona suchością gardła szła do kuchni po szklankę wody. Kręciło jej się mocno w głowie, gdyż wraz z przyjaciółką Konstancją bardzo poważnie badała właściwości win przywiezionych przez Karola z Nowego Świata, potem wnikliwie udowadniała wyższość Amarone rocznik 2010 nad rocznikiem 2011. Każdy znawca tego włoskiego trunku z podsuszanych winogron wie, że 2010 był bardzo udany, a Emi za znawcę się uważała. Na koniec musiała potwierdzić swoją dozgonną miłość do kalifornijskiego caberneta. Zawirowania błędnika Emilii były tak silne, że zmusiły ją do przyjęcia pozycji na czworaka. Doczłapała do rozświetlonej szpary pomiędzy drzwiami a drewnianą podłogą i wytężyła słuch. Najwyraźniej Kalwin prowadził z kimś konwersację.

– Klepnięta, klepnięta! Ma doskonały dekolt i nawet trochę mózgu. Podoba mi się – relacjonował komuś Hubert.

– O czym on, do cholery…? – wymamrotała Emi, a jej obsuwająca się z framugi ręka uderzyła w deskę podłogi, spod której wydobyło się głośne skrzypnięcie.

– Późno już. Muszę kończyć. – To zdanie, wypowiedziane przez Huberta w sposób nieco nerwowy, mogło świadczyć tylko o tym, iż zorientował się, że ktoś go podsłuchuje. Emilia rzuciła się do ucieczki.

Zasnęła dwie minuty później tuż obok psa.

SOPOT

Hubert od dawna nie czuł się tak uskrzydlony. Czekał na moment, gdy zobaczy wszystkich pracowników w hotelowej sali… a właściwie to nie mógł się doczekać, gdy wszyscy zobaczą jego. Był przygotowany na swój coroczny prezesowski show bardziej niż kiedykolwiek, zwłaszcza że po raz pierwszy miał się on odbyć poza firmą.

Do Sopotu prezes przybył porannym pendolinem. W trakcie podróży chciał mieć chwilę na ostatnie poprawki swojej prezentacji. Hotelik, będący niegdyś starym nadmorskim magazynem rybackim, dziś, po modernizacji szkłem, betonem i drewnem, wyglądał bardzo nowocześnie.

– Jestem Kalwin. Hubert Kalwin – wyszeptał recepcjonistce do ucha swoje imię i nazwisko. Potem zawadiacko położył palec na ustach. Doskonale zdawał sobie sprawę, jak niski jest to poziom podrywu, niemniej ten tandetny zabieg zawsze skutecznie odsłaniał zęby jego adresatkom.

– Dzień dobry! Tak, widzę pana rezerwację! – Zmieszana nieco rudowłosa pracownica hotelu przejechała palcem po monitorze ustawionym na ladzie recepcji. Nie ustawała w rozpromienionym uśmiechu. – Pan Hubert Kalwin z Well’n’More. Czekamy tu na państwa. Dwadzieścia sześć pokoi i sala kominkowa. Proszę chwileczkę poczekać.

Kobieta przystąpiła do swoich czynności rejestracyjnych. Młody prezes zaczął się rozglądać po wnętrzu z ciekawością małego chłopca. Był dumny z faktu, że spółka, którą zarządzał, dojrzała do wyjazdów firmowych. Ekscytacja nie ustawała.

– Oto pana karta, pokój pojedynczy. Postanowiliśmy uhonorować naszego nowego klienta pięknym suite na poddaszu. Wygodne łóżko king size. – Panienka, doświadczona w sprawach wyjazdów służbowych, których była zapewne częstym świadkiem, nie mogła się powstrzymać od zrobienia wymownej miny, opisując główny atut wyjątkowego zakwaterowania, jakim był rozmiar łóżka.

Hubert nie podjął żarciku.

– Mam do pani prośbę… – mrużąc oczy, przeczytał szybko imię rozmówczyni, widniejące na tabliczce przypiętej na wysokości jej piersi – …pani Magdo – dodał pośpiesznie. – Proszę nikomu z Well’n’More nie mówić, że już jestem. Spodziewam się, że pierwsze osoby z firmy dotrą po dwunastej, a ja mam jeszcze trochę pracy. O czternastej, jak pamiętam, schodzimy się na lunch, a potem jest dwugodzinne spotkanie w sali kominkowej. Wówczas powitam gości. Teraz potrzebuję spokoju.

– Oczywiście – przytaknęła ruda.

– Dzięki, moja sopocka agentko – wyszeptał, puszczając oczko.

– Proszę pana! – Nieco zmieszana recepcjonistka chciała jeszcze coś dodać: – Jedna osoba z pana firmy już przybyła… chwilę temu… Pani Olga Marzec zdaje się.

– OK. W porządku. Nadal proszę nie mówić, że już dotarłem – doprecyzował nieco zdegustowany faktem, że nie był tu pierwszy.

Udając się do małej hotelowej windy, przystanął w pół kroku. Przez szklane drzwi dużej sali dostrzegł dziewczynę poprawiającą ustawienie krzeseł. Stał i patrzył, bo widok kruczowłosej, smukłej sylwetki niemal tańczącej wśród drewnianych mebli był czymś wyjątkowym. Jakże miłą chwilą widza w japońskim teatrze lalek bunraku.

Rozpoznał w aktorce Olgę, swoją podwładną, nową szefową działu marketingu. Jednak nie wszedł do sali. Nie przywitał się, nie dopytał, jak idą przygotowania. Winda brzęknęła drzwiami, zapraszając do swego wnętrza.

 

W hotelowym apartamencie na poddaszu Hubert szybko rozłożył swojego laptopa, uruchomił wi-fi, gdyż w pociągu nie działało ono najlepiej, i przystąpił do pracy. Miał tylko dwie godziny na przekopanie się przez e-maile. Chciał zdążyć przed przyjazdem reszty pracowników.

Nagle poczuł wibrowanie w kieszeni.

– Ahmed? – Prezes odebrał telefon od swojego dubajskiego dostawcy.

Angielski Huberta był żenujący, jednak metodą „Kali jeść, Kali pić” skutecznie udawało mu się uzgadniać podstawowe kwestie, zwłaszcza że większość kontrahentów reprezentowała podobny poziom umiejętności językowych. Dopracowywaniem szczegółów zajmowali się potem ich podwładni. Kalwin wziął głęboki wdech, aby zebrać w sobie wszystkie wątłe moce językowe, i kontynuował po angielsku.

– U mnie świetnie, a co u ciebie?! – powiedział. – Jesteś pewien?… OK. Jakoś to załatwię… OK… OK. Na pewno rozwiążemy ten problem – przytakiwał. Przełączył rozmowę na tryb głośnomówiący i począł szukać ładowarki do telefonu.

– Tego jestem pewien, Hubert! – rozległ się w pokoju głos Araba. – Swoją drogą, śniłeś mi się wczoraj, mój przyjacielu! – zmienił nagle temat zagraniczny rozmówca. Twarz Huberta nasiąknęła zdziwieniem. Wystraszył się intencjami dostawcy. Angielskie słówko dream kojarzyło mu się bardziej z marzeniem niż ze snem.

– Co? Naprawdę? – wydusił z siebie.

– Tak! Wczorajszej nocy śniło mi się, że masz nową kochankę w swoim polskim haremie. Ha ha ha! – Rozmówca zaśmiał się rubasznie. – Byłeś bardzo zadowolony, mój przyjacielu. A ona była śliczna. Więc jeśli masz szansę na jakąś nową zdobycz, to śmiało, nie wahaj się! I baw się dobrze! No, to chyba tyle. Trzymaj się, Hubert – pożegnał się wesoło Ahmed i rozłączył się niespodziewanie.

– Niech my friend zajmie się lepiej przygotowaniem nowego balsamu daktylowego, a nie rozprawianiem o kobietach… w moim haremie – podsumował Hubert, śmiejąc się sam do siebie.

Tymczasem spostrzegł, że nie ma w swoim bagażu ładowarki. Zapomniał jej z domu. Zbiegł żwawo pięć pięter do recepcji, w nadziei, że ruda agentka będzie mogła pomóc w tej kwestii. Znów minął przeszklone drzwi sali kominkowej. Tym razem lalka Olga nie zajmowała się już ustawianiem krzeseł, ale sprawdzaniem przydatności flamastrów na białej tablicy. Wydawało się, że żaden nie chciał pisać. Hubert, zapominając o celu poszukiwań oraz znacznej ilości pracy, która na niego czekała, znów zastygł, by przyglądać się tej scenie. Po cichu przestąpił próg sali. Olga nadal oblizywała końcówki flamastrów, by doprowadzić je do jakiejkolwiek przydatności. Hubert poczuł delikatne podniecenie wobec czynności wykonywanych przez podwładną. Zorientował się również, że salę wypełnia przemiły aromat, słodki i eteryczny.

– Olejek daktylowy? – zapytał, ujawniając swoją obecność. Olga wystraszyła się pytaniem prezesa i zarysowała niechcący niebieskim pisakiem swój pobladły policzek.

– Yyyy… Dzień dobry, prezesie! Ale mnie pan wystraszył! – tłumaczyła się nieco zawstydzona. – Taaak. Olejek daktylowy – dodała. – Dostaliśmy wielką paczkę próbek z Dubaju. Porozkładałam na krzesłach po jednej fiolce dla każdego. Doskonała oliwka do ciała. Podoba się prezesowi zapach?

Hubert nie wiedzieć czemu wyciągnął rękę w kierunku jej policzka, tym samym pozwalając sobie na znaczne spoufalenie z podwładną, nową i młodą szefową marketingu. Nie miał jeszcze czasu dobrze jej poznać.

– Bardzo mi się podoba – przetarł palcem po pobrudzonej twarzy Olgi. – Ten olejek… – uściślił.

Dziewczyna nieco odskoczyła, ale pozwoliła się dotknąć.

– Spokojnie, nie uciekaj, pobrudziłaś się! – Zmienił ton na ostrzejszy, aby zamaskować dwuznaczność sytuacji sprzed chwili. – Muszę już iść. Poradzisz sobie, prawda? – spytał już zupełnie chłodno, widząc zakłopotanie Olgi.

– Tak, poradzę sobie, dziękuję! – krzyknęła w ostatniej chwili.

 

– No to teraz potrzebuję tylko haremu! – powiedział już poza salą, kierując się ku rudowłosej recepcjonistce.

– Słucham? – Pracowniczka hotelu chyba nie uwierzyła w to, co właśnie usłyszała.

– Potrzebuję… ładowarki, proszę agentki – poprawił się Hubert, pokazując swój telefon.

SHOW

– Wiem, wiem, drodzy moi, hotel jest wspaniały, obiad, który zjedliście, bardziej wyrafinowany niż pomidorowa odgrzewana w naszej firmowej mikrofali… ale to nie koniec! Teraz ja wam zajmę chwilę… no może dwie… i może to wytrzymacie… Ale później czeka na was balanga, więc warto zagryźć zęby!

Tłum zgromadzony w sali kominkowej zaczął bić brawo. To było powitanie Huberta, który wahał się, czy użyć mikrofonu przed pięćdziesięcioosobową publiką. Użył. I czuł satysfakcję.

***

Byli tu prawie wszyscy. Od szefa magazynu, handlowców, pracowników marketingu, logistyki, administracji po kadrowego Jana Gutka i głównego księgowego Grzegorza Odziejskiego. Tylko Emi się spóźniała, mimo że w planach było i jej wystąpienie.

 

Hubert Kalwin czuł przypływ dumy i radości. Tryskał energią.

– Zanim zacznę, a wy zamienicie ten przybytek w jedno wielkie daktylowe pachnidło – nawiązał do aktualnej sytuacji, bo wszyscy smarowali właśnie odkryte części ciała olejkowym podarunkiem – chciałbym podziękować jednej wyjątkowej osobie. Tak, tak! Siedzi tu między wami.

Towarzystwo popatrzyło po sobie, próbując odgadnąć, o kim mowa.

– Jej ulubioną szminką jest niebieski flamaster!

Agatka, która była w Well’n’More recepcjonistką, odruchowo dotknęła swojej wargi i spojrzała ukradkiem na opuszki palców. Niestety nie znalazła na nich niebieskiego śladu. Zrobiła minę, jakby właśnie pomyślała: „shit, to nie o mnie!”.

– Siedzi sobie teraz skromnie i cichutko – kontynuował prezes – ale tak naprawdę przyjechała tu pierwsza, dopilnowała każdego szczegółu, widać, że jej zależy, że jest ambitna i przewidująca… to Olga Marzec! Nasza nowa szefowa marketingu! Brawa dla niej! Jest świetna! Takich ludzi nam trzeba! – Wskazał na swoją podwładną. Była szczerze zaskoczona. Znów posypały się brawa. Dekolt wyróżnionej w tłumie oblał się delikatnym pąsem. – A teraz krótkie review o firmie – zmienił temat. – W ciągu ostatniego roku przybyło nam trochę osób, zresztą nie przypominam sobie, aby ktokolwiek kiedykolwiek przedstawił wam raz a porządnie historię Well’n’More.

Włączył rzutnik. Na białej tablicy ukazała się pierwsza siedziba firmy. Skromne biuro na Mokotowie, z magazynem usytuowanym nieopodal, w czymś w rodzaju garażu.

– Oto ja… – Przełączył na następny slajd, który pokazywał Huberta w puchowej kurtce i narciarskiej czapce, odśnieżającego bliżej niezidentyfikowane auto. – I nasz wspaniały parking open air, wymagający aktywności fizycznej prezesa w czasie śnieżycy – dodał, a sala ryknęła spodziewanym śmiechem. – Od tamtych czasów, kiedy to byliśmy niewielkim dystrybutorem kosmetyków naturalnych, zatrudnialiśmy dziesięć osób, a nasze obroty nie przekraczały stu tysięcy złotych miesięcznie, zmieniło się prawie wszystko.

Tu Hubert zaczął przerzucać slajdy obrazujące rozwój firmy: tabele, wyniki, zmiany. Wszystko było okraszone błyskotliwym komentarzem, tu i ówdzie zabawnym zdjęciem czy żarcikiem. Sala wiwatowała. Żeńska część widowni nie odwracała wzroku od przystojnego mówcy. Jego ego rosło z minuty na minutę, gdy widział te wlepione w siebie ślepia podwładnych. Hubert z każdą chwilą był bardziej porywający. Sam niemal lewitował, wzbijając się na wyżyny swoich umiejętności oratorskich.

***

Tymczasem do sali weszła Emi. Pochylona, by nikomu nie zasłaniać prezesowskiego spektaklu, przedostała się do pierwszego rzędu i zajęła oczekujące na nią miejsce. Mimo spóźnienia szybko poddała się atmosferze. Któż by nie był zadowolony, patrząc, jak prezes mówi w samych superlatywach o firmie, pracownikach, przyszłości… i o sobie samym. Generalnie zawsze uważała, że Kalwin był egocentrykiem i samolubnym chwalipiętą… ale za to wesołym. Poza tym funkcja, którą piastował, bezsprzecznie wymagała człowieka z tak zwaną charyzmą. A obserwując choćby miny zgromadzonych, można było stwierdzić, że tej ostatniej z pewnością mu nie brakowało. Nie była tylko pewna, czy już wspomniał o niej, o papie i Kwiatkowskich – założycielach, pomysłodawcach i właścicielach, zatem postanowiła się nie wtrącać, aby nie wyjść na idiotkę. Wyjęła spod pośladków próbkę olejku i poczęła się nim smarować, nie odrywając wzroku od Kalwina.

Hubert dobił do ostatniego już slajdu.

– Drodzy państwo, ja idę przypudrować nosek przed występami na dzisiejszym karaoke, gdyż mam zamiar dać w kość tej pani. – Wskazał na ekran, na którym ukazało się zdjęcie Emi trzymającej za rękę swojego ojca. Fotografia sprzed ponad dwudziestu lat, która przedstawiała panią wiceprezes jako dziewczynkę z grubym warkoczem i w okularach na nosie, wzbudziła entuzjazm zgromadzonych.

– Teraz pani Emilia Kwiatkowska zajmie wam jeszcze chwilę i powie kilka słów o rozwoju biura i zagospodarowaniu punktów handlowych w najbliższych latach. Spotykamy się o dwudziestej! Dzięki!

Dumny z siebie Hubert usunął się ze sceny. Pracownicy klaskali. Mijająca go Emi wykonała dwoma palcami gest I’ll be watching you i przywitała się ze słuchaczami.

– Ale tu eterycznie… – Nie mogła się oprzeć dwuznacznościom.