Pieśń o Cimurze - Andrej Adamowicz - ebook

Pieśń o Cimurze ebook

Adamowicz Andrej

3,8

Opis

Pieśń o Cimurze to białoruski thriller psychodeliczny. Akcja rozgrywa się w Warszawie. Do stolicy Polski przyjeżdża agent KGB Paweł Kopiejkin, aby rozpracować mitycznego białoruskiego wieszcza Cimura Chomicza. Próbuje przeniknąć do hermetycznych środowisk emigracyjnej inteligencji, odkrywa piękno metropolii i przeżywa prawdziwą miłość. Powieść Andreja Adamowicza jest pełnym ironii przewodnikiem po współczesnej kulturze białoruskiej i geograficznie nieokreślonym pograniczu polsko-białoruskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 205

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Tytuł oryginału: Песня пра Цімура. Carmen de statura feritate ac venatione Timuris

Copyright © by Andrej Adamowicz, 2021

Copyright © by Kolegium Europy Wschodniej

im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, 2021

Tłumaczenie: Bohdan Zadura

Redakcja: Jerzy Z. Szeja

Korekta: Ilona Siwak

Skład: Agnieszka Szatkowska-Malak

Projekt okładki: Jakub Kamiński

Redaktor prowadzący: Laurynas Vaičiūnas

Opracowanie wersji elektronicznej:

978-83-7893-288-8

978-83-7893-098-3 (EPUB i MOBI)

Książka napisana podczas programu

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego RP

Gaude Polonia

Autor dziękuje za pomoc w pracy nad tekstem

Bohdanowi Zadurze i Andrejowi Chadanowiczowi

Wszystkie postaci są fikcyjne.

Wszystkie podobieństwa z rzeczywistymi osobami są przypadkowe.

Autor może nie podzielać poglądów bohaterów.

Każdy, ktoz warszawiakami, krakowiakami, lubliniakami, puławianami czy, nie daj Boże, białostoczanami wdawał się w spór o tożsamość narodową Adama Mickiewicza, wie, że słuszne argumenty o absurdalności samego pojęcia przynależności etnicznej w dwudziestym pierwszym wieku nie są najważniejsze.

Najważniejsze – to nie przegapić właściwej chwili i zrobić unik, uchylić się od ciosu w szczękę, wyprowadzić lewy, prawy, poprawić kolanem, skopać, a potem biec, biec, biec, aż przyjdzie wyjęczeć: „Jebać policję, zero tolerancji”, kiedy będą cię ciągnęli twarzą po podłodze aresztu śledczego.

Oto powód, dla którego wybrałem do tej opowieści nie dzieje życia światowej sławy białoruskiego poety dziewiętnastego stulecia, autora Dziadów i Pana Tadeusza, ale los niemal zapomnianego w obecnych czasach poety Cimura Chomicza.

Nie na próżno przecież mądry białoruski naród ułożył różne powiedzenia, a nie tacy znowu mądrzy, ale za to z dysertacjami na pseudonaukowe tematy docenci z Instytutu Językoznawstwa zapisali za białoruskim narodem następujące z nich: „Chomicz to głowa, a ty dupa wołowa” czy „Chomicz na Parnas leci, a ty – na ch…j”. Zresztą sami możecie odnaleźć te przysłowia, powiedzenia, dowcipy i nieprzyzwoite wierszyki w słownikach i w tomiskach z materiałami z konferencji naukowych. Lecz jeśli jesteś człowiekiem utalentowanym, przez Chomicza namaszczonym, to możesz sam też coś podobnego napisać, nabazgrać. Chociaż, tak między nami, wędkarzami amatorami, nie wierzę, że komuś z was to się uda. Tylu w czasach Chomicza było poetów, ale jak się dobrze przyjrzeć, to ten grafoman, ten pokręcony, ten kulawy, ten na bankiecie się zesrał, a ten po prostu okazał się moczymordą.

Marne talenty, chciałbyś dać w zęby, a nie masz komu. To nie talenty nawet, a jednak – trzeba przecież w czasopiśmie coś drukować. Na czasopismo pieniądze Szwedzi dali, a pieniądze zdążyły zamienić się w futra, kolczyki i sześć skrzynek koniaku, z których pięć już zostało wypitych. Chcąc nie chcąc, choćbyś się i do państwowego Związku Młodzieży Białoruskiej zapisał, czasopismo i tak musi się ukazać. Szwedom by się nie spodobała taka nieprzyzwoitość. No więc redaktor otwiera pocztę elektroniczną, a tam wiersze na przykład Siamiona S., czasem Pawła P., a jak mu się bardzo poszczęści, to nawet Michała Ch. No i co? Żaden z nich to nie Chomicz.

Wtedy redaktor wstanie, przetrze czoło serwetką leżącą na stole od wczorajszego bankietu, zakaszle, podejdzie do okna, popatrzy na fabryczny komin, który każdemu normalnemu człowiekowi przypomina męskiego seksownego ch…ja, a tylko jemu statek międzygwiezdny. Pochrząka ten redaktor, pochrząka, jednak sięgnie po telefon. Co robić, trzeba zadzwonić do Chomicza, może jak nie wiersz, to przynajmniej jakąś linijkę, jakiś komentarz podrzuci, może chociaż na stronę zajrzy w tym miesiącu.

A może matka poety coś sobie przypomni z czasów jego dzieciństwa, może pierwsze szkolne wypracowanie zachowało się gdzieś tam u babci na wsi, bo babcia Cimura nie była żadną kołchoźnicą, tylko najprawdziwszą doktorką nauk, choć jakichś tam marksistowsko-leninowskich.

I tylko pomarzy sobie o tym redaktor, trochę zaróżowią mu się policzki, tylko wyprostuje plecy, żeby zrzucić z siebie ciężar redagowania białoruskiego czasopisma literackiego, tylko na sekundę zapomni o wszystkich tych grafomanach i moczymordach i zaraz usłyszy głos Cimura, gdy tymczasem pojawia się, jak jęczmień na oku, kres marzeń i krach oczekiwań.

Nie ma co kolejny raz dzwonić do Chomicza. Cimura nie ma w kraju.

A gdzież to jest Chomicz? Gdzie, no gdzie, kto go tam wie, gdzie jest ten Chomicz, Bóg jeden wie. I ja, oczywiście, też troszeczkę wiem, bo w swoim tekście jestem Witoldem i Mendogiem, i szambo­nurkiem z kanałów.

Zagramy w tę grę. Podpowiem wam. To białoruska narodowa mekka. I tam dalej na zakupy jeżdżą ci, którzy mają pieniądze. A wy od razu: w Wilnie jest Cimur, tak? A wy jak baba-jaga spod ósemki, głucha i w płaszczu, stoicie, nic nie rozumiecie, w nieumyte okno mojej prozy się gapicie.

W Warszawie jest Cimur – w Warszawie. Myślicie, że z Kartą Polaka? I gdzie wy się pchacie z takimi mózgami? Dobra, po kolei, zacznę od opisania miejsca zdarzeń, wystarczy już robienia z was głupków.

Był maj. Znacie tę wczesnomajową pogodę, kiedy pączki na drzewach pękają, powietrze wieczorem się ociepla, a lekki wiatr pachnie tak smacznie, że można umrzeć z rozkoszy. I jeszcze można prowadzać się z dziewczyną przez całą noc… ona ci nie da, a ty jeszcze nie czujesz się upokorzony, co znaczy, że masz dopiero piętnaście lat, bo kiedy będziesz już mężczyzną, a nie srajmajtkiem, i za taką zniewagę nazwiesz ją dziwką, to będzie znaczyło, że masz już siedemnaście.

Choć jeśli znacie tę pogodę, to wątpliwe, byście pochodzili z Białorusi, u nas czegoś takiego nawet sobie nie przypominam, u nas a to kombinat celulozowy pluje sadzą, a to zajezdnia tramwajowa się pali, a to gnój na polach porozrzucany. A jak jedziesz na rowerze, to zawsze kołem w wyrwę, a pyskiem w błoto. Więc na was krzyżyk, bo Białorusin coś takiego może poczuć tylko za granicą, najlepiej na Lazurowym Wybrzeżu, ale nic o tym wybrzeżu nie wiem, mówiąc szczerze, nie będę kłamał, chociaż nawet mogę, bo najważniejszy jestem w tym tekście, ale bardzo mi was szkoda, pokażę wam cukierka, powiem, że to kartofel, a wy uwierzycie.

Był maj i było po południu. Godzina może druga. Może druga piętnaście. Czarny crossfire zaparkował pod Żabką.

Aha – ledwo co zdążył pomyśleć dziadek idący po marchewkę – nie ch…owy ma Chomicz samochód: crossfire rocznik dwa tysiące osiemnasty, model C, z pełnym wyposażeniem. A skąd on ma pieniążki na crossfire’a, bo przecież każdy wie, że Cimur to komunista. Im nie wypada takimi samochodami jeździć.

Dziadek stanął jak wryty i tylko usta rozdziawił. Myśli: „Całe życie przepracowałem w gospodarce komunalnej, robiłem, robiłem, aż ch…a skrzywiłem, a na crossfire’a nie zarobiłem”. Cisnął dziadek reklamówkę na ziemię, zawrócił i poszedł po wódkę, ale po dziesięciu metrach uświadomił sobie, że wódka jest też w Żabce, więc wrócił, podniósł reklamówkę i wszedł do sklepu.

A skąd się wzięła w Warszawie gospodarka komunalna i jak ten dziadek mógł w niej pracować, skoro najbliższa gospodarka komunalna jest w Wołkowysku, tego się nie dowiecie, tak jak ten dziadek się nie dowiedział, że w crossfirze nie było żadnego Cimura Chomicza. Siedzieli tam Przemek Miatlicki i jego kobieta. No, jaka tam kobieta – żona. Zresztą, kiedy masz crossfire’a, to nie jest takie ważne, czy jest w nim kobieta, czy żona.

Przemek nie spieszył się z wychodzeniem z samochodu, bo gdzie się masz spieszyć, kiedy masz crossfire’a. Chyba żeby powąchać koksu. Chociaż żeby być z wami do końca szczerym, Przemek i jego kobieta już dobrze się nawciągali. Nawciągali się tak, że nie wiadomo, od czego ich bardziej rozpierało, od błękitnego nieba ponad nimi czy od białego proszku w nich samych. Chociaż kogo ja tu oszukuję, jasne, że od proszku. Jak pokażecie mi człowieka, którego rozpiera od błękitnego nieba, to mogę przysiąc, że ten gość jest na haju. A może nawet na grzybkach. Zgodzicie się, to mało prawdopodobne, że przed nami stoi Andriej Bołkoński. To przecież fikcyjna postać z utworu literackiego.

Widzę, że już zrozumieliście, że w samochodzie siedział Przemek Miatlicki i siedziała tam też jego kobieta, którą moglibyśmy dla uproszczenia nazywać Przemkową, ale u nas feminizm jest na pokaz, a na deser równouprawnienie, więc nazwiemy ją Kasią. Tak samo Miatlicką. Chociaż mogłaby być też Miatlicka-Dubawiec, później zrozumiecie, co i dlaczego, i moje moralne zasady też zrozumiecie, i metodę twórczą, i o mojej mamie może coś powiecie – taki już jestem człowiek, wiecznie odkładam na potem.

Nie dość, że Miatlickich na miły Bóg rozpierało, to jeszcze mieli dylemat. Jechali w gości do Szymona, żeby na tarasie jego mieszkania kontynuować literacko-artystyczną dysputę, ale zupełnie zapomnieli, co to za dylemat.

Czasem Przemkowej zaczynało się wydawać, że przypomniała sobie istotę dylematu, ale ledwie otwierała usta, rozumiała, że wszystko na próżno, dylemat zapomniany, a banan jest nie taki już żółty i nie taki długi, i Przemkowa zamykała usta.

– Słuchaj, kochana! – Przemek wreszcie coś zrozumiał.

Naturalnie mówił po polsku, bo był Polakiem, a ja wam po prostu dla wygody tłumaczę (wy raptem z Mohylewa, ale u nas musi być po swojemu, z Homla jesteś czy z Orszy, przetłumaczę dla ciebie i z polskiego, i z angielskiego). Ale to nieistotne, ważne, że Przemek z miłością popatrzył na żonę i dokończył zdanie. Może już początek zapomnieliście, to je wam przytoczę w całości. Powiedział on tak:

– Słuchaj, kochana! Zamknij wreszcie usta albo ich wreszcie nie zamykaj! Proszę!

Rozumiem, proszę państwa, że powstało u państwa uzasadnione pytanie, jak w takim stanie oni mogli jeździć po Warszawie i czy nie zatrzymała ich policja lub jakiś patrol aktywistów społecznych. I już doszliście do wniosku, że wciągnęli po prostu na parkingu przy Żabce… ale nie, proszę państwa, przysięgam, że tyle wciągnąć w nozdrza na parkingu było fizyczną niemożliwością, nie w sensie, że Przemek i Kasia by nie mogli, chodzi wyłącznie o fizyczne ograniczenia nałożone na samą rzeczywistość przez cienkie stałe kosmologiczne. Bo w nos wessałoby wtedy i parking, i Żabkę, i samego crossfire’a. Do tego powinniście wiedzieć, że w Warszawie nie ma patroli aktywistów społecznych ani kozackich sotni, a policja tego dnia strajkowała o prawo pracowników komisariatów do bicia. Jak to? Kto odebrał takie prawo policji? Czym się teraz mają zajmować w czasie wolnym od rozpędzania zgromadzeń? To zagadka i nie wiem, jak to się mogło stać.

Sam bym nie uwierzył, że w takim stanie Miatliccy jechali przez stolicę Polski, ale tu nagle ktoś zapukał w ich szybę. „Proszę państwa!” – mówię to razem z wami, a może i za was, jeśli jesteście mało aktywni. „Czyżby policja! Ale o czym to autor myśli, przecież policjanci strajkują!” Nie! To wcale nie była policja. To był znany niegdyś białoruski poeta, a obecnie białoruski raper ze swoim przyjacielem, też poetą.

Stali już z dziesięć minut koło Żabki i wciąż czekali, aż Miatliccy wysiądą z samochodu.

U Szymona nie było jeszcze nikogo oprócz jego bulteriera, żony Taccjany i córki, którą możemy nazwać jakimkolwiek imieniem, na przykład Zoją (tak ma na imię moja teściowa, więc zrobię jej tę przyjemność, właśnie jej imieniem nazywając jedyną pozytywną postać w tej książce). „A mama?” – zapytacie. Dobre pytanie, ale moją mamę i tak będziecie często wspominać, po cholerę więc macie jeszcze wiedzieć, jak ma na imię.

Goście pomału się schodzili i rozsiadali na tarasie wokół wielkiego stołu z marmurowym blatem, który od spodu był wzmocniony żelaznymi prętami – gospodarz, chociaż był Polakiem, potrafił jednak wróżyć z oparów alkoholu, przewidywać przyszłość, a nawet koniec pijaństwa, które przez design otoczenia, bycie we własnym gronie i czas zostało zaplanowane tak, by zakończyło się tańcami na stole.

Jak to bywa w towarzystwach, w których są Polacy, nasi bohaterowie na samym początku postanowili ustalić, kto w tym gronie jest Żydem.

– Borys, jesteś Żydem? – zapytał Wital Ryżkow[1], gdy tylko Borys dosiadł się do stołu.

– Nie jestem żadnym Żydem – odpowiedział Borys, który naprawdę nie był Żydem, choć był właścicielem nocnego klubu nad brzegiem Wisły.

– Szymon, więc to ty jesteś Żydem? – zapytał Wital gospodarza mieszkania.

Okazało się, że Szymon też nie jest Żydem, tylko Polakiem. Wital na koniec zapytał również Białorusinów. Jak dobrze rozumiecie, Wital był o krok od tego, żeby dostać po mordzie.

– Nie, Borys, ty jednak jesteś Żydem. – Wital postanowił pójść na całość.

– Słuchajcie, a kto go tu w ogóle zaprosił? – zapytał Szymon.

Ponieważ Kasia Miatlicka, która zaprosiła Witala, w tym momencie spała i nie mogła wziąć na siebie odpowiedzialności, nieporównywalnej z odpowiedzialnością Hitlera za stan białoruskiej gospodarki komunalnej, Wital postanowił przełożyć pytanie z Żydem na następny dzień.

Impreza potoczyła się zgodnie ze zwykłym dla takich imprez scenariuszem. Na początek mężczyźni omówili interesy:

– Borys, zrób mi koncert u siebie w klubie – poprosił Wital.

– Osiem tysięcy szekli – odpowiedział tamten bez zastanowienia.

Wital uważnie popatrzył na Borysa i jakby od razu nabrał do niego szacunku.

– Cztery – odpowiedział Wital, który absolutnie nie miał pojęcia, jaki jest teraz kurs szekla.

Borys spojrzał na Witala tak samo nie bez szacunku, jednak zaproponował na początek wypicie dwóch butelek wina – czerwonego i tak gęstego, że już samo życie po nim robiło się pełne, aż po samą głowę, a nie takie suche i bezsensowne, jak fontanna w jego berlińskim domu, w której zepsuła się pompa, kiedy całą wodę wywiał z niej przeklęty niemiecki wiatr. I wtedy można już było posłuchać piosenek Witala.

Tak przy kieliszkach nasi bohaterowi prowadzili przesycone cienką ironią i odwołaniami do greckich autorów rozmowy, jakie mogą się toczyć tylko między bliskimi przyjaciółmi bądź też ludźmi, którzy widzą się po raz pierwszy.

Na przykład żona Borysa, czterdziestoletnia brunetka, ubrana w czarną, jedwabną sukienkę z modnej kolekcji, opowiadała Przemkowi Miatlickiemu, dlaczego nie przyjmują do pracy Ukraińców i Mołdawian.

– Wiesz, kiedy zatrudniam Chachła, cały klub robi się jak wysmarowany smalcem, ten smalec ścieka z żyrandoli na stoliki, do kieliszków i kubków, pływa pod piwną pianą, leje się ze stolików na podłogę, przecieka między deskami, spada na piasek, zbiera się w strumyki, spływa do Wisły. Zalega w toaletach, na umywalkach, a goście myślą, że to mydło. Wszystko lśni od tego smalcu, na parkiecie nie można nikogo objąć, ochrona nie może nikogo zgarnąć, wszyscy się wyślizgują. I nagle chcą tańczyć hopaka, rozumiesz? Hopaka? Jak można tańczyć hopaka, kiedy u nas jest bar reggae? Jaki hopak, jaki smalec? Zupełnie inna koncepcja, rozumiesz?

– A Mołdawian czemu nie przyjmujesz? – zapytał Przemek ze współczuciem dla żony Borysa.

– Nie odróżniam ich od Ukraińców. Po co mi takie ryzyko?

– Nie warto ryzykować. – Przemek całkowicie popierał taką mądrą rekrutację.

W tym czasie Szymon trzymał bulteriera za tylne nogi za ogrodzeniem tarasu, który mieścił się na siódmym piętrze. Widok był stąd epicki, z posmakiem fantastyki – jak opowieści Sienkiewicza o wielkości narodu polskiego. Widać było Centrum Nauki Kopernik, muzeum sztuki współczesnej i nawet kawałeczek Wisły. Pod tarasem chodzili ludzie.

– Widzisz tam tego? – spytał Szymon bulteriera.

Bulterier skinął łbem.

– Tego w białej czapce czy tego ryżego z dziewczyną? – uściślił Szymon.

W odpowiedzi bulterier wykonał niemal cyrkowy numer – wygiął się całym ciałem i uważnie popatrzył właścicielowi w oczy, jakby mówił „Panie, jestem tylko psem, skąd mam wiedzieć, kogo miałeś na myśli?”.

– Masz rację. – Szymon na chwilę popadł w zadumę. – Dobra, jak sądzisz, ten w czapeczce to Słowak? 

Bulterier pokręcił pyskiem. 

– A ten łysawy to Słowak? 

Pies znów nie rozpoznał Słowaka. 

– No a może dziewczyna z nim, w tej sukience w grochy, może ona jest Słowaczką? Przyjrzyj się, może to nie grochy, może to herby Bratysławy?

Pies przez jakiś czas się przyglądał, ale potem znów zaprzeczył łbem. Szymon wyciągnął psa zza balustrady i postawił na parkiecie.

– Dziwię się tobie, drugi tydzień i ani jednego Słowaka.

Pies z poczuciem winy kręcił ogonem i łasił się do nóg Szymona, jakby naprawdę przepraszał za swój popsuty węch.

– Dobra, za godzinkę poszukamy jeszcze Słowaków, a karmić dzisiaj już ciebie nie będę, tak się objadłeś, że ledwie cię trzymam.

Szymon wrócił do stołu i się zamyślił. W życiu tylko dwie rzeczy sprawiały mu radość – sprzedaż traktora do białoruskiego kołchozu i to, kiedy pies rozpozna w przechodniu Słowaka. Z traktorami szło dobrze, a ze Słowakami gorzej, jakby zaczęła się zła passa. Szymon zastanawiał się nawet, czy nie zaprowadzić psa do weterynarza, żeby ten sprawdził mu wzrok.

– Znów szukałeś Słowaków? – spytała Taccjana. – Pies kuleje.

Taccjana była olśniewającą rudą pięknością. Tak olśniewającą, że Liza Lankiewicz, białoruska malarka, która jak każdy białoruski malarz potrafiący namalować konia albo – co więcej – z przekonaniem wytłumaczyć, że wydruk postu z Facebooka to jest właśnie koń, mieszkała w Warszawie i w tej chwili również przebywała na tarasie, czubkiem buta boleśnie uderzyła Przemka w nogę po to, żeby Miatlik nie przeoczył jej opowieści, bo Kasi, która utrzymałaby głowę męża odwróconą od piersi Taccjany, wciąż jeszcze nie było przy stole.

– Tania, kochana – powiedział Szymon. – Wiesz przecież, już dwa tygodnie i ani jednego Słowaka.

– Zlituj się nad psem. – Taccjana usiadła przy stole i rozejrzała się wokół. – Chyba nas nie przedstawiono – zwróciła się do młodego człowieka.

– A, ten facet – powiedział Przemek – to kapitan Kopiejkin, bardzo znany na Białorusi agentKGB. W tym sezonie rekomendują go do każdego domu, we wszystkich już był. My nazywamy go po prostu Czorny. Dla mnie jest jak brat.

– I co, Czorny, naprawdę jest pan agentem KGB? – spytała zaciekawiona Taccjana.

– Tak – odpowiedział po prostu kapitan Kopiejkin. – Naprawdę.

Było widać, że szpiega speszyła trochę uroda Taccjany i ciepłe słowa Przemka. Prawdę mówiąc, Czorny już od pół roku siedział w Warszawie, a więcej niż na trzy czy cztery salony jak dotąd nie trafił. Jednak znajomość z Szymonem i Taccjaną miała otworzyć przed nim wiele drzwi – do wszystkich znanych domów, poza wygłuszone drzwi artystycznych salonów, do piwnic z tygodniowymi orgiami, na poddasza z uchwytami na narodowe flagi, do gabinetów pisarzy z nieskończonymi opowieściami o Ojczyźnie i czort wie czym jeszcze. Może nawet zapoznają go z kimś z konserwatorium, z kimś, kto pisze hymn BRL na wygnaniu.

Dlatego od dzisiejszego wieczora zależało bardzo wiele – czy uda mu się zrobić dobre wrażenie? Czy ci ludzie powiedzą, że jest naprawdę zaje…stym agentem KGB, czy polecą go i przedstawią właściwym ludziom? Czy przynajmniej zaproszą kolejny raz? Czorny chciał nawet odpowiedzieć Witalowi, że to on jest Żydem w tym towarzystwie, ale tylko po to, żeby pokazać, ile ma w sobie autoironii, czyli nie myślcie sobie, że my kagebiści jesteśmy patetyczni i nie umiemy się pośmiać. Ale od samego początku przedstawiał się, że jest Białorusinem, i dlatego celowo mówił wyłącznie po rosyjsku, bo to mińszczanie z dziadkiem Żydem się wygłupiają albo chłopcy z Brześcia mogą pogwarzyć po białorusku, czyli demonstrować, że oni Białorusini są Białorusinami, a nie żadnymi tam Chachłami, czy choćby jeszcze jakiś grodnianin może coś w ojczystym języku powiedzieć, a taki prosty chłopiec spod Lidy jak on nie musi nikomu udowadniać, że jest Białorusinem, on może po rosyjsku rozmawiać całe życie.

– Pan, Kopiejkin, naprawdę jest kapitanem? Może pan jak James Bond jest pułkownikiem? – zapytała Lisa Lankiewicz, którą tak samo zainteresował kagebista.

– Muszę się przyznać – zaczął nieśmiało Kopiejkin – że mój los teraz całkowicie jest w pani łaskawych rękach, szanowna pani, i szanowni wszyscy tutaj obecni warszawiacy i goście stolicy.

– Co też pan mówi, kapitanie – powiedziała teatralnie Liza i przyłożyła rękę do twarzy.

– Proszę się nie śmiać z prostego kapitana białoruskiego KGB. Gdyby państwo wiedzieli, ile mnie kosztowało, by trafić do domu Szymona i Taccjany.

– Ale, Czorny! Jesteś zaje…tym agentem! Widziałem jego raport dla majora! – Przemek się uniósł. – O przyjaciele, uwierzcie, same te raporty przyniosą sławę waszemu domowi! On dokładnie zapisze wszystko, co powiedzieliście, i jeszcze od siebie doda to, czegoście nie mówili. Ten człowiek to chodząca pułapka, jest bardzo niebezpieczny. Obiecał mi, że jak tylko przyjadę na Białoruś, od razu odstawią mnie do aresztu w podziemiach komendy. Odbiją nerki i wyślą z powrotem do Polski na leczenie, zabronią wjazdu jedynie na krótkie osiem lat! I to w sytuacji, gdy on o mnie nie wie nic niedobrego. Oto jaki to człowiek! Skała, a nie człowiek!

Po żarliwej przemowie Przemka kapitan Kopiejkin cały poczerwieniał, tak jak stał, od końca nosa aż po piersi Taccjany, na które od czasu do czasu jednak spoglądał.

– Co możemy zrobić dla takiego miłego młodego człowieka? – zapytała pani domu.

– Proszę mi jednak pozwolić opowiedzieć moją historię od początku do samego końca, a wtedy dopiero ocenić, czy zasługuję na państwa przyjaźń i pomoc. Obiecuję, że będę na tyle szczery, na ile tylko pozwoli mi przysięga, którą złożyłem, gdy wstępowałem na służbę do KGB.

– To znaczy, że będzie pan kłamał od początku do końca? – zapytała Agata Koks, która była gwiazdą porno z Białorusi i z te-go powodu odznaczała się powściągliwością, której mógł jej pozazdrościć nawet generał Karbyszew[2], dlatego wcześniej nie brała udziału w rozmowie.

Właśnie z tego powodu lubili zapraszać ją do tego domu.

– Racja, proszę pani, absolutnie tak.

– Tak jak mówiłem. Tak jak mówiłem. – Przemek aż się rozpromienił. – To złoto, nie agent, w minutę oprowadzi was wokół psiej budy i przekona, że to Łazienki Królewskie.

– Niechaj pan już zaczyna, waćpanie! – poprosiła gorąco Taccjana.

Wszyscy obecni pokiwali głowami, więc tak, no tak, kapitanie, niech pan nie kokietuje, niech pan nie każe się prosić. Przecież widzimy, że pan sam chce się podzielić historią swojego życia.

I zaczął.

Raport kapitana Kopiejkina

Wy wszyscy młodzi, wspaniali ludzie, rodowici mińszczanie, mieszkańcy Serebranki, do babci na wieś jeździcie tylko na urlop. A ja urodziłem się w rodzinie chłopa i suki. Tak mój ojciec nazywał matkę.

Pierwsze osiem lat życia pamiętam słabo, być może dlatego, że mama poiła mnie samogonem, żebym lepiej spał, a może po prostu nie pamiętam i czort z tym, bo nie ma czego wspominać.

O tym, co pamiętam z nieco późniejszego okresu, lepiej nie mówić. Każdy uważał za swój obowiązek walnąć mnie w plecy, w tyłek i po głowie. Plunąć w twarz, nasikać do tenisówek – zawsze gdy tylko miał na to ochotę, a także i na dzień dobry. Straszne to były lata. Bywały takie dni, że nie mogłem siąść na ławce, tak bolał mnie zbity tyłek, proszę panny o wybaczenie.

Wszystko zmieniło się nagle, całkowicie, za jednym zamachem, w piątej klasie. Obchodziliśmy 23 lutego. Dzień Armii Radzieckiej i Wojennej Floty Morskiej. I był u nas konkurs „Jak to jest, chłopcy”. I jakoś tak się złożyło, że na scenę zawołano mnie i, pamiętam to jak dziś, Nadzię Pietuchową. Dali tej Nadzi kartofel i nóż. Ale to nie była walka na noże. Trzeba było tylko ten kartofel obrać i żeby moja łupina była dłuższa niż Nadzi Pietuchowej.

Wszystko zdawało się proste, ale nigdy w życiu nie obierałem kartofli.

Wtedy i Wital Ryżkow, i Andrej Adamowicz, i Liza Lankiewicz, i Agata Koks, i Borys, i jego żona, i jeszcze sześcioro Białorusinów zaczęło głośno się śmiać i wypowiadać się w takim duchu, że to bardzo zaje…sty agent KGB i jego historia wymyślona jest od początku do końca, a kiedy wszyscy umilkli, Kopiejkin pociągnął.

Tak, bo moi rodzice uważali to za głupotę i gotowali kartofle tak po prostu, bez obierania. Widzicie, panowie, a wy tylko byście sobie kpili z biednego kapitana KGB. Stoję ja z tym nożem, słucham zasad i żarcików, a w moich skroniach pulsuje krew. Myślę, jak mam obierać ten kartofel? Nigdy czegoś takiego nie robiłem, no dawaj, dawaj, no szybciej, szybciej i dłużej, dłużej.

Odetchnąłem, a prowadząca mówi: „Trzy-cztery, szerzej dupę, do cholery! Start!”. Patrzę, Nadźka zaczęła obierać i ja, po kolei, robię tak, jak ona robi, palce mokre od potu i czarne od kartofla się zrobiły, trzęsą się, rychtyk opozycjoniści na mityngu.

Już myślałem, że znowu zostanę wyprzedzony, to doskonała uczennica, duma klasy, a ja kto – Paszka Kopiejkin. I czym się wyróżniam poza głupotą, i to sąsiedzką?

I oto rozległ się sygnał alarmowy. Wasz czas się skończył, pokazujcie łupiny. Przyłożyli jedną do drugiej. I jak myślicie? Moja była dłuższa, raptem o pół centymetra, ale jednak dłuższa.

Poczerwieniało mi w oczach. I w tym momencie przy tablicy, w klasie, w której dostawałem wyłącznie dwóje, i to tylko wtedy, kiedy mi się poszczęściło, właśnie w tym momencie zrozumiałem, że nie jestem taki jak wszyscy, że sądzony jest mi niezwykły los, że sam Bóg mówi do mnie w tym to mgnieniu chwili: „Patrz, Paszko Kopiejkinie, daję ci znak. Nie pobłądź”.

Dwa dni myślałem, co teraz z tym robić. W końcu zrozumiałem, że trzeba założyć zespół punkrockowy i nadać mu dziwaczną nazwę, coś w rodzaju Dupę Szerzej. I założyłem.

Na początek ukradłem gitarę w klubie. Dalej już moje życie artystyczne potoczyło się gładko, niczym z oblodzonej górki na tyłku. Już po czterech latach zagraliśmy przed dyskoteką w naszym wiejskim klubie, a po następnych sześciu miesiącach rozpadliśmy się w wyniku dramatycznej niezgodności naszych poglądów na naturę punkrocka.

Wtedy pomyślałem: „A co właściwie mam teraz robić?”. Jaki to znak, co znaczy rozpad naszego zespołu? Długo myśleć nie wypadało – postanowiłem pójść na dziennikarstwo. Napisałem dwa michałki do gazety rejonowej, nauczyłem się trzech zasad i pojechałem do stolicy naszej ojczyzny, miasta-bohatera Mińska.

Tam od razu dano mi akademik i przypisano do studenckiej przychodni numer trzydzieści trzy. Bardzo mi się spodobało i w akademiku, i w przychodni. A neuropatolog nawet dała mi skierowanie do Nowinek, tam wszyscy byli dla mnie dobrzy i jeszcze dostałem zaświadczenie na formularzu 7B.

Czy długo, czy krótko uczyłem się na tym dziennikarstwie, tego teraz powiedzieć nie mogę, ale miałem tam dwa ulubione przedmioty: ideologia państwa białoruskiego i fotografia. Na fotografii zamykaliśmy się w ciemnym pokoju i rozpuszczaliśmy żrące substancje w ciepłej wodzie, zanurzaliśmy w tym roztworze papiery i pojawiały się na nich dziwne malunki, czasem dom, czasem drzewa, a czasami nawet ptaszek z pięknym ogonem. A na ideologii opowiadali nam, że Białoruś jest naszym wspólnym domem i w nim zawsze dla każdego znajdzie się jakieś zajęcie.

Po pięciu latach zajęcie dla mnie naprawdę się znalazło. Wysłano mnie, żebym strzegł granicy z Łotwą. Tam dano mi automat, lornetkę i osiem wart poza kolejnością. Ale nie mogę powiedzieć o naszych dowódcach nic złego, wszyscy byli jak jeden mąż wielkimi patriotami i alkoholikami, dlatego w nocy przerzucali na Łotwę wódkę i papierosy. Mnie powierzyli najcięższe zadanie, przepływać przez rzekę, nie zamaczając tytoniu. Tak mi to dobrze szło, że mianowali mnie sierżantem i dali dwa tygodnie urlopu.

A kiedy z niego wróciłem, okazało się, że wszystkich oficerów objęto dochodzeniem za ujawnione kontrabandy. Do mnie podszedł pułkownik w nieznanym mi mundurze.

– Czy chcesz zasłużyć się Ojczyźnie, szczygiełku?

– Służę Białorusi! – zawołałem z całych sił.

Po kilku tygodniach wysłali mnie do specjalnej szkoły agentów KGB. Tam nauczono mnie strzelać z pistoletu Makarowa i rozpoznawać agentów NATO po kształcie nosa. Gdy skończyłem tę szkołę, dano mi stopień porucznika Komitetu Państwowej Służby Bezpieczeństwa i osobistego opozycjonistę.

Chodziłem za tym opozycjonistą, chodziłem, słuchałem jego rozmów telefonicznych, czytałem jego pocztę na mail.ru i jego posty na Odnokłassnikach. I powiem państwu, ciekawym życiem żył ten opozycjonista. Pracował jako majster w przedsiębiorstwie budowlanym i umawiał się z dziewczętami na Tinderze pod pretekstem, że pomoże im przy remoncie kuchni. Chciałbym mieć taki spryt, nawet pomyślałem, czy nie rzucić KGB i nie zostać brygadzistą murarskim, bo przecież dziewczęta bardzo lubią, kiedy im się remontuje kuchnie. A największy, powiem wam, cymes to podarować takiej wyciąg. Słuchałem jego spotkań z dziewczętami przez wyłączony telefon, słuchałem, słuchałem, aż nagle wzywa mnie sam kierownik departamentu piątego, generał major, którego nazwisko objęte jest tajemnicą państwową.

– Tyś – pyta mnie – lejtnant Kopiejkin?

– Tak! – odpowiadam. – To ja.

– Przeczytałem twoje raporty, Kopiejkin. – I patrzy na mnie tak ciężko. – Dawaj, przeczytamy je razem, Kopiejkin.

I zaczyna czytać: „O tak, Wital. Tu pocałuj, tak, tak, Witalu! Wejdź już we mnie, Witalu! Głębiej! Boże! Przekręćmy się”.

– I tak trzy tysiące stron, Kopiejkin!

– Mnie major Papjarowy dał wyraźne polecenie, by notować to, co najciekawsze, z życia mojego osobistego opozycjonisty, nie będę więc opisywał, jak on zaprawę na budowie miesza.

– Rozumiem, Kopiejkin, znalazłeś się w trudnej sytuacji życiowej. Przeczytałem twoje akta, szczególnie coś ciekawego z Centralnego Szpitala Psychiatryczno-Neurologicznego, w którym leczyłeś się stacjonarnie.

Mówi on to, mówi, ja mam gęsią skórkę, czyżbym coś nie tak gdzieś zrobił, kierownictwo zawiódł. Może mój opozycjonista zaprawę robił na folderze Białoruskiego Frontu Ludowego albo dziewczyny związane są z zagranicą. Nic nie pojmuję.

– Wiesz co, Kopiejkin, naradziliśmy się tu z kierownictwem i postanowiliśmy dać ci wyjątkową możliwość służby ojczyźnie.

Powiedział to generał i zaczął wykładać na stół pękate teczki. A ja tylko sobie myślę, z kim to generał major o nazwisku objętym tajemnicą państwową mógł omawiać mój los, los prostego lejtnanta Kopiejkina. A generał ciągle wyciąga i wyciąga te teczki. I już cały stół nimi zawalił.

– To – mówi wtedy kierownik departamentu piątego – twoja nowa sprawa, Kopiejkin.

Mnie oczy się zaświeciły, bo ta sprawa to sprawa. W pięćdziesięciu teczkach.

– To jeszcze jednak nie wszystko – uprzedził generał. – Za mną.

Poszliśmy do windy i zjechaliśmy do piwnicy, minęliśmy cztery posterunki ochrony i dwa stanowiska karabinów maszynowych, ostatnich drzwi pilnował osobisty szalony pies generała. Panu pies oblizał buty, a na mnie popatrzył groźnie – w razie czego kłap i pożegnam się ze swoją męskością.

Generał otworzył stalowe drzwi i poprowadził mnie do podziemnej amfilady, której istnienia Komitet Bezpieczeństwa Państwowego Republiki Białoruś nie komentuje.

Wszędzie tam zalegały teczki. Były ich setki tysięcy.

– Ale towarzyszu generale majorze, ja tego nigdy nie zdołam przeczytać.

– Na szczęście, Kopiejkin – mówi generał, a sam wyprowadza mnie z amfilady i zamyka drzwi – KGB nie stracił jeszcze resztek profesjonalizmu, żeby dać ci taki stopień dostępu do tajnych materiałów, byś mógł się z tą sprawą zaznajomić. Nawet ja nie do wszystkiego tutaj mam dostęp. Ale dla wywiadowcy najgorsze to być zdezinformowanym, więc teraz znasz ogrom sprawy, nad którą będziesz pracował.

– Mam zabrać teczki z pańskiego gabinetu?

– Co ty, Kopiejkin, ty do nich tak samo nie masz dostępu, ja już i tak dopuściłem się służbowego wykroczenia, kiedy je tobie pokazałem.

– Więc od czego mam zacząć?

– Prawidłowe pytanie, Kopiejkin! Po pierwsze, będziesz prowadził sprawę… – Nachylił się do mnie i ledwie słyszalnie powiedział wprost do ucha. – …Cimura Chomicza. Po drugie, idź do działu kadr, daliśmy ci stopień kapitana, dostaniesz tam zabezpieczenie i cywilne ubranie. Wysyłamy cię do Warszawy. Zgodnie z ostatnimi tajnymi informacjami bohater twojej sprawy przebywa właśnie tam.

Kapitan Kopiejkin skończył na tym raport i zwrócił się do gości Szymona i Taccjany:

– Oto i cała moja historia, proszę państwa. Co było dalej, wiecie. A zatem, czy pomożecie mi znaleźć Cimura Chomicza? Cały mój los jest teraz w waszych rękach.

Wszyscy bardzo się ożywili i zaczęli dywagować, gdzie można by znaleźć tego Cimura i kto ostatni go widział. Szybko jednak okazało się, że nikt nie umie powiedzieć nic konkretnego. Tak, onegdaj ktoś słyszał o Cimurze, jakoby wziął kredyt, żeby kupić piekarnik, ale gdzie go wziął, w jakim sklepie, przez jaki bank, na jaki model i skąd to w ogóle wiadomo – powiedzieć nie potrafił nikt.

– U nas tutaj przecież zebrała się prawdziwa białoruska bohema. Czyżbyście państwo nie dali rady i nie pomogli biednemu kapitanowi Kopiejkinowi odszukać Cimura Chomicza? – zapytała Taccjana.

Wszyscy zgodnie pokiwali głowami, szczególnie gorąco proponowali, żeby za to wypić, i wypili, a po wypiciu wypili jeszcze po jednym. Skończyło się oświadczeniem Szymona, że teraz panowie Białorusini zobowiązani są po prostu pomóc agentowi KGB znaleźć Cimura Chomicza i będą po kolei chodzić w gości do każdego z tutaj obecnych, a ten będzie sprowadzać swoich znajomych i tak stopniowo przepytają cały milion Białorusinów obecnie mieszkających w Warszawie.

Jako