Pies - Anna Wasiak - ebook + książka

Pies ebook

Wasiak Anna

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mama Ani znalazła Alfa na drodze. Natychmiast go z Anią pokochały, taki jest zabawny, radosny i empatyczny. Rozumie i problemy szkolne „nowej” czwartoklasistki, i emocje związane z byciem dzieckiem w rodzinie patchworkowej. Okazuje się też wyśmienitym podróżnikiem podczas wyprawy po Skandynawii.

Jakoś tak się stało, że Alf został sercem tej małej rodziny, i jest mu z tym bardzo dobrze! Książka wyróżniona w VI Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren na współczesną książkę dla dzieci i młodzieży, zorganizowanym przez Fundację "ABCXXI Cała Polska czyta dzieciom".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 148

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Anna Wasiak

© by Anna Wasiak

© by Wydawnictwo Literatura

Okładka i ilustracje: Anna Simeone

Książka wyróżniona w VI Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren

Korekta i redakcja:

Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska

Wydanie I, Łódź 2024

ISBN 978-83-8208-802-1

Wydawnictwo Literatura

91-334 Łódź, ul. Srebrna 41

[email protected]

tel. (42) 630-23-81

www.wydawnictwoliteratura.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Spotkanie na drodze

Nic z tego nie rozumiem.

Zawsze starałem się być dobrym psem, a tymczasem dzisiaj rano mój człowiek przyszedł na podwórko, otworzył drzwi boksu, podrapał mnie za uchem i powiedział:

– No, mały, musimy się pożegnać. Jestem stary, nie mam już siły zajmować się dwoma psami. Będziesz miał nowy dom.

Bert próbował mnie pocieszać:

– Może u nowego człowieka będzie ci lepiej. Tutaj przez cały dzień siedzimy w klatce, a są psy, które mieszkają w domu razem z ludźmi. To jest dopiero życie! Możesz wylegiwać się na kanapie w salonie albo wyjść do ogrodu, jak chcesz.

Wiem, że Bert tak mówi, bo stara się podtrzymać mnie na duchu, ale szczerze mówiąc, muszę mu przyznać rację. W metalowym boksie jest nudno. Ani nie pobiegasz, ani na koty nie zapolujesz. Latem dokucza nam upał, zimą marzniemy, a kiedy jest burza, wciskam się ze strachu w najdalszy kąt budy. Ale ja nie znam innego domu. I lubię mojego człowieka. Kiedy byłem malutki i piszczałem z tęsknoty za mamą, brał mnie na ręce, siadał w wielkim, starym fotelu, a ja usypiałem z nosem wtulonym w jego rękaw. Pamiętam też, jak masował mi brzuszek, kiedy zjadłem całe pęto kiełbasy. I wcale się na mnie nie gniewał, chociaż kupił ją dla siebie na kolację.

Za Bertem też będę tęsknił, bo dobry z niego kumpel, terier walijski tak jak ja, no i zżyliśmy się przez te dwa lata.

Po południu przyjeżdża niebieski samochód. Wysiada z niego wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Bert, markotny, patrzy smutno przez pręty klatki, kiedy wyprowadzają mnie z boksu. Mój człowiek głaszcze mnie po głowie, ociera ukradkiem oczy, a potem znika z mojego życia na zawsze.

No więc jestem już w nowym domu, ale wygląda to zupełnie inaczej, niż mówił Bert. Do mieszkania nie wolno mi wchodzić, bo nabrudzę, do ogrodu też nie, bo kopię dołki i niszczę kwiaty. Siedzę na małym placyku po drugiej stronie drogi. Mam tu budę i rozłożyste drzewo, które daje cień. Warunki znośne, ale dokucza mi samotność, bo nikt tu nie przychodzi. Żadnych ludzi, samochodów ani rowerzystów, których mógłbym oszczekać. Mój nowy człowiek zjawia się dwa razy dziennie, daje mi jedzenie, a potem odchodzi i zostaję sam.

Z nudów zbadałem cały teren. Wszędzie metalowa siatka i żadnej dziury. A może by podkopać? Zabieram się do pracy, ale natrafiam na mur, bo ogrodzenie jest solidnie zrobione.

Siadam zrezygnowany i drapię się za uchem. Trzeba spróbować w innym miejscu. Ale zaraz, czy ja dobrze widzę? Czy skobel od furtki nie jest przypadkiem opuszczony? Lekko popycham nosem i droga ku wolności staje otworem!

Wybiegam na ścieżkę. Dokąd teraz? Do domu, do domu! Do mojego człowieka!

Zatrzymuję się. Czy to jest jeszcze mój dom? Przecież mnie tam nie chcą! Jeśli się pojawię, zostanę odwieziony z powrotem. Więc dokąd? Przed siebie! Piaszczysta, wiejska droga prowadzi mnie w nieznane. Mijam sosnowe zagajniki i pasące się na łąkach krowy leniwie przeżuwające trawę.

Wbiegam na niewysoki pagórek i rozglądam się. Droga kluczy zakosami między domami i sadami. W miejscu, gdzie się kończy, widać sznur samochodów. Biegnę w tamtą stronę. Byle dalej w świat! Poradzę sobie sam! Wezmę sprawy we własne łapy!

Pies stał na środku ruchliwej drogi i nie zamierzał się ruszyć w żadną stronę.

Zaraz zostanie z niego mokra plama – pomyślała Karin.

Wiejski kundel, stary wyga, trzyma się pobocza, a jeśli musi przejść na drugą stronę jezdni, rozgląda się na wszystkie strony i ustępuje, gdy widzi nadjeżdżający samochód. Ten stał jak wryty, rozglądając się z niemądrym wyrazem kudłatego pyska.

Karin zjechała na pobocze. Kiedy wysiadła z samochodu, zobaczyła, że pies przebiegł już przez ulicę i stoi dwa metry od niej. Przykucnęła i wyciągnęła rękę. Podszedł powoli, obwąchał wierzch dłoni, a podrapany lekko za uchem otworzył pysk i zamachał ogonem. Karin ostrożnie wzięła go na ręce. Nie protestował. Kilkadziesiąt metrów dalej był mały wiejski sklepik. Obok stały dwa stoliki ocienione parasolami w niebieskie i białe pasy. Właściciel, niski człowieczek o okrągłej, sympatycznej twarzy, zamiatał drewniany podest. Karin podeszła do niego.

– Przepraszam, szukam właściciela tego psa.

Pulchne usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.

– Jaki śliczny! Wygląda jak pluszowa zabawka. Ale to nie jest tutejszy pies.

– Jest pan pewien?

– To nieduża wieś i wszyscy się tu znamy. Nikt nie ma takiego psa. Może ktoś wyrzucił go z samochodu. Wakacje się zbliżają, pani wie, jak ludzie załatwiają takie sprawy. Zostawiają psa i odjeżdżają.

Karin wróciła do samochodu. Umieściła psa na podłodze obok siedzenia pasażera. Zwierzak błyskawicznie wskoczył na fotel.

– O nie, mój kochany, nie będziesz brudził mi tapicerki. Tam jest twoje miejsce.

Pies posłusznie usiadł na podłodze i przyglądał się Karin rozanielonym wzrokiem. Kiedy ruszyła, znów znalazł się na fotelu. Był uparty.

Nie kopać dołków, nie kopać dołków, nie kopać dołków… Tylko troszeczkę pogrzebię łapą, sprawdzę, co tak pachnie… I… masz ci los! Już siedzę w dołku po sam ogon!

Ona śmieje się.

– Jaki ty jesteś zdolny! Prawdziwy z ciebie pomocnik ogrodnika! W tym dołku, który wygrzebałeś, zasadzimy różę.

Sympatyczna. Nie gniewa się, nie złości. Może mam nowego człowieka? Zobaczymy.

Miejsce mi się podoba. Wprawdzie jest ogrodzenie, i to solidne, więc nie można wybrać się na spacer, ale teren wydaje się rozległy i ciekawy. Drewniany domek, drzewa, krzaki, zakamarki i zapachy. Mnóstwo zapachów! Myszy… tak, wyraźnie, koło skrzyni z narzędziami… koty bywają tu dość często… krety w kącie ogrodu i… chyba wyczuwam zapach kuny. Tak, była tu, ale nie ostatnio… No, przyda się tutaj jakiś gospodarz, bo towarzystwo za bardzo się rozzuchwaliło!

– No i co wyczułeś, niuchaczu? Podoba ci się zapach bzu?

Patrzę na nią z politowaniem. Bzy! Biedne stworzenie pozbawione węchu.

– I co ja teraz z tobą zrobię? Muszę cię chyba wziąć do domu, a potem rozkleimy ogłoszenia w całej okolicy. Nie martw się, znajdziemy twojego pana.

Oj nie! Zły pomysł!

– Ale najpierw musi cię obejrzeć weterynarz.

No więc jesteśmy u tego weterynarza, a raczej u pani weterynarz.

– To jest miks foksteriera – oświadcza pani doktor.

No, kochana, z ciebie taki weterynarz jak ze mnie dzik. Nie mam nic przeciwko foksom, a nawet miałem wśród nich kilku dobrych kumpli, ale nie poznać teriera walijskiego? Rasowego welsha z rodowodem?

– Ma około dwóch lat, jest zdrowy. Pobierzemy mu krew, zaszczepimy na wściekliznę, damy tabletki odrobaczające.

Fuj!

– Czy można go od razu wykąpać?

Co to za pomysły? Woda mi szkodzi!!!

– Zaraz zobaczę, czy koleżanka jest wolna.

Niestety, koleżanka właśnie skończyła strzyc białego pudla i kąpieli nie uniknę. Moja nowa pani zostawi mnie i kupi w tym czasie szelki, smycz, miskę i legowisko, czyli wszystko, czego potrzebuje kulturalny i cywilizowany pies.

Coś ci opowiem, piesku…

Okazuje się, że nie będziemy mieszkać w tamtym drewnianym domku z dużym ogrodem, tylko w mieście. Na wsi spędzamy soboty i niedziele, tak poinformowała mnie moja pani. Na szczęście nasze mieszkanie jest duże i przylega do niego niewielki ogródek. Jest tak, jak mówił Bert, jak chcę, wchodzę do mieszkania, gdzie mam miękkie legowisko i poduszeczkę, a jak mam ochotę pobiegać, wychodzę na dwór.

– I jak ci się tutaj podoba? – Pytaniu towarzyszy delikatne drapanie za uchem.

Jeszcze nie wiem, czuję się niepewnie. Chodzę z kąta w kąt i nie mogę znaleźć sobie miejsca.

Nagle słychać trzaśnięcie drzwiami, tupot szybkich kroków, trzaśnięcie drugimi drzwiami i stłumiony płacz. Moja pani wchodzi do małego pokoju.

– Aniu!

– Już nigdy tam nie pójdę! Zostaw mnie! Zostawcie mnie wszyscy!

Jaka uprzejma! Wsuwam się przez szparę między drzwiami i framugą. Na łóżku leży dziewczynka i szlocha. Podchodzę bliżej, wskakuję na miękki materac i trącam nosem jej ucho. Podnosi głowę. Ale zaryczana! Mokre policzki, zapuchnięte oczy.

I nagle te oczy robią się okrągłe ze zdziwienia, łzy przestają płynąć, twarz się rozjaśnia:

– Pies?

No proszę, jaka bystra! Pewnie, że pies! A co, myślałaś, że krowa?

Moja pani przysiada na krawędzi łóżka i głaszcze mnie po głowie.

– Przez kilka dni u nas pomieszka. Zgubił się. Musimy poszukać jego pana.

– Mam nadzieję, że nie znajdziemy! Zawsze chciałam mieć psa!

Już ją lubię!

– Wiem, kochanie, ale pies to wiele nowych obowiązków i wyrzeczeń. Rozmawiałyśmy nieraz na ten temat.

– Chyba go nie oddasz do schroniska!

– Nie – stanowczo mówi moja pani. – Jeśli nie znajdzie się właściciel, poszukamy kogoś, kto będzie go kochał i o niego dbał.

– Ja będę go kochała i dbała o niego!

– Zobaczymy. A teraz powiedz, dlaczego tata odwiózł cię wcześniej. Miałaś wrócić jutro wieczorem.

– Wcale mnie nie odwiózł. Sama wróciłam.

– Co takiego? – w głosie mamy Ani słychać gniewne zdumienie. – Jak wróciłaś?

– Autobusem. Mówiąc ściślej, trzema autobusami i metrem.

W tej chwili rozlega się preludium Mozarta, które mama niedawno ustawiła jako dzwonek swojej komórki. Ania lubi tę melodię, ale teraz nie oznacza ona niczego dobrego. Pewnie tata – myśli dziewczynka i przytula policzek do grzbietu psa. Zapach i dotyk ciepłego futerka działają jak najlepsze lekarstwo.

Zza drzwi dobiega głos mamy:

– Jak to się stało?

Chwila ciszy.

– Ale musiało się coś wydarzyć! Ania jest odpowiedzialna i posłuszna. Nigdy nie zachowuje się w ten sposób.

Długa chwila ciszy.

– Ona nic nie musi rozumieć. Ty musisz ją zrozumieć. To jej świat się rozpadł.

I znów cisza.

– Ale ona ma dopiero dziesięć lat! – mama mówi teraz podniesionym głosem. – A ty trzydzieści osiem!

Teraz słychać stukanie ołówkiem o blat biurka.

– Nie, nie nastawiam jej przeciwko tobie. Jak możesz mówić takie rzeczy! Dziwisz się, że stajesz się dla niej obcy? Że nie jest już w stosunku do ciebie tak serdeczna i spontaniczna? Ile czasu jej nie widziałeś? Miesiąc! Dla dziecka to lata świetlne! Czy to naprawdę tak trudno zrozumieć?

Wreszcie rozmowa się kończy i mama wchodzi do pokoju. Siada obok córki.

– Powiesz mi, co się stało?

– Ona powiedziała, że chodzę do szkoły w brudnych ubraniach. Bluza była brudna, bo Łukasz potrącił mnie w stołówce i oblałam się zupą. Wyprałam ją potem w łazience, ale plama została. Nie miałam w szkole drugiej bluzy, żeby ją zmienić przed przyjazdem taty, a w swetrze byłoby mi za gorąco. To nie moja wina, a ona nie ma prawa wtrącać się w moje sprawy. Nie jest moją matką ani ciotką, ani w ogóle nikim.

Mama milczy przez chwilę.

– Aniu, czy możesz mi obiecać, że nie będziesz sama podejmowała tak dalekich wypraw?

– Dobrze, mamo, ale ty obiecaj mi, że nie będę tam jeździła!

– Porozmawiam z tatą i postaramy się urządzić to inaczej.

Mama wychodzi z pokoju. Ania zostaje z psem, który opiera się łapami o jej kolana. Brązowe ślepia wpatrują się w nią uważnie, tak jakby zwierzak rozumiał, co się dzieje.

– Och, piesku, żebyś ty wiedział! – wzdycha dziewczynka.

A było tak. W ubiegłym roku, latem, rodzice Ani postanowili, że sprzedadzą mieszkanie na warszawskim Ursynowie i kupią dom tuż za miastem. Mama marzyła o pięknym ogrodzie i starych drzewach za oknem, a tata chciał mieć blisko las, po którego zacisznych dróżkach mógłby biegać i jeździć na rowerze. I pewnej słonecznej niedzieli, pod koniec sierpnia, tata z tajemniczą miną zaproponował wycieczkę za miasto. Kiedy za oknami samochodu zaczęły znikać blokowiska Ursynowa i pojawiły się małe domki otoczone ogrodami, Ania domyśliła się, dokąd jadą. Nie myliła się, bo tata zaparkował przed świeżo zbudowanym domem z czerwonej cegły, otoczonym wysokimi sosnami.

Ania od razu pokochała to miejsce, przesycone zapachem lasu i rozbrzmiewające śpiewem ptaków. Tata wyjaśnił, że dom nie jest jeszcze wykończony, ale za pół roku będą się już mogli wprowadzić. A potem wziął Anię za rękę i po schodach, które nie miały jeszcze poręczy, zaprowadził ją do jej pokoju. Cudownego pokoju ze skośnym dachem! Jak facjatka Ani z Zielonego Wzgórza!

Potem często jeździli do swojego domu i patrzyli, jak się zmienia. W styczniu pojawiła się biała elewacja, schody i taras.

A potem okazało się, że wcale nie Ania i nie jej mama zamieszkają w tym pięknym domu, tylko tata z jakąś obcą panią i nowym dzieckiem, które urodzi się w październiku. Zostawił Anię i jej mamę i ma teraz nową rodzinę.

– Nie zostawił – tłumaczyła cierpliwie mama. – To nie ma nic wspólnego z tobą. To nasze sprawy, a ty zawsze będziesz ukochaną córeczką tatusia.

Ach, mamo, chyba sama nie wierzysz w to, co mówisz! Ukochana córeczka, akurat! Po pierwszych odwiedzinach tata zniknął na dwa tygodnie. Potem na miesiąc. Najwyraźniej nowa rodzina była ważniejsza.

Duże mieszkanie na Ursynowie, w którym dotychczas wszyscy mieszkali, trzeba było sprzedać, bo tata wziął pożyczkę w banku na wykończenie domu i potrzebował pieniędzy na spłatę długu. Ania z mamą musiały się więc przeprowadzić.

Nowe mieszkanie znajdowało się na Mokotowie, przy małej, sennej uliczce w okolicy Łazienek. Było mniejsze, ale Ani się podobało. Usytuowane na parterze, miało całkiem spory ogródek otoczony metalową siatką i żywopłotem z ligustru. Zaglądające do okien krzewy bzu, gęsto rosnące jałowce i dwa duże świerki tworzyły gąszcz odgradzający mieszkańców od zewnętrznego świata i nadawały mieszkaniu przytulności.

Zmiana miejsca zamieszkania łączyła się też, oczywiście, ze zmianą szkoły. Ania musiała zostawić koleżanki i kolegów, z którymi zżyła się przez prawie cztery lata, i usiąść w ławce w zupełnie nowej klasie, zajmując mało komfortową pozycję „nowej”. Hierarchia w klasie była już ustalona, dziewczynki podobierane w pary i grupki, więc Ania znalazła się na marginesie, traktowana jak powietrze. Na przerwach siedziała sama, czytając książki, bo nikt do niej nawet nie zagadał. Co gorsza, wyznaczono jej miejsce w ławce obok Łukasza, którego nieustanne gadanie przeszkadzało jej w skupieniu się na lekcji, a głupie dowcipy irytowały równie mocno jak rozlegające się co chwila nad jej uchem rechotanie z byle czego.

Wizyty u ojca były udręką. To już nie był tata, z którym się mieszkało, żartowało i któremu wszystko można było powiedzieć. Stał się kimś w rodzaju rzadko widywanego wujka. W tamtym domu Ania czuła się skrępowana i onieśmielona. Była tą, dla której nie warto było rezygnować z własnych planów, którą porzucało się bez mrugnięcia okiem, bez żalu. Z goryczą myślała, że widocznie nie jest tak dobra jak inne dzieci. Każda niezręczność – rozlanie kompotu na świeżo położony obrus, wysypanie zawartości piórnika na podłogę –była potwierdzeniem tej prawdy. Policzki płonęły jej ze wstydu, kiedy pani Diana wycierała stół albo tata pomagał zbierać z dywanu długopisy i kredki.

To wszystko można było jakoś przetrwać, siedząc w pokoju gościnnym na parterze i czytając książki, ale, niestety, trzeba było wychodzić na posiłki i słuchać tego, co mówiła pani Diana. A najwięcej miała do powiedzenia na temat mamy i sposobów wychowywania dzieci. Dziś na przykład oświadczyła, że Ania wygląda niechlujnie w brudnej bluzie i jest to kolejny dowód na to, że matka o nią nie dba. Było to tym bardziej przykre, że mama bardzo chciała, żeby Ania miała jak najlepsze kontakty z ojcem i poprawne z jego nową rodziną. Mama, ta wieczna prymuska, perfekcjonistka w każdym calu, mówiła zawsze to, co wypadało powiedzieć w takiej sytuacji, unikając jak ognia krytykowania taty. Ania chciała, żeby chociaż raz się zdenerwowała, krzyknęła, walnęła pięścią w stół. Ale nie, mama szła przez życie z podniesioną głową, niczego od nikogo nie oczekując, starając się każdego zrozumieć i wyważyć racje.

To wszystko wyszeptała Ania w aksamitne ucho, głaszcząc puszysty łepek.

– No przecież nie powtórzę mamie, co ona powiedziała, bo byłoby jej przykro, prawda?

Ania podziwiała mamę. Lubiła patrzeć na jej smukłą sylwetkę, gdy krzątała się po mieszkaniu, siadała w fotelu pochylona nad książką albo rozczesywała przed lustrem długie, lśniące włosy koloru lnu. Mama mówiła biegle po szwedzku, bo urodziła się i wychowała w Gällivare niedaleko Kiruny, gdzie jej ojciec, dziadek Andrzej, pracował jako lekarz. Oprócz szwedzkiego znała też fiński i trochę norweski, nie mówiąc już o takich językach jak angielski czy niemiecki. Jeździła na nartach i skuterze śnieżnym, umiała żeglować, a kiedy była nastolatką, lubiła jazdę konną. Zrezygnowała z niej i tak wytłumaczyła to córce:

– Koń jest pięknym i wolnym stworzeniem. Człowiek go złamał, zniewolił i zmusił do pracy ponad siły. Wolę patrzeć na swobodnie biegające konie, niż je ujeżdżać.

Mama była pełna współczucia dla ludzi i zwierząt. Robiła paczki dla dzieci z domów dziecka, zbierała ranne ptaki i zawoziła do ptasiego azylu w zoo, zatrzymywała się przy potrąconych przez samochody zwierzakach, żeby sprawdzić, czy można im pomóc, a raz w tygodniu miała dyżur i pomagała bezpłatnie ludziom, których nie stać było na opłacenie prawnika.

To była mama. Najlepsza na świecie.

Wesoły, pewny siebie i… uparty!

– Aniu, jest wpół do dziesiątej, trzeba iść na spacer z psem.

Ania poderwała się.

– Nasz pierwszy spacer! Ale, mamo, musimy go jakoś nazwać. To głupio mówić do niego „psie”.

Błagam, tylko wymyślcie dla mnie jakieś normalne imię! Ludzie miewają czasem idiotyczne pomysły. Pamiętam, że na polowaniach bywał pewien chart, nawiasem mówiąc, świetny gość, który miał na imię Pompejusz. Jego człowiek wołał na niego Pimpuś. Mój kumpel tak się wstydził, że nie reagował. Udawał, że to nie o niego chodzi i nie dość, że miał kretyńskie imię, to jeszcze dorobił się opinii najgłupszego charta w okolicy.

– Jak chcesz go nazwać? Może Pankracy, bo przypomina trochę tego psa z dobranocki.

Niebezpiecznie zbliżamy się do Pimpusia!

– Nie, ja już wymyśliłam dla niego imię. Alf, zdrobniale Alfik.

Może być. Nawet do mnie pasuje.

Mama uśmiecha się.

– Ładnie! Chodź, Alfiku, idziemy na spacerek!

W przedpokoju mama pokazuje, jak założyć szelki i zapiąć smycz, a potem wyjmuje z szuflady plastikowe, płaskie pudełko.

– Co to jest?

– Hm… to jest urządzenie do zbierania kupek – mama śmieje się, widząc minę córki. – Każdy właściciel psa musi po nim sprzątać.

I mama pokazuje, jak to działa: tu się wyciąga, naciska, wkłada torebkę, potem zaciska, wyjmuje torebkę z kupką i wrzuca do kosza na śmieci.

Idą więc razem na spacer, Ania dumna jak paw, trzymając w ręku smycz, mama uśmiechnięta, bo przyjemnie się wędruje, kiedy świat pachnie bzem i konwalią, a na niebie pojawia się wielki, złoty księżyc. Alf obwąchuje każdy krzaczek i każdy murek, a potem podnosi tylną łapkę i starannie oblewa to miejsce.

– O, jaki ładny welsh! – chwali starszy pan, pochylając się i drapiąc Alfa za uchem. – Ale ty chyba nie polujesz? – zwraca się do psa.

– Co to jest welsh? – pyta Ania.

– Welsh terier, czyli terier walijski.

– To jest terier walijski? – dziwi się Ania.

– Nie wiesz, jakiego masz psa? – tym razem dziwi się rozmówca.

– Znalazłam go na drodze – śpieszy z odpowiedzią mama. – Szukamy właściciela. Pani weterynarz powiedziała, że to miks foksteriera.

– A skąd! – oburza się pan. – Foksteriery są białe z czarnymi i brązowymi łatami. Tylko sylwetkę mają podobną. Mówi pani, że stał na drodze? Myśliwskie psy dość często się gubią.

– A na co może polować taka pluszowa zabaweczka, chyba na pająki? – śmieje się Ania.

– Nie śmiej się, moja panno! Walijczyki to urodzeni dzikarze, czyli psy wykorzystywane do polowań na dziki. Przyjrzyj się, jakie kły ma twój pluszak!

Ania przykuca obok Alfa, który unosi łepek i patrzy na nią wyczekująco. W roześmianej mordce można dojrzeć długie i mocne kły.

– Terier to nie kanapowiec, lecz pies z charakterem. Potrzebuje dużo spacerów. I trzeba go zaprowadzić do fryzjera przed latem, bo ma podszerstek i będzie mu za gorąco – rzuca na odchodnym pan i żegna się uprzejmie.

Po powrocie do domu Ania siada do komputera i wpisuje w wyszukiwarkę: „terier walijski”. Na ekranie pojawia się mnóstwo Alfików w różnych pozach i fryzurach.

– Mamo, patrz, nasz Alf!