Pierwszy transport - Julitta Mikulska-Bernaś - ebook

Pierwszy transport ebook

Julitta Mikulska-Bernaś

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Julitta Mikulska — Bernaś

PIERWSZY TRANSPORT

WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

 

Okładkę projektował

JULIUSZ RYBICKI

Redaktor

BOŻENNA WODZIŃSKA

Redaktor techniczny

EWA ORZECHOWSKA

MIĘDZYNARODOWA GRANICA

...my towariszczi najdiom!...

Czysty głos „zapiewajły” zatrzymał się na drżącej, wysokiej nucie i długo trwał w rozlewnym zaśpiewie jak igła wbita w środek nieba, a potem urwał się nagle i skłębiona kolumna zawiodła gromki refren:

Ej, wy pola, zielonyje pola,

Krasna kawaleria

saditsia na konia!

Grzmieli z pełnych piersi, szeroko i rozgłośnie, aż dziw brał, skąd w tych wynędzniałych ludziach bierze się jeszcze tyle siły i wigoru.

Kolumna zajmowała całą szerokość szosy. Wlewali się przez rozwarty szlaban szarą strugą, ubrani byle jak, zabiedzeni, wychudli i mimo sierpniowego słońca wciąż bladzi owym zielonkawym odcieniem skóry, który niechybnie wskazywał, że wracali stamtąd. Ale szli dziarsko, uformowani w szeregi, w porządku, ze śpiewem.

Wartownicy po obu stronach szlabanu początkowo wymachiwali automatami uniesionymi nad głowy, wykrzykiwali słowa powitania, wołali „bratcy” i „ura”, ale w miarę przesuwania się tej skłębionej ludzkiej masy cichli i jeden po drugim, przykładając dłonie do furażerek, wyprężali się, salutując kolumnę w milczeniu.

Kilka gazików, czarny osobowy opel i ciężarówka zjechały na pobocze. Maszyny przyciśnięte do drzew przesuwającymi się szeregami nie próbowały ich wyprzedzać ani też włączać się w nie. Pasażerowie opla w swej dalekiej drodze od Warszawy do tego punktu na mapie między Klauen a Burgiem, który rozdzielał strefę radziecką od amerykańskiej, widzieli już niejedną taką kolumnę. W tych popoczdamskich dniach sierpnia 1945 r. cała Europa kłębiła się jak gigantyczne mrowisko. Transporty wojskowe, kolumny wojsk, masy ludzi wyrwanych siłą ze swych krajów, miast i wsi, rodzin i domów — ruszyły się, by wracać. Padł gigantyczny obóz koncentracyjny, jakim były ziemie ujarzmione przez hitlerowską satrapię, i tworzyło się nowe. Trwała wędrówka ludów, przemieszczanie się całych obszarów i nawet twarda władza wojskowa, która jedyna w tym okresie mogła utrzymywać jaki taki porządek, stawała się wyłącznie organizatorem i „regulirowszczikiem” tego ludzkiego zalewu.

Major Strzała wychylony z okienka opla nie mógł oderwać oczu od przechodzących. Nozdrza wypełniał mu kwaśny odór potu, setek nie mytych ciał, a mimo to nie czuł odrazy. Patrzył na usta poruszające się w śpiewie, na zapadnięte lub obrzękłe policzki, strupy i blizny na migających twarzach i czuł, jak mu się niemęsko ściska serce.

Oto szli uratowani! Przywróceni życiu od wrót komór gazowych, kul wachmanów, od szubienic i ostrych szpadli kapo — nowo narodzeni dla ludzkiej godności, dla człowieczeństwa. Wracali „na rodinu”. Daleka jeszcze była droga stąd do nadwołżańskich stepów, lecz oni widocznie nie myśleli o tym. Z chwilą przekroczenia magicznej linii poczuli, że znaleźli się oto wśród swoich, bo składna pieśń o zielonych polach zaczęła się nagle rwać, ludzie unosili wyżej blade twarze, coś krzyczeli, major ujrzał, że wielu płacze. Nagle, jak płomień po suchej trawie, wzdłuż całej kolumny buchnęło:

Wstawaj, proklatiem zaklejmionyj

wies’ mir gołodnych i rabow...

Strzała odruchowo chciał wstać i boleśnie uderzył się o dach samochodu. Podniósł więc tylko palce do daszka swej oficerskiej czapki i nie odjął ich, aż cała kolumna przeszła. Potem skinął na kierowcę i opel, a za nim ciężarówka zawróciły i powoli potoczyły się śladem odchodzących, ku Klauen.

Szosa, wysadzana po obu stronach zielonymi drzewami, tonęła w chłodnym cieniu. Nie była zniszczona, a odcinek, którym przejeżdżali, nawet nie nosił na Sobie wyrw i śladów po gąsienicach ciężkich czołgów. Przez jakieś pół kilometra jechali w chłodzie i zieleni poprzedzani pieśnią o zielonych polach, którą znów rozbrzmiała idąca przodem kolumna, a potem przejechali ostry zakręt i wszystko zmieniło się tak nagle, jakby na gigantyczny ekran puszczono z nagła nową taśmę filmową.

Dwa rozwalone, betonowe bunkry strzegące zakrętu piętrzyły się nieregularnymi zwaliskami wśród ściętych pociskami, spalonych kikutów drzew. Po obu stronach szosy, na zdeptanych, porytych polach, rozciągało się wojenne śmietnisko. Spalone czołgi, przewrócone samochody, jakieś blachy, żelastwo, części maszyn, drzewo, ziemia i szmaty, przemieszane z sobą w ten jedyny, a niepowtarzalny konglomerat, nad którym nie wiadomo skąd przygnane wiatrem polatywały strzępy brudnych płacht papieru. Zburzone i wypalone domy przeplatały się z ocalałymi, a wciąż jeszcze widoczna schludność tych ostatnich sprawiała nieoczekiwane wrażenie. W ogródkach wśród poprutych, rozwalonych siatek i ozdobnych sztachetek kwitły wyższe nad wybujałe chwasty krwiste i złote dalie, pnące róże oplatały opuszczone altanki, a w jednym miejscu obok wielkiej szklanej kuli, w której słońce zapalało błyski, wciąż jeszcze tkwił brzydki, oblazły z farby, gipsowy krasnal.

— Ale paskudztwo! — prychnął z tylnego siedzenia porucznik Tutej. — Że też nikt jeszcze tego nie ustrzelił! — I sięgnął do kabury, lecz Strzała warknął: — Zostaw! — a porucznik tylko wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: — Jest czego żałować!

Tymczasem minęli przedmieście i wjechali w węższe uliczki, gdzie wille i domy z pruskiego muru ustąpiły miejsca wąskim kamieniczkom opatrzonym wymyślnymi balkonami, wykuszami, wysokimi, ostrołukowymi oknami i wszelkimi innymi „wspaniałościami” pseudogotyckiej architektury. W większości wybite okna ziały czarną pustką, tu i ówdzie spod wysokiego okapu zwieszały się brudne szmaty nieokreślonego koloru, zapewne pozostałość białych flag kapitulacji. Dołem, nad rozwartymi na oścież drzwiami lub też jak na ironię, opatrzonymi w kraty i antaby oknami, widniały szyldy, napisy i resztki ozdobnych złoconych liter.

— „Apotheke” — czytał Tutej — „Restaurant”, „Gemüse und Kolonialwahren”. — Pod oponami chrzęściło szkło, wciąż jeszcze nie starte na proszek, mimo tylu stóp i pojazdów, które je miażdżyły, w pewnej chwili uderzony kołem odtoczył się na bok głęboki hełm, a papiery, których wciąż przybywało, zaśmiecały całą szerokość ulicy.

Kolumna, która szła przed nimi, skierowała się inną drogą. Na skrzyżowaniach stały zgrabne dziewczęta w czarnych beretach z chorągiewkami w rękach, bieliły się nowe drogowskazy, które alfabetem, jakże odmiennym od sztywnej szwabachy, informowały, że na tym „cmentarzu” istnieje już zorganizowana władza.

Pojawili się też „ludzie”. Porucznik Tutej mianem tym określał wyłącznie cywilów, gdyż żołnierze, ich stała obecność, krzątanina i ich maszyny, były dla niego elementem trwałym, czymś tak oczywistym w tym miejscu, że nie oddzielał ich w swej świadomości od powojennego krajobrazu.

,,Ludzie” natomiast wydawali się być elementem przejściowym. Nie sprawiali wrażenia mieszkańców Klauen ani też nie mieli w sobie żadnych cech zasiedziałości. Nawet gdy obsiadłszy ognisko z namaszczeniem czekali, aż ugotuje się zupa, bulgocąca w dużej blaszanej puszce, byli wędrowcami. Ich dziwaczne ubrania, torby, tobołki, które każdy pieczołowicie chronił, nawet sposób poruszania się, nosiły na sobie wyraźne piętno tymczasowości. Kręcili się gorączkowo, krzyczeli, przerzucając się słowami w różnych językach, zbierali w mniejsze lub większe grupki, hałaśliwie rozprawiali z żołnierzami i otaczali każdy zatrzymujący się samochód.

Na rynku, przy którym mieściła się komendantura, było ich najwięcej. W mgnieniu oka opadli oba samochody, pytając dokąd jadą, a niektórzy, bardziej energiczni, bez żadnych pytań zaczęli się ładować na ciężarówkę.

Tutej wyskoczył z wozu i kalecząc niemiłosiernie język rosyjski zaczął donośnie tłumaczyć, że dzisiaj nie jadą nigdzie, lecz wywody jego przerwał nagle czyjś przeraźliwy krzyk: — Polacy, Polacy! — i kilku obdartusów w pasiastych obozowych spodniach otoczyło go obejmując, całując i klepiąc po plecach.

Na ten widok z różnych stron placu porwały się liczne sylwetki i po chwili wokół obu samochodów tłoczyła się już dość pokaźna grupka, a powitaniom, okrzykom i pytaniom nie było końca.

— Co z Warszawą? — dopytywał gorączkowo jakiś młody chłopak szarpiąc Tuteja za ramię. — Czy był pan na Kruczej? Czy dom pod dwudziestym czwartym stoi?

— A w Radomiu mocne zniszczenia? — wołał krępy mężczyzna w zielonym kapeluszu, lecz przerwali mu inni pytając gorączkowo: — Czy to prawda, że dajecie ziemię? Pan mówił po rosyjsku, czy aby na pewno pan Polak? Ja mam brata w polskim wojsku. Jan Nowak się nazywa, nie zna go pan? Kiedy wracacie, w którą stronę? Zabieramy się z wami!

Tutej stał ogłupiały w tej powodzi pytań, nie wiedząc, na które najpierw odpowiadać, ale już pozostali wyskakiwali z wozów, a od środka placu sadziła długimi krokami hoża, „regulirowszczica” krzycząc, aby usunęli się na bok, gdyż tarasują drogę.

Major Strzała nie ruszając się z miejsca przez cały czas obserwował zamieszanie przy wozach. Chciwie łowił uchem ton i treść pytań, przyglądał się pytającym. Na widok ,,regulirowszczicy” zaśmiał się z cicha, polecił kierowcy zastosować się do jej poleceń, a sam wysiadł i omijając bokiem zbiegowisko skierował się w stronę komendantury.

Był już przy budynku przysadzistego „rathausu”, gdy usłyszał za sobą tupot. Błyskawicznie odwrócił się, z dłonią odruchowo już „przylepioną” do kabury, a biegnący za nim wysoki mężczyzna natychmiast zatrzymał się. Stali przez długą chwilę naprzeciw siebie — mały, krępy major o przejrzyście błękitnych oczach, w zgrabnym mundurze z koalicyjką i dystynkcjami, i kościsty chudzielec w obozowej mycce i pasiaku, z wypchaną torbą dyndającą mu się gdzieś w okolicy kolan. Stali jak wryci, a w ich oczach widniało to samo niedowierzanie. Potem każdy z nich postąpił krok naprzód i... rzucili się sobie w ramiona.

Wojenkom — pułkownik Morgunow, na widok majora Strzały porwał się zza biurka i szedł ku niemu przez całą szerokość sali z wyciągniętą ręką.

— Zadierżali sojuzniki, iii czto? — stwierdził raczej, niż spytał, jednocześnie zamaszyście się witając.

— Ano, nie przepuścili, sukinsyny — burknął major i natychmiast ugryzł się w język, gdyż dawny gabinet burmistrza pełen był ludzi, a stojący nie opodal w pokornej postawie dwaj cywilni Niemcy wyraźnie nastawili uszu. Zły na siebie, gniewnie szarpnął pas i poprawił się:

— Zaszły nieprzewidziane okoliczności, pułkowniku. Muszę z wami pomówić i prosić o pomoc.

— Niczewo, niczewo, Mieczysław Stanisławowicz! — zahuczał basem pułkownik. — Wsio budiet w poriadkie! Lejtenant Sobenko! — krzyknął i wydawszy nadbiegającemu adiutantowi szereg poleceń pociągnął Strzałę za sobą do małego bocznego pokoiku. Gdy już wygodnie usiedli w głębokich klubowych fotelach, z butelką „trofiejnego” koniaku i dwoma kryształowymi pucharkami na stole, pułkownik położył wielką rękę na kolanie majora i mrużąc podpuchłe oczy, mruknął:

— Rozkopywanie!

Opowieść była skomplikowana. Major Strzała wraz ze swą ekipą przybył do Klauen — granicznego miasteczka w radzieckiej strefie okupacyjnej, jako przedstawiciel Polskiej Misji Repatriacyjnej, mającej działać w strefie amerykańskiej. Miał przy sobie dokumenty wystawione przez władze polskie, a także zgodę stacjonujących w Berlinie naczelnych władz amerykańskich na zainstalowanie w rejonie działania 7 armii amerykańskiej, w miejscowości Weidenberg, pięcioosobowej Polskiej Misji Repatriacyjnej w celu zorganizowania repatriacji do kraju znajdujących się tam Polaków.

— No tak... — Strzała zawiesił na moment głos. — Ale... Ale widzicie, pułkowniku, mam taki szkopuł... — mówił jak gdyby nie mogąc przez coś przebrnąć. Splótł dłonie, aż stawy trzasnęły.

— Nu, dawajtie! — Morgunowa zdziwiło wahanie majora. — Nie ponimaju, poczemu...

— A niech to diabli! — przerwał mu Strzała machając z irytacją dłonią. — Niech to wszyscy diabli! Po prostu wiozę nie czterech, a szesnastu ludzi, rozumiecie? Szesnastu! A ci cholerni „boys” zatrzymali nas na granicy. „Pięciu!”, mówią i stukają paluchem w przepustkę. I trzymają. A przecież tam jest około pięciuset tysięcy Polaków! — skandował. — Rozumiecie, pułkowniku? Tam jest pięćset tysięcy, a nas ma być pięciu!

Teraz już wartko, bez zająknięcia mówił o tych wyzwolonych z obozów koncentracyjnych, o wczorajszych jeńcach oflagów i stalagów, o ludziach wywiezionych przez Niemców na przymusowe roboty, jak też o wielu innych, których zagnały tu złożone losy wojny.

— Wszyscy oni powinni wrócić jak najszybciej do ojczyzny! — wykrzykiwał, zrywając się z fotela.

Morgunow w milczeniu potakiwał głową. Strzała zaś jakby wpadł w trans — przemierzał niewielką, coraz bardziej szarą od dymu przestrzeń pokoju i metodycznie przedstawiał Morgunowowi swój punkt widzenia na te sprawy. Nieco zdziwiony pułkownik nie przerywał mu, odnosił zresztą wrażenie, że Strzała mówi bardziej do siebie niż do niego, że mu to potrzebne, że nie może mu przerwać tej repetycji historii dnia wczorajszego.

Słuchał więc, jak to 5 czerwca 1945 roku przez pełnomocników rządów Francji, USA, Wielkiej Brytanii i ZSRR została podpisana deklaracja o klęsce Niemiec i objęciu nad nimi najwyższej władzy, jak weszło w życie zawarte już w maju porozumienie o odpowiednim systemie kontroli. Powoli włączał się w tok myślenia spacerującego w zapamiętaniu majora. Władzę najwyższą w swych strefach okupacyjnych — myślał — zaczęli sprawować głównodowodzący sił zbrojnych czterech mocarstw, nad całym zaś terytorium objęła ją Rada Kontroli Niemiec, najwyższy organ kontroli sojuszniczej.

Dał się całkowicie wciągnąć Strzale w tę niecodzienną lekcję.

— A dla nadzorowania obszaru tak zwanego Wielkiego Berlina — powiedział nagle głośno, gdyż wydało mu się, że Strzała nie wiedzieć czemu zapomni o tym — a dla nadzorowania Berlina powołano Aliancką Komendanturę. Czterech komendantów...

— Anglik, Francuz, Amerykanin i wasz — wpadł mu w słowo Strzała. — Iw tym samym mniej więcej czasie, zaraz... tak, dwudziestego szóstego lipca obszar Niemiec został podzielony, z terminem ważności do chwili podpisania traktatu pokojowego, na cztery strefy: waszą wschodnią, brytyjską północno-zachodnią, amerykańską południowo-zachodnią i wreszcie francuską zachodnią...

— Tak, to Europejska Komisja Konsultatywna uchwaliła — Morgunow jakby licytował się swoją wiedzą na ten temat. — I właśnie chyba to wszystko zahamowało w znacznym stopniu żywiołowy dotąd ruch wielkich mas ludzkich, przemieszczających się w różnych kierunkach. Wyrosły szlabany, aliancki kordon...

— Właśnie, aliancki kordon — ożywił się Strzała. — Ilu to Polakom zagrodził drogę! Szli niekiedy ostatkiem sił, byle bliżej kraju, najbliższych, a tu brytyjskie czy amerykańskie straże zawracały ich naraz do obozów, gdzieś w głąb strefy... — Strzałę opuściło chwilowe ożywienie. Przystanął na chwilę.

Rzeczywiście, ograniczenie owej początkowej, wypływającej z najgłębszej tęsknoty serca, samorzutnej repatriacji było wyraźnie odczuwalne. Wiązało się ono naturalnie i z wieloma zjawiskami natury politycznej, które już wówczas dawały o sobie znać.

Obydwaj zdawali sobie sprawę z tego, że ostatnie miesiące wojny, a następnie pierwsze dni wywalczonego za tak okrutną cenę pokoju niosły ze sobą stopniowy rozkład antyfaszystowskiej koalicji. W kołach rządzących mocarstw zachodnich brała górę reakcja, nie kryjąca bynajmniej ani swych sympatii do pokonanych Niemiec, ani też wrogości wobec ZSRR i rodzących się krajów demokracji ludowej, w tym naturalnie i Polski. Oficjalne uznanie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej w Warszawie i związane z tym cofnięcie uznania rządu emigracyjnego w Londynie nie zmieniło właściwie stosunku zwierzchnich wojskowych władz alianckich do akredytowanych już od czerwca 1945 r. przedstawicieli Polskich Misji Wojskowych z Londynu.

— Pomyślcie, pułkowniku, jak bardzo gmatwa się teraz sprawa setek tysięcy moich rodaków! — Strzała znów przemierzał pokój szybkimi krokami. Podchodził co chwila do Morgunowa i stukał go palcem w ramię, jakby mu to miało pomóc w przekazaniu kłębiących się myśli. — Pomyślcie tylko, ile będę miał trudności z powodu różnych poczynań Amerykanów i wysłanników londyńskiej emigracji. Zrobią na pewno wszystko, by odciąć masę Polaków od ojczystego kraju. Zastraszeni wizją trzeciej wojny i innymi bredniami ludzie gotowi rzeczywiście poddać się naciskom i pozostać na Zachodzie bez względu na to, co ich tu czeka. To naprawdę bardzo trudny problem — mówił z chmurą na czole.

Tego rodzaju nastawienie aliantów wobec dalszego losu Polaków, znajdujących się na obszarze zachodnich stref okupacyjnych, wypływało bezpośrednio ze zmiany kierunku linii politycznej rządów USA i Wielkiej Brytanii oraz wynikającego z niej dążenia do maksymalnego osłabiania potencjału ekonomicznego, militarnego i demograficznego kształtującego się obozu krajów socjalistycznych.

— No tak, każdy Rosjanin, Białorusin, Polak, Słowak, Bułgar czy inny — Morgunow rozcapierzywszy dłoń liczył na palcach — który będzie chciał wrócić do kraju, musiałby być przez Zachód spisany na straty, natomiast każdy pozostający mógłby być brany pod uwagę jako potencjalny sprzymierzeniec. Tak się rozpoczyna nowa polityka — potrząsał dłonią, na której przed chwilą wyliczał narodowości. — Wielka polityka, w której przestają się liczyć zwykłe losy ludzi, a pierwsze skrzypce zaczyna grać buchalteria CIC czy IS!

W tej złożonej sytuacji problem przywrócenia ojczyźnie prawie połowy miliona jej obywateli, przebywających głównie na terenie amerykańskiej strefy okupacyjnej Niemiec stawał się sprawą palącą, a jednocześnie coraz trudniejszą. Wobec nieprzychylnie chłodnego stosunku zachodnich aliantów do przedstawicieli prawowitego rządu polskiego trzeba było uciec się do wybiegów dyplomatycznych, ale nie pozbawionych zdecydowania czy energii.

Wysyłając więc swoje ekipy repatriacyjne, Ministerstwo Administracji Publicznej w Warszawie w dużej mierze liczyć musiało na osobiste cechy charakteru poszczególnych szefów misji i ich podwładnych. Dlatego też wyznaczano właściwie jedynie ,,szefa” i niekiedy jeszcze tłumacza; resztę ekipy kompletował właśnie sam szef. Najczęściej nieomylnie dobierał sobie ludzi dogłębnie przekonanych o słuszności i wadze sprawy.

— Zebrałem szesnastu ludzi. Wobec ogromu czekających nas zadań — tłumaczył Strzała pułkownikowi — wydaje mi się, że i tak jest nas mało. Myślę, że może uda nam się jakoś poszerzyć placówkę.

W Warszawie przydzielono Misji samochód osobowy marki opel, wysłużoną ciężarówkę oraz nieco gotówki na bieżące potrzeby. Z „akcesoriów biurowych” Strzała otrzymał plik blankietów z nadrukiem: „Rzeczpospolita Polska, Misja Repatriacyjna w Weidenbergu”, okrągłą pieczęć z godłem i napisem, jak też podłużną pieczątkę, na której w języku angielskim widniał napis: „Polish Repatriation Mission”. Były jeszcze życzenia owocnej pracy i zapewnienia, że władze wojskowe radzieckie i amerykańskie tak w czasie drogi, jak i na miejscu, ze swej strony okażą Misji wszelką pomoc. Reszta zależała już od osobistej inwencji i inicjatywy.

Ta szczupłość ekwipunku nie zdziwiła Strzały. Była rzeczą normalną w kraju, gdzie całe organizujące się dopiero życie powstawało dosłownie z niczego. Niemcy pozostawili po sobie jedynie zniszczenia. Brak było wszystkiego. Robotnicy przynosili do fabryk własne narzędzia, urzędnicy pisali na odwrocie niemieckich formularzy, jeżeli udało się je zdobyć, większość ludzi pracowała bez wynagrodzenia i — co ważniejsze — bez zaopatrzenia w żywność, rozumiejąc, że każde początki są trudne. Nie brakowało za to zapału, żarliwości i samozaparcia. Przeszkody wydawały się łatwe do pokonania, bo pracowano dla siebie i na swoim.

Dzielił się teraz tym wszystkim z pułkownikiem Morgunowem. Mówił o tym, jak to niczego nie mogąc znaleźć w wyniszczonej i zdewastowanej Warszawie, jechał na „odstępowanej” przez radzieckich kierowców benzynie, jak dotarł w Kieleckie, skąd pochodził i gdzie w czasie okupacji dowodził jednym z oddziałów partyzanckich, jak skompletował tam jakie takie zapasy żywności, benzyny i najpewniejszej wymiennej waluty ówczesnych czasów — bimbru, a następnie każdemu z wyjeżdżających wystawił odpowiednie zaświadczenie na blankiecie Misji, opatrzone okrągłą pieczęcią i podpisem. Tekst w trzech językach: polskim, rosyjskim i angielskim, wyglądał imponująco i wszyscy poczuli się nagle strasznie ważni posiadając dokument, którym mogli się wylegitymować.

Po tych przygotowaniach wyruszono. Droga biegła przez Wrocław i Legnicę na Berlin, gdzie Strzała miał nadzieję przy pomocy władz radzieckich otrzymać zezwolenie na wjazd swojej ekipy do amerykańskiej strefy.

Drogi były już na ogół przejezdne, a zniszczone lub zerwane mosty zastąpiono prowizorycznymi. Strzegące ich posterunki wojskowe kierowały jadących na różne „objazdy”, bowiem wiele arterii przelotowych przeznaczonych było wyłącznie dla wojska i transportów wywiezionej do Rzeszy ludności radzieckiej, którą przewożono samochodami ciężarowymi na wschód.

Wszędzie było widać ślady niedawnej ofensywy. Rozbite czołgi i samochody, spalone wsie, zniszczone miasta, leje po bombach i pociskach, walający się w rowach sprzęt wojskowy.

Boczne drogi pełne były powracających, którzy wędrowali pieszo lub przygodnymi ciężarówkami, a nawet wozami „zorganizowanymi” w Niemczech. Ogromne stada bydła pilnowane przez uzbrojonych pasterzy, nierzadko w wojskowych bluzach, wypasały się na łąkach i polach lub tarasowały drogi.

W okolicach Wrocławia zniszczenia były jeszcze większe, a porzucone w rowach popsute wózki dziecięce, na których wiozła swój dobytek uciekająca przed frontem ludność niemiecka, sprawiały niesamowite wrażenie.

W Berlinie obok radzieckich „regulirowszczic” stali już niemieccy policjanci, powołani przez cywilną administrację miasta, zaś radziecki komendant wojskowy szybko zakwaterował Misję w jakimś poniemieckim domu i wyznaczył jej wyżywienie.

Wydawało się, że najgorsze jest już poza nimi, a otrzymanie pozwolenia na wjazd całej ekipy będzie zwykłą formalnością.

Stało się jednak inaczej. Mimo poparcia władz radzieckich i osobiście marszałka Sokołowskiego Strzała natrafił na zdecydowany opór władz amerykańskich.

Amerykanie wprawdzie teoretycznie zgodzili się na wjazd i zainstalowanie na terenie strefy trzech ekip, z których jedna miała zostać akredytowana przy SHAEF1 zaś teren działania pozostałych miał pokrywać się z obszarem zajętym przez poszczególne amerykańskie armie, lecz zdecydowanie starali się ograniczyć liczebność ekip, a raczej sprowadzić ich stan osobowy do reprezentacji bardziej symbolicznej niż faktycznej. Okazało się bowiem, że już w czerwcu przy SHAEF we Frankfurcie nad Menem została akredytowana Polska Misja Wojskowa z Londynu, która założyła swe placówki przy kwaterach głównych poszczególnych armii amerykańskich.

— Amerykanie mieli dogodny pretekst, by twierdzić, że znajdujący się na ich terenie moi rodacy są otoczeni ze strony właściwych przedstawicieli dostateczną opieką. Rozumiecie, pułkowniku? — Strzała aż zasapał. — Właściwych, powiadają. Uważają, że nie ma potrzeby, byśmy my dublowali Misję londyńską! To zakrawa na szytą grubymi nićmi prowokację — wyrzucił z siebie major. — Stwierdzili, że wystarczy jeden czy dwu przedstawicieli Warszawy, i oświadczyli stanowczo, że oficerowie łącznikowi Misji londyńskiej, jak też personel biurowy w zupełności wystarczą dla zapewnienia sprawnej pracy zarówno przedstawiciela ,,Zachodu”, jak i „Wschodu”.

Szefowie dwu ekip repatriacyjnych po rozlicznych staraniach musieli zgodzić się na te warunki i pojechali na teren strefy w uszczuplonych składach, natomiast major Strzała wciąż szukał jakiegoś sposobu, by przekroczyć linię graniczną ze wszystkimi swymi ludźmi.

Gdy zawiodły wszystkie oficjalne drogi, znalazł się tu, w Klauen, nie opodal którego znajdowało się przejście graniczne między strefami radziecką i amerykańską. Chciał się rozpatrzyć na miejscu i jakoś „przepchać” na drugą stronę całą swoją ekipę.

Wojenny komendant Klauen, pułkownik Morgunow, w którego niewielkim, szarym od gryzącego dymu pokoju teraz siedzi, na pewno zrozumie.

Pułkownik rzeczywiście zajął się przybyłymi serdecznie. Wyznaczył im kwaterę, uzupełnił paliwo i wyżywienie, ale wielkich nadziei robić nie mógł.

— Próbujcie, majorze, ja tam nic nie wiem — huczał basem. — Pomogłem, co trzeba, a od liczenia waszych ludzi nie jestem. — Mrugnął okiem. — Liczyć będą tamci, i to dokładnie. Już tam pewnie ułożyli między sobą, co jest warte te pół miliona waszych, i wolą ich zatrzymać u siebie. U nich rzecz zwyczajna wszystko na dolary przeliczać.

— A mnie po to przysłali, żebym ich ratował — gorączkował się major. — Nie będą, jak pan Balcer, ginąć w Brazylii czy innej Argentynie, kiedy w domu robota czeka na każde ręce.

— A kto eto „pan Balcer”? — zainteresował się pułkownik.

Rozmawiali do późna w noc. Gdy masywny rzeźbiony zegar wybił trzy uderzenia, pułkownik nagle zaczął opowiadać o Kazachstanie. Długo rozwodził się nad wielkimi stadami owiec, pasterzami i ich zwyczajami, mówił o porywaniu stad przez naczelników wrogich sobie przed rewolucją wiosek i różnych fortelach stosowanych przez pasterzy. Strzała ledwie go słuchał, ogarnięty bez reszty swoim zmartwieniem. Nie widział żadnego związku między tymi anegdotkami i sobą. Nagle coś go w słowach Morgunowa uderzyło. Pułkownik właśnie opowiadał o zagarnięciu jakiegoś stada, którego pilnowali uzbrojeni złodzieje siedzący przy ognisku, gdy Aziz — kto to był u licha ten Aziz? — pomyślał leniwie Strzała — wypuścił przewodniczkę, która zawróciła owce na rodzinne pastwisko.

— A one za nią szły jak woda, Mieczysławie Stanisławowiczu — monotonnie opowiadał pułkownik. — Płynęły do swego domu jak strumień wiosną. I ani strzały, ani bicze złodziei nie mogły ich powstrzymać. A Aziz potem po wszystkich bazarach chwalił swoją owcę. Od tego zaś dnia każdy złodziej drży, by do zagarniętego stada nie dostała się Owca-Dobra Przewodniczka, gdyż wtedy całe złodziejstwo na nic. Ot co! Tak mówi mądrość Wschodu.

Zapadło milczenie. Pułkownik popił herbaty, ziewnął i powiedział sennie. — No, czas na nas. Trzeba przespać się choć trochę.

Lecz Strzała całkiem się rozbudził:

— Ale, ale — powiedział — to nie cała opowieść. Nie wiem jeszcze, jakiego fortelu użył Aziz, aby wpuścić swą owcę-przewodniczkę do skradzionego stada!

— Bardzo się natrudził — podjął z uśmiechem pułkownik — zanim znalazł przejście, którym dostarczano złodziejom wino i chleb. A owcę położył na ośle, przykrył derką i tak przeszła wśród juków.

Nazajutrz Strzała pożegnał się z Morgunowem i zebrawszy swoich ludzi pojechał na punkt graniczny. Radzieckie straże przepuściły ich bez kłopotów, natomiast Amerykanie zaczęli starannie badać dokumenty i nie zważając na żadne racje, wygłaszane uniwersytecką angielszczyzną przez tłumaczkę, panią Izdebską, zgodziły się przepuścić jedynie pięć osób, wymienionych imiennie w piśmie SHAEF.

Major nie chciał ustąpić, Amerykanie nie chcieli słuchać, a pani Izdebska wzbraniała się tłumaczyć dosłownie. Nie było sensu przeciągać struny. Zawrócili obydwoma wozami i ustawili się na poboczu po radzieckiej stronie. Stali tak od rana aż do południa. Obserwowali ruch, to nasilający się, to znów ustający niemal zupełnie, patrzyli, jak wartownicy z obu stron szczerzą do siebie zęby, i z rozmowy ze strażą radziecką dowiedzieli się, że „bojsy” to zupełnie „pariadocznoje rebiata”, gdy nie sterczy nad nimi żaden podoficer.

A potem po tamtej stronie ukazało się czoło radzieckiej kolumny byłych więźniów, którzy zaczęli przekraczać granicę, i major powrócił do Klauen.

Teraz, siedząc wraz z pułkownikiem, raz jeszcze przeżywał całą scenę, widział zabiedzone postacie, słyszał ich śpiew i nie mógł się uspokoić.

— Wasi wracają „na rodinu” całymi kolumnami — tłumaczył pułkownikowi z mimowolnym żalem — a nasi siedzą tam i czekają, aż ich ktoś powiezie do Kongo czy Brazylii...

— Nie przesadzaj, Mieczysławie Stanisławowiczu — upomniał go pułkownik. — I waszych wielu już przeszło do tego czasu. A i teraz przechodzą — uśmiechnął się. — Pojedynczo.

— Ale mnie po to posłano — znów rozpoczynał major.

—No ładno, ładno. Jeszcze powieziesz swoich transportami. Jeżeli zechcą — dodał po długiej chwili.

Major zerwał się i zaczął gwałtownie przemierzać pokój. Twarz jego poczerwieniała. Nagle odwrócił się i patrząc prosto w twarz Morgunowa, krzyknął:

— Na pewno zechcą, jeśli im tutaj przestaną mącić w głowach emisariusze z Londynu! Przeciwko władzy ludowej agitują, rozumiecie? A kraj czeka na ręce do pracy, musimy orać, siać, zasiedlać nowe ziemie...

— Ty z chłopów?

— A z chłopów — uspokoił się nagle Strzała. — A bo co?

— Nic. Tylko tak myślę, że trudno wam będzie dogadać się z sojusznikami, Mieczysławie Stanisławowiczu.

Mały major zabłysnął zębami w szerokim uśmiechu.

— Jest u nas w Polsce takie przysłowie ,.nie święci garnki lepią”, a i u was słyszałem stosowne do mojej sytuacji: ruskij głazam nie wierit, poszczupać nado, Adrianie Iwanowiczu.

— Prawilno — przytaknął pułkownik. — Tak czto budiem diełat tiepier?

Strzała usiadł i wlepił błyszczące oczy w twarz Morgunowa.

— Ja i inni wymienieni w piśmie SHAEF odjedziemy jutro, bo jeszcze Amerykańcy gotowi nam spłatać jakiś kawał, a was poproszę o pomoc raz jeszcze. Niech reszta moich ludzi zostanie tu przez kilka dni.

— A niech zostają. Dam kwaterę, wyżywienie, tylko nie wiem, na czym ma polegać moja pomoc.

— Nie brońcie im kręcić się koło przejścia granicznego...

— Co wy myślicie, że ja mam czas za każdym człowiekiem chodzić i pilnować, co on robi? Ale nie radzę próbować tak po odinoczkie. Jak się tam potem zbiorą? Jak do was dojadą?

— Ja nie o tym. Niech się trochę tu pokręcą, a za tydzień sam przyjadę, to pogadamy.

Rozważali jeszcze przez chwilę różne szczegóły i na koniec pułkownik zawołał adiutanta, by wyznaczył kwaterę dla szesnastu Polaków.

— Siedemnastu — poprawił skromnie major.

— Niech będzie siedemnastu — zgodził się Morgunow. — Tylko nie wiem, w jaki sposób wy się tak szybko mnożycie. Dopiero było was tylko szesnastu.

— Spotkałem tu przyjaciela — wyjaśnił Strzała. — Więzień kacetu Ebensee. Razem byliśmy w konspiracji. Byłem pewny, że już nie żyje. Biorę go ze sobą. Dobrze zna tamtejsze stosunki, przecież wyzwalali go Amerykanie.

Na pewno mi się przyda!

— A chce jechać z tobą? Nie woli do domu? Major zakręcił się niespokojnie na krześle.

— Pewnie by wołał — bąknął — ale, widzicie, on miał dziewczynę, narzeczoną. Po jego aresztowaniu wywieźli ją na roboty, więc powiedziałem, żeby jechał ze mną, to ją szybciej znajdzie, no i aż pali się do wyjazdu!

Pułkownik długo przyglądał się Strzale w milczeniu, a potem wstał i uścisnął mu rękę.

— Życzę sukcesów, majorze — oznajmił uroczyście. — Ja uwieren, że doskonale dasz sobie radę z sojusznikami i londyńczykami i już niedługo poślesz na te swoje Ziemie Odzyskane pół miliona pionierów.

— Obyście wyrzekli te słowa w dobrą godzinę! — wykrzyknął z zapałem Strzała.

„WARSZAWSKI... KURZ“

W Markfurcie powitano Strzałę dość kwaśno. Major Cieślewicz, szef tamtejszej Misji, która stanowiła jednostkę nadrzędną nad mającymi powstać placówkami w Weidenbergu i Hochnau, nie krył swego niezadowolenia z metod, jakimi posługiwał się Strzała. W jego pojęciu należały one do minionego okresu okupacji, zaś obecnie powinno się działać zupełnie inaczej.

W rzeczywistości zaś stawka, o którą rozpoczynała teraz grę garstka ludzi z Misji Repatriacyjnych, była tak wielka, że nie sposób było jej osiągnąć bez wielkiej inwencji i zdecydowania. Chodziło bowiem ni mniej, ni więcej o blisko 500 000 Polaków, jacy znaleźli się na terenie amerykańskiej strefy okupacyjnej. Wszyscy oni zostali obecnie „ochrzczeni” przez swych zachodnich wyzwolicieli mianem „displaced persons”2, czyli tzw. dipisów. Amerykańskie władze okupacyjne dość szybko zaczęły grupować owych dipisów w większych lub mniejszych skupiskach obozowych rozrzuconych na całym obszarze strefy. Obozy takie, niezależnie od wielkich skupisk jenieckich typu Murnau, powstały na terenie całej Bawarii. Przykładowo w rejonie Stuttgartu było ich 21, w rejonie Kassel — 7, Ludwigsburgu — 13, Regensburgu — 14, Monachium — 5, a także w dziesiątkach innych miejscowości jak Heilbronn, Karlsruhe, Mannheim, Memmingen, Bad Neuheim, Bamberg, Hohenfels, Altenstadt, Ingolstadt itd. Podobnie w wielu sierocińcach, szpitalach i sanatoriach tłoczyła się i kotłowała szara, wielotysięczna masa dipisów postawiona przez historię wobec alternatywy powrotu do kraju lub też bezterminowej tułaczki po wszystkich niemal zakątkach świata.

Sytuacja, w której znaleźli się ci ludzie w chwili zakończenia wojny, była tym trudniejsza, iż odcięci od kraju i rzetelnej informacji o jego losach stawali się aż nader często łatwą ofiarą zabiegów londyńskich ,,handlarzy dusz”, usiłujących za wszelką cenę wyprowadzić jak największą liczbę otumanionych dipisów na drogę tułaczki, w celu podtrzymania w opinii światowej emigracyjnego mitu o istnieniu innej — o ironio! rzekomo prawdziwej Polski, znajdującej się nie nad „skomunizowaną” Wisłą, lecz gdzieś na obczyźnie, nad zamgloną Tamizą czy lazurową Sekwaną.

Zabiegi owych piewców idei „Polski poza Polską” ułatwiał system organizacyjny, jakiemu podporządkowane zostały obozy dipisów w zachodnich strefach okupacyjnych, a tym samym i w amerykańskiej. Oficjalnie patronat czy też, jak kto woli, opiekę nad obozami dipisów objęła UNRRA3 która podzieliła cały obszar strefy amerykańskiej na cztery dystrykty: 1, 2, 3 i 5, obejmujące ponad 52 obozy i 142 środowiska, w tym 4 sierocińce, 4 ośrodki studenckie oraz 29 szpitali i sanatoriów.

Działalność organizacji UNRRA kontrolował i nadzorował oddział V sztabu w każdej z dwóch amerykańskich armii — 3 i 7 — stacjonujących po zakończeniu wojny w Niemczech. Funkcje tego oddziału na niższych szczeblach, w korpusach, dywizjach, brygadach i niektórych pułkach, pełnili oficerowie wyznaczeni do spraw dipisów, tak zwani G-54.

W toku rozwoju sytuacji i następujących stopniowo zmian organizacyjno-wojskowych centralny aparat UNRRA-y skoncentrowany został ostatecznie w Heidelbergu przy kwaterze sztabu 3 armii amerykańskiej.

Kluczowe stanowiska kierownicze w UNRRA zajmowali, jak można się tego domyślać, z reguły Amerykanie powiązani bezpośrednio z CIC i realizujący bez reszty linię polityczną rządu Stanów Zjednoczonych. Wśród pracowników etatowych tzw. II kategorii było jednak sporo Polaków wywodzących się często ze środowiska samych dipisów. Na nieszczęście znaczna ich część, o ile nie większość, zainstalowana została w aparacie organizacyjnym UNRRA-y przez różnego rodzaju polskie organizacje reakcyjne, związane bądź z agendami nie uznawanego już oficjalnie przez nikogo rządu londyńskiego, bądź z kołami II korpusu, bądź też z Brygadą Świętokrzyską NSZ.

Nie trzeba więc dodawać, w jakim kierunku szła i rozwijała się działalność ludzi spod znaku różnych „Komitetów Polskich” czy „Zrzeszeń Ośrodków Polskich”, nadużywających swej organizacyjnej i duchowej „opieki” nad obozami i skupiskami dipisów w celu fałszowania obrazu nowej, ludowej Polski i zamykania z premedytacją drogi do kraju masom Polaków. Ludzie ci robili wszystko, co mogli i co było w ich mocy, aby rzesze dipisów nie dowiedziały się o czekających na nie w kraju tysiącach hektarów rozparcelowanej ziemi, o czekających na robotników i inżynierów fabrykach, o wysiłku całego narodu podnoszącego kraj z ruin. Żerując na nieświadomości i braku napływu rzetelnych informacji z dalekiej ojczyzny, sprzymierzone z Amerykanami siły emigracji wywierały ciągły nacisk na dipisów. Wmawiano im przy każdej okazji, że w razie powrotu do Polski będą narażeni na szykany, a nawet represje. Rozsiewano plotki o rychłym konflikcie zbrojnym ze Związkiem Radzieckim. Obiecywano dobrze płatną pracę...

Podejmując walkę „o dusze” setek tysięcy Polaków rzuconych losami wojny na Zachód, polityczne kierownictwo emigracji i inne ośrodki wrogo ustosunkowane do przemian w kraju nie przebierały w środkach. Gdy zawodziły różne chwyty propagandowe obliczone na zdezorientowanie ludzi wegetujących w obozach, sięgano do szantażu, a niekiedy także do przemocy wobec tych, których uznawano za niebezpiecznych. Dochodziło na tym tle do wielu ostrych spięć i dramatów osobistych.

Stąd też jasne było, iż podejmując walkę z takim przeciwnikiem, ,,warszawiakom” trudno było liczyć na sukces osiągnięty konwencjonalnymi czy też wręcz biurokratycznymi metodami, przypominającymi raczej spokojne urzędowanie niż starcie bojowe na pierwszej linii.

A tymczasem Cieślewicz przyjął właśnie taki formalno-urzędniczy tryb postępowania. Przybył do Markfurtu z kilkoma zaledwie osobami, za to w zgodzie z zezwoleniami wjazdu wydanymi w Berlinie, i jak dotąd zajmował się wciąż jeszcze głównie ,,organizowaniem urzędowania”, a nie rzeczowym rozpracowywaniem przeciwnika i penetracją terenu. Najważniejszą sprawą było biuro, a co za tym idzie przydziały, kwatery itp. Bez reszty pochłaniały jego czas takie „zagadnienia”, jak maszyna do pisania, teczki, segregatory, odpowiednia ilość materiałów piśmiennych i opracowanie „zasad”, na jakich biuro miało działać. Zdążył przygotować nie tylko specjalny Dziennik Wpływów, w którym zapisywać miano napływające raporty, sprawozdania i wykazy z podległych placówek, ale nawet i instrukcję o sposobie sporządzania tygodniowych, dekadowych oraz miesięcznych sprawozdań i niecierpliwie czekał, by wręczyć ją podległym szefom Misji.

Szef Misji w Hohnau nie zawiódł nadziei i bez szemrania podporządkował się poleceniom Cieślewicza. Zameldował stan Misji — 3 osoby (on sam, zastępca oraz kierowca), po czym obdarzony urzędowym „błogosławieństwem” i plikiem formularzy „udał się na miejsce swego urzędowania”, obiecując nadesłać pierwsze sprawozdanie jeszcze w bieżącym tygodniu.

Strzały zaś ciągle nie było. Wreszcie gdy Cieślewicz zaczynał już obmyślać, czyby nie wysłać do Weidenbergu swego zastępcy (puste karty Dziennika Wpływów nie dawały mu spać!), poprosił go do siebie kierownik oddziału G-25mjr Bell i poinformował oschle, że z pogranicznego Burgu nadeszła wiadomość, jakoby szef Misji Repatriacyjnej mjr Strzała usiłował ,,nieformalnie” przekroczyć granicę międzystrefową z jakąś zupełnie „monstrualnie liczebną” ekipą.

Wlepiając swe blade oczy w twarz Cieślewicza, Amerykanin zapytał, czy działo się to za jego zgodą i czy zdaje sobie sprawę, że tego rodzaju posunięcia nie uzyskają zgody władz amerykańskich. Rozmowa odbywała się za pośrednictwem tłumacza, więc Cieślewicz do końca nie mógł się zorientować, czy jego wykrętne tłumaczenia coś w rzeczywistości „wyjaśniły”. Wyszedł z gabinetu Bella wściekły, z głębokim postanowieniem, że oduczy Strzałę jego „partyzanckich metod”.

Nic też więc dziwnego, że gdy major Strzała zjawił się i zameldował stan Misji — 5 osób (on sam, zastępca mjr Marian Pożarski, oficer łącznikowy por. Henryk Tutej, tłumaczka Wanda Izdebska i kierowca Antoni Kowalik), po czym beztrosko zaczął opowiadać o swoich perypetiach, Cieślewicz nie wytrzymał. Ale że i Strzała nie należał do „jagniątek”, rozpętała się taka burza, że porucznik Gałuszko, adiutant Cieślewicza, uznał za najbezpieczniejsze rejterować czym prędzej z pokoju.

Miał zresztą po temu zupełnie uzasadniony „urzędowy” powód. Trzeba było załatwić przybyszom kwatery i wyżywienie w wojskowej kantynie, co zajęło mu czas do wieczora.

Ranek następnego dnia był mglisty. Zbierali się szybko, by zdążyć zjeść śniadanie i załatwić wszystkie formalności przed wyjazdem. Strzała, wbrew swoim zwyczajom, milczał zasępiony i Pożarski na próżno próbował go rozruszać. Rozumiał przyjaciela, ale nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do wydarzeń poprzedniego dnia. Cóż z tego, że współpraca już na wstępie rozpoczęła się źle — myślał. — Ostatecznie dziś jeszcze wyjedziemy, a tam, u siebie, rozejrzymy się dokładniej. Chcąc skierować myśli Strzały na inne tory, rzucił jakby mimochodem:

— A może, zanim ty załatwisz te wszystkie dokumenty, ja podskoczę do jakiegoś obozu?

— Myślisz, że ci pozwolą?

— A dlaczego nie? Chcę tylko obejrzeć to sobie tak „z grubsza”. Chyba i w mieście coś się znajdzie.

Strzała poweselał.

— Dobra. Trzeba będzie popytać Gałuszkę.

Spotkali porucznika w kantynie. Czekał na nich i zaraz z miną bywalca zaczął organizować śniadanie.

Sok z grapefruitów i prawdziwa kawa ze skondensowanym mlekiem wprowadziły panią Izdebską w nastrój niemal modlitewny. A gdy jeszcze pojawiły się przed nią chrupiące, przyrumienione ,,toasty” i pomarańczowy „jam”, nie mogła dłużej kryć swego zachwytu.

— Oto kultura! — wyszeptała nakładając grubą porcję dżemu na grzankę. — Wszędzie ruiny, zgliszcza, a tu prawdziwe pomarańcze!

— I kawa również prawdziwa! — pośpieszył z zapewnieniem porucznik Gałuszko. — Niech pani powącha, aż się w głowie kręci. Przed wyjazdem załatwię dla państwa po paczce UNRRA — rzekł konfidencjonalnym tonem.

— Mam nadzieję, że w Weidenbergu otrzymamy swoje przydziały — zauważył sucho Pożarski.

— Oczywiście, oczywiście — zapewniał Gałuszko. — Tylko radziłbym zażądać od razu paczek specjalnych. Bo widzicie, panowie, oni mają szeroki asortyment. — Wyjął kamele i poczęstował mężczyzn. Tutej odwzajemnił się bałtykami, a Strzała ostentacyjnie położył na stole otwarte pudełko wolności. Pani Izdebska pałaszowała grzanki.

— Widzę, że pan od razu, jak to się mówi, „zaskoczył” w nowe warunki — kontynuował Pożarski. — Ja jeszcze dwa tygodnie temu wiele bym dał za takie puszki skondensowanego mleka. Zresztą mogłoby być i w proszku. Byleby było!

— Tak pan lubi mleko?

— Niespecjalnie. Wolę herbatę, ale dzieci muszą mieć mleko.

— Pan Pożarski — wtrąciła tonem wyjaśnienia Izdebska — pracował na bardzo odpowiedzialnym stanowisku. Był wiceprezydentem wojewódzkiego miasta.

— Co za spotkanie! — ucieszył się Gałuszko. — Ja też z zawodu jestem pracownikiem samorządowym. Przed wojną pracowałem w magistracie i też na odpowiedzialnym stanowisku.

— No, to jesteśmy sami swoi — głośno oświadczył milczący dotąd Strzała. — Pan przed wojną pracował w magistracie, ja w gminie jako pomocnik pisarza za 20 zł miesięcznie, a Pożarski po wyzwoleniu w miejskiej radzie, na razie za darmo. A pan ile zarabiał w tym swoim magistracie?

Gałuszko zrobił dość dziwną minę, a pani Izdebska, by jakoś zatuszować „nietakt” majora, zaczęła szybko wypytywać porucznika o zawartość specjalnej paczki UNRRA. Ale nie dane jej było dowiedzieć się, po czym poznać, czy w paczce jest czekolada, czy tylko „zwykłe” kwaśne cukierki, bo wtrącił się Pożarski pytając o najbliższe skupiska Polaków.

— Och, obozów tu pełno — odparł Gałuszko — ale wszystkie poza miastem. No, niezupełnie — poprawił się natychmiast. — W mieście też są oczywiście licznie zgrupowani dipisi, których jeszcze nie zdążyliśmy zewidencjonować.

Gdy wychodzili z kantyny, Kowalik pociągnął Pożarskiego za rękaw. Pozostali nieco z tyłu.

— Panie majorze — szepnął — mówił mi ich szofer o takim przejściowym obozie, tu zaraz, w jednej szkole. Zapisał mi nawet ulicę.

— Dobra — ucieszył się Pożarski. — Jak odwieziemy naszego majora do Misji, to podskoczymy tam. Tylko cicho, co mają myśleć, że pchamy się w ich kompetencje!

Oprócz Strzały pozostała w Misji również pani Izdebska, zajęta bez reszty rozmową z porucznikiem Gałuszko, zaś Pożarski z Tutejem, obiecawszy wrócić za dwie godziny, pojechali „na miasto”.

Ledwie minęli zakręt, zaczęli rozglądać się za kimś, kto wskazałby im drogę. Kowalik nie namyślał się wiele. Wyskoczył z wozu i już po chwili wrócił ciągnąc jakiegoś starego Niemca. Kazał mu usiąść obok siebie i podtykając pod nos kartkę z napisem Himmelhilfestrasse, rozkazał:

— Dipislager w Schule na tej strasse. Verstanden?

— Ja, jawohl! — zagadał śpiesznie Niemiec i gorliwie wskazywał drogę. Było rzeczywiście blisko. Przez zrujnowaną bramę zajechali przed trzypiętrowe ponure gmaszysko o wąskich oknach. Kowalik zaproponował Niemcowi, aby zaczekał w wozie, to go potem odwiezie z powrotem, lecz ten podziękował i śpiesznie odszedł.

Poźarski, który nie wtrącał się wcale do „dyskusji” Kowalika z Niemcem, teraz postanowił najpierw pójść do komendanta obozu i przedstawić mu się, informując, że zajechali tu zupełnie przypadkowo, aby nie być posądzony, iż działa oficjalnie z ramienia markfurckiej Misji. Wysiadł więc i zwrócił się do przypatrującej się im ciekawie grupki ludzi:

— Dzień dobry, czy są wśród was Polacy?

Mężczyźni obrzucili go długim spojrzeniem, zatrzymując wzrok na czapce z orzełkiem, a jeden z nich, nie odpowiadając na powitanie, mruknął: — A o co chodzi?

— Chciałbym przedstawić się komendantowi obozu — wyjaśnił Poźarski. — Jestem pracownikiem Polskiej Misji Repatriacyjnej.

— To pan z Warszawy?

— Tak, jesteśmy w Markfurcie przejazdem, a że usłyszałem, iż są tu Polacy, więc nie wytrzymałem, no i jestem. — Pożarski uśmiechnął się, lecz mężczyźni nadal spoglądali na niego ponuro, wreszcie ten, który widocznie przewodził innym, odrzekł:

— Zaprowadzę!

Komendantem obozu był Polak, który zaraz po pierwszych słowach majora zawołał przedstawiciela UNRRA-y i tłumacza, a gdy przyszli, zapytał sztywno:

— W jakim celu wszedł pan na teren obozu?

— Nie rozumiem? — zdumiał się Pożarski. — Pan chyba mnie nie pojął. Jestem pracownikiem polskiej Misji Repatriacyjnej i udaję się do miejsca swego urzędowania, a mianowicie do Weidenbergu. Ponieważ dowiedziałem się przypadkiem, iż w tym obozie znajdują się Polacy, chciałem czym prędzej ich zobaczyć. Sądzę, że nie ma w tym ani nic niestosownego, ani dziwnego.

— Czy pan znajduje się tutaj służbowo? — indagował tym samym tonem komendant.

Pożarski zesztywniał.

— Najlepszym dowodem mojej dobrej woli — powiedział sucho — jest fakt, że od razu przyszedłem do panów, aby się przedstawić i odbyć rozmowy z rodakami za waszą zgodą. Jestem zaś tutaj prywatnie, jako Polak i jako pracownik Misji Repatriacyjnej, gdyż służbowo obóz ten podlega naszej Misji zainstalowanej w tym mieście.

Komendant i Amerykanin spojrzeli na siebie. Przedstawiciel UNRRA-y powiedział kilka słów, a tłumacz szybko je przetłumaczył:

— W tym obozie jest większość Polaków. UNRRA zabezpiecza im wyżywienie i opiekę lekarską. Wszystkie inne ich potrzeby są też w pełni respektowane. Jak pan widzi, komendantem obozu jest Polak i cała grupa narodowościowa jest pod troskliwą opieką oficerów łącznikowych przysłanych przez rząd Polski.

— Rząd Polski jest w Warszawie — powiedział stanowczo major — i również tu, w Markfurcie, utworzył swoją Misję Repatriacyjną, która ma za zadanie otoczyć opieką i przygotować repatriację Polaków do kraju.

— Ale pan major nie jest przedstawicielem tej markfurckiej Misji, jeżeli dobrze zrozumiałem! — zareplikował Amerykanin.

— Nie.

— Więc nie jest pan tu służbowo?

— Nie — przyznał Pożarski.

Tamci wstali dając do zrozumienia, że uważają rozmowę za skończoną.

— Chciałem pana zapewnić — dodał jeszcze komendant — że moi współtowarzysze są zupełnie zadowoleni z opieki, jaką otacza ich rząd londyński, i nie odczuwają potrzeby szukania jakichkolwiek innych opiekunów!

— Musieliby mi to sami powiedzieć! — wybuchnął major.

Tamci stali i patrzyli na niego drwiąco. Nie było sensu przedłużać tej bezpłodnej rozmowy. Zasalutował więc i wyszedł. Był wściekły na siebie za tę niewczesną chęć, aby jak najprędzej zetknąć się z rodakami. Mógł przecież zaczekać, aż znajdzie się na terenie, gdzie będzie mógł występować służbowo, tu zaś Cieślewicz i Gałuszko mogą mieć do niego słuszne pretensje, że „włazi im w paradę”. Kto wie, jakie metody oni zastosują.

Mężczyzny, który go przyprowadził, już nie było. Zawrócił więc sam w stronę wyjścia i idąc powoli patrzył na kręcących się tu i tam ludzi. Chciał mimo wszystko podejść do jednej z grupek skupionych przy otwartym oknie, gdy zauważył obserwującego go bacznie młodego człowieka w furażerce i koszuli z podwiniętymi rękawami. Odwrócił się i zobaczył innego, podobnie ubranego, który szedł za nim w pewnym oddaleniu. Zwolnił więc jeszcze kroku, by nie pomyśleli, że się ich przestraszył, i wolno wyszedł przed gmach.

Opel otaczała już spora grupka ludzi. Tutej i Kowalik coś im opowiadali. Ludzie pytali o różne miasta, ktoś zapytał o Białystok.

— Wy stamtąd? — zainteresował się major podchodząc bliżej.

— Tak. Przed wojną pracowałem w fabryce. Byłem majstrem w gręplarni. — W głosie mówiącego zabrzmiała mimowolna duma.

— No to czemu nie wracasz, człowieku? — zdziwił się Pożarski. — Teraz tam każdy majster na wagę złota. Trzeba fabryki puścić w ruch, a ludzi, szczególnie fachowców, mało. Będziemy organizować transporty. Zapisz się. Dać ci adres Misji?

— Ja jestem z Łodzi — przysunął się inny. — Wzięli mnie w czterdziestym trzecim. Czy w Łodzi też fabryki ruszą?

— Już ruszyły! — krzyknął Pożarski. — Jak to, nic nie wiecie? Jak tylko przeszła ofensywa, zaraz robotnicy objęli zakłady. Wiele maszyn uratowali przed zniszczeniem lub wywiezieniem. Ruch teraz w Łodzi, mówię wam, jak jeszcze nigdy. A Piotrkowska taka jak dawniej. Znów na niej tłumy.

— To może lepiej by było tam przenieść stolicę? — zastanowił się łodzianin.

— O, zachciewa się! Patrzcie go!— krzyknęło dwu innych, mimo woli wciągniętych w dyskusję. — Zawsze Warszawa była stolicą i zawsze będzie!

— Tam same gruzy. Hitler wszystko spalił! — nie dawał się łodzianin.

— No to odbudujemy! — zaśmiał się Tutej. — Wyjechaliśmy z Warszawy niecały tydzień temu. Ruch tam, robota, tylko kurzu dużo.

— Kurz panu przeszkadza? — zdenerwował się któryś z warszawiaków. — Takich delikatnych to my na Czerniakowie załatwiamy odmownie. Warszawski kurz mu śmierdzi, słyszycie, chłopaki?!

— To wam widać śmierdzi — szybko wtrącił Pożarski.

Umilkli. Wreszcie jeden wycedził: — No, uważaj pan! Jak sobie kurę na czapkę wsadził, to myśli, że warszawiaków może obrażać.

Ale Pożarskiego już poniosło. — Takiś warszawiak honorowy — krzyknął — to czemu do tego kurzu nie wracasz? On — wskazał na Tuteja — bił się pod Budziszynem, a teraz na pewno wołałby w kraju siedzieć, ale przyjechał, aby was do domu zawieźć. Ma prawo mówić o kraju, jak chce, krew za niego przelewał, a ty masz pełne usta Warszawy, niby to nie dasz słowa powiedzieć, a siedzisz tu i czekasz, żeby ci wizę do Kanady dali, co? Wolisz tu kamele podkurzać i mleko pić, gdy w Warszawie dzieciom wody brak. Patriota, psiakrew!

— Nie słuchajcie tego agitatora! — rozległo się nagle z góry. Na schodach stał młody człowiek w amerykańskiej koszuli i wskazywał palcem na Pożarskiego. — Ja już takich widziałem. Przebrał się w mundur majora i przyjechał werbować was do komunistycznego raju! Teraz będzie złote góry obiecywał, a jak przejedziecie granicę, to was zaraz złapią i fiuu! Murowany kryminał... Tam już nie ma Polski!

— Skąd wiesz, jak jest u nas, skoro tutaj siedzisz? — krzyknął oburzony Tutej.

Tamten zawahał się na moment, a potem zawołał:

— Musiałem stamtąd pryskać!

— Tak? — przerwał mu Pożarski. — Bałeś się uczciwej roboty, co? Wolisz teraz w amerykańskich łachach paradować, cwaniaku! Powiedz prawdę, kto ci kazał ludzi okłamywać i straszyć? To ty jesteś agitator, ale za dolary! Ja do raju nikogo nie namawiam, tylko do pracy w kraju, dla każdego jej u nas starczy. A ty co? Uciekłeś i innych namawiasz na tułaczkę. Wyrzekłeś się ojczyzny i chcesz, żeby ludzie poszli w twoje ślady. Myślisz, naiwniaku, że ci Amerykanie zagwarantują luksusowe życie, tak? Stuknij się w czoło, niewielu takich frajerów znajdziesz, którzy ci uwierzą. Gadaj sobie dalej, kto czuje się Polakiem, wróci do nas na pewno!

Młody człowiek zbladł. Zrobił jakiś nie skoordynowany ruch i krzyknął piskliwym głosem:

— Nie, nigdy! On kłamie, nie wierzcie mu... Pożarski rozepchnął stojących przed nim mężczyzn i

wzburzony postąpił o krok naprzód.

Na schodach zakotłowało się. Chwycono miotającego się młodzika i siłą wepchnięto do budynku. Tutej i Kowalik uspokajali majora. Obozowi-cze od razu podzielili się na dwie grupy. Temperatura burzliwej rozmowy gwałtownie rosła, omal nie doszło do rękoczynów. Pożarski, który już ochłonął, wsiadł do wozu z opuszczoną głową. Paliło go uczucie wstydu i rozgoryczenia. Czy to wszystko było potrzebne? Czy da jakiś efekt?

Mieli już odjeżdżać, gdy przez okienko wsunął głowę warszawiak.

— Dobrześ pan mu powiedział — mruknął. — Dawaj pan ten wasz adres. Ale na warszawski kurz nie dam słowa powiedzieć! No panie młody, śmierdzi on czy pachnie?

— Jasne, że pachnie — zaśmiał się Tutej. — To najwonniejszy kurz świata, bracie!

SPOTKANIA I FORTELE

Z Markfurtu do Frauheim prowadzi wygodna autostrada i Kowalik z rozkoszą dociskał od czasu do czasu „gaz do dechy”, aby pochwalić się sprawnością silnika i zaletami wozu, lecz przechodziło to prawie bez wrażenia. Jedynie pani Izdebska wydawała spłoszony pisk, silniej obejmując trzymaną na kolanach paczkę UNRRA-y, lub Tutej rzucał jakiś grzecznościowy frazes w rodzaju „dobrze ciągnie” czy „niezła droga”. Obaj majorowie natomiast trwali w ponurym milczeniu.

Kowalik rozumiał ich nastrój, lecz uważał, że nie ma powodu, by aż tak się przejmować. Wycieczka do dipisowskiego obozu była jego zdaniem drobiazgiem i nie było o co się tak pieklić, jak to zrobił Cieślewicz, ani wygłaszać im kazań o „narażeniu na szwank dobrych stosunków z amerykańskimi władzami”, bo major dobrze zgasił tego młodzika i on sam ledwie się powstrzymał, aby mu solidnie nie „dołożyć”. Zresztą tamci ludzie zrozumieli, o co chodziło. Sam widział, jak ten warszawiak machnął do nich kartką z adresem, że niby „wszystko w porządku”. Czyli — zastanawiał się dalej Kowalik — zrobiliśmy dobrą robotę, a że markfurcki szef pokrzyczał... E, taki to i szef. Będziemy w Weidenbergu, to nie będzie nas pilnował na każdym kroku.

Z fantazją wziął zakręt i zagwizdał ,,Z młodej piersi się wyrwało”.

— Co wam tak wesoło, Kowalik? — ofuknął go Strzała. — Nie dość, że narozrabialiście w obozie, to jeszcze się cieszycie?

— Według rozkazu, panie majorze — odparł kierowca beztrosko. — Zaagitowaliśmy paru ludzi na powrót, a Markfurt już daleko za nami. Co się mam martwić? W Weidenbergu nikt nie będzie na mnie, za przeproszeniem, gęby wywierał. Chyba że pan major służbowo, ale to da się wytrzymać.

— Więc nie uważacie, że stało się źle? — rzucił z tylnego siedzenia Pożarski.

— Pewnie, że nie, panie majorze. Ludzie adres wzięli i pewnie pójdą do Misji zapisać się. Ale się te „urzędniki” zdziwią!

— Jak wy się wyrażacie, Kowalik — wtrąciła ze zgorszeniem pani Izdebska, lecz umilkła, gdyż wjeżdżali do Frauheim.

Miasto robiło przygnębiające wrażenie. Dywanowe naloty alianckie zniszczyły całe śródmieście, pozostawiając tylko okalające je dzielnice willowe. Martwe zwały ruin, całe połacie porastające zielskiem, tumany kurzu. W ciszy, jaka zawsze panuje nad gruzowiskiem, donośnie brzmiał warkot silnika. Wszędzie walało się jakieś żelastwo, porzucone sprzęty i papiery. Jednakże droga, którą jechali, była uprzątnięta, a zniszczenia usunięte. Kowalik ponownie zagwizdał.

— Moglibyście nie gwizdać — odezwała się znów pani Wanda. — Tyle tu ruin.

— No to co? — pokazał zęby w szerokim uśmiechu. — Bardzo ładne ruiny.

— Jak wam nie wstyd tak mówić!