Pierwszy dzień po śmierci - João César das Neves - ebook

Pierwszy dzień po śmierci ebook

João César das Neves

4,4

Opis

Piekło czy Niebo? Jeżeli wydawało ci się, że wybór jest oczywisty, to jesteś w błędzie.

Umarłem dziś rano. Tak João César das Neves rozpoczyna jedną z najbardziej intrygujących historii o tym, co czeka człowieka po śmierci. Na tajemniczej stacji kolejowej wypełnionej niezwykłym światłem, wśród aniołów, zagubionych dusz i przerażających demonów bohater powieści, dręczony pokusami i wątpliwościami, musi podjąć decyzję, która zadecyduje o jego wieczności. Czy dokona właściwego wyboru?
Powieść Pierwszy dzień po śmierci to nie tylko fascynująca, pełna niespodziewanych zwrotów akcji i wzruszeń podróż po zaświatach. To próba odpowiedzi na najtrudniejsze pytania, które stawiamy sobie w ciągu całego naszego życia. To także historia ludzkich dramatów, pokus i słabości.

Myślisz, że w chwili ostatecznej wybierzesz Niebo? Co zrobisz, gdy okaże się, że tym, o czym zawsze marzyłeś, jest Piekło? Czy będziesz miał odwagę, żeby stanąć w prawdzie przed samym sobą? Czy wystarczy ci sił, żeby oprzeć się pokusie? Po której stronie staniesz - Boga czy demonów?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
4
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lukawski

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Daje dużo do myślenia i porządkuje wiele wyobrażeń i przeorywa nasz system wartości. Nie mogłam się oderwać
10

Popularność




Dla Hiacynty i Franciszka z wielką wdzięcznością. Rita?! Do zobaczenia wkrótce! Dawidzie, wróć szybko!

Obyście usłyszeli dzisiaj głos Jego: Nie zatwardzajcie serc waszych.

Ps 95, 7–8

Z głębi serca dziękuję Luísie, Dawidowi, Ricardowi, księdzu João i księdzu Ramirowi, którzy towarzyszyli mi w tej przygodzie, czytając wstępne wersje książki. Cenne komentarze, których mi udzielili, w wielkim stopniu wpłynęły na jej ostateczny kształt. Ale odpowiedzialność za tę przygodę spada w całości na mnie.

I WINDA

Umarłem dziś rano. Zaraz po śmierci znalazłem się, w płaszczu i z teczką, w czymś w rodzaju windy. Uznałem najpierw, że to był dobry znak, bo winda zwykle jedzie w górę. Ale w tej samej chwili pomyślałem, że przecież równie dobrze może jechać w dół. I wtedy przypomniałem sobie, że zanim ruszę w górę lub w dół, powinienem zostać osądzony. A zatem była to tylko winda, która wiozła mnie przed oblicze trybunału.

Światło

Tym, co najbardziej mnie uderzyło, było światło. Było na tyle osobowe, że należało je z pewnością nazwać Światłem. Winda była tak dobrze oświetlona, tak przesycona Światłem, że z trudem mogłem patrzeć. Musiałem przetrzeć oczy, żeby przyzwyczaić się do blasku, który początkowo zupełnie mnie oślepiał. Dopiero wtedy zauważyłem, że winda nie miała okien, nie znajdowała się tam też żadna lampa ani inny rodzaj oświetlenia. Niezwykła jasność wydobywała się bezpośrednio ze ścian, a przede wszystkim z sufitu. Ale nie dostrzegłem źródła blasku, jakby Światło wnikało do wnętrza z zewnątrz. Ściany nie były przezroczyste, a mimo to nie stanowiły dla Światła żadnej przeszkody. Stopniowo zacząłem szerzej otwierać oczy i przyzwyczajać się do blasku.

Pierwszym przebłyskiem świadomości – oprócz pewności, że umarłem – była myśl o modlitwie. Musiałem prosić o pomoc, powierzyć siebie Bogu. W ciągu życia modliłem się wiele razy, w różnych okolicznościach. Zazwyczaj po to, aby zyskać wsparcie, ale także po to, aby podziękować Bogu i Go wychwalać. Również umarłem, nie przestając się modlić. W tym przełomowym momencie powinienem zrobić to samo – modlić się, prosić i dziękować. Teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebowałem pomocy Jezusa Chrystusa, Jego Przenajświętszej Matki i moich świętych patronów. Włożyłem rękę do kieszeni i znalazłem różaniec. Znajdował się tam, gdzie schowałem go przed śmiercią. Wyjąłem go i zacząłem przesuwać paciorki.

Wtedy zauważyłem, że w tym miejscu modlitwa jest czymś tak naturalnym jak oddychanie na ziemi. Obecność Światła sprawiała, że modlenie się stawało się bardzo proste i nie wymagało wysiłku. Modliłem się więc bez ustanku, bez rozpraszania się, nawet kiedy inne myśli przychodziły mi do głowy. Paciorki przesuwały się między moimi palcami w sposób zupełnie naturalny. Wszystko, czego dokonałem w tym miejscu, działo się podczas modlitwy. Czasem wręcz zapominałem o tym, że nadal to robię. Tutaj modlić się oznaczało oddychać.

Co do tego, że umarłem, nie miałem najmniejszych wątpliwości. Śmierć była dla mnie szokiem, ale teraz miałem wrażenie, jakbym się powolutku z tego szoku budził. Z każdą chwilą coraz bardziej przywykałem do rzeczywistości śmierci i do tego, że właśnie w niej się znajduję. Umarłem. Wiedziałem to, ale jeszcze czułem się żywy.

Było to zresztą jedyne fizyczne wrażenie, jakie odczuwałem. Nic mnie nie bolało, ale nie czułem, że jestem martwy. Jakby nic się nie stało, oprócz tego, że znalazłem się zupełnie sam w tej windzie.

Wtedy przypomniałem sobie o mojej rodzinie, o żonie i o dzieciach, których zostawiłem kilka minut temu. Ale to wspomnienie było bardzo trudne do zniesienia i powoli się rozwiało. Jadąc windą, oddalałem się w jakiś sposób od swojego ziemskiego życia. A nawet od swojej śmierci. Trudno mi było przypomnieć sobie moment agonii. Im bardziej przyzwyczajałem się do myśli, że nie żyję, tym więcej szczegółów mojego życia mi umykało. Coś nie pozwalało mi powrócić na ziemię, nawet w myślach. Żyłem teraz w nowym świecie, różniącym się od tego, z którego przybyłem. Naraz poczułem się bardzo samotny. Modlitwa tylko częściowo mnie od tego uwalniała.

Niektóre rzeczy z przeszłości widziałem jednak zupełnie jasno. Moje wcześniejsze życie dostrzegałem w dziwnej formie. Pamiętałem nie tyle to, co robiłem, ile to, czego pragnąłem. Na przykład trudno mi było określić szczegóły wydarzeń, które mnie naznaczyły i o których kiedyś sądziłem, że są bardzo ważne, ale przypominałem sobie doskonale plany, jakie snułem, nawet te nigdy niezrealizowane. Miejsca, okoliczności zdarzeń i twarze ludzi prawie się zatarły. Nie pamiętałem już, jak wyglądały moja żona i dzieci, ale czułem – niemal namacalnie – całą miłość, jaką do nich żywiłem.

Bliźni

Nagle obok mnie coś się poruszyło i dopiero wówczas zauważyłem, że nie jestem sam. Przyzwyczajając się coraz bardziej do Światła, zacząłem zdawać sobie sprawę z obecności współtowarzyszy w śmierci. Winda okazała się całkiem spora, a oprócz mnie znajdowało się w niej chyba ze dwadzieścia osób. Przedtem zbyt byłem zajęty sobą i nie dostrzegłem tych wszystkich ludzi. W tym miejscu i po śmierci zmysły nie działają tak samo dobrze jak za życia. Widziałem i czułem rzeczy, z których wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, miałem za to trudności z postrzeganiem tego, co uznawałem za oczywiste.

Zainteresowałem się otaczającymi mnie osobami. Wszyscy milczeli, bardzo poważni, pogrążeni we własnych myślach. Mniej więcej tak jak ja do tej chwili. Zauważyłem mężczyzn i kobiety w różnym wieku, nawet kilkoro dzieci, najwięcej jednak było osób starszych. Wszyscy mieli na sobie płaszcze lub inne okrycia i taszczyli jakiś bagaż. Nic w ich wyglądzie nie zdradzało, że zmarli.

Najbardziej rzucały się w oczy dziwne, krwistoczerwone znaki w kształcie krzyża, które wiele osób miało na czołach. Wyglądały jak małe ranki, ale chyba nie bolały, bo ludzie zupełnie nie zwracali na nie uwagi. Większość miała krzyże z promieniście rozchodzącymi się liniami, ale na głowach pary stojącej po mojej prawej stronie znajdowały się inne symbole. Z kolei staruszek, który podobnie jak ja modlił się na różańcu, miał znak krzyża z promieniami otoczony okręgiem, a towarzysząca mu dziewczynka, którą trzymał za rękę, sam krzyż, bez promieni.

Wtedy mnie olśniło. Zrozumiałem, że to, co widzę, to nie ciała, ale dusze. Oczywiście! Po śmierci, a przed sądem ostatecznym i zmartwychwstaniem ciała, nie mogło być inaczej. Nic dziwnego, że reagowałem tak dziwacznie. W końcu teraz posługiwałem się innymi zmysłami, nie tymi, których używałem przez całe życie.

Miguel

Ten starszy człowiek z dziwnym znakiem stał pod samą ścianą windy i dlatego był bardzo jasno oświetlony przez wydobywający się z niej blask, w przeciwieństwie do innych osób znajdujących się dalej, a także dziewczynki stojącej w jego cieniu. Zdałem sobie sprawę, że Światło miało bardzo dziwne właściwości. Chyba właśnie przez nie miałem wrażenie, że bardzo dobrze znam tego człowieka, chociaż nigdy wcześniej go nie spotkałem.

Przyjrzałem mu się uważnie i wiedziałem, że ma na imię Miguel. Nie wiem skąd, po prostu zacząłem mieć pewność, że tak jest. Poznałem także historię jego życia.

Pochodził z zamożnej rodziny mieszkającej w jednym z krajów Ameryki Południowej (nie wiem dokładnie w którym, bo niektóre szczegóły mi umykały). Miał spokojne i szczęśliwe dzieciństwo, a potem, ponieważ był inteligentny i przystojny, stał się bardzo popularnym nastolatkiem. Miał dziewczynę i myślał o karierze inżyniera.

Wszystko się zmieniło, gdy wybierając się pewnego dnia na eleganckie przyjęcie, spotkał w bramie żebrzącą dziewczynkę w łachmanach. Był to codzienny widok na ulicach jego miasta, ale to, na co wcześniej w ogóle nie zważał, tym razem wywołało w nim coś w rodzaju szoku. Poczuł się osobiście odpowiedzialny za nędzę niektórych mieszkańców, która wydała mu się w tej chwili nie do zniesienia. Na przyjęciu nie bawił się dobrze i wcześnie wrócił do domu. Następnego ranka postanowił radykalnie zmienić swoje życie.

Przyłączył się do ruchu rewolucyjnego i zaczął brać udział w akcjach zmierzających do zmiany niesprawiedliwego i opartego na ucisku ustroju społecznego. Znienawidził wszystko to, co dotąd się dla niego liczyło. Chodził na manifestacje, uczestniczył w kampaniach i protestach, a nawet angażował się w poważniejsze akcje. Po kilku miesiącach rozstał się ze swoją dziewczyną, porzucił uniwersytet i zerwał kontakty z rodzicami, którzy nie chcieli go po tym wszystkim znać. Ponieważ był inteligentny, przystojny i miał charyzmę, szybko stał się w organizacji kimś ważnym. Miał wykształcenie, którego nie zdobyłby bez pomocy rodziny, został więc wybrany na rzecznika i pośredniczył w wielu kontaktach ruchu z zagranicą.

Wszystko to zmieniło się pewnego dnia, gdy udając się na zebranie działaczy ruchu rewolucyjnego, znowu zobaczył brudną i obdartą dziewczynkę proszącą o jałmużnę. Być może nawet była to ta sama, którą spotkał niegdyś w bramie, tylko trochę starsza, z pewnością wyglądała równie nędznie. Miguel znów doznał szoku, tym razem jeszcze boleśniejszego. Po raz kolejny miał wrażenie, że to on jest odpowiedzialny za biedę, a dodatkowo zrozumiał bezsens dotychczasowych działań. Co jego wysiłki, a nawet cały ruch rewolucyjny, mogły zrobić dla tej dziewczynki? Na zebraniu nie czuł się dobrze i wcześnie wrócił do domu. Następnego dnia rano postanowił radykalnie zmienić swoje życie.

Porzucił ruch rewolucyjny, wstąpił do szkoły pielęgniarskiej i przez kilka lat uczył się jak szalony, jednocześnie pracując, aby się utrzymać i opłacić naukę. Zastanawiał się, czy nie zostać lekarzem, ale nie miał na to ani pieniędzy, ani czasu. Kiedy skończył szkołę, opuścił rodzinne miasto i udał się do najbiedniejszej części kraju, aby pomagać najbardziej brudnym i obdartym dziewczynkom swoich czasów.

W tym regionie pracował tylko jeden lekarz, mężczyzna w podeszłym już wieku. Od lat pomagał tysiącom biednych wieśniaków i był na skraju wytrzymałości. Miguel zaoferował mu swoją młodość i entuzjazm. Dokonywał prawdziwych cudów. Szybko zaczęli się zjeżdżać ludzie z odległych rejonów, aby się u niego leczyć, gdyż przyciągała ich postać sympatycznego, młodego pielęgniarza. Miguel był przecież inteligentny, przystojny i miał charyzmę, wszystkim bardzo się podobał.

Dzięki wiedzy i doświadczeniu, jakie zdobył w ruchu rewolucyjnym, pomagał wieśniakom zadbać o ich prawa. Razem pisali petycje do rządu w różnych sprawach. Zaczęli od starań o porządną lecznicę. Wkrótce Miguel, mając poparcie mieszkańców, prowadził negocjacje z lokalnymi władzami nie tylko w sprawie ochrony zdrowia, ale i w innych dziedzinach.

Wszystko się zmieniło, gdy idąc do nowego ośrodka na spotkanie w sprawie edukacji zdrowotnej, zobaczył w bramie dziewczynkę. Była czysta i ładnie ubrana, ale płakała. Znali się, gdyż leczył ją na gruźlicę. Kiedy ją badał, zauważył na ciele ślady po uderzeniach, jakie dostała w domu. Miguel odczuł jeszcze raz tamten szok, o którym dawno zapomniał po osiągnięciu tylu sukcesów. Poczuł brzemię odpowiedzialności za tę małą i jednocześnie zrozumiał, jak miałkie były wszystkie jego dotychczasowe wysiłki. Co mógł zrobić dla tej dziewczynki? Nie mógł się skupić podczas sesji w ośrodku i wcześnie wrócił do domu. Następnego dnia rano postanowił radykalnie zmienić swoje życie.

Wszedł na pobliskie wzgórze i skierował się w stronę klasztoru franciszkanów. Od dawna przyjaźnił się z zakonnikami, gdyż w klasztorze udzielał pomocy chorym z okolicznych wiosek. Ale tym razem szedł tam w innej sprawie: chciał wstąpić do zakonu. Przygotowywał się pilnie przez kilka lat, jednocześnie pracując we wspólnocie. Pobożny, miły i zaangażowany, szybko zyskał uznanie współbraci. Jedną z jego największych radości było to, że starzy rodzice, których nie widział od czasu, gdy opuścił dom, przybyli na uroczystość złożenia pierwszych ślubów zakonnych.

Wiedza, jaką zdobył w ruchu rewolucyjnym i w pracy w ośrodku zdrowia, przydała mu się i w życiu zakonnym, i w organizowaniu pomocy dla okolicznej ludności. Miguel nigdy nie przestał być pielęgniarzem ubogich ani uczestniczyć w negocjacjach wieśniaków z lokalnymi władzami. Nawet wtedy, gdy już w podeszłym wieku i po przyjęciu święceń kapłańskich został przeorem swojego klasztoru.

Zakończył życie dziś rano w zamachu bombowym, kiedy ruch rewolucyjny podłożył ładunki w siedzibie urzędu. Stary brat Miguel poszedł do miasta wraz z grupką dzieci z wiosek na wzgórzu. Po raz pierwszy w życiu miały być w kinie. Chciał przy okazji doręczyć kolejną petycję swoich parafian. W zamachu zginął tylko on i Consuelo, dziewczynka, którą ochrzcił kilka lat wcześniej. Schodzili razem głównymi schodami, trzymając się za ręce, kiedy wybuchła bomba. Dziewczynka była czysta, ładnie ubrana i uśmiechnięta. W windzie wciąż jeszcze się uśmiechała.

To wszystko wyjawiło mi Światło padające na Miguela.

* * *

Zauważyłem wówczas, że niektórzy z moich współtowarzyszy zaczęli tak jak ja rozglądać się wokół siebie. Pewnie podobnie jak mnie przechodził im szok po śmierci, nad którym brała górę nienasycona ludzka ciekawość. Ten świat w końcu nie różnił się aż tak bardzo od tamtego. Uwaga otaczających mnie osób koncentrowała się naturalnie na bardzo grubej damie otoczonej licznymi walizkami.

Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że wiele ze znajdujących się tu osób miało większy bagaż. Plecaki, walizki, worki, skrzynie – dźwigali mnóstwo ciężarów. Ktoś nawet pchał przed sobą ogromny wózek podobny do tych, jakie widuje się na lotniskach i stacjach kolejowych, na którym piętrzył się ogromny stos. Chyba nie wiedzieli, dokąd jadą! Jak niby zamierzali wsiąść z tym do pociągu?

Życie

Tymczasem ja miałem tylko swoją teczkę i nawet się trochę zaniepokoiłem, że mam tylko tyle. Nie zabrałem żadnego bagażu w taką podróż. Oczywiście w teczce nie było odzieży, szczoteczki do zębów ani innych podstawowych rzeczy potrzebnych poza domem. Zacząłem szukać po kieszeniach portfela, aby się przekonać, czy mam chociaż pieniądze, by kupić niezbędne rzeczy. Portfela też nie było.

I wtedy zacząłem się serdecznie śmiać z samego siebie. Jaka niby waluta obowiązywała w zaświatach? Po śmierci pewnie nie było łatwo posługiwać się ziemskimi środkami płatniczymi. Stwierdziłem, że najlepiej będzie zaczekać i zobaczyć, co się stanie. Zapewne nie potrzebowałem już rzeczy z tamtego świata. Czy też, należało teraz powiedzieć: rzeczy „nie z tego świata”.

Nagle usłyszałem łkanie. To gruba dama cicho pochlipywała. Ponieważ stała tuż obok mnie, postanowiłem ją jakoś pocieszyć. Powiedziałem, żeby się nie martwiła, bo zapewne czeka na nas lepszy świat.

Popatrzyła na mnie z irytacją i odrzekła:

– Uważa pan, że nie mam powodu do płaczu? Umrzeć tak młodo, mając jeszcze tyle życia przed sobą, to nie jest wystarczający powód? A mój mąż, który pewnie już romansuje z sąsiadką? Jak oni się muszą świetnie bawić, gdy mnie nie ma! Ale jeszcze pożałują! W końcu też tu trafią, spokojnie sobie poczekam. A pewnie! Pożałują, nie ma co! Wszystko przez tego głupiego lekarza – ciągnęła dalej. – Tłumaczyłam mu, że parę kiełbasek mi nie zaszkodzi. W końcu minął już tydzień od operacji. A potem mówił, że to moja wina. Pewnie spartaczył operację, a wszystko zwala na mnie! Lekarze to krwiopijcy, interesują ich tylko pieniądze! Nie wiadomo, jak się to wszystko skończy. Jestem jego ofiarą!

Ta sytuacja bardzo mnie rozbawiła. Kobieta właśnie umarła, a wciąż martwiła się sprawami z dawnego życia, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Miałem zamiar powiedzieć jej, że nie warto się tym przejmować, bo wszystko się zmieniło. Tamten świat umarł.

Takie spojrzenie na sprawę wydało mi się interesujące. Rzeczywiście, z punktu widzenia tych, którzy widzieli naszą śmierć, to my umieraliśmy, ale równie dobrze zmarły mógł powiedzieć, że to świat i wszyscy inni umarli. Przypomniałem sobie wtedy o licznych świętych, którzy to właśnie mówili. Tak jak młody święty Ludwik Gonzaga1. W ostatnim liście do matki napisał: „Twój list zastał mnie jeszcze żywym w krainie umarłych; ale teraz mam nadzieję, że wkrótce pójdę wiecznie chwalić Boga w krainie żywych”. My właśnie dojeżdżaliśmy, tak jak wtedy św. Ludwik, do ziemi żywych. Cóż ziemia umarłych, tamta ziemia, na której się umierało, mogła obchodzić tych, którzy dotarli do krainy niekończącego się życia?

W tym momencie to, co wypełniało moje dawne życie, wydało mi się równie mało znaczące jak głupstwa zajmujące moją sąsiadkę. Jak mało istotne są nasze doczesne, miałkie egzystencje, wypełnione tysiącem projektów, tysiącem obaw, tysiącem pragnień. Dlaczego zadręczamy się tyloma sprawami? „Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba <mało albo> tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona” (Łk 10, 41−42). W końcu zrozumiałem to zdanie. Co nas obchodziła reszta?

Rzeczywiście, pozbawiono mnie tu wszystkich rzeczy. Ale te rzeczy, dawniej tak ważne, wydawały mi się teraz zupełnie zbędne! Wystarczyły mi płaszcz i teczka. Miałem ochotę wrócić na ziemię i głosić wszystkim, że tylko jedna rzecz jest potrzebna i że czas, kiedy nie żyjemy dla Boga, jest czasem straconym. Niczego innego nie możemy zabrać ze sobą. Z perspektywy śmierci życie okazywało się takie głupie.

* * *

Straciłem wszystko. Pozostała mi tylko ta mała teczka i ciekawiło mnie, co zawiera. Gdy podniosłem ją z ziemi, zauważyłem, że nie działały tu prawa fizyki. Kiedy wyciągnąłem ręce do przodu, nie uderzyłem osoby stojącej przede mną. Przestrzeń wokół mnie niejako się rozciągnęła, poszerzyła, jakby była elastyczna, co pozwoliło mi na wykonanie zamierzonych gestów bez przeszkadzania innym. Pewnie długo potrwa, zanim całkowicie przyzwyczaję się do tego świata po śmierci!

„Długo”. „To potrwa długo”. To, co właśnie pomyślałem, też mnie zaskoczyło. Rzeczywiście, czas dalej płynął, dokładnie tak jak na ziemi. Nie ruszałem się przez chwilę, żeby to sprawdzić. I okazało się, że mam rację. A zatem nie dotarłem jeszcze do wieczności. Tam, jak już wiedziałem, nie ma czasu i nie istnieją zdarzenia, a myśli nie następują po sobie tak jak w zwykłym świecie.

Tutaj czas biegł zupełnie tak samo jak na ziemi. Albo przynajmniej tak to odczuwałem. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazał się elastyczny, podobnie jak przestrzeń.

Skarb

Gdy otworzyłem w końcu teczkę, okazało się, że miałem w niej książki. A to dopiero! I to nie jakieś przypadkowe tomiszcza, ale moje ulubione lektury! Zupełnie jakbym sam spakował bagaż na tę podróż. Na samym wierzchu znajdowało się oczywiście Pismo Święte, a tuż pod nim Summa teologiczna św. Tomasza z Akwinu2. Moja ukochana Summa!

Zauważyłem przy tej okazji, że od kiedy umarłem, stałem się bardziej sentymentalny i wzruszałem się rzeczami, które kiedyś w ogóle by mnie nie obeszły. Na widok Summy omal się nie rozpłakałem. Te książki dały mi ogromne wsparcie. Sprawiły, że znowu poczułem się jak w domu. Już nie czułem się sam wśród obcych.

Trzeba podkreślić, że teczka również nie podlegała prawom fizyki. Tyle książek, ile znalazłem w środku, nie mogło się w niej pomieścić. Były tam dzieła Homera, Wergiliusza, Gila Vicentego3, a także Szekspira. Już sobie wyobrażałem, jak przyjemnie będzie je czytać w kolejne noce, kiedy nikt mi nie będzie przeszkadzał. Przez całe życie wyznawałem ideał Cycerona: „Si apud bibliothecam hortulum habes, nihil deerit”4. Zrozumiałem, że właśnie to czekało na mnie w Raju. Wieczność zapowiadała się po prostu cudownie!

Zdziwiło mnie, że w teczce nie znalazłem książek z zakresu historii i nauk przyrodniczych, które tak często czytywałem. Przede wszystkim nie było książek z ekonomii, choć przecież jestem – czy raczej byłem – ekonomistą, profesorem i badaczem ekonomii. Prawdę mówiąc, pasjonowałem się historią, literaturą, filozofią, a przede wszystkim teologią, ale ekonomia zawsze znajdowała się w centrum moich zainteresowań.

Zestaw był więc dość zaskakujący. Musiało to wynikać z natury tego świata. Na przykład z całego Pascala5, którego uwielbiałem, doszukałem się tylko dzieł filozoficznych; brakowało wszystkich jego książek z zakresu matematyki i fizyki. Wyciągnąłem z tego wniosek, że te książki nie były użyteczne po śmierci. W zaświatach nauki przyrodnicze, historia i ekonomia nie mogły mieć żadnego znaczenia. Również powieści zapakowano mi niewiele i brakowało kilku moich ulubionych, może dlatego, że były zbyt ludzkie, doczesne, ziemskie. Dominowały poezja, teologia i filozofia. Nie postarano się natomiast o dokumenty papieskie i inne teksty kościelne. Znalazłem tylko Katechizm Kościoła katolickiego opublikowany za pontyfikatu Jana Pawła II, a także niektóre z najwartościowszych tekstów tego papieża. Ogromną radość sprawiły mi za to książki o sztuce z reprodukcjami dzieł moich ulubionych artystów – Michała Anioła, Dürera, Magritte’a, Eschera. Wszystkie egzemplarze były nowe i świeże, jakby dopiero co je kupiono. Pomyślałem, że może to są dusze książek (uśmiechnąłem się do siebie przy tej refleksji).

Pod książkami znalazłem coś, na widok czego westchnąłem z ulgą: kilka płyt. Wieczność miała więc rozbrzmiewać dźwiękami chorału gregoriańskiego, Bacha, Beethovena, Haendla i innych kompozytorów. Czułem się wspaniale!

Przy przeszukiwaniu teczki zauważyłem, że na wewnętrznej stronie pokrywy znajdowały się złote literki. Były tak małe, że trudno mi było je odczytać, zwłaszcza że teczka znalazła się w cieniu. Po kilku próbach udało mi się ustawić ją tak, aby promień Światła padł na błyszczący napis, który głosił: „Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje” (Mt 6, 21; Łk 12, 34).

Pomyślałem, że muszę odszukać pewną książkę, która powinna tu być. Przejrzałem dwukrotnie wszystkie tomy, ale niestety nie znalazłem Filotei, czyli drogi do życia pobożnego św. Franciszka Salezego6, która wiernie towarzyszyła mi przez całe życie. Pozostawało wyciągnąć z tego wniosek, że nawet to dzieło, tak pożyteczne w życiu, było zbędne w miejscu, do którego zmierzałem. Książka zawierała wiele światłych rad przydatnych na ziemi, ale nie dotyczyły one tego, co miało miejsce po śmierci.

W teczce natrafiłem na tylko jedną książkę, której wcześniej nie znałem. Miała tytuł Przewodnik turystyczny po zaświatach i składała się z trzech tomów. Ta na pewno bardzo mi się przyda, pomyślałem, a kiedy ją otworzyłem, zacząłem się śmiać. To była Boska komedia Dantego. Trzy części oprawiono osobno w okładki o różnych kolorach: Piekło na czerwono, Czyściec na żółto, a Raj na niebiesko. Dzieło, które tak mnie oczarowało na ziemi, tu nabierało zupełnie innego znaczenia.

* * *

Zamknąłem teczkę i, o wiele spokojniejszy, zacząłem się rozglądać dookoła. Dopiero teraz zauważyłem coś zaskakującego: uśmiech. Widziałem już, że Miguel i Consuelo się uśmiechali. Ale obok nich, tuż przy mnie, była też stara, przygarbiona Chinka. Była niska i stała w cieniu otaczających ją osób, które wydawały się od niej o wiele wyższe. Chociaż prawie mi ją zasłaniali, nie miałem wątpliwości, że się uśmiechała. Było to zadziwiające, gdyż prawie wszyscy pozostali, podobnie jak ja sam, mieli na twarzach wyraz powagi i zamyślenia. Ta staruszka różniła się od innych również tym, że nie miała przy sobie żadnego bagażu.

Obserwując dalej współtowarzyszy, dostrzegłem kolejną uśmiechniętą osobę. A zatem wśród dwudziestu pięciu dusz, które były w windzie, uśmiechały się tylko cztery: Miguel i dziewczynka, stara Chinka i młody człowiek wyglądający na Araba. I akurat one nie miały bagażu, jeśli nie liczyć dywanika niesionego na ramieniu przez młodzieńca. Cała czwórka wprost tchnęła spokojem i radością, jakiej brakowało na pozostałych twarzach. Dzięki temu i mnie udzielił się ich uśmiech.

W tym czasie dusze zaczęły już ze sobą rozmawiać. Kobieta stojąca obok mnie od kilku chwil głośno protestowała. Rozzłościło ją to, że w windzie jest duszno i nie ma gdzie usiąść.

– Czy my jesteśmy bydlętami? To skandal!

Po chwili ktoś z tyłu zapytał donośnym głosem:

– Ktoś wie, dokąd to coś jedzie?

Odpowiedziała mu cisza. Aż nagle ktoś zawołał:

– Bracia, chwalmy Pana!

To brat Miguel odezwał się ze swojego kącika.

– Insz’Allah! – odpowiedział Arab i dwóch pobożnych ludzi uśmiechnęło się do siebie ponad głowami pozostałych.

Postanowiłem porozmawiać z uśmiechniętą Chinką, która stała po mojej lewej stronie. Zauważyłem, że nie ma na czole żadnego krzyżyka czy ranki. Zapytałem, czy jest zadowolona. Odpowiedziała, że tak, kiwając przy tym głową. Gdy chciałem wiedzieć dlaczego, odrzekła:

– Będę blisko mocy Nieba.

Kiedy to powiedziała, winda zatrzymała się ze zgrzytem i drzwi się otworzyły.

1 Święty Ludwik Gonzaga (1568–1591) pochodził z arystokratycznej rodziny włoskiej. Był obdarzony błyskotliwą inteligencją, przebywał na dworach Medyceuszy we Florencji i króla Filipa II w Madrycie. W 1585 r. wstąpił do zakonu jezuitów. Zmarł bardzo młodo z powodu zarazy, podczas której opiekował się chorymi.

2 Święty Tomasz z Akwinu (1225–1274), zakonnik i doktor Kościoła. Pochodził ze szlacheckiej rodziny włoskiej. Już w młodym wieku wstąpił do zakonu benedyktynów i przebywał w klasztorze na Monte Cassino. Ale podczas studiów na uniwersytecie w Neapolu postanowił złożyć śluby w żebraczym zakonie dominikanów. Przebywał jako student, a później jako profesor, na uniwersytetach w Paryżu i Kolonii, na dworze papieskim i w Neapolu. Święty Tomasz jest najważniejszą postacią średniowiecznej scholastyki. Jego filozofia i teologia, wyłożone między innymi w Summie teologicznej, stały się podstawowymi odniesieniami dla myśli ludzkiej i nauki Kościoła.

3 Gil Vicente (ok. 1465–ok. 1537), najwybitniejszy dramaturg renesansu portugalskiego; pisał zarówno świeckie komedie i farsy, jak i sztuki o tematyce religijnej: misteria, mirakle i moralitety wystawiane na dworze królów Portugalii, Manuela i Jana III [przyp. tłum.].

4 „Jeśli masz bibliotekę i ogród, niczego ci nie brakuje”.

5 Blaise Pascal (1623–1662), matematyk, fizyk i teolog francuski, jeden z pionierów rachunku różniczkowego, teorii prawdopodobieństwa, a także badań nad ciśnieniem atmosferycznym. Był słabego zdrowia, ale wielkiej religijności; przyłączył się do jansenistów, których później uznano za heretyków. Jego Myśli, spisane po śmierci przez krewnych z luźnych notatek, są dziełem nieukończonym, ale mimo to stały się jedną z najbardziej znaczących książek nowożytnej apologetyki chrześcijańskiej.

6 Święty Franciszek Salezy (1557–1622) pochodził ze szlacheckiej rodziny; porzucił świetnie rozpoczęte studia i jako młody kapłan podjął misję ewangelizacyjną w kalwińskim regionie Chablais. Po wielu trudnościach udało mu się dokonać dzieła nawrócenia całego tego regionu na katolicyzm. Został mianowany biskupem Genewy w 1602 r., ale nigdy nie mógł rezydować w swojej diecezji, gdyż była ona zdominowana przez kalwinistów. Jego dzieło duszpasterskie przyniosło wiele owoców; napisał przepiękne dzieła dewocyjne i stworzył wraz ze św. Joanną Franciszką de Chantal (1572–1641) zakon wizytek.

II PRZEDSIONEK

Kiedy drzwi się otworzyły, wszyscy się gwałtownie cofnęliśmy. Nie z powodu szarpnięcia, ale ze względu na Światło.

Światło

Do wnętrza windy wdarła się fala. Była tak potężna, że wszystkich nas oślepiła i wytrąciła z równowagi. Przez dłuższą chwilę staliśmy w miejscu, nie wiedząc, co robić. Wcześniej uważaliśmy, że wnętrze windy było bardzo jasno oświetlone, ale w tej chwili zrozumieliśmy, że właściwie przez cały ten czas znajdowaliśmy się w głębokim cieniu. Zasłaniając oczy rękami, powoli przyzwyczajaliśmy się do tej jasności. Aż wreszcie wyszliśmy.

Po pewnym czasie, gdy nasze oczy już przywykły do blasku, zaczęliśmy się powoli przesuwać do przodu. Znajdowaliśmy się w wielkiej, zupełnie pustej sali o białych ścianach. Nie wyglądała na salę sądową, ale pomyślałem, że znaleźliśmy się w poczekalni.

Również tutaj nie dostrzegłem okien ani lamp, Światło zdawało się wpadać wprost przez ściany i sufit, podobnie jak w windzie. Było takie samo, tylko o wiele intensywniejsze.

Wysiadanie przeciągało się, bo sporo osób musiało wracać po kilka razy, żeby zabrać liczne walizki. Cieszyłem się, że sam mam tylko niewielką teczkę, bo to dawało mi swobodę ruchów.

Kiedy wreszcie wszyscy wyszliśmy, drzwi windy się zamknęły i przez chwilę w tej pustej sali panowała zupełna cisza. Nagle usłyszeliśmy łagodny głos, dochodzący nie wiadomo skąd:

– Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu, jak była na początku, tak i teraz, i na wieki wieków.

Po krótkiej pauzie głos mówił dalej:

– W imię Boże, zajmijcie swoje miejsce.

Dopiero teraz zauważyliśmy, chyba wszyscy jednocześnie, że pod przeciwległą ścianą znajdowały się stoły i krzesła. Każdy z nas podszedł i zajął jedno z nich. Wtedy przestałem zdawać sobie sprawę z obecności innych osób i skupiłem się na białej ścianie przede mną.

Stół był pusty, za to w ścianie, mniej więcej na wysokości moich oczu, znajdowały się malutkie, drewniane drzwiczki w kształcie kwadratu. Miały najwyżej pięć centymetrów wysokości i szerokości. Wypisano na nich miniaturowymi, złotymi literkami w dwóch liniach: „Z Bogiem, otwórz drzwiczki”. Położyłem palec na klameczce, nacisnąłem, otworzyłem… i przewróciłem się na wznak!

Z maleńkiego otworu drzwiczek błysło Światło tak intensywne, tak niesamowicie jasne, że oślepiło mnie i odrzuciło gwałtownie do tyłu. Leżałem na podłodze przez kilka minut, zanim udało mi się złapać oddech. Nie umiem opisać, co czułem. Trwało to zaledwie ułamki sekund, gdyż niemal natychmiast zacisnąłem powieki. Zaraz potem zamknęły się drzwiczki. Musiały mieć jakąś sprężynę, bo zatrzasnęły się, gdy tylko puściłem klamkę. Ale długo nie mogłem zapomnieć tego, co widziałem, choć nie umiałem sobie tego wytłumaczyć. Jednak wrażenie tego Światła trwało i było nie do opisania.

Mógłbym chyba powiedzieć, że pod jego wpływem czułem się tak, jakbym spadał w przepaść. Albo jakby coś porwało mnie wysoko w górę. Właściwie to przeżywałem obie te rzeczy naraz. Zawroty głowy dokuczały mi równie silnie jak pieczenie oczu. A do tego nic nie widziałem. Byłem przerażony, nie mogłem się ruszyć, jakbym został sparaliżowany, i zbierało mi się na kaszel.

Zarazem jednak to Światło było w jakiś sposób słodkie. Zdawało się dodawać lekkości i nieznanych sił. Równocześnie przerażało i fascynowało. Dłuższą chwilę leżałem na plecach, znieruchomiały i oniemiały, ciężko dysząc.

Ave Maria

Wtedy raz jeszcze usłyszałem łagodny głos. Powiedział do mnie:

– Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu. Z Bogiem, wybieraj.

Wstałem z podłogi i usiadłem na krześle. Dopiero wówczas zauważyłem, że na stole przede mną znajdowały się cztery dziwaczne przedmioty. Pierwszym z nich była po prostu para zwyczajnych okularów przeciwsłonecznych, ale z bardzo grubymi i ciemnymi szkłami. Drugimi były również okulary, które zamiast szkieł miały kawałki ciemnego drewna. Co za absurd, nie można przecież nic zobaczyć, mając na nosie coś takiego, pomyślałem. Trzecie okulary, najszersze ze wszystkich, otaczały głowę tak jak opaska, przez którą nie przedostałby się ani jeden promyk, były jeszcze dziwniejsze, bo zrobione z masywnej stali, szerokie i dobrze dopasowane. Czwartą rzeczą był kask z czymś podobnym do przyłbicy średniowiecznych rycerzy. Wyglądała jak odwrócona miska, i – co dziwniejsze – nie miała nawet najmniejszej szpary na oczy.

Przez chwilę przyglądałem się tym niezwykłym przyrządom. Nic nie wskazywało na to, aby miały jakieś nietypowe zastosowanie. I okulary, i kask były czarne, grube, ciężkie i nieprzezroczyste. Nie miały żadnej szpary ani nawet rysy. Po dokładnych oględzinach dostrzegłem, że na każdym z tych przedmiotów znajdował się biały napis złożony z zaledwie dwóch słów składających się z białych literek, tak mały, że trudno go było odczytać. W końcu udało mi się odcyfrować, że drobniutkie literki składają się na słowa: „Ave Maria”. Te same w każdym przypadku. To wszystko było naprawdę bardzo dziwne.

Wreszcie zebrałem się na odwagę i przymierzyłem kask. Przez chwilę trzymałem go po prostu na głowie, nie wierząc własnym zmysłom, gdyż ku mojemu wielkiemu zdumieniu – był o wiele lżejszy, niż się spodziewałem. Kiedy miałem go w rękach, wydawał się ważyć tyle, ile powinien, ale kiedy go założyłem, nie czułem na głowie i ramionach żadnego ciężaru. A przecież kask był wykonany z solidnej stali. Prawa fizyki naprawdę nie miały tu zastosowania. Nic nie widziałem, ale dotykając rękami ściany, odnalazłem drzwiczki, otworzyłem je i… moje zdumienie jeszcze wzrosło!

Chociaż miałem na głowie kask z grubej, litej stali, bez najmniejszego otworu, Światło swobodnie przedostawało się przez niego i pozwalało widzieć, jakby był zupełnie przezroczysty. Ale już nie odczuwałem nic z tego, czego doświadczyłem za pierwszym razem. Światło nie porażało mnie ani nie fascynowało. Widziałem wszystko tak jak na ziemi, zwyczajnie oglądałem świat gołym okiem. To Światło było naprawdę bardzo potężne!

Zamknąłem drzwiczki i zdjąłem kask. Nie było najmniejszej wątpliwości: solidna, gruba stal i nawet najmniejszego otworka. Trzymany w ręce kask nie sprawiał niespodzianek i ważył tyle co hełm średniowiecznego rycerza. Dopiero kiedy go zakładałem, zdałem sobie sprawę z jego lekkości. I – w Świetle dochodzącym zza drzwiczek – stawał się zupełnie przezroczysty. W pewnej chwili założyłem go ponownie na głowę i raz jeszcze otworzyłem drzwiczki. Wszystko było tak jak poprzednio. Widziałem doskonale. Udało mi się nawet wyjrzeć przez maleńki otwór i dostrzec ściany, wielkie schody, parę przechodzących osób… Po kilku sekundach zorientowałem się jednak, że kask ogranicza mi możliwość obserwacji. Obraz był przyciemniony i pozbawiony kontrastów. Zamknąłem więc drzwiczki, zdjąłem go z głowy i założyłem zwykłe okulary przeciwsłoneczne. Ale one nie pozwalały znieść tego blasku. Od razu zostałem oślepiony, poczułem zawroty głowy i mdłości, jakbym się unosił w powietrzu. Wrażenie jednak nie było tak przykre jak wtedy, gdy spojrzałem na Światło bez żadnego zabezpieczenia.

Po kilku próbach doszedłem do wniosku, że najwygodniej mi jest patrzeć w drewnianych okularach na nosie. Zarówno te stalowe, jak i kask zasłaniały zbyt wiele, szklane natomiast nie chroniły mnie dostatecznie przed straszliwymi efektami Światła. W okularach z ciemnego drewna widziałem zupełnie normalnie, bez jakichkolwiek dolegliwości.

Założyłem więc ponownie drewniane okulary i wstałem. Spostrzegłem, że kiedy tylko zamykam drewniane drzwiczki, Światło znika. Stawały się one całkowicie nieprzezroczyste, jak zwyczajne drewno, z którego były przecież zrobione. Przesunąłem zatem okulary na czoło i rozejrzałem się dookoła.

* * *

Stałem – z teczką w ręku i z drewnianymi okularami na głowie – pośrodku białej, dużej sali. Kilka osób, podobnie jak ja, dokonało już wyboru i czekało na resztę. Niektórzy zostali jeszcze przy stole i robili kolejne doświadczenia ze Światłem, instruowani przez łagodny głos dochodzący nie wiadomo skąd.

Zauważyłem, że Miguel, Consuelo, Arab i Chinka wciąż się uśmiechali. Cała czwórka trzymała w rękach okulary. Nie umiałem powiedzieć, z czego były zrobione, gdyż z daleka wyglądały dość podobnie. Zwróciłem też uwagę, że gruba kobieta z ogromną liczbą walizek miała nie tylko okulary zsunięte na czoło, ale i ogromny hełm w ręku.

Brat Miguel mówił, trochę sam do siebie, a trochę do nas:

– „Nikt zaś z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie: jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc, i w śmierci należymy do Pana. Po to bowiem Chrystus umarł i powrócił do życia, aby zapanować tak nad umarłymi, jak nad żywymi” (Rz 14, 7–9).

Kiedy wreszcie wszyscy podróżni wybrali już odpowiednie zabezpieczenia przed Światłem, odezwał się głos i w ścianach otworzyły się wielkie okna, przedtem niezauważalne, dając dostęp Światłu. Natychmiast wszyscy założyliśmy okulary lub kaski.

Światło

Chwila, w której Światło wlało się do sali, była cudowna. Znów poczuliśmy, że – w porównaniu z tą nową, ogromną jasnością, która zalewała pomieszczenie – wcześniej panował tu cień. Doznaliśmy podobnego szoku jak wówczas, gdy wysiadaliśmy z windy. Światło było naprawdę potężne. Na szczęście okulary Ave Maria chroniły nas odpowiednio.

Stały się jednak niewidzialne. Rozglądając się dookoła, odniosłem wrażenie, że nikt z nas nie ma na głowie tych grubych osłon. Nie tylko nie czuliśmy ich na sobie, ale i przestaliśmy je widzieć u innych. Stały się całkowicie przezroczyste. Ja sam, podnosząc rękę ku twarzy, czułem okulary na nosie, ale nie mogłem ich zobaczyć, jeśli się nie skoncentrowałem. Nawet grube hełmy wydawały się tylko mgiełką ledwie przesłaniającą twarz. Osłony Ave Maria znikały w Świetle.

Zobaczyliśmy nie tylko to, lecz o wiele więcej. Nagle Światło jakby nas przeniknęło i objawiło sobie nawzajem. Znikły wszystkie nasze wątpliwości i niepewności. Każdy z nas zobaczył siebie i innych dokładnie takimi, jakimi byliśmy w rzeczywistości.

Zwróciłem przede wszystkim uwagę na cierpienie innych. Każda z osób (także ja sam) dźwigała ogromny bagaż rozczarowań, bólu, trudności, porażek, goryczy zdrady, porzucenia i niesprawiedliwości. O ileż łatwiej było zrozumieć ludzi, jeśli się o tym wiedziało! Uzasadnione stawało się nawet to, czym się wcześniej brzydziliśmy u innych.

Pod warstwą cierpienia każde z nas miało coś jeszcze bardziej przerażającego: zło, grzechy, nadmierną dumę. Nawet w tej jasności trudno było to dokładnie zobaczyć. Staraliśmy się ukrywać tę część siebie przed innymi i – w pewnej mierze – nam się to udawało. Światło, ujawniające i przenikające wszystko, częściowo uszanowało to, co chcieliśmy ukryć.

Zobaczyłem więc w sobie i w innych wszystkie zalety i wady, niczym w otwartej księdze.

Ponadto Światło zmieniało także krzyżyki, które niektórzy z nas mieli na czołach. Przedtem wydawały się ciemnoczerwonymi ranami, a teraz błyszczały chwalebnie. Miałem ochotę zapytać kogoś, czy ja również mam taki jaśniejący symbol na czole, ale wystarczyło podnieść rękę, by wyczuwać wyraźnie krzyżyk i promienie po bokach.

Wtedy zrozumiałem. To właśnie było potwierdzenie chrztu świętego, „niezacieralna duchowa pieczęć chrztu, którą naznaczył nas Duch Święty na dzień odkupienia”7. Jak naucza Kościół, ten sakrament pozostawia symbol, znak w duszy, „Pieczęć Pana”. Teraz stał się on doskonale widoczny, gdyż oglądałem dusze bezpośrednio w Świetle Boga. Zrozumiałem, że jeśli krzyż ma po bokach promienie, to dana osoba otrzymała również sakrament bierzmowania. Consuelo nie osiągnęła odpowiedniego wieku, dlatego na jej czole widniał sam krzyż. Miguel był kapłanem (przypomniałem sobie, że kapłaństwo jest trzecim sakramentem wywierającym piętno na duszy8), stąd jego krzyż otaczał dodatkowo okrąg.

Wai

Jedną z osób, które nie miały znaku na czole, była stara, przygarbiona Chinka, znajdująca się teraz tuż przede mną. Stała cichutko, z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, tak naturalnie, jakby wciąż przebywała w swojej kuchni, czekając, aż woda zacznie wrzeć. Ona nie starała się niczego ukryć. Przyjemnie się na nią patrzyło, gdyż nie doznała tyle cierpienia co inni. Choć też w pewnym sensie to, co ją spotkało, bolało mocniej…

Wiedziałem już, że nazywa się Wai. Światło ukazywało w niej coś naprawdę zdumiewającego. Spoglądając na nią, jaśniejącą w blasku Światła, odkryłem, że jej życie było jednym wielkim paradoksem. Z jednej strony cierpiała więcej i mocniej niż ktokolwiek inny, ale też jej cierpienie było jakby przezroczyste, a nie czarne i nieprzeniknione jak u pozostałych osób. Miało w sobie coś słodkiego i duchowego, być może przez to, że Wai je przyjęła i zaakceptowała.

Chinka nie miała lekko. Całe życie musiała ciężko pracować, pogardzano nią, zapominano o niej, wykorzystywano ją wiele razy. Chwile pełnego szczęścia, a nawet tylko zwykłego zadowolenia, zdarzały się jej bardzo rzadko. Być może miała najcięższe życie ze wszystkich ludzi, którzy znajdowali się na sali. Poznałem historię wielkiego wysiłku, półniewolnictwa, choroby i bólu, ale przecież znalazło się w niej też miejsce na miłość i okruchy szczęścia. Wai kochała i była kochana.

Wszystko, co ją spotykało, przyjmowała naturalnie, otwarta na każde doświadczenie i na swój sposób z niego zadowolona. Miłość rozświetlała jej cierpienie, a spokój spowijał ból. Poświęciła się dla rodziców, dla pana, u którego pracowała, potem dla męża, dzieci i wnuków, i to oddanie rekompensowało jej wszelkie niedogodności. Łatwo było dostrzec, że cierpiała przez całe życie, ale znalazła uzasadnienie swojego losu w miłości.

Jej historia nie tworzyła bogatej opowieści. Właśnie to, że się niczym nie wyróżniała, zwracało największą uwagę. Urodziła się w małej wiosce w środkowych Chinach. W domu nauczyła się oddawać cześć bożkom zamieszkującym niebo i wierzyć w opiekę Jadeitowego Cesarza. Żyła w świecie zaludnionym przez pomocne i złowieszcze siły.

Jeszcze jako dziecko została sprzedana, co było normalną praktyką w tamtych czasach. Rodzice głodowali, a dziewczynki miały znaczną wartość, jeśli się znalazło kogoś, kto je przyjmie. Kupił ją bogaty człowiek z pobliskiej wioski. Wziął ją do kuchni, gdzie Wai nauczyła się gotować i zaznała pierwszych przyjaźni. Dobrze dogadywała się z dziewczętami z sąsiednich domów. Pracowała codziennie od świtu do zmroku, wykonując różne domowe prace. Spała na gołej podłodze. Wiele razy była gwałcona.

W tym domu poznała starszą kobietę, żonę właściciela, która zapoznała ją ze specyficzną religią – buddyzmem zmieszanym z elementami taoizmu i kodeksu konfucjańskiego. Wai stała się bardzo pobożna. Przez całe życie okazywała innym dobro, szanowała przełożonych i kochała wszystkie żywe istoty, a w szczególności bliźnich. Później, podczas rewolucji, musiała wyrzec się swojej religii. Zrobiła to bez żalu, gdyż wmówiono jej, że to jedynie przesądy, w które nie należy wierzyć. A ponieważ nigdy nie umiała czytać ani pisać, stworzyła sobie własną wersję maoizmu, zbliżoną do jej wyobrażeń z czasów dzieciństwa i młodości. Wtedy czciła Jadeitowego Cesarza, którego potem nazwała Buddą, a teraz stał się towarzyszem Mao. Aż wreszcie zaczęła go nazywać po prostu mocą z Nieba. Nigdy nie dowiedziała się, kim był naprawdę, lecz zawsze była przekonana, że opiekuje się nią i jej bliskimi. Nawet kiedy dotykały ją największe nieszczęścia.

Wioskę, w której mieszkała Wai, nawiedziły liczne klęski głodu. Dotknęły one nawet jej bogatego pana, który potem zginął w czasie drugiej wojny światowej, kiedy to cały region został zniszczony. Wai udało się uciec z grupą przyjaciółek i przez wiele miesięcy żyła wśród pól. Był to jedyny okres jej życia, gdy nie pracowała, ale też musiała znosić największy niedostatek. Głód, który towarzyszył jej od zawsze, osiągnął w tym czasie najstraszliwsze rozmiary. To wtedy nabawiła się dolegliwości, które dokuczały jej już zawsze – miała problemy z chodzeniem i stale szumiało jej w uszach.

Kiedy wreszcie nadszedł czas pokoju, Wai powróciła do wioski, w której się urodziła. Ale tam wszystko było spalone i zniszczone. Rodzice i wielu krewnych zginęło na wojnie.

Wyszła za starszego mężczyznę, z którym miała kilkoro dzieci. Jej życie we własnym domu nie różniło się właściwie od tego, jakie prowadziła, kiedy była służącą. Także zmiany wprowadzone przez nowy ustrój niewiele wnosiły. Do centralnych Chin reformy docierały z opóźnieniem i jedynie w niewielkim zakresie, a nawet jeśli zaprowadzano nowy porządek, to nie dało się odczuć poprawy. Tak przynajmniej postrzegała to Wai.

Wai pracowała w polu i w domu. Wstawała przed świtem i kładła się spać najpóźniej ze wszystkich. Rodzina stale była zadłużona, najpierw u właścicieli ziemi i lichwiarzy, potem u funkcjonariuszy partyjnych. Na szczęście pomagali im przyjaciele i krewni, tak jak sama Wai pomagała innym, gdy tylko mogła.

Niemal wszystkie jej dzieci zmarły w niemowlęctwie, niektóre z głodu. Wai wspominała z czułością każde z nich i wszystkie powierzała mocy z Nieba, która, jak wierzyła, nad nimi czuwała. Jej mąż, choć dużo pił i czasem ją bił, był w niej bardzo zakochany. Umarł kilka lat wcześniej i Wai opłakiwała go tak samo jak zmarłe dzieci.

Będąc już w bardzo podeszłym wieku, pewnego popołudnia Wai powiedziała do swojego zięcia, który nie mógł znieść policji z Pekinu, korupcji urzędników i nędzy chłopów:

– Nasza wioska jest biedna i smutna. Jej największym bogactwem jest rzeka. Ale jedynym powodem, dla którego rzeka tędy płynie, jest to, że zdąża do morza. Jedynym powodem, dla którego rzeka płynie tak daleko, jest to, że chce złączyć się z morzem. Tylko tego jednego potrzebuje, więc przemierza nasze ziemie i daje im życie. Dzięki temu pragnieniu sprawia, że rosną rośliny, a ryżowiska są nawodnione. Unosi ze sobą kłody i żyzny muł, napędza statki i łodzie, daje ochłodę pracującym. Ale rzeka nawet nie wie, że sprawia to wszystko, gdyż jest zbyt zajęta czym innym.

Rzeka nie buntuje się przeciwko ziemiom, przez które przepływa, nie przeszkadza jej, że jest wykorzystywana, nie obraża się, kiedy zmieniamy jej bieg, gdyż jej jedynym celem jest dotarcie do morza. Dla niego poświęca wszystko. Nie dba o to, czy płynie przez zielone łąki, czy przez mroczne doliny. Ryczy na stromych progach skalnych i zasypia na bagnistych równinach, ale jedyną rzeczą, która ma dla niej znaczenie, jest podążanie, w najlepszy możliwy sposób, w stronę morza. Rzeka pragnie tylko tego.

Jedynym powodem, dla którego rzeka przepływa przez wszystkie regiony, nie odmawiając siebie żadnemu z nich, jest to, że chce dotrzeć do morza. Dlatego, i tylko dlatego, daje wszystkim życie.

Wszyscy zdumieli się, gdyż nigdy nie słyszeli tak długiego wywodu z ust Wai. Nigdy wcześniej nie wypowiadała się na tematy polityczne i nie próbowała formułować sądów filozoficznych. To był jedyny i ostatni raz, gdy przemówiła w ten sposób.

Dziś rano Wai po raz pierwszy w życiu nie wstała przed wschodem słońca. Najmłodsza córka i wnuki, z którymi mieszkała, po raz pierwszy obudzili się zziębnięci. Po raz pierwszy w historii tego domu wygasł ogień w palenisku. Wai umarła we śnie. Cichutko, tak jak żyła.

* * *

Tuż za Wai stał młody Arab, o którym Światło mówiło, że nazywa się Jusuf. Prawie obojętny i jakby obcy wszystkiemu, co go otaczało, rozpostarł na ziemi dywanik, który niósł na ramieniu, i zaczął się modlić.

Jusuf

Także i w nim dostrzegłem radość biorącą górę nad życiowymi trudami. Musiał znosić nieszczęścia, choroby, gorycz, ale poddając się woli Boga, miłosiernego i litościwego Allaha, któremu bezwarunkowo poświęcił swoje życie, nie załamał się. Nie zawsze rozumiał, dlaczego Bóg doświadcza go tak surowo, ale przyjmował wszystko z całkowitą ufnością i oddaniem. To dzięki temu zyskał spokój, radość i szczęście nawet w chwilach cierpienia.

Jusuf urodził się w jednym z krajów wschodniej Azji, w arabskiej rodzinie, która wyemigrowała tam kilka lat przed jego narodzeniem. Jako członek muzułmańskiej mniejszości doświadczył w młodości prześladowań religijnych. Pewnego razu z powodu drobnego zatargu muzułmanie zostali zaatakowani przez przedstawicieli etnicznej większości, którzy co jakiś czas doprowadzali do bijatyk i rozruchów. Jego rodzina, zajmująca się handlem, została obrabowana i zmuszona do ucieczki. Dziadek i brat zginęli w zamieszkach.

W następnych latach sytuacja się uspokoiła i Jusuf mógł chodzić do szkoły, gdzie otrzymywał dobre stopnie. W liceum spotkał się z innym rodzajem prześladowania religijnego, tym razem w odwrotną stronę. Jedna z jego koleżanek, Arabka wyznania chrześcijańskiego, została porwana i zmuszona do małżeństwa z muzułmaninem i wyparcia się swojej wiary. Jej rodzina przez wiele miesięcy nie wiedziała, co się z nią dzieje, a później była szantażowana, aby nie podejmowała żadnych kroków. Matka dziewczyny, uboga wdowa, musiała się pogodzić ze stratą córki. Pozostało jej tylko rozpaczać w samotności.

Jusuf wiedział, że takie przypadki są częste w jego społeczności, ale tym razem dotknęło go to szczególnie, gdyż padło na jego znajomą. Próbował interweniować u władz lokalnych, rozmawiał nawet z przełożonymi meczetu, ale bez rezultatu. Był wtedy tylko chłopcem. Rodzice, choć rozumieli jego niepokój, surowo zbesztali go za to, że przyjaźni się z niewiernymi, i kazali mu siedzieć cicho.

Pomimo pracy w sklepie ojca Jusufowi udało się dostać na uniwersytet. Chciał studiować nauki społeczne, by potem móc pomagać innym. Szczególnie leżał mu na sercu los najuboższych. Z tym właśnie pragnieniem – poświęcenia życia ubogim – wyruszył na hadżdż, pielgrzymkę do Mekki, wraz z całą rodziną. Poszczęściło mu się i kilka miesięcy po uzyskaniu dyplomu dostał posadę w regionalnej kasie zapomogowej. To, że znał wiele języków i że akurat szukano urzędników różnego pochodzenia, niewątpliwie mu pomogło. Bardzo się cieszył ze swojej pracy, gdyż to stanowisko pozwalało mu na realizację jego planów.

Po kilku tygodniach Jusuf zdał sobie sprawę z głównego problemu administracji – z szerzącej się korupcji. Zasiłki i zapomogi przyznawano bardzo często nie tym, którzy ich najbardziej potrzebowali, lecz tym, którzy mogli zapłacić urzędnikom za przysługę. Fałszując dokumenty i kartoteki, wyżsi urzędnicy przyznawali pieniądze nieuczciwym ludziom, a prawdziwie potrzebujący musieli czekać na swoją kolej miesiące lub lata.

Idealistycznie podchodzący do świata Jusuf nie mógł się z tym pogodzić. Miał zbyt wiele nadziei, dlatego tak mocno się rozczarował. Chciał złożyć dymisję, uznał jednak, że musi ujawnić to, co wie o całej sytuacji. Ale w końcu się przystosował. Kilku bardziej doświadczonych kolegów poradziło mu, aby pogodził się z faktami. Cały system był przeżarty korupcją, nie dało się nic z tym zrobić. Jusuf uznał, że jeśli mimo wszystko pozostanie, będzie mógł się komuś przydać i walczyć o to, by przynajmniej niektórzy ubodzy zostali potraktowani we właściwy sposób. Milczał więc, uznawszy, że to najlepsze wyjście w tej sytuacji.

Przez trzy lata pracy w kasie zapomogowej poznał gruntownie system. Wiedział, gdzie znajdują się najbardziej obciążające skorumpowanych urzędników dokumenty i jak znaleźć ślady tego procederu. Pewnego dnia sam wziął łapówkę. Petent był tak wdzięczny, że jego sprawa została załatwiona szybko i skutecznie, bez odwlekania i kradzieży, co stanowiło regułę, iż nakłonił go do przyjęcia tak zwanego „prezentu”. Jusuf w końcu się zgodził. Ale czuł się z tym źle i zaniósł pieniądze do meczetu. Tak znaczny datek zyskał mu uznanie społeczności muzułmańskiej.

Potem były kolejne przypadki. Jusuf coraz częściej dostawał pieniądze od osób, którym pomagał. Ożenił się, miał już kilkoro dzieci, i wydatki na rodzinę zaczynały coraz bardziej ciążyć. Uspokajał swoje sumienie, wmawiając sobie, że to, co ubodzy otrzymali dzięki jego pomocy, znacznie przekraczało wartość „prezentów”, a on przecież starał się postępować sprawiedliwie i pomagał również tym, którzy nic mu nie dawali.

Dostrzegł też, że przyjmowanie łapówek odbiło się korzystnie na jego sytuacji w miejscu pracy. Wcześniej współpracownicy i przełożeni nie dowierzali mu, gdyż grał na innych zasadach niż oni. Teraz zaczynali traktować go jak równego sobie, zaprzyjaźniali się z nim i dopuszczali do zawodowych sekretów.

W ten sposób dowiedział się, że w kasie prano również brudne pieniądze, choć sam w tym nie uczestniczył. Wiele umów z dostawcami fałszowano, i to na ogromne sumy. Skala malwersacji była ogromna. Ośrodki zdrowia, szkoły i inne instytucje przynosiły urzędnikom ogromne zyski. Jusuf zajmował się sprawami potrzebujących, dlatego wcześniej się nie zorientował.

Pewnego dnia, gdy wrócił z meczetu do domu – a było to na początku ramadanu – przypadkiem spojrzał na swoje odbicie w lustrze wiszącym na ścianie. Na widok własnej twarzy pomyślał: „Patrzcie, złodziej”. To stwierdzenie głęboko nim wstrząsnęło. Wieczorem, podczas odświętnej wieczerzy kończącej post, prawie się nie odzywał, co bardzo zaniepokoiło żonę i wszystkich krewnych. W nocy niemal nie zmrużył oka.

Następnego dnia w biurze pojawiła się piękna hinduska dziewczyna. Mieszkała sama z dziadkami, wypłaty renty się opóźniały i chciała to wyjaśnić. Jusuf miał właśnie zająć się tą sprawą, gdy wmieszał się jego szef. Kazał dziewczynie wejść do swojego gabinetu. Jusuf wiedział doskonale, co to znaczyło. Słyszał wiele historii o napastowaniu i szantażach, jakich jego szef dokonywał w tym gabinecie.

I wtedy Jusuf nie wytrzymał. Dręczony refleksjami z poprzedniego wieczoru i mając przed sobą nowy dowód urzędniczej podłości, zdecydował się działać. W ataku furii poszedł po teczki, które już od dawna miał na oku, zrobił kserokopie dokumentów i wysłał je w dwóch dużych kopertach. Napisał na nich adresy siedziby partii opozycyjnej i najważniejszego dziennika w mieście. Dołączył też podpisany przez siebie list, wskazujący rozmiary korupcji. Poprosił w nim, aby nie ujawniano jego nazwiska, gdyż obawiał się konsekwencji, ale obiecywał, że we wszystkim pomoże i złoży zeznania, oczywiście bez podawania danych do publicznej wiadomości. Wiedział, na jakie niebezpieczeństwo się naraża, ale zdawał sobie sprawę, że anonimowych donosów nikt nie traktuje poważnie. Wierzył, że te dwie instytucje, które obnażyły już wcześniej inne przypadki nadużyć, użyją informacji od niego, aby wywołać skandal. Po tym wszystkim poczuł się o wiele lepiej.

Minęło kilka tygodni i nic się nie wydarzyło. W końcu zatelefonował z domu do siedziby partii i do gazety. Za każdym razem usłyszał, że dokumenty doszły i są analizowane. Domyślił się, że układ zdołał stłumić skandal albo znów zwyciężyła bierność.

Pewnego dnia stary imam, który zaprzyjaźnił się z Jusufem, zapytał go po zebraniu w meczecie, jak idą jego sprawy. Weszli razem do domu i mężczyzna opowiedział całą historię. Staruszka to nie zdziwiło, od dawna słyszał skargi ubogich, nie tylko od Arabów, lecz także od mieszkańców innych narodowości. Ale nie wyobrażał sobie, że problem jest tak poważny. Imam zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, w jakim znalazł się Jusuf.

– Czy naprawdę jesteś gotów ścigać te zbrodnie? – zapytał. – To może cię bardzo drogo kosztować. Jeśli chcesz, mogę ci pomóc. Ale nie zdołam cię uchronić przed konsekwencjami, jakie poniesiesz. Tylko litościwy i miłosierny Allah może to uczynić. Jestem już stary i ludzie mnie szanują, więc nikt mnie nie ruszy, ale ty możesz wiele wycierpieć, jeśli się nie wycofasz.

Jusuf ucieszył się z poparcia imama i odparł, że jest skłonny ponieść wszelkie konsekwencje, byleby tylko skończyć z tym tragicznym procederem. Imam jeszcze raz przedstawił mu zagrożenia. Przypomniał o żonie i o maluchach, które czekały na niego w domu. Ale Jusuf był zdecydowany. Wstyd spowodowany tym, że sam uczestniczył – choć jedynie na drobną skalę – w oszustwie, kazał mu się zaangażować. Jego nieśmiertelna dusza domagała się od niego reakcji.

Kilka dni później imam wygłosił uroczyste kazanie na zakończenie ramadanu, które było transmitowane przez radio. Mówił o okradaniu ubogich i jako przykład podał nadużycia związane z przyznawaniem zasiłków. Skupił się na bogaczach, którzy nic nie robili, aby powstrzymać złodziei. Skrytykował też partię opozycyjną oraz najważniejszy dziennik w mieście za to, że zlekceważyły doniesienia o poważnych przypadkach korupcji wśród urzędników.

Stary imam był osobą poważaną w mieście i nieskorą do rzucania słów na wiatr, dlatego też kazanie – tak gwałtowne i zarazem jednoznaczne – wywołało należyty oddźwięk. Nazajutrz wszystkie gazety pisały tylko o tym. Lider opozycji powiedział, że nic nie wie o wspomnianych doniesieniach, ale obiecał, że zbada sprawę. Gazeta zaczęła wreszcie publikować otrzymane dokumenty i opisywać rezultaty dochodzenia, jakie przeprowadziła. Skandal osiągnął rozmiary ogólnokrajowe i minister spraw wewnętrznych musiał powołać specjalną komisję śledczą.

Nazwisko Jusufa nigdy nie pojawiło się w mediach, ale dziś rano, kiedy wychodził z domu, został czterokrotnie pchnięty nożem i zlany krwią runął na chodnik.

Rezultat zbrodni był przeciwny do zamierzonego. Skorumpowani urzędnicy, którzy chcieli wyeliminować niewygodnego świadka, ściągnęli na siebie jeszcze więcej uwagi. Wiele osób wiedziało, że Jusuf pracował w kasie zapomogowej i że był przyjacielem imama. Gazety szybko skojarzyły zbrodnię ze skandalem korupcyjnym. Światło ukazało mi, że za kilka dni koledzy Jusufa z pracy zaczną trafiać do więzienia, a ludzie już nazywają go „męczennikiem ubogich”.

* * *

Chciałem sprawdzić, co u Miguela i towarzyszącej mu dziewczynki, ale nagle z tyłu za nami dał się słyszeć hałas i wszyscy się odwróciliśmy. Drzwi windy ponownie się otworzyły, tyle że teraz nie było za nimi ciasnej kabiny. Ukazała się spora, wypełniona Światłem przestrzeń i wszyscy poczuliśmy ochotę na opuszczenie sali.

Niektórzy mieli jednak wątpliwości. Gruba kobieta stojąca tuż obok mnie przekonywała, że nie ma co się śpieszyć.

– Zostańmy – tłumaczyła. – Nie wiadomo, co może nas tam spotkać, trzeba zachować ostrożność. Czy nie lepiej, żeby ktoś poszedł przodem zobaczyć, co tam jest?

Te argumenty wywołały wahanie i dyskusję w naszej grupie. Ludzie zaczynali się niepewnie rozglądać i wątpić.

Wtedy usłyszałem dochodzący z tyłu głos brata Miguela.

– „Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, by się znowu pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać: «Abba, Ojcze!»” (Rz 8, 15) – powiedział i zaraz wyjaśnił: – Nie jesteśmy już niewolnikami, lecz synami. Bóg nie traktuje nas jak sługi uwolnione z niewoli egipskiej, jak czynią Żydzi, nie traktuje nas jak wolnych obywateli, jak robią poganie, nie traktuje nas jak ludzi podlegających Prawu, jak postępują muzułmanie. Bóg traktuje nas jak dzieci. W Chrystusie przestajemy być istotami stworzonymi na Boży obraz i podobieństwo (por. Rdz 1, 26–27), a stajemy się dziećmi Bożymi.

Następnie, jakby to nie wystarczało, franciszkanin powiedział coś jeszcze bardziej niewiarygodnego:

– „Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra” (Rz 8, 28).

Jusuf, stojący bardzo blisko mnie, zapytał głośno:

– Czy to możliwe, że on powiedział „we wszystkim”? Czy rzeczywiście weWSZYSTKIM?

Nastała pełna napięcia cisza, którą przerwał wreszcie Miguel, by usunąć nasze wątpliwości, wygłaszając następujący fragment Biblii:

– „Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam? On, który nawet własnego Syna nie oszczędził, ale Go za nas wszystkich wydał, jakże miałby wraz z Nim wszystkiego nam nie darować? Któż może wystąpić z oskarżeniem przeciw tym, których Bóg wybrał? Czyż Bóg, który usprawiedliwia? Któż może wydać wyrok potępienia? Czy Chrystus Jezus, który poniósł [za nas] śmierć, co więcej – zmartwychwstał, siedzi po prawicy Boga i przyczynia się za nami?

Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? Jak to jest napisane: Z powodu Ciebie zabijają nas przez cały dzień, / uważają nas za owce przeznaczone na rzeź.

Ale we wszystkim tym odnosimy pełne zwycięstwo dzięki Temu, który nas umiłował. I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co [jest] wysoko, ani co głęboko, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym” (Rz 8, 31–39).

Te słowa były tak kryształowo przejrzyste, tak jasne, że wszyscy uznaliśmy, że muszą głosić prawdę. Zrozumieliśmy, że jest to jedyne prawdziwe prawo wolności. Bóg jest po naszej stronie w najbardziej radykalny sposób, bo przyjmuje na siebie nasze grzechy. To On, tak jak obiecał, zabrał nasze „serca kamienne” (Ez 36, 26), rozdzierając swoje serce bijące w ciele, które przyjął, aby nas zbawić.

Wysłuchawszy tego, już bez wahania chwyciliśmy nasze bagaże i wyszliśmy wszyscy na Światło.

7Katechizm Kościoła katolickiego, Pallottinum, Poznań 1994, 1272–1274 (dalej: KKK).

8 Por. św. Tomasz z Akwinu, Summa teologiczna, III 63, 6.

III STACJA

Poza naszą salą rozciągała się ogromna przestrzeń, okazało się więc, że nie jesteśmy w sądzie. To miejsce przypominało raczej dworzec kolejowy. Panował tu duży ruch, mnóstwo ludzi przemieszczało się we wszystkich kierunkach.

Z góry, z wysokości ginącej w Świetle, dochodziła głęboka, melodyjna pieśń, której słowa brzmiały:

– Święty, Święty, Święty, Pan Bóg Zastępów. Pełne są niebiosa i ziemia chwały twojej. Hosanna na wysokościach. Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie. Hosanna na wysokościach.

To miejsce oszałamiało. Zorientowałem się w pewnej chwili, że przy tak potężnym Świetle nie tylko widziałem na znacznie większą odległość, niż mogłem to robić na ziemi, ale też wiedziałem wszystko o przechodzących osobach. Dla Światła nie miały żadnych tajemnic. Objawiły mi się rzeczy tak wspaniałe, że nie potrafię tego opisać.

Miałem przed sobą ogromny tłum, który jednak nie tworzył anonimowej masy. Poznałem charakter i życie każdej osoby, która przechodziła obok mnie. Jeden rzut oka wystarczył, by zobaczyć heroiczne czyny, długotrwałe poświęcenie, gorącą miłość i wiele wspaniałych czynów, o których może później opowiem. Nie jestem niedyskretny i bez powodu nie ujawniam sekretów ani moich, ani cudzych. Każdego człowieka należy szanować!

W Świetle to wszystko było wyraźnie widoczne, nie dało się niczego ukryć. Dlatego zobaczyłem także czarne dusze, niosące ciężar oburzających występków, idiotycznej dumy czy skłonności sadystycznych, ale nie warto opowiadać o tym, czego pełne są filmy, powieści i gazety.

Przestałem wreszcie przyglądać się osobom, a skoncentrowałem się na samym miejscu, w którym się znajdowałem. Był to rzeczywiście wielki, przestronny dworzec. Przy jedynym peronie, znajdującym się nieco dalej przede mną, stały dwa pociągi skierowane w przeciwne strony. Przed każdym z nich znajdował się tunel. Obydwa miały na lokomotywie tablicę informującą o stacji docelowej – i na obu było wypisane „Niebo”.

Na sporym placu przed torami było nadzwyczaj tłoczno. Nie dało się stwierdzić, czy stacja jest zadaszona, czy też znajdujemy się pod gołym niebem, bo gdy podnosiłem oczy do góry, widziałem jedynie Światło. To samo Światło biło od ziemi i zagarniało przestrzeń po drugiej stronie peronu.

Z całą pewnością jednak dało się stwierdzić, że dworzec był z trzech stron odgrodzony ścianami. Na tej za mną znajdowały się drzwi, przez które właśnie weszliśmy. Gładki i błyszczący mur wznosił się wysoko i ginął w Świetle. W ścianach do niego prostopadłych widać było wyloty tuneli kolejowych.

W wielkim prostokącie wyznaczonym murami i torami rozciągał się ogromny peron wyłożony błyszczącą posadzką. Panowało spore zamieszanie. Ludzie chodzili swobodnie po placu, na którym nie znajdowało się nic oprócz wielkiego drzewa rosnącego na samym środku peronu. W jego cieniu, na brzegu otaczającego je murku, siedziało w milczeniu kilka osób.

Ludzie, zajęci swoimi sprawami, prawie w ogóle nie zwracali na drzewo uwagi. Większość zmierzała od kas biletowych do pociągów. Kasy znajdowały się pod ścianą za moimi plecami, po lewej stronie. Po prawej, pod prostopadłą ścianą, także stała grupa dusz, ale zachowywała się o wiele spokojniej niż reszta. Rozmawiały cicho i wydawało się, że na coś czekają.

Dworzec kolejowy?! Naprawdę? Po prostu ręce mi opadały. W żadnym opisie śmierci ani życia pozagrobowego nie było przecież mowy o tym, że ma to być dworzec. Chociaż z drugiej strony nie było to aż takie dziwne. Nasze życie jest podróżą, drogą do Nieba. Czy też lepiej powiedzieć, że jest czekaniem na stacji na środek transportu do Nieba. Po śmierci wreszcie zobaczyłem pociągi, którymi mamy odbyć tę podróż. Być może spędziłem na tej stacji całe życie, ale dopiero teraz uświadomiłem sobie tę prawdę.

Zacząłem się uważniej przyglądać obu pociągom. Były zupełnie identyczne, tyle że miały jechać w przeciwnych kierunkach. Na dworcu znajdował się tylko jeden tor, na którym stały tyłem do siebie, skierowane w stronę tuneli.

Wtedy zauważyłem, że wbrew mojemu pierwszemu wrażeniu wyloty tuneli bardzo się od siebie różniły. Tunel po mojej lewej stronie był szeroki i solidnie zbudowany, zaś po prawej dostrzegłem nie gładki mur, lecz skalną ścianę. Tam w ogóle nie było tunelu. Gdy przyjrzałem się uważnie, zrozumiałem, że w tym skalnym masywie po prawej była tylko wielka, pionowa rozpadlina, jakby skała pękła z góry na dół, która tworzyła ciasną szczelinę tuż nad torem. Pociąg ledwie mógł się przez nią przecisnąć. Kiedy przyjrzałem się jeszcze uważniej, zobaczyłem, że wydostaje się stamtąd jakaś ciecz. Mogła to być woda, ale chwilami miałem wrażenie, że ta substancja połyskuje na skale na czerwono niczym krew. Bardzo mnie to zdziwiło.

Angelo

Wtedy właśnie odezwał się do mnie jeden z mężczyzn stojących obok mnie. Nigdy przedtem go nie widziałem, ale wydawało mi się, że znam go od dawna. Podszedł bliżej i powiedział:

– Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu, jak była na początku, tak i teraz, i na wieki wieków.

Zrozumiałem, że było to naturalne powitanie w tym miejscu.

Potem nieznajomy dodał:

– Cześć!

I z serdecznością padliśmy sobie w objęcia.

Miał siwe włosy, błyszczące oczy i długą połyskującą szatę. Był znacznie starszy ode mnie, a mimo to czułem się swobodnie w jego towarzystwie. Ujęło mnie jego piękno. Przypatrywał mi się z natężeniem, ale nie wydało mi się to czymś niestosownym. Nie musiałem nawet pytać, kim jest.

Rozmawialiśmy przez chwilę o moim życiu i o tym wszystkim, co razem przeżyliśmy. Wspominaliśmy moje grzechy, wady, występki, czego nie mam zamiaru tu opisywać, bo są to moje prywatne sprawy. To nie jest modne czasopismo, gdzie ludzie bezwstydnie opowiadają o swoich najbardziej intymnych sekretach!

Zapytałem w końcu, czy będzie jakiś sąd. Mój Anioł Stróż odpowiedział mi, że nie. Jedyne, co musiałem zrobić, to wybrać pociąg, do którego wolę wsiąść. To było oczywiste, bo przecież składy miały pojechać w przeciwnych kierunkach. Mogłem zdecydować, który bardziej mi odpowiada.

Odpowiedziałem, że wybór jest bardzo trudny, ponieważ pociągi wyglądają na identyczne. Zapytałem, dlaczego na obydwu widnieje tabliczka z napisem „Niebo”. Angelo wyjaśnił, wzruszając ramionami, że napis na jednym z nich musi być kłamstwem.

– To nieprawda i jednocześnie prawda – rzekł – bo w tym Świetle nie może być mowy o jakimkolwiek kłamstwie. Ludzie, wybierając którykolwiek z pociągów, są zawsze przekonani, że właśnie ten zawiezie ich do Nieba.

Sąd

Byłem zdumiony i zdołałem tylko wyjąkać:

– Ale jak to, to Bóg nie będzie nas sądził? Możemy sami zdecydować, do którego pociągu chcemy wsiąść? Wszystko sprowadza się do zwykłego wyboru? Czy w takim razie nic nie stoi na przeszkodzie, by źli dostali się do Nieba?

Angelo wysłuchał tych wszystkich pytań, a potem odpowiedział z niewzruszonym spokojem:

– Jedyne, czego się tu od ciebie oczekuje, to decyzja dotycząca pociągu. Aby ją podjąć, trzeba odpowiedzieć na jedno małe pytanko, potem się dowiesz jakie. Nie ma tu nic więcej do roboty.

To, co teraz przeżywasz, to dopiero początek Tajemnicy, a nie koniec. Nie możesz się wszystkiego dowiedzieć od razu. Na następnych stacjach poznasz kolejne szczegóły. Na razie mogę ci powiedzieć tylko tyle: Bóg sądzi wszystkich9