Piąty wymiar - Martin Vopěnka - ebook + książka

Piąty wymiar ebook

Martin Vopenka

3,5

Opis

Bohater powieści – Jakub – to biznesman po bankructwie, który zapisuje się do tajemniczego eksperymentu. Za udział w nim wmerykańska firma Free Year oferuje duże pieniądze. Ale uczestnik ryzykuje – nie może poznać celu przedsięwzięcia. Musi wyjechać w argentyńskie góry, gdzie przez rok będzie odcięty od rodziny i jakiegokolwiek kontaktu ze światem. W eksperymencie dopuszcza się zabranie ze sobą jednej książki. Czy ma wziąć Biblię, czy książkę o fizyce kwantowej?

Wysoko w Andach, w specjalnie wybudowanym bunkrze, będzie musiał skonfrontować się z nowym doświadczeniem. Zło i seks, które spokojny biznesman znał przecież ze swojego życia, tu będą dla niego wstrząsającym wyzwaniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 415

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (48 ocen)
14
11
12
6
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydanie pierwsze, Warszawa 2019

TYTUŁ ORYGINAŁU

Pátý rozměr

Copyright © by Martin Vopěnka, 2019

Copyright © for the Polish translation by Elżbieta Zimna, 2019

Copyright © for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2019

WSTĘP

Copyright © Mariusz Szczygieł

REDAKCJA

Jacek Mozolewski

KOREKTA

Paweł Wielopolski, Małgorzata Włodarczyk

PROJEKT GRAFICZNY I TYPOGRAFICZNY SERII I OKŁADKI

Dominika Jagiełło / OneOnes Creative Studio /

www.behance.net/OneOnes

SKŁAD I ŁAMANIE

Michał Wysocki

ILUSTRACJA NA OKŁADCE

Kateřina Sidonová

www.katerinasidonova.blogspot.cz

ISBN

978-83-65970-33-6

Tłumaczenie dofinansowano ze środków Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej. Część przekładu książki powstała przy wsparciu Biblioteki Ziemi Morawskiej w Brnie – Czech Literary Centre – w ramach rezydencyjnego pobytu w Brnie.

REDAKTOR NACZELNA WYDAWNICTWA

Julianna Jonek-Springer

SEKRETARZ REDAKCJI

Olga Gitkiewicz

REDAKTOR SERII STEHLÍK

Mariusz Szczygieł

Wydawnictwo Dowody na Istnienie

Imprint Fundacji Instytut Reportażu

Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa

www.dowody.com

[email protected], [email protected]

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Część pierwsza
1.

Drzwi się zatrzaskują. Helikopter jest gotowy do odlotu. Słońce tkwi wysoko nad ziemią, więc cień maszyny kryjący się pod jej brzuchem jest jedynym cieniem w okolicy. Rozgrzane od silnika powietrze faluje nad żółtymi, brązowymi i czerwonymi kamykami pofałdowanego pustkowia.

Łoskot. Ogłuszający warkot silnika. Odbija się od zwietrzałych skał, aż przychodzi mi na myśl, że się od tego rozsypią. Przecież jedynym dźwiękiem, jakiemu nauczyły się stawiać czoło przez miliony lat, podczas których tutejsze wulkany wygasły i pogrążyły się w ciszy, był pojawiający się niekiedy szum wiatru i jeszcze – raz czy dwa do roku – dudnienie gromu.

Kiedy łoskot przechodzi na wyższy ton, a wirnik zaczyna obracać się coraz szybciej, rosnące w kępach żółte trawy niemal kładą się na ziemi, jakby przestały już być sztywnym i kłującym włosiem wielkiej szczotki ryżowej. Nagle helikopter odrywa się od ziemi, w ułamku sekundy uświadamiam sobie, że są oni i jestem ja. Oni, którzy wrócą do swoich dziwnych i ściśle tajnych zadań. I ja, który tu zostanę.

Między „oni” a „ja” nigdy nie było znaku równości. Ale w ciągu kilku ostatnich tygodni – kiedy przetransportowali mnie z Buenos Aires do niegościnnej La Riojy, kiedy uczyli mnie mierzyć sobie ciśnienie, robić EKG, wykonywać na specjalnym urządzeniu badanie krwi... kiedy zapoznali z wartością energetyczną posiłków i odbyli ze mną kilka aklimatyzacyjnych wspinaczek, które miały przygotować mnie do przebywania na wysokości od czterech do pięciu tysięcy metrów – chwilami ulegałem złudzeniu, że „ja” to „oni”, że istnieje coś takiego jak „my”. Tylko że oni teraz odlatują, żeby wrócić na wschód. A ja stoję na żółtym żwirze i depczę własny cień – niewtajemniczony i niczego nierozumiejący – wynajęty i sowicie opłacony królik doświadczalny.

Helikopter wisi na wysokości jakichś dwudziestu metrów – jakby nie chciało mu się odlecieć albo jakby był zbyt ciężki.

W tej chwili już wiem, że chcę, aby odlecieli. Bo najgorsze jest czekanie. Całe moje jestestwo jest nastawione na samotność. Kiedy helikopter zniknie, kiedy opadnie kurz, a w powietrzu przestanie rozbrzmiewać huk silnika, nie będzie już nikogo, z kim mógłbym się porównywać w tym bezludnym miejscu wydanym na pastwę pustynnego słońca. Będę tu zupełnie sam.

A teraz naprawdę to się spełnia: helikopter podskakuje jak spłoszony owad i szybko oddala się szeroką doliną, lecąc wzdłuż skał. Dzikie lamy na przeciwległym wzgórzu uciekają w panice – poruszające się punkciki, oddalone ode mnie o kilka godzin marszu. Uświadamiam sobie, że jestem niczym, i ogarnia mnie przygnębienie. Myślę o najbliższych: o mojej żonie Alenie i o dwójce naszych ukochanych dzieci – dziewięcioletniej Babecie i pięcioletnim Gabrielu. Jeżeli chcę dotrzymać warunków umowy (a muszę ich dotrzymać!), nie zobaczę rodziny przez dziesięć miesięcy. Dziesięć niewyobrażalnie długich miesięcy bez osób, dla których jestem w tym miejscu. Gdybym nie żył przede wszystkim dla nich, gdyby byli mi obojętni, nie podpisałbym tej dziwnej umowy, dzięki której mam dostać dwieście tysięcy dolarów.

2.

Do dziś nie mogę zrozumieć, jak to się mogło stać. Byłem bogaty, a moja firma budowlana znakomicie prosperowała. Co roku jeździłem z rodziną na wakacje nad morze, a podczas ferii zimowych w góry. Jadaliśmy w dobrych restauracjach, kupowaliśmy zdrowe jedzenie, nie oszczędzaliśmy na ładnych przedmiotach. Fakt, że zdołałem moim najbliższym zapewnić dobre życie, nadawał mojemu wysiłkowi sens. Liczyłem na to, że pewnego dnia przestanę pracować i zafundujemy sobie z Aleną jeszcze jedno dziecko. Byłem prawie pewny, że nigdy nie będę musiał martwić się o to, czy wystarczy mi pieniędzy. Prawie pewny, że nigdy nie będę bał się przyszłości.

Ale nagle nastąpił upadek. W ciągu roku popełniłem dwa fatalne błędy, a nieszczęścia dopełniły jeszcze niesprzyjające okoliczności. Zaczęło się od inwestowania w grunty. Kupiłem działki w miejscach, gdzie była planowana budowa obwodnicy Pragi. To miało być długofalowe przedsięwzięcie, a nakłady na nie miały zwrócić się kilkukrotnie.

Pozostałe pieniądze pożyczyłem na wysoki procent znajomemu Rosjaninowi. Wcześniej dwa razy brał ode mnie mniejsze sumy i zawsze wszystko uczciwie spłacał razem z odsetkami. Tym razem pożyczyłem mu kilka milionów.

Na pewno popełniłem błąd, pozbywając się tak wielkiej części kapitału. Ale nawet to nie mogłoby zagrozić moim interesom, gdyby nie upadła firma, która przez wiele lat była moim największym klientem. Z dnia na dzień stałem się bankrutem z niedokończoną budową i niezapłaconymi rachunkami. Moje szanse na wygranie jakiegoś konkursu na nową inwestycję były wątpliwe. I miałem długi u dostawców.

Zacząłem szukać Rosjanina, ale nie mogłem go odnaleźć. Przez pierwsze trzy dni jego telefon jeszcze dzwonił, później odzywało się tylko: „Wybrany numer jest nieosiągalny”.

Wciąż jeszcze nie dopuszczałem do siebie złych myśli. Uspokajałem się, że na pewno pojechał do Rosji i zaraz wróci.

Dni płynęły szybko, a moi wierzyciele naciskali coraz bardziej. Wtedy po raz pierwszy napomknąłem Alenie, w jakiej sytuacji się znalazłem.

Zareagowała wspaniale. O nic nie pytała i nie miała pretensji. Zaproponowała, że sprzeda biżuterię i że zrezygnujemy z wczasów nad morzem. Tylko że to, co powiedziała, zabrzmiało dla mnie jak wyrok śmierci. Wszystko, co do tej pory robiłem (łącznie z ryzykownymi transakcjami) i do czego dokładałem wszelkich starań, miało na celu to, żebyśmy mogli żyć tak, jak żyliśmy. Dlatego powiedziałem jej wtedy, żeby się tym nie przejmowała. Żeby zapomniała o tej rozmowie i kupowała sobie i dzieciom to, co jest im potrzebne.

Zostały mi jeszcze grunty. Skoro Rosjanin zniknął, a pomału zaczęło wychodzić na jaw, że pożyczył większe sumy również od innych, nie pozostawało mi nic innego, jak tylko spieniężyć działki. Jak na złość akurat wtedy kilka gmin wniosło protesty dotyczące planowanego przebiegu autostrady. Niepewność co do dalszych losów tych terenów obniżyła wartość moich gruntów do jednej trzeciej. Musiałem sprzedać maszyny budowlane, wyposażenie biura, całą firmę. Spłaciłem długi i zostało mi zaledwie pół miliona koron. Każdego dnia popadałem w coraz większą depresję. Zaczął się sezon prac budowlanych. Wcześniej o tej porze roku siedziałem w pracy do późnej nocy. Wtedy żałowałem, że nie spędzam więcej czasu z dziećmi. Że nie biorę Gabriela na rower czy Babety na basen. Teraz mogłem to robić. Ale wszystkie plany i uczucia, tak samo jak zalążki wszelkiego działania, dusiła wciąż ta sama myśl: „Co dalej? Co teraz będzie?”.

Nie mogłem już dłużej udawać człowieka sukcesu. Alena co prawda o nic nie pytała, ale musiała się domyślać, co się dzieje. Zamiast miłosnych nocy pojawiła się cicha samotność. Nie potrafiłem udawać, że wszystko jest w porządku, coraz bardziej zamykałem się w sobie. A jednocześnie mimo tych problemów kochałem ją bardziej niż kiedykolwiek. I strasznie jej potrzebowałem.

Jednak zamiast jakoś tę swoją miłość okazywać, cały czas chodziłem rozdrażniony. A nawet kiedyś nakrzyczałem na nią okropnie i zupełnie niepotrzebnie. Akurat wróciła z miasta z Babetą. Kupiła dwie pary butów. Zapomniałem, że sam ją namawiałem, żeby zachowywała się tak samo jak wcześniej.

– Ile te buty kosztowały? – zapytałem ponuro.

Alena odpowiedziała spokojnie:

– Nie bój się, nie kupiłam najdroższych. Te dla niej kosztowały tysiąc koron, a moje dwa z kawałkiem.

– Aha. Czyli razem ponad trzy tysiące! – wrzasnąłem. – Tak? Ponad trzy tysiące w ciągu jednego dnia! Nie wiesz, skąd ja mam na to brać?

– Zapłaciłam moją kartą – zaprotestowała. – Przecież też zarabiam.

– No jasne! Zarabiasz! – krzyczałem dalej. – Co najwyżej na gadanie przez telefon z koleżaneczkami.

Alena ma swoją dumę. Po moich słowach odeszła w milczeniu. Za to rzuciła się na mnie Babeta:

– Te buty kupiła mi mamusia. Mamusia jest kochana!

Wieczorem przeprosiłem Alenę i wszystko wytłumaczyłem. Nie widziała w tym aż tak wielkich problemów. Uważała, że powinienem po prostu znaleźć sobie pracę, bo z moim doświadczeniem na pewno każda firma chętnie mnie zatrudni. I że będziemy żyć skromniej.

Myśl, że byłbym zwykłym pracownikiem, wprawiała mnie w przerażenie. Przez dwanaście lat byłem sam sobie panem. To ja o wszystkim decydowałem i mówiłem pracownikom, co mają robić. Negocjowałem warunki umów i nikomu nie musiałem pokazywać rachunków. A teraz nagle miałbym stać się małą śrubką wielkiego mechanizmu? Z ustalonymi godzinami pracy? Z ograniczoną długością urlopu? Nie, mój sposób myślenia nie był sposobem myślenia podwładnego. Wręcz przyszło mi do głowy, że lepiej, niż chodzić do pracy, byłoby kraść.

Na początku lata pośredniczyłem w sfinalizowaniu kilku zamówień, które początkowo miałem wykonać. Dzięki temu wakacje przebiegły spokojnie, mimo że zostaliśmy w Czechach.

W mojej głowie w końcu coś się zmieniło. Zacząłem widzieć różne sprawy mniej jednoznacznie niż kiedyś i częściej miałem wątpliwości. „Dlaczego żyjemy, nie mając pojęcia po co? – zastanawiałem się. – Dlaczego istniejemy w centrum kosmosu, który jest tak ogromny i nie da się go ogarnąć rozumem?”

Podczas sierpniowych nocy, kiedy spaliśmy w namiocie na kempingu przy Zbiorniku Lipnowskim, pokazywałem Babecie gwiazdy. Obserwowaliśmy spadające meteoryty, a ona zadawała mi trudne pytania. Po wielu latach musiałem sobie przypominać to, czego się uczyłem, kiedy studiowałem fizykę.

Pod koniec lata zrozumiałem, co powinienem zrobić. Muszę znaleźć coś wielkiego. Coś zupełnie innego niż zwykła praca. Coś, na czym zarobię raz a dobrze.

Okazało się jednak, że nie ma takiego zajęcia. Nie chcieli mnie przyjąć jako marynarza w daleki rejs z powodu braku doświadczenia, a do tego wcale nie proponowali żadnych kokosów; na żołnierza misji zagranicznych byłem za stary i nie miałem przygotowania wojskowego; biura podróży wymagały lepszej znajomości języków obcych...

A później nagle znalazłem ogłoszenie: „Zostań częścią amerykańskiego projektu badawczego. Z Republiki Czeskiej wybierzemy jednego mężczyznę w wieku od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat, który będzie wykonywał odpowiedzialne zadania. Zdobądź wysokie honorarium. W imieniu agencji FreeYear – Howard Lee”.

Zapłonął we mnie płomyczek nadziei. Szybko jednak dopadły mnie wątpliwości: tylko jeden wybrany. Ale z drugiej strony – dlaczego to nie miałbym być ja?

3.

Cisza. Wracam do mojego azylu pod skałą. Ruchome panele solarne, ukryte na wzgórzu, są ustawione pionowo. Za pomocą najnowszych zdobyczy techniki utrzymują stałą temperaturę w mieszkalnej pieczarze. Napędzają pompę i zasilają w energię lodówki, żarówki i wszystkie pozostałe urządzenia.

Idę powoli (na szybszy krok nie pozwala rozrzedzone powietrze). I tak mam przyspieszony oddech. Kilkadziesiąt metrów niżej wypływająca ze źródła woda zmienia się w granatowy potok. Na brzegach rosną wysokie żółte trawy. W miejscu wodopoju zrobiło się błoto, a na jego skraju leży sporo bobków dzikich lam. Oślepia mnie słońce odbite od wody i piasku.

Zatrzymuję się przed wejściem do pieczary. Nie chcę wchodzić. Ta przestrzeń jest zbyt surowa, nie może zastąpić domu. I za bardzo sztuczna, nie daje ukojenia. Wolałbym zostać na zewnątrz, ale słońce pali niemiłosiernie.

Puna. Tak nazywa się otaczającą mnie tutaj formację roślinną, lecz także chorobę, którą wywołuje duża wysokość połączona z silnym promieniowaniem słonecznym. Nawet teraz czuję kłucie w prawej skroni.

Nie wolno mi jednak się poddać. W umowie jest klauzula, że w takim przypadku straciłbym wszystko. Jestem tu dla pieniędzy.

4.

Howard Lee – gładko ogolony i dobrze ubrany, poza tym idealnie banalny młodzieniec – siedział w mikroskopijnym biurze na Dejvicach w Pradze. Również wyposażenie biura było idealnie banalne – zupełnie nic nie korespondowało tu z powagą i rangą zadań, w których miałem brać udział.

Howard zwrócił się do mnie miłym i cichym głosem (mówił amerykańskim czeskim), nie zdradzając najmniejszych oznak emocji. Zaprosił mnie do stołu i dał do wypełnienia czterostronicowy formularz.

Po raz pierwszy miałem ochotę stamtąd wyjść, kiedy wpisywałem liczbę i wiek dzieci. Pomyślałem, że na pewno szukają kogoś bezdzietnego. W miarę wypełniania ankiety mój humor coraz bardziej się pogarszał. W tamtej chwili uznałem czas poświęcony na drogę do Dejvic za zupełnie stracony. Był tam na przykład punkt: „Czy zna się Pan na nawigacji?”, a jeżeli ktoś zaznaczył, że tak, musiał odpowiedzieć na kilka kompletnie dla mnie niezrozumiałych pytań. Albo: „Czy ma Pan jakieś szczególne przygotowanie wojskowe?”, „Czy służył Pan w wojskowych oddziałach specjalnych lub brał udział w zagranicznych misjach wojskowych?”, „Lub w misjach humanitarnych?”, „Czy pracował Pan w dyplomacji?”, „Jakie szczyty górskie Pan zdobył?”, „Czy uprawiał Pan zawodowo sport?”, „Jakimi językami włada Pan biegle?”... I tak dalej.

Zawstydzony i apatyczny dotarłem do ostatniego pytania – czy zgłaszam się do projektu wiedziony chęcią pomocy nauce, żądzą przeżycia przygody, czy dla pieniędzy. Odpowiedziałem szczerze, że dla pieniędzy.

Oddałem ankietę Howardowi, obojętnie wpiął ją do zielonego segregatora pełnego innych wypełnionych formularzy.

– Ty teraz dostaniesz list od nas na różny testy – oznajmił mi swoim amerykańskim czeskim. – Albo nie dostaniesz list dwa tygodnie, to znaczy nie jesteś wybrany.

Podziękowałem i poszedłem odebrać Gabriela z przedszkola. Sam sobie wydawałem się żałosnym i niepełnowartościowym facetem. Następnego dnia poszedłem do pracy w barze nocnym, też z ogłoszenia. Moje samopoczucie trochę się poprawiło, pomyślałem: „Wśród wszystkich kandydatów tylko ja jeden mam wyższe wykształcenie i tylko ja jeden znam, co prawda na poziomie podstawowym, ale za to dwa języki”.

Zacząłem pracować na długie zmiany. To, że nie spędzałem tyle czasu w domu, poprawiło moje relacje z Aleną. Kochaliśmy się pierwszy raz od dawna, szeptałem jej przy tym do ucha, że bardzo jej potrzebuję i że jestem szczęśliwy, że ją mam.

Wydawało się, że nasze życie będzie się toczyć normalnym rytmem. Wtedy nadszedł list. Agencja FreeYear – Howard Lee. Nie wierzyłem własnym oczom. Miałem się zgłosić ósmego października na testy sprawności fizycznej w kompleksie sportowym Děkanka na Dejvicach. Ze sportowym obuwiem i dresem.

Opadły mnie jeszcze większe wątpliwości niż wcześniej. Tym razem dotyczyły nie mnie, tylko agencji FreeYear. „Pewnie to wszystko jakieś oszustwo – pomyślałem. – Będą udawać, że każdego wybrali, a następnie oznajmią, że trzeba wpłacić kaucję tysiąc dolarów. A później już nikt ich nie znajdzie”. Ale mimo to poszedłem w sobotę pobiegać i poćwiczyć. Chciałem być przygotowany.

W środę, ósmego października, włożyłem lekkie sportowe ubranie i z wyprzedzeniem czasowym ruszyłem samochodem na Děkankę. Dotarłem do celu pół godziny wcześniej. Grupki dzieci i młodzieży szkolnej krążyły tam i z powrotem, na boiska i z boisk, przemknąłem między nimi na stadion lekkoatletyczny. Howard stał ze stoperem przy tartanowej bieżni. Obserwował wysokiego wysportowanego mężczyznę, który lekkim krokiem obiegał obiekt. Kiedy Howard mnie zauważył, z irytacją machnął ręką, żebym stamtąd poszedł. Zrozumiałem, że kandydaci nie powinni się poznać. Zgryźliwie to sobie podsumowałem: „Nieźle wymyślone”.

Zaczekałem w samochodzie na parkingu. Za dziesięć trzecia wyszedł ze stadionu mój poprzednik. Kusiło mnie, żeby podbiec do niego i podzielić się wątpliwościami. Ale zatrzymała mnie myśl: „A jeśli? A jeśli to nie jest oszustwo? A jeśli to mnie wybiorą?”.

– Ty taki niecierpliwy – przywitał mnie Howard przyjaźnie.

Uśmiechnąłem się przepraszająco i bez ociągania przystąpiłem do testów. Udało mi się sześć razy podciągnąć na drążku – jak na mnie niezły wynik, ale wiedziałem, że są tacy, którzy podciągną się na przykład dwadzieścia razy. Podniosłem nad głowę sześćdziesiąt pięć kilogramów. W skoku z miejsca osiągnąłem dwa trzydzieści – z tego byłem dumny. A przez dwadzieścia minut przebiegłem dwa tysiące sześćset osiemdziesiąt metrów.

– Macie jakieś tabele punktujące? – próbowałem się dowiedzieć.

Ale Howard nie odpowiedział.

– Jak ty dostaniesz jeszcze list, to my zainteresowani na współpraca.

W drodze do samochodu przyszło mi do głowy jeszcze jedno możliwe wyjaśnienie: może im wcale nie chodzi o tego najlepszego. Może potrzebują raczej kogoś przeciętnego; nieprzygotowanego.

Od poniedziałku codziennie chodziłem zaglądać do skrzynki. Choć się do tego nie przyznawałem, byłem podekscytowany. Kiedy do końca tygodnia nie przyszedł żaden list, zacząłem popadać w rozpacz. W myślach przeklinałem Howarda, że zaprosił mnie na testy. Gdyby nie to, teraz nie czekałbym w napięciu. Niepotrzebnie obudził nadzieję, która nie zostanie spełniona.

Wyzwolenie nadeszło dopiero w następny poniedziałek. Odsypiałem nocną zmianę, kiedy zadzwoniła pani listonoszka. Polecony z agencji FreeYear. Serce zaczęło mi szybciej bić. Trząsłem się cały, kiedy biegłem do mojego gabinetu otworzyć list. Poczułem zawód, bo znalazłem tam tylko jedno neutralne zdanie: „Prosimy zgłosić się w środę, 22 października o godzinie 14.00, do naszego biura na rozmowę – Howard Lee”.

Aha, czyli kolejny etap? A może jednak jest to oszustwo? Im dłużej ciągnie się rekrutacja, tym większe nadzieje wywołuje w ludziach. I im więcej poświęca się temu myśli i czasu, tym mniejszą będzie się miało ochotę odejść, a wtedy powiedzą: „Został pan przyjęty, teraz tylko proszę wpłacić tysiąc dolarów kaucji, żebyśmy mieli pewność, że się pan nie rozmyśli. Później zarobi pan o wiele więcej...”.

W środę ubrałem się ciepło i pojechałem na Dejvice. Tym razem metrem, bo na prowadzenie samochodu byłem zbyt zdenerwowany.

Howard przyjął mnie jak zwykle, jednak teraz zamknął za mną drzwi na klucz.

– Muszę cię ostrzec, że wszystko, o czym będziemy rozmawiać, jest dyskretne. Nikt oprócz twoja żona nie może się dowiedzieć, o czym my rozmawiali. Gdyby jej nie powiesz, to ja i ty będziemy mieli większa pewność. Bo jakby się ktoś inny dowiedział, to dyskretne, to ty stracisz wszystkie pieniądze od nas. I muszę cię ostrzec, że ta rozmowa jest nagrywana.

A później dał mi do podpisania oświadczenie. Takie samo ma podpisać moja żona, o ile będę chciał jej o tym powiedzieć.

Zaczynałem rozumieć, że to nie zabawa. Że ci ludzie najwyraźniej bardzo dobrze wiedzą, dlaczego robią to, co robią.

5.

Wchodzę do skalnego domu. Przejście z ostrego słońca do pomieszczenia ze sztucznym światłem powinno przynieść oczom ulgę, ale ona nie nadchodzi. Wydaje mi się, że światło wewnątrz zaburza przestrzeń. Zwłaszcza pod ścianami tworzy niepokojące cienie. Z trudem dostrzegam łóżko. Ściany wzmocniono betonem, a skałę pod nogami pokrywa piasek.

Wciąż jeszcze są to pierwsze chwile mojej samotności. Trudno mi uwierzyć w to, co przeżywam teraz, i w to, co przeżyłem wcześniej. I nie mniej trudna do zaakceptowania jest świadomość, że na zewnątrz w nieskończoność rozciąga się pustynny krajobraz, niemiłosiernie palony przez tropikalne słońce.

W końcu przestrzeń uspokaja się i przeradza we wnętrze betonowego, odrobinę nieregularnego prostopadłościanu o rozmiarach pięć na cztery i pół oraz dwa i pół metra. Moje myśli biegną w stronę Aleny, Gabriela i Babety – stąd wprost do nich – jakby nie musiały pokonywać niebotycznych gór, argentyńskiej pampy, Gran Chaco i całego ogromnego Oceanu Atlantyckiego. Ogarnia mnie nieopanowany żal. Klękam na chłodnym piasku.

6.

Howard Lee podczas pierwszej rozmowy nie zdradził mi bynajmniej wszystkiego. Na pewno nie więcej, niż potrzebowałem, żeby się przestraszyć albo zainteresować.

– Na początek chcę ci powiedzieć – zaczął – że ty jesteś okej. Ty możesz być wybrany.

„Aha – pomyślałem – czyli jeden z ilu?”

– Czy mogę się dowiedzieć – przeszedłem od razu do rzeczy – ilu kandydatów jeszcze zostało?

Howard zaczął kluczyć. Powinienem zrozumieć, że on potrzebuje więcej adeptów, ponieważ ma doświadczenie z innych projektów i wie, że ostatecznie tylko jeden z pięciu wybranych i poważnych kandydatów jest naprawdę gotów wziąć udział w eksperymencie. Że teraz to zależy przede wszystkim ode mnie, jaką przyjmę postawę. Że będzie to zależeć też od mojej żony, z którą Howard chciałby porozmawiać...

– No dobrze – przerwałem mu niecierpliwie – o co w takim razie chodzi? – Próbowałem wreszcie dowiedzieć się czegoś bardziej konkretnego.

– Chodzi o to, że będziesz prawie rok, lepiej cały rok, gdzieś zupełnie sam i bez możliwości komunikowania.

Howard spoglądał na mnie badawczo, żeby sprawdzić, jak zareaguję na tę informację.

A ja w tej chwili nie myślałem o ciężarze rozstania i samotności. Moja myśl była idealnie precyzyjna: „Za ile?”. I od razu sobie odpowiedziałem: „No, te pieniądze muszą być tego warte”. A głośno powiedziałem:

– A honorarium?

– Ile byś chciał? – nie dał się zbić z tropu.

Nie podobało mi się to, że przenosi na mnie pytanie o sumę. A jeżeli moje wyobrażenie o kwocie będzie dużo skromniejsze od tego, co oni mogą za coś takiego zaproponować? Na pewno polecił im to jakiś psycholog – świetnie wiedzą, że królik zazwyczaj nie chce całego pola kapusty, bo zadowoli się główką. Natychmiast postanowiłem za nic na świecie nie podawać żadnej sumy.

– Żebym poświęcił rok życia bez rodziny – zacząłem powoli – to by musiało być tego warte. Zapewne pan rozumie.

– Aha. A co znaczy być warte?

„No jasne, już lecę wymieniać sumę” – pomyślałem, a moja pewność siebie szybko rosła. Przejrzałem jego grę.

– Z pewnością wiecie, ile pieniędzy na to macie. Jeżeli chodzi o mnie, to mógłbym poświęcić rok życia tylko wtedy, jeżeli miałbym pewność, że moja rodzina będzie później na długo, może nawet na całe życie zabezpieczona.

Howard zrobił ponurą minę.

– Rok życia, żeby zabezpieczyć się aż do śmierci? Takie okazje nie trafiają się często. W każdym razie ja nie słyszałem. – Poczułem się gwałtownie przywołany do porządku. – Musisz wiedzieć, że to eksperyment, badanie naukowe, nie biznes.

– A mogę się dowiedzieć, dla kogo te badania naukowe będą robione?

– Nie. Tego nie mogę zdradzić.

– Aha. Ale to jest zasadnicza kwestia.

Howard zastanawiał się przez dłuższą chwilę, aż się przestraszyłem, czy nie przesadziłem. Po chwili jednak postanowił odkryć kolejne karty.

– Podczas eksperymentu – zaczął cicho – nie może być na ciebie żaden wpływ. Gdybyś wiedział, o co chodzi, to wynik inny. Jeszcze będzie czas, to wyjaśni. Myślisz, że ci wystarczy na długo dwieście tysięcy dollars?

No wreszcie! Suma padła na stół i całkiem nieźle gruchnęła. Właściwie była o wiele większa, niż przyszłoby mi na myśl, sądząc po tym ogłoszeniu. Przeliczyłem to sobie: dwieście tysięcy dolarów to będzie prawie pięć milionów koron. Mieszkanie, samochód i wszystko, czego potrzebowaliśmy do życia, już mieliśmy. Za pięć milionów koron można – nawet gdybym ich w żaden sposób nie inwestował i nie pracował – przyzwoicie żyć przez osiem lat. A jeśli się do tego doda ewentualne procenty i jakąś pensję, to może nawet piętnaście albo i dwadzieścia lat. Dręczyło mnie pytanie, czy nie mogą dać więcej.

Jednak na stole leżało sporo, wystarczająco dużo, żebym nie miał ochoty tego stracić. A poza tym przez ostatni rok ryzyko mi się nie opłaciło, i to kilka razy. Dlatego powiedziałem:

– Zakładam, że jest to kwota po odjęciu podatku?

– Okej. Po podatku.

– No to zgoda. Myślę, że w Czechach da się za to długo żyć.

Wieczorem usiadłem z Aleną. Do tej pory nie mówiłem jej o moich kontaktach z agencją FreeYear.

– Mam okazję zarobienia dużych pieniędzy – zacząłem.

Spojrzała na mnie pobłażliwie, nawet mi położyła rękę na ramieniu:

– Słuchaj, nie myśl o tym ciągle. Nie musimy mieć dużo pieniędzy. Ja się cieszę, że teraz spędzasz więcej czasu z dziećmi. Kiedy miałeś firmę, byłeś bardzo nerwowy, nie miałeś dla nich takiego szczególnego, spokojnego czasu, który poświęcałbyś tylko im. Dzieci to wyczuwają.

Ukłuło mnie w sercu. Alena mnie pochwaliła, że spędzam czas z dziećmi, a ja jej właśnie chcę powiedzieć, że prawdopodobnie porzucę je na rok.

– Bardzo chętnie spędzam czas z dziećmi. I chcę to robić. Ale dobrze wiesz, że pracuję w barze za parę tysięcy koron. Żyjemy z tego, co zarobiłem wcześniej. To przecież nie jest rozwiązanie. Odpowiedziałem na ogłoszenie i wygląda na to, że to mogłoby się udać. Co prawda byłbym długo poza domem, ale zarobiłbym na wiele lat do przodu.

Alena popatrzyła na mnie sceptycznie.

– Ja tam w takie rzeczy za bardzo nie wierzę.

– Ja też nie, ale tym razem wygląda na to, że naprawdę się uda. Dziś byłem tam po raz trzeci i usłyszałem, ile zarobię: dwieście tysięcy dolarów.

– Za co? – zapytała raczej z niepokojem niż z ciekawością.

Podczas tej rozmowy panował między nami dystans. Jakbyśmy stali po różnych stronach barykady, a ja wiedziałem, że nie chcę, aby tak było. Przecież robiłem to dla nas. Usiadłem obok i przytuliłem Alenę.

– Kochanie moje, przecież wiesz, jak mi na was zależy. Ale nie mam ochoty i nerwów, żeby pracować w jakiejś wielkiej firmie. Przyzwyczaiłem się, że pracuję dla siebie i podejmuję decyzje jako szef.

– Rozumiem – powiedziała Alena, która lubiła obracać się w artystycznym towarzystwie, chodzić do teatru i sama czasami grała. – Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, że byłbyś jakimś białym kołnierzykiem w korporacji.

– No widzisz. To jest projekt badawczy. Potrzebują kogoś, kto spędzi prawie rok sam w niedostępnym miejscu. Wiem, że to będzie bardzo bolesne wytrzymać bez was tak długo, a szczególnie bez Gabriela. W jego wieku rok to cała wieczność. A do tego akurat pójdzie do szkoły.

Gdy o tym mówiłem, naprawdę mnie to wzruszyło. Gabriel właśnie zmieniał się z dziecka w chłopca – zaczynał myśleć samodzielnie, a zarazem był jeszcze po dziecięcemu przywiązany do rodziców.

– Ale skoro w ten sposób zarobię na przyszłość... Wyobraź sobie: będziemy z tego żyć przez dziesięć lat! To wydaje mi się, że warto.

Siedzieliśmy blisko siebie, a Alena głaskała moje plecy, dlatego kiedy się odezwała, czułem, że to, co mówi, jest skierowane do mnie, a nie przeciwko mnie. Powiedziała:

– Jakub, powinieneś wiedzieć, że tego roku, którego nie spędzisz z dziećmi, już ci nikt nigdy nie odda.

– Tak, wiem.

– A niby gdzie miałbyś być?

– Jeszcze mi nie powiedzieli. To wszystko jest ściśle tajne. I nie myśl, że się nie zastanawiałem, czy nie jest jakimś oszustwem. Ale wygląda raczej na doskonale obmyślany eksperyment. Mówią, że ten, kto bierze w nim udział, nie może wiedzieć, o co dokładnie chodzi, bo to może mieć wpływ na wyniki. Ja i ty będziemy musieli podpisać, że to, co nam powiedzą, zostawimy tylko dla siebie. Gdybyśmy coś komuś zdradzili, nie zapłacą mi.

Tego wieczoru między mną a Aleną panowało głębokie porozumienie. Zareagowała ostrożnie (tak samo jak ja), ale mogłem liczyć na jej wsparcie, gdybym jednak zdecydował się wziąć w tym udział. Miałem wtedy szczególnie wyraźną świadomość jej kobiecości, istoty z gruntu zupełnie innej niż ja, i zrozumiałem, że im bardziej jest inna – zaczynając od jej doskonałych krągłości, przez jej aksamitną białą skórę, na duszy kończąc – tym bardziej jest moją przyjaciółką; częścią mnie.

Umówiliśmy się, że sama porozmawia z Howardem Lee.

7.

Oprócz łóżka mam w pokoju krzesło i stolik. Wszystko jest tu bardzo surowe – zrobione tak, żeby jedynie służyło, ale nie przynosiło pocieszenia. Jakbym siedział w więziennej celi.

To samo można powiedzieć o toalecie i prysznicu. Sedes ma tylko deskę do siedzenia, a prysznic składa się z jednej rurki i dźwigni. Największą zagadką jest dla mnie odpływ w betonowej podłodze. Przecież jestem pod ziemią, w środku góry. Dokąd może odpływać stąd woda?

Ta surowość jest paradoksalna, bo nawet gdyby urządzili wnętrze luksusowo, elegancko i z przepychem, to i tak stopień wyrafinowania estetycznego, jakie musieliby w to włożyć, byłby tylko ułamkiem wyrafinowania technicznego, które trzeba było wykorzystać do budowy czegoś takiego jak ta grota.

Tylne pomieszczenie jest wypełnione lodówkami i różną aparaturą. Co trzy dni muszę w przepisowy sposób podłączyć się do elektrod oraz rurek i zrobić sobie badanie krwi. Na elektronicznym kalendarzu, który świeci na ekranie jednego z urządzeń, dni są oznaczone na biało, niebiesko i czerwono. Ale nie jest wykluczone, że celem tego eksperymentu jest coś zupełnie innego niż badanie funkcjonowania mojego organizmu. Coś, czego na razie nie potrafię odgadnąć.

Otwieram lodówkę. Mam przed sobą coś w rodzaju zmaterializowanego czasu: trzysta policzonych zestawów na śniadanie, obiad i kolację.

Zastanawiam się, co by na to powiedziała Alena. I dochodzę do jednego wniosku: nie chciałaby żyć w czymś tak surowym i precyzyjnie zaplanowanym.

Odbezpieczam drzwi do pieczary i mam zamiar całą powierzchnię ciężkiego żelaza wsunąć do wykutej w skale szczeliny. Przez chwilę przeszywa mnie myśl, że te drzwi już nigdy się nie otworzą. Przecież mam wszystko, czego potrzebuję, żeby przeżyć. Ale czy wtedy bym nie oszalał? Czy sama świadomość, że jestem uwięziony pod ziemią w środku pustkowia nie pozbawiłaby mnie zmysłów?

Nie mam telefonu ani nadajnika. Okrutnym warunkiem umowy było to, że przez cały okres jej obowiązywania nie mogę mieć kontaktu z rodziną; żadnego komunikowania się; żadnej łączności. Jest tylko jeden wyjątek: czerwony guzik nad łóżkiem. Umieszczony na metalowym panelu przykręconym do ściany wielkimi żelaznymi śrubami. Naciśnięcie go oznacza wyzwolenie – koniec. Ale zarazem kres nadziei.

Powiedzieli mi, że naciśnięcie tego guzika uruchomi alarm w ich terminalu. Wtedy przylecą po mnie w ciągu dwudziestu czterech godzin. W ten sposób eksperyment nieodwołalnie się zakończy.

I tak podejrzewam, że śledzą każdy mój ruch. Mogą tu mieć w ścianach ukryte kamery, czujniki na podczerwień czy cokolwiek innego. Niewykluczone też, że stosują jakiś zupełnie inny rodzaj monitoringu, o jakim nie mam pojęcia.

Nagle zaczynam trząść się ze strachu. Przychodzi mi do głowy, że drzwi naprawdę się zatrzasną – po prostu dlatego, że oni tak to zaplanowali. W ataku paniki napieram na nie z całej siły. Chowają się w szczelinie skały, a ja staję twarzą w twarz z górami, piaskiem i słońcem. Czuję kłucie nad prawym okiem, z gardła wydobywa mi się bolesne westchnienie: „Aaaach”. Dociera do mnie, że mogę sobie na to pozwolić. Nie ma żadnego powodu, żebym się hamował. Spuszczam głowę, zamykam oczy i głośno jęczę: „Aaaach”.

8.

Zaprowadziłem Alenę do biura na Dejvicach i czekałem na nią w pobliskiej kawiarni. Przyszła po mnie po paru minutach. Howard powiedział, że będzie lepiej, jeśli razem o tym porozmawiamy.

W biurze były tylko dwa krzesła, więc oparłem się o biurko. Alena naciskała na Howarda:

– A co będzie, jeśli tu się coś stanie? Jeśli jedno z naszych dzieci poważnie zachoruje albo na przykład potrąci mnie samochód i nie będę mogła się nimi opiekować? Przecież w takich wyjątkowych sytuacjach muszę mieć możliwość skontaktowania się z mężem.

Howard spokojnie i cierpliwie odpowiadał na pytania:

– A jakby on, twój mąż, był wybrany na lot do Marsa, to ty nie możesz go kontaktować, żeby się wrócił. Jakby łatwe warunki, to nie byłyby takie pieniądze. Okej?

– Tylko że Jakub nie leci na Marsa – broniła się Alena. – Gdy to będzie niezbędne i absolutnie konieczne, to po prostu do niego zadzwonię.

Mnie przyszło do głowy coś innego.

– Na pewno byłoby możliwe, żeby w takiej wyjątkowej sytuacji wykorzystać część mojego honorarium, za którą wasze biuro mogłoby zaopiekować się moją rodziną.

Howard dopiero teraz zrozumiał, o co nam chodzi.

– To nie ma potrzeba. Ty i twoja rodzina będziecie mieli na czas eksperymentu nasz insurance. Też gdyby jakiś accident. – Zwrócił się do Aleny. – Pani dostanie zapłacone wszystkie wydatki za dzieci i siebie.

Próbowałem zaobserwować, czy Alena podoba się Howardowi. Przeważnie podobała się mężczyznom, a jej otwarte zachowanie mogło w niektórych budzić nadzieję na fizyczne zbliżenie. Kiedy wyczuwałem, że działa tak na jakiegoś mężczyznę, podniecało mnie to i wtedy Alena była dla mnie jeszcze bardziej pociągająca. Ale Howard wydawał się niewzruszony; zimnokrwisty.

Tamtego dnia podpisaliśmy w biurze zobowiązanie do milczenia i zabraliśmy do domu propozycję umowy. Mógł ją zobaczyć tylko nasz adwokat, o ile chcielibyśmy sobie jakiegoś wynająć. Umowa miała piętnaście gęsto zadrukowanych stron i były tam wyszczególnione wszelkie możliwe sytuacje. Wymieniono też, czego dotyczy ubezpieczenie, a w jakich okolicznościach całkowicie lub częściowo nie zostanie mi wypłacone honorarium.

Zaczynaliśmy rozumieć, że to, co na pierwszy rzut oka mogło wyglądać jak chaotyczna improwizacja, w rzeczywistości jest precyzyjnie przygotowanym pod względem prawnym i gruntownie przemyślanym projektem, w którym Amerykanie nie zapomnieli o żadnym drobiazgu. Na przykład agencja FreeYear nie ponosi odpowiedzialności za ewentualne następstwa opalania się podczas przebiegu eksperymentu, a ja mam zadeklarować, że zobowiązuję się wystawiać na słońce możliwie najmniejszą powierzchnię ciała, wcześniej zabezpieczoną zalecanym przez nich kremem ochronnym.

Wobec takiej precyzji zapisów czuliśmy się z Aleną bezbronni. I mieliśmy tę samą zasadniczą wątpliwość: a jeżeli te warunki są wymyślone tak, że po prostu muszę coś zrobić źle, i może wszystko zaplanowano w ten sposób, żebym nie dostał tego honorarium?

Ale poza tym podejrzeniem podejście Aleny się zmieniło. Zaczęła mnie wspierać. I to nie z powodu pieniędzy, ale był to raczej wyraz poparcia moich dążeń. Pewnie intuicyjnie wyczuła, że mi taka niezwykła droga pomoże. Jakbym czytał w jej myślach: uznawała mnie za typowego przedstawiciela rodzaju męskiego, który czuje się zagrożony degeneracją przez wygodne życie w domowym zaciszu. Doszła do wniosku, że jeżeli zrobię coś niezwykłego, a może nawet i czegoś dokonam, to będę bardziej zadowolony z życia, a co za tym idzie: będę bardziej cenił siebie, a ona z dziećmi będą mieli ze mnie większą pociechę.

Z pewnością miała rację, przynajmniej jeśli chodzi o jedno: czułem, że znajduję się na życiowym rozdrożu. Nie chciałem wracać do robienia interesów; nawet zacząłem się dziwić, jak mogłem temu poświęcić dwanaście lat. Przecież kiedyś chciałem być naukowcem. Naiwnie i zarozumiale myślałem, że pomogę ludzkości znaleźć odpowiedź na któreś z zasadniczych pytań. Skończyłem fizykę, ale gdy tylko zrobiłem dyplom, w Czechosłowacji runął komunizm. Nagła wolność otworzyła przed nami dotychczas nieosiągalne możliwości. Mój najlepszy kolega skończył inżynierię budowlaną, razem założyliśmy firmę, z której on później odszedł, a mnie wciągnął biznes. Zwoje mózgowe, kiedyś przeznaczone do zgłębiania zagadek fizyki, z czasem się wygładziły. Zostało jedynie wspomnienie zadowolenia z rozwiązywania łamigłówek intelektualnych, stawiania pytań o prawa rządzące światem i podejmowania prób dotrzymania kroku nauce.

Nie było powrotu. Tak jak sportowiec nie może wrócić do uprawiania sportu zawodowo, gdy na wiele lat wypadł z treningów, tak i ja nie mogłem nawet myśleć o tym, żeby dogonić współczesną naukę. A poza tym moje życie nie przypominało i nie mogło przypominać egzystencji wybladłych intelektualistów. Nie pasowałem do zatęchłych uniwersyteckich laboratoriów, do zakurzonych gabinetów i wyblakłych korytarzy, po których snują się cienie dziwacznych kobiet i mężczyzn.

Wolałem korzystać z życia. Spróbowaliśmy z Aleną wszystkiego. Uwielbiałem się z nią kochać. I kochałem owoce tego pożądania: dwoje udanych, pięknych dzieci, poczętych z namiętności. Kochałem też teatralne pasje Aleny: wieczory spędzane w towarzystwie artystów, uczuciowych i narcystycznych jak dzieci... Kochałem swoje życie takim, jakie było, oprócz jednego drobiazgu: braku pracy, która miałaby dla mnie sens. Biznes był tylko środkiem, drogą do dobrobytu. A los chciał, że zbankrutowałem. Stałem znowu na początku drogi.

9.

Słońce nie świeci już pionowo i brutalnie wdziera mi się do oczu. Schodzę do miejsca, gdzie ciemna, granatowa woda wypływa z głębin ziemi, z obu stron ocieniona kępami tropikalnych traw. To absolutnie niezwykłe miejsce, zupełnie inne od wszystkiego, do czego jest przyzwyczajony człowiek z Europy Środkowej. Dlatego tym dziwniejsze wydaje mi się to, że wystarczy zaledwie parę kroków, by do niego zejść (jakbym gdzieś w Czechach chodził po własnej działce).

W niewielkiej odległości od źródła sikam na piasek. Cieszy mnie wolność tej czynności, która kontrastuje z surową klaustrofobią toalety tam, w środku.

Idę brzegiem potoku jeszcze parę metrów. Jaskrawozielone rośliny falują kołysane prądem wody. Przed dłuższym spacerem powstrzymuje mnie nieśmiałość. To wciąż moje pierwsze kroki w tym miejscu.

Z szerokiej doliny, w której pojedyncze skały sterczą z piasku niczym samotne zamki, przychodzi poryw wiatru. Jego dotyk na twarzy nie jest taki jak na dole, na nizinach – powietrze jest tu rzadsze. Mimo to jest to silny wiatr, a po chwili staje się wręcz gwałtowny. Smaga w porywach, a nie ma tu żadnego drzewa, które mogłoby wskazywać jego kierunek. Nie ma nawet jednej chmurki na niebie. Ubrany jestem w cienkie bawełniane spodnie, koszulkę i koszulę, więc chłód szybko przenika mnie do kości.

Mam teraz nieprzyjemny dylemat: czy zostać tu i marznąć na ostrym słońcu, czy schować się w niegościnnym bunkrze? Nie mam ochoty ani na jedno, ani na drugie. Nie znajduję w sobie spokoju ani tam, ani tutaj.

10.

„Mój kochany Gabrielu, opuszczę cię, a ty jeszcze o tym nie wiesz”.

Mimo że nie powiedzieliśmy tego głośno, uznaliśmy oboje z Aleną, że powinienem wziąć udział w tym eksperymencie. Była to przede wszystkim zasługa Howarda, który cierpliwie i niestrudzenie rozwiewał wszystkie nasze wątpliwości. Jeżeli coś w umowie wydawało nam się niezrozumiałe, tłumaczył, dlaczego jest to sformułowane właśnie w ten sposób. Powody, które wymieniał, były amerykańskie, ale przedstawiał je z takim przekonaniem, że wydawał się nam wiarygodny.

Poza tym nie dało się powiedzieć więcej nic, co pozwoliłoby nam poczuć się pewniej. Gdyby chodziło im o to, aby postawić mnie w sytuacji, w której musiałbym złamać warunki umowy, bez wątpienia mogliby to zrobić z łatwością. A gdyby chodziło im o to, żebym zniknął bez śladu w tym tajemniczym miejscu, którego przybliżone parametry obiecał nam Howard zdradzić po świętach, z pewnością też byłoby to dla nich możliwe i łatwe do przeprowadzenia. Ale przy podejmowaniu najważniejszych decyzji życiowych człowiek powinien słuchać instynktu. Ktoś, kto słucha tylko rozumu, pozbawia się przyjemności robienia rzeczy szalonych, które czynią nasze życie niepowtarzalnym. Instynkt nam obojgu mówił: „Tak”. Wbrew wątpliwościom.

„Mój kochany Gabrielu, tak bardzo na mnie liczysz i jesteś tak bardzo do mnie przywiązany” – nie mogłem przestać o tym myśleć. A tymczasem Gabriel na wspólnych spacerach biegał wesoło, pokazywał mi, że umie przeskoczyć przez zwalone drzewo, referował, które lody kocha najbardziej na świecie... Od urodzenia miał mnie zawsze blisko. Co prawda nie byłem w domu w ciągu dnia, bo dużo pracowałem, ale miał pewność, że pojawię się wieczorem. Czasami, muszę przyznać, wracałem, kiedy już spał. Następnego dnia rano witał mnie z wyrzutem: „Tatusiu, gdzie byłeś? Czekałem na ciebie”. Jak mam mu teraz powiedzieć, że przez cały nieskończenie długi rok nie wrócę ani wieczorem, ani rano? Że nie pójdziemy na spacer do lasu, nie pojedziemy rowerami na wycieczkę...

Z Babetą było łatwiej. Była starsza i bystra. Umiałem jej to wytłumaczyć, a poza tym wiedziałem, że na mojej nieobecności skorzysta: będzie miała Alenę tylko dla siebie. Dziewczyny wspaniale się dogadywały. (Babeta odziedziczyła po mamie talent aktorski).

Umowę podpisałem na początku grudnia. Miałem odlecieć (Howard zdradził mi, że eksperyment odbędzie się na innym kontynencie) w drugiej połowie lutego. Czas do odlotu niemiłosiernie się kurczył, ale wciąż jeszcze dużo go zostawało. Umówiliśmy się z Aleną, że powiemy wszystko dzieciom po świętach.

Powoli zacząłem kompletować odpowiedni sprzęt. Miałem mieć buty trekkingowe, komplet z goreteksu, czapkę z daszkiem, okulary przeciwsłoneczne... Czytając listę potrzebnych rzeczy, doszedłem do wniosku, że eksperyment odbędzie się pod gołym niebem, prawdopodobnie w górach.

W umowie było też zapisane, że mogę wziąć jedną książkę. Jedną książkę na cały rok. Pomyślałem, że to nie powinna być powieść. Zresztą nawet nie chciało mi się czytać fikcji. Coraz intensywniej odczuwałem potrzebę poznania. Potrzebowałem książki, z której będę mógł czerpać wiedzę i materiał do przemyśleń przez cały ten czas.

Święta były wzruszające, a dla mnie również trochę przygnębiające. Myślami wciąż wybiegałem w przyszłość, ku temu, co będzie za rok, w następne święta, które moja rodzina spędzi beze mnie. Naszły mnie sentymentalne myśli, że coś mi się stanie i że to są nasze ostatnie wspólne dni. Wyobrażałem sobie, jak zapiszą się w pamięci dzieci, jak echo tych chwil będzie się w nich starzeć, aż pewnego dnia wspomnienia zmienią się w cień tego, że kiedyś, na początku, miały kogoś, kto był dla nich bardzo bliski.

Gabriel dostał pierwsze narty, a Babeta deskę snowboardową. Czas między świętami a Nowym Rokiem spędziliśmy w górach. Trzeciego wieczoru siedzieliśmy z dziećmi w hotelowej restauracji. Alena wzięła rozmowę na siebie:

– Tatuś wyjedzie na długo.

W tej chwili pomyślałem: „Ale przecież ja nie chcę. Może jeszcze zmienię zdanie”. Właściwie było mi przykro, że Alena ujęła to tak kategorycznie.

Zaskoczyło mnie, że Babeta rzuciła mi się na szyję.

– Ja nie chcę, żebyś wyjechał! Ja będę smutna bez ciebie!

Do Gabriela docierało to powoli.

– Teraz? Dziś? – Zbierało mu się na płacz. – Przecież mi obiecałeś, że jutro pojedziemy wyciągiem z krzesełkami!

– Tatuś zarobi dla nas dużo pieniędzy – ciągnęła dalej Alena. – Przecież chcecie, żebyśmy mogli jeździć nad morze i w góry. I wiecie, że wam kupujemy wszystko, czego potrzebujecie: ubrania, buty, narty... To kosztuje.

Wiedziałem, że w głębi duszy Alena była gotowa zrezygnować z tych rzeczy, które właśnie wymieniła. Od początku była przekonana, że nie należy podporządkowywać naszego życia posiadaniu i pieniądzom. Zgodziła się na mój udział w eksperymencie, bo uznała, że jest to ważne dla mnie. Tym bardziej szanowałem ją i to, w jaki sposób wytłumaczyła mój wyjazd dzieciom. Poświęciła dla mnie część swoich życiowych przekonań i poglądów. W odróżnieniu ode mnie Alena nie przejmowała się przyszłością. Żyła chwilą: wolna i właściwie lekkomyślna.

11.

Uciekam do pieczary przed wiatrem i oślepiającym słońcem. Żeby jakoś oswoić jej niegościnność, wypakowuję tych kilka osobistych rzeczy, które pozwolili mi ze sobą zabrać. Przeważnie są to ubrania, oprócz nich śpiwór, paszport, którego przez wiele miesięcy nie będę potrzebował, trochę dolarów i pesos. Ze skórzanego etui wyjmuję zdjęcia moich bliskich: Gabriel siedzi przy wiośle na łódce, drugie wiosło trzyma Alena. Na ich twarzach maluje się zadowolenie; uświadamiam sobie, że to oni są moim największym majątkiem. Na kolejnej fotografii Babeta, siedząca na moich kolanach – o dwa lata młodsza niż w chwili, kiedy wyjechałem. Na jej twarzy odbija się jeszcze dziecinna ufność, która od tamtego czasu już zdążyła zniknąć pod pierwszymi oznakami dorastania.

Rozglądam się, gdzie umieścić zdjęcia. W końcu jednak chowam je z powrotem do etui. Nie mogę sobie wyobrazić, że potrafiłbym tu z nimi żyć.

W ułamku sekundy dociera do mnie cały ciężar samotności – ten fizyczny ciężar i uzależnienie od właściwego funkcjonowania własnego organizmu. Uświadamiam sobie, że nie ma tu nikogo, kto mógłby mi udzielić pierwszej pomocy, kto mógłby mnie podłączyć do aparatury przywracającej czynność serca, płuc, nerek, krążenia... A gdybym nagle zasłabł i nie mógł nacisnąć czerwonego guzika?

Kiedy o tym myślę, serce zaczyna mi bić nierówno i płytko. Czuję, że ogarnia mnie panika. Wiem, że nie wolno mi sobie na nią pozwolić. Siłą woli odpędzam czarne myśli. Żeby łatwiej się z nich wydostać, zaczynam myśleć o seksie. O zgrabnym ciele Aleny – o wszystkich jego krągłościach i wklęsłościach. Seks jest w tym przypadku pośrednikiem miłości. Miłość jest podniecająca...

Po chwili wracam do rozpakowywania. Została mi jeszcze ta jedyna dozwolona książka. Biorę ją do ręki i już sam jej dotyk sprawia, że czuję się pewniej. To Czarne dziury i krzywizny czasu Kipa Stephena Thorne’a. Teraz ją tylko przekartkowuję: „względność przestrzeni i czasu”, „zakrzywienie przestrzeni i czasu”, „tunele czasoprzestrzenne”, „granice ludzkiego poznania”. Nie mogę się doczekać.

12.

Na miesiąc przed planowanym odlotem dostałem od Howarda bilet na samolot. Pierwsza i zarazem ostatnia informacja o celu mojej podróży brzmiała: Argentyna. Powiedział mi, że po przylocie do Buenos Aires będę miał tydzień dla siebie. Przez ten okres jeszcze będę mógł się kontaktować z Aleną. Kiedy mi to mówił, wyciągnął krótki aneks do umowy i zapieczętowaną kopertę. Było tam napisane, że dwudziestego piątego lutego o północy czasu argentyńskiego definitywnie wyłączę telefon i nie będę próbował w żaden sposób z nikim się kontaktować. Jeżeli się okaże, że naruszyłem ten punkt kontraktu, stracę honorarium. I dopiero tego samego dnia mogę otworzyć tę kopertę, w której znajdę adres biura, gdzie mam się niezwłocznie zgłosić.

Data powrotu z Argentyny nie była precyzyjnie ustalona. Jedynie, że powinien to być koniec stycznia. Sam eksperyment miał trwać dziesięć miesięcy, ale zanim się zacznie, przez kilka tygodni będą odbywać się szkolenia, treningi, przemieszczanie się w różne miejsca.

Wyszedłem od Howarda z mieszanymi uczuciami. Koperty, która skrywała klucz do moich dalszych losów, mogłem w każdej chwili dotknąć. Teraz tylko głupiec mógłby udawać przed sobą, że to jedynie zabawa. Teraz zrobiło się poważnie.

Wyobrażałem też sobie, że będę przez tydzień sam w ogromnym obcym mieście. W innych okolicznościach taka perspektywa by mnie podniecała. Ale te okoliczności nie były zwyczajne.

Zaczął się luty, dni szybko uciekały. Mimo to mój wylot wciąż wydawał się odległy: po każdym dniu zawsze następował kolejny. Przyszłość obiecywała tyle fascynujących wydarzeń: weekend z Babetą i Gabrielem, kochanie się z Aleną, transmisje z mistrzostw świata w narciarstwie alpejskim...

Jedyne, co przypominało, że mam gdzieś wyjechać, to sterta rzeczy w moim gabinecie. Co prawda nie wiedziałem, na jakie warunki pogodowe mam się przygotować, ale wolałem być przygotowany na zimno. Przecież Argentyna to również Patagonia i Ziemia Ognista. Właśnie o południu kontynentu marzyłem najbardziej, kiedy myślałem o tej wyprawie.

Zdarzało się, że Alena nie zawsze była tak miła, jak bym chciał, przez te ostatnie dni przed odjazdem. Była wyraźnie rozdrażniona. Bałem się, że zmieniła zdanie. Wreszcie któregoś razu odważyłem się zapytać:

– Myślisz, że nie powinienem jechać?

– Ależ nie, jedź sobie – odpowiedziała z irytacją. – Przecież już podjąłeś decyzję. I podpisałeś umowę.

– Sądziłem, że będziesz dla mnie milsza przed wyjazdem.

– Tylko że to ja zostaję tu z dziećmi.

Alena była też nerwowa z powodu premiery spektaklu, w którym miała występować Babeta. Córka chodziła codziennie na próby, a premierę przedstawienia przewidziano na szesnastego lutego, czyli dwa dni przed moim odlotem.

Umówiliśmy się, że w czwartek po premierze pójdziemy z dziećmi do dobrej restauracji, a w piątek rano Alena odwiezie je do babci w Rožnovie. Wolałem, żeby mnie nie odprowadzały na lotnisko.

Zostało kilka ostatnich dni. Ale nadal było mnóstwo godzin, a po każdej godzinie następowała kolejna. Wciąż jeszcze przyszłość obiecywała tyle fascynujących wydarzeń: obiad, zakupy, premiera. Ta ostatnia udała się nadspodziewanie. Babeta na scenie zamieniła się w małą kobietę – była figlarna i zalotna. Również Gabriel na widowni był wzruszający, bo nie odrywał oczu od siostry.

Ale w końcu nadszedł piątek. Dzieci po wieczornym świętowaniu premiery z trudem wstawały, a nad Pragą wisiały śniegowe chmury. Powoli znosiłem do samochodu ich bagaże. Teraz umykały już minuty: wspólne śniadanie, małostkowe kłótnie między rodzeństwem... Brakowało mi atmosfery prawdziwego pożegnania.

– Kochane dzieci, bardzo długo się nie zobaczymy – próbowałem im przypomnieć powagę tej chwili.

Ale Gabriel akurat domagał się pozwolenia na zabranie do babci elektronicznej gry i było to dla niego ważniejsze. A Babeta wcale nie chciała jechać. Była na nas wściekła.

Poskarżyłem się Alenie:

– Może jednak lepiej byłoby wziąć ich na lotnisko?

Alena machnęła ręką:

– Tak będzie dobrze. Daj im spokój.

Dotarło to do nich dopiero w garażu, kiedy dzieci odjeżdżały, bo machały mi przez szybę i coś do mnie krzyczały.

Alena otworzyła okno i musnęła mnie dłonią.

– Wieczorem będę z powrotem, kochanie. Pa.

Poczułem podniecenie. Odebrałem jej gest jako obietnicę. Ostatnio chodziliśmy spać w milczeniu, a ona od razu zasypiała. Wiele razy jej pożądałem. Ale była niedostępna.

13.

Znowu stoję przed wejściem do pieczary. Słońce przesuwa się na niebie i szybko zbliża do horyzontu, na którym za złotawym płaskowyżem dostrzegam ośnieżone wierzchołki gór. Wyglądają niczym małe kopczyki i nie jestem w stanie ocenić, jak bardzo są ode mnie oddalone.

Kiedy przyglądam się najbliższym szczytom, których zaokrąglone kształty wznoszą się wysoko nad doliną, nie widzę na nich nawet śladu śniegu. Zagadka. Ciekawe, czy tam w oddali panuje inny klimat, zimniejszy i wilgotniejszy? A może te kopczyki są o wiele wyższe od otaczających mnie gór?

Nie wiem praktycznie nic o tym, gdzie jestem, a w helikopterze siedziałem pośrodku, pewnie zrobili to specjalnie. Wiem tylko, że z La Riojy lecieliśmy na zachód. Jedyne, co udało mi się niekiedy dojrzeć, to puste, spalone słońcem wzgórza, nad którymi unosił się kurz.

Zastanawiam się, w którą stronę powinienem się udać, jeżeli musiałbym stąd uciec. W książkach przygodowych, które czytałem jako dziecko, szło się z prądem potoku. Strumień następnie wpadał do rzeki i w ten sposób bohaterowie docierali do ludzkich osad. W tej chwili nie mam pojęcia, czy w ogóle da się wyjść z tej doliny.

Ogarnia mnie zapał odkrywcy. Chcę poznać całą okolicę, w której się znalazłem. Chcę się dowiedzieć, co jest za tymi wzniesieniami. Idę wzdłuż skał i wdrapuję się na pagórek nad moją pieczarą.

Co parę kroków muszę się zatrzymywać i łapać oddech. Serce łomocze mi jak oszalałe.

Kiedy docieram do miejsca, gdzie spodziewałem się znaleźć grzbiet góry, z którego otworzy się przede mną widok na drugą stronę, grzbietu tam jeszcze nie ma. Zatrzymuję się wyczerpany i schylam się, kładąc dłonie na kolanach. Moja próba kończy się niepowodzeniem. Przychodzą mi na myśl małpy w zoo, oddzielone od odwiedzających nie płotem, ale rowem z wodą, którego i tak nie są w stanie pokonać.

14.

Kiedy Alena z dziećmi odjechała, szybko się spakowałem i nerwowo chodziłem po pustym mieszkaniu. Za oknem padał śnieg drobnymi płatkami, które rozpuszczały się po zetknięciu z chodnikiem. Myślałem o tym, że człowiek powinien żyć tam, gdzie jest jego dom. W miejscu, które dobrze zna.

Po południu zadzwonił do mnie Howard Lee, żeby się upewnić, że jestem gotowy. Podał mi numer swojej komórki na wypadek, gdybym przed dwudziestym piątym czegoś potrzebował. „Albo gdyby później czegoś potrzebowała Alena” – dodał. Na koniec życzył mi dużo szczęścia i wyraził przekonanie, że wytrwam.

Zadzwoniła też Alena. Nie może od razu wracać, bo Babeta nie chce zostać u babci.

– Jak to nie chce zostać? Przecież lubiła jeździć do babci – zdziwiłem się.

– Może to źle wymyśliliśmy. Nie chce, żebyśmy ją z czegoś wykluczali. Ma do tego prawo. Jest już duża.

Nie mogłem się doczekać tej ostatniej nocy z Aleną. Nie mogłem się doczekać tego, że będziemy mieli tylko dla siebie całe mieszkanie, że będziemy się kochać tam, gdzie nam przyjdzie ochota. Ale Babety także było mi szkoda. Nie chciałem, żeby była nieszczęśliwa z powodu mojego egoizmu i dążenia do własnej przyjemności.

– No to przywieź ją z powrotem – postanowiłem. – I Gabriela też.

– Nie – Alena broniła naszego planu. – Jakoś im to wytłumaczę.

Miałem wyrzuty sumienia.

– Nie, poważnie. Przywieź dzieci do domu.

Przyjechali wieczorem po ósmej. Poczułem się okropnie, kiedy zobaczyłem, jak bardzo zmęczona jest Alena. Moje marzenia o szalonym kochaniu się na progu rozstania odpłynęły. Miałem znów całą swoją rodzinę: kłócącą się, wyczerpaną, niezadowoloną.

Do tego dzieci nie mogły usnąć. Wyczekiwana z tęsknotą chwila, w której mieliśmy znaleźć się sami w pogrążonym we śnie mieszkaniu, nadeszła dopiero o jedenastej.

Siedziałem zamknięty w moim gabinecie. Drzwi się otworzyły, stała w nich Alena. Nawet nie próbowała ukrywać rozdrażnienia.

– Nie gniewaj się, ale muszę iść spać.

Ogarnął mnie smutek, zarazem jednak poczułem złość.

– Ostatniej nocy przed moim odjazdem po prostu pójdziesz spać?

– A co mam robić? – zezłościła się na mnie. – Jestem zmęczona, miałam ciężki dzień... Nie jestem maszynką do spełniania twoich zachcianek.

Godzinę później poszedłem się położyć do naszego łóżka. Naprawdę spała. Położyłem się obok niej, ale wiedziałem, że nie usnę. Trudno było mi zrozumieć, jak mogła tak się zachować. Przecież jutro wyjeżdżam i to nieporozumienie zostanie między nami. A jeżeli stamtąd nie wrócę?

O trzeciej w nocy wciąż nie spałem. Miałem ochotę pójść do gabinetu i tam położyć się na podłodze – na złość Alenie, żeby widziała, jak mi przykro. Ale zamiast tego zacząłem szeptać:

– Alena – najpierw po cichu, miałem nadzieję, że w półśnie obróci się na bok i chociaż się do mnie przytuli. – Alena! – powiedziałem drugi raz, głośniej.

– Co? – mruknęła zirytowana. – Chcę spać.

– Jest mi strasznie przykro, że to się tak skończyło. Jestem tym kompletnie zgnębiony.

– Aha. Czyli ja też muszę być zgnębiona.

Na tym nasza nocna rozmowa się skończyła. Miałem wielką ochotę iść spać na podłogę do gabinetu, choć wciąż jeszcze liczyłem na to, że coś się wydarzy. Może Alena obudzi się wcześnie rano wypoczęta? Miałem nadzieję, że tak tego nie zostawi.

Tylko że rano wskoczył nam do łóżka Gabriel.

– Tatusiu, ty ode mnie wyjedziesz?

Chwilę później przyszła też Babeta.

– Tato, musisz jechać na tak długo?

Zapomniałem o nocnych rozmyślaniach. Wziąłem oboje pod kołdrę.

– Gdy wrócę, to będę wam codziennie opowiadał o wszystkich przygodach, które przeżyłem. Zarobię mnóstwo pieniędzy, więc nie będę musiał pracować. Będziemy cały czas razem.

15.

Dzień odlotu jest trochę jak ostatni dzień w celi śmierci. Wszystko, co się robi, robi się po raz ostatni: ostatnie umycie zębów nad dobrze znaną umywalką, ostatnie włączenie komputera, ostatnie siedzenie na fotelu w gabinecie... Czas uciekał, a mimo to wciąż było go sporo. Jakby egzekucja miała nigdy nie nastąpić.

Odlatywałem o siódmej wieczorem do Rzymu, a stamtąd o dziesiątej miałem połączenie do Buenos Aires. Po południu przyszła do mojego gabinetu Alena i bez słowa zaczęła mnie całować. Całowałem jej usta i czułem w ich gorącym dotyku wielką czułość i szczerą miłość. A także zadośćuczynienie za ostatnią noc. Wzruszyła mnie i podnieciła. Objąłem ją w pasie i wsunąłem rękę pod sukienkę. Chciałem ją mieć, mieć, mieć.

– Jak się czujesz przed podróżą? – zapytała po chwili.

– Okropnie – odpowiedziałem i znów ją objąłem. – Stracę cały rok z wami. Wakacje, święta... W co ja się najlepszego wpakowałem?

– Tak ci się tylko teraz wydaje – próbowała mnie pocieszyć.

To była moja Alena, kobieta, którą kocham.

– Ty tego dokonasz, Jakubie. I później będziesz bardziej szanował siebie. Ale nawet gdybyś tego nie dokonał, to ja nie przestanę cię szanować. Nie znam nikogo, kto zrobiłby coś takiego dla swojej rodziny.

O wpół do czwartej wyruszyliśmy na lotnisko. Dzieci zostawiliśmy w domu. Drugie pożegnanie było bardziej prawdziwe niż to pierwsze. Dziękowałem opatrzności, że odbyło się w ten sposób. Gabriel i Babeta widzieli, jak wyjeżdżam, i ułożyli sobie w głowach, że prędko nie wrócę.

Wyszliśmy z Aleną przed dom, gdzie czekała zamówiona taksówka. Od północnego zachodu dął lodowaty wiatr, a na niebie zbierały się śniegowe chmury. Kiedy ruszyliśmy, zaczął padać śnieg.

Kiedy wysiadaliśmy na lotnisku, chodnik pokrywała warstwa białego puchu. Przed budynkiem wiatr gnał tumany śniegu. Weszliśmy do ciepłej hali odlotów, a ja zażartowałem:

– Chyba ten samolot nie odleci.

Ostania chwila z ukochaną osobą. Alena miała na sobie ulubioną sukienkę w orientalne wzory i młodzieżową marynarkę. Patrzyłem na jej krągłe biodra i smukłe nogi oraz cienką talię. Była czarująca. Kiedy całowaliśmy się na pożegnanie, w oczach miała łzy. Jednak to przeżywała.

Ostatni raz pomachałem do niej ze strefy bezcłowej i już więcej wolałem się nie oglądać. Zrobiłem stanowczy krok do przodu. Dom stał się przeszłością.

Usiadłem przy bramce A9. W tym czasie na dworze zrobiło się ciemno. Przez wielkie szklane ściany hali było widać coraz to nowe fale wzmagającej się śnieżycy. Na płycie lotniska błyskały światła pługów, które próbowały przygotować pasy startowe. Wydawało się, że ruch lotniczy zostanie sparaliżowany. W hali odlotów rozbrzmiewał szum rozmów pasażerów. Na tablicach zamrugały informacje o opóźnieniach.

O wpół do ósmej zacząłem się denerwować. W Rzymie miałem niespełna godzinę na przesiadkę. Czyli teraz już zaledwie pół godziny.

A śnieg wciąż sypał. Z tą różnicą, że płatki już były mniejsze i wyglądało na to, że obniżyła się temperatura. O siódmej pięćdziesiąt w końcu pojawiła się konkretna informacja: samolot do Rzymu ma odlecieć o dziewiątej. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Nie zdążę się przesiąść. Podszedłem do obsługi lotniska. Popatrzyli na bilet lotniczy i wycofali moje nazwisko z listy pasażerów. Przebukowali mi bilet na jutro i poinformowali, że w hali odpraw dostanę mój bagaż.

Z jednej strony byłem zdenerwowany, że na samym początku nie dotrzymam umowy. Z drugiej – poczułem niewysłowioną ulgę: jeszcze będę przez chwilę w domu!

Zadzwoniłem do Howarda, przyjął tę informację z chłodnym zaskoczeniem: samolot nie odleci? Naprawdę? To nic nie szkodzi. Umowa obowiązuje od dwudziestego piątego lutego.

Zadzwoniłem do Aleny.

– Poważnie, wrócisz? Świetnie!

Do domu dotarłem o dziesiątej. Dzieci już spały. W przedpokoju rzuciłem plecak i wziąłem Alenę w ramiona. Zacząłem z niej zdzierać ubranie, a ona się nie broniła. Potraktowała to tak samo jak ja: jako zadośćuczynienie za poprzednią, nieudaną noc.

Rozebrałem ją (pod sukienką nie miała majtek) i piłem z niej pełnymi łykami – tak jak lubiła, kiedy się kochaliśmy. Brałem wszystko; rozsmakowywałem się w jej powabach upojony miłosną grą wstępną.

Ruszyliśmy razem na piętro. Każdy ze schodów na naszej drodze był okazją do przyjęcia nowej pozycji, do kolejnego namiętnego sczepienia. Czternaście przystanków.

Później leżeliśmy na podłodze – ja na Alenie, na jej gorących piersiach, zbroczony potem, jej i swoim. Szeptała do mnie: „Jeszcze, jeszcze”.

Po chwili, już na łóżku, jeszcze raz się przede mną otworzyła; pożądanie przechodziło w czułość. Jej ciało zwiotczało, a na twarzy pojawiła się ogromna błogość.

Leżeliśmy obok siebie, dotykając się. Moje myśli bujały gdzieś w mglistych rejonach i z ociąganiem wracały w miejsca, gdzie przebywa ludzkie ja. Alena nakryła nas kołdrą. Zanim zasnąłem, na głos wyraziłem to, co czuliśmy oboje:

– Wygląda na to, że tam na górze jednak ktoś tym steruje.

16.

Wracam do bunkra. W środku jest zawsze stała temperatura i wilgotność. Również światło się nie zmienia. Ale mogę je przygasić. Albo wyłączyć całkowicie i znaleźć się w kompletnej ciemności, na co nie mam najmniejszej ochoty.

Wracam myślami do ostatniej nocy z Aleną i przyspiesza mi puls. Wącham skórę, czy nie została tam chociaż odrobina jej zapachu, ale go nie znajduję. Rano po tej nocy się nie myłem. Zostawiłem na ciele zaschnięte wspomnienia po naszym zbliżeniu. Ten zapach towarzyszył mi przez cały lot przez ocean. Jeszcze w Buenos Aires mogłem przez kilka dni wyczuć jego ślady.

Kładę się na brzuchu na materacu. Całą moją energię duchową, wszystko, co w sobie mam, kieruję ku Alenie. Zamykam oczy, zapominam o miejscu, w którym się znajduję, i o dzielącej nas przestrzeni. Jestem z nią! Już położyła dzieci spać i jest w swoim pokoju. Jest spokojna, koncentruje się na jakiejś czynności, a teraz poczuła moje myśli. Nawet mi odpowiada.

17.

W poniedziałek, dwudziestego lutego, o wpół do ósmej rano czasu lokalnego wylądowałem w Buenos Aires. Deprymowały mnie już sama pora i to, że znalazłem się w nieznanym wielkim mieście na początku tygodnia, pierwszego dnia pracy. Miliony tutejszych mieszkańców właśnie wstały, umyły zęby, zjadły śniadanie i ruszyły do swoich zajęć, a ja wylądowałem tu niewyspany, obolały i bez konkretnych planów na najbliższe dni.

Wszystko we mnie wciąż wracało do przeszłości. Teraźniejszości dotykałem tylko zmysłami. Ale nawet one kierowały się do wewnątrz: w uszach brzmiały mi wczorajsze słowa, przed oczami widziałem wczorajsze obrazy, a na skórze miałem ślady wczorajszych dotyków.

Półtorej godziny po wylądowaniu opuściłem nieciekawą halę lotniska i wyszedłem na zewnątrz. Ogłuszyły mnie upał i poczucie zbędności. Autobusy, mikrobusy i taksówki szybko nadjeżdżały, a po chwili znów gnały w czeluść huczącego miasta. Parkingi, wiadukty, skrzyżowania... W zasięgu wzroku nie było niczego interesującego. Przynajmniej miejscowe nazwy brzmiały ciekawie: Dársena Norte, Rio de la Plata, Rio Paraná... Do teraz były to dla mnie tylko nieznane miejsca na mapie, które mogłem sobie jedynie wyobrażać.

Wsiadłem do jednego z mikrobusów. Za przyciemnionymi szybami przesuwały się podmiejskie hacjendy otoczone połaciami zieleni, ale wkrótce zabudowa zgęstniała. Z obu stron zaczęły się pojawiać różnorodne budynki, niskie i wysokie, o ciekawej bądź niewyszukanej architekturze. Jedyne, co było w nich interesujące, to kontrast. Kontrast wielkości, wysokości i stopnia komfortu. Między wysokimi luksusowymi apartamentowcami gnieździły się dziesiątki rozpadających się baraków, których dachy i podwórka usiane były sznurami z suszącą się bielizną – jakby właśnie tamtejsze matki najbardziej ze wszystkich dbały o czystość ubrań mężów, córek i synów.

Przed końcowym przystankiem na Avenida Alem, gdzie powinienem wysiąść, przypomniałem sobie, dlaczego tu jestem. Kopertę z tajnym adresem miałem przez całą drogę schowaną w etui z dokumentami. Teraz przyszło mi do głowy, że może nie tylko ja poruszam się po tym mieście z podobną kopertą. Przecież Howard mówił, że z pięciu wybranych i zdecydowanych wziąć udział w eksperymencie kandydatów ostatecznie można liczyć jedynie na jednego. To może znaczyć, że jest nas tutaj pięciu. A może jestem tu tylko w rezerwie?

Nawet mi się ta myśl spodobała. Posiedziałbym tydzień w Buenos Aires i wrócił do domu. W umowie zapisano, że w przypadku, gdyby do mojego udziału w eksperymencie nie doszło z winy lub woli drugiej strony, to otrzymałbym dziesięć procent honorarium. „Oby!” – pomyślałem. Moja rodzina też byłaby zachwycona.

Spojrzałem na zegarek. Wskazywał trzynastą trzydzieści czasu praskiego. To znaczy, że zaczęła się druga połowa pierwszego dnia beze mnie.

Wysiadłem na Avenida Alem. Zrobiło się jeszcze cieplej. Strasznie chciało mi się pić. Nie wątpiłem, że gdzieś w tym mieście, ukryci przed wzrokiem przechodniów, żyją wielcy bogacze – wygodnie i otoczeni przepychem. Ale ja patrzyłem na mniej przychylną twarz tego miasta: bez toalet, bez wody, miasta palonego przez subtropikalne słońce i duszącego się w spalinach z przestarzałych samochodów. Marzyłem tylko o tym, żeby szybko znaleźć jakieś spokojne i ciche miejsce.

Zatrzymałem taksówkę: obdrapaną, pomalowaną na czarno, z małym spoconym mężczyzną za kierownicą. Na moje pytanie: „Hostel? Hotel?”, nie zareagował. Szybko porzuciłem nadzieję, że zrozumie, o co mi chodzi, i wyciągnąłem z etui kartkę, na której miałem wypisanych kilka adresów tańszych i podobno wygodnych hoteli. Wybrałem Residencial na Avenida Tucumán.

H0l wyglądał jeszcze nie najgorzej, utrzymany był w stylu kolonialnym. Ale wkrótce okazało się, że jest to bardzo skromny hotel przerobiony ze starej kamienicy. Znalazłem się w niewielkim pokoiku, gdzie w wąską wnękę wciśnięto prysznic i sedes. Zamknąłem za sobą drzwi, zrzuciłem plecak, buty, ubranie, zegarek i obrączkę.

18.

Na wschodniej stronie nieba pojawiają się coraz to nowe gwiazdy. Gdziekolwiek spojrzę w niebo, zaraz odkrywam tam złotą kropkę, której jeszcze przed chwilą nie było. A mimo to chwila narodzin tej kropki pozostaje nieuchwytna.

Czasami chowam się do środka, ale tylko po to, żeby za chwilę podziwiać nowe czary nocnego sklepienia. Jest na nim tyle gwiazd, ilu nigdy w życiu nie widziałem. I wciąż pojawiają się nowe.

O jedenastej niebo przecina na ukos długa wąska chmura. To Droga Mleczna. Kawałek dalej kolejna chmura: Wielki Obłok Magellana. Tuż nad horyzontem, niczym wezwanie do daremnych pragnień, błyskają migotliwe światełka Plejad.

Posyłam śpiącej Alenie myśl: „Chcę, żebyś na to patrzyła ze mną, kochanie”.

O tej porze jest chłodno i bezwietrznie. Oczy mi się uspokoiły i już nie kłuje mnie w głowie. Może dopiero noc jest tu czasem właściwym, czasem, kiedy tutejsza okolica staje się dla człowieka przychylna. Jej cisza tak dobrze koresponduje z muzyką sfer. Bo życie przemija, a niegościnność pustyni, tak samo jak nieskończoność kosmosu, wydaje się wieczna.

19.

Moje pierwsze godziny spędzone w Buenos Aires były naznaczone niegasnącym pożądaniem seksualnym. Dosłownie rozpalony ostatnią nocą z Aleną chciałem wciąż jeszcze i jeszcze. Coś takiego zdarzało mi się dosyć często: noc wypełniona spalającą namiętnością, zamiast nasycić mnie na długo, pozostawiała we mnie obrazy i wspomnienia, które ciągle wracały i pobudzały moją fantazję. W domu taki stan szybko zderzał się z codziennością, ale w Buenos Aires, w całkowitej izolacji, jeszcze się nasilał.

Każdego dnia dzwoniłem do Aleny. Ale jej teraźniejszość już bardzo różniła się od mojej. Zapewniała mnie, że w domu wszystko w porządku, że jest przygotowana do znoszenia długiej rozłąki, mimo że już teraz bardzo jej mnie brakuje. Szybko kończyły nam się słowa. Chciała, żebym jej opowiadał coś ciekawego o Buenos Aires, coś, dla czego warto tam było pojechać. Tylko że ja nie zauważałem niczego wartego uwagi. W ciągu dnia uliczki Microcentro były rozpalone od słońca i boleśnie uwydatniał się kontrast między okazałymi wejściami do domów a dziurawymi chodnikami czy zaplutymi podwórkami. Do tego nie było tu żadnego śladu myśli urbanistycznej. Zastanawiałem się, na czym polega ta różnica, że kraje południowoamerykańskie (choć z pewnością nie tylko one) nie potrafią troszczyć się o przestrzeń publiczną tak jak kraje europejskie. Wieczorem ten zgrzyt znikał w szumie restauracji i światłach sklepików.

Na jednym ze skrzyżowań drobny Indianin podsunął mi pod nos kiepską fotografię dziewczyny w bikini. Zrozumiałem, że mi ją proponuje. Buenos Aires najwyraźniej było miastem burdeli. I pewnie prostytucja nie była tu karalna. Wyobraziłem sobie brudny pokój gdzieś w podwórku i szybki akt nie tylko bez uczucia, ale nawet bez smaku występku – trochę lepszą wersję masturbacji połączoną z groźbą obrabowania.

Sobota była coraz bliżej. Dzięki śnieżycy w Pradze mój pobyt w Buenos Aires nie był tak nieznośnie długi. Zresztą i tak już tylko zabijałem czas. Żeby nie mieć poczucia kompletnej jego straty, poszedłem w czwartek do rezerwatu ekologicznego Costanera del Sur w dzielnicy La Boca.

Spacer w ostrym słońcu zupełnie mnie wyczerpał, dlatego w piątek wolałem zostać w hotelu. Wyszedłem tylko raz do chińskiej restauracji na obiad za dziesięć pesos. Z dnia na dzień mój humor coraz bardziej się pogarszał. A przecież prawdziwa próba miała dopiero się zacząć. Nie przypominałem sobie, żebym wcześniej był w sytuacji, w której tak niewiele wiedziałem o przyszłości.

Wieczorem (w Pradze było przed północą) po raz ostatni zadzwoniłem do Aleny. Z jednej strony cieszyłem się, że mogę ją usłyszeć. Z drugiej strony nie ma nic gorszego niż któreś z kolei pożegnanie. To, co chcieliśmy powiedzieć, już dawno wyraziliśmy. Ta rozmowa dała nam jedynie możliwość podzielenia się pierwszymi doświadczeniami z rozłąki. I również dlatego Alena była dla mnie chłodna. Wszystkie siły skierowała na dbanie o dzieci, a ja zrozumiałem, że to nie będzie dla niej łatwiejsze niż dla mnie: cały rok sama – bez męża, bez wsparcia.

– Zadzwonię, gdy tylko to się skończy – powiedziałem na pożegnanie.

– Uważaj na siebie – rzuciła bardziej automatycznie niż z potrzeby serca. – A gdybyś doszedł do wniosku, że nie chcesz tego kontynuować, to wracaj. Obejdziemy się bez tych pieniędzy. Pieniądze nie są najważniejsze.

– Ucałuj ode mnie Gabriela i Babetę – dodałem. – Całuj codziennie. Co dzień wiele razy będę o was myślał.

Kiedy skończyliśmy rozmowę, do północy zostały jeszcze cztery godziny. Czułem się, jakbym został uwięziony w samochodzie przez korek w tunelu. Chciałem się wycofać, ale mogłem poruszać się jedynie do przodu. Możliwości wyboru się skończyły.

Wreszcie północ. Po ulicach nadal przelewał się tłum i dobiegały stamtąd dziarskie okrzyki ludzi, dla których ta noc była jeszcze jedną okazją do wyjścia w miasto. Wziąłem do ręki kopertę i rozerwałem pieczęć. W środku była karteczka (którą zresztą od początku czułem pod palcami) z tekstem po angielsku: „Dear Mr., następujące informacje są tajne”. (Serce waliło mi jak młotem, a ręka trzymająca kartkę drżała). „Dziękujemy, że dotrzymał Pan warunków umowy i otworzył kopertę w umówionej chwili”. (Zdziwiłem się. Ciekawe, czy to jest po prostu tak napisane, czy może mają jakieś możliwości techniczne, żeby zmienić tekst albo zniszczyć list, gdybym otworzył kopertę za wcześnie?) „W tym momencie zaczynają obowiązywać wszystkie postanowienia umowy. Życzymy powodzenia. Prosimy myśleć o skutkach niedotrzymania kontraktu. Naszym celem nie jest Pańska porażka. Będziemy się cieszyć, jeżeli Pan wygra. Dziś między dziesiątą a dwunastą w południe prosimy zgłosić się do naszego biura na Avenida Libertad 483. Prosimy zabrać ze sobą ten list wraz z otwartą kopertą i wszystkie swoje rzeczy osobiste. Do hotelu już Pan najprawdopodobniej nie wróci. Cieszymy się, że się niebawem spotkamy. W imieniu agencji FreeYear – John Drummond”.

20.

Moja pierwsza noc w samotności. Najchętniej zostałbym pod gwiazdami, ale nie znam tutejszych zagrożeń. Podczas szkolenia amerykańscy instruktorzy przygotowali mnie do przebywania na dużych wysokościach. Nie udzielili mi jednak bliższych informacji o miejscu, w którym będzie przebiegał eksperyment, ani o ewentualnym niebezpieczeństwie, które mogło mi grozić na przykład ze strony dzikich zwierząt. A dokładniej mówiąc: twierdzili, że żadnego ryzyka nie ma.

Zastanawiam się, czy nie ma tu na przykład jadowitych węży? Na takiej wysokości to chyba raczej niemożliwe. A lamy? Gdzieś słyszałem, że gryzą. Ciekawe, czy przerażone stado mogłoby mnie zadeptać? Rozum podpowiada mi, że prawdopodobieństwo czegoś takiego jest zerowe.

A mimo to wiem, że nie odważę się zostać w nocy na zewnątrz. Istnieją jeszcze inne zagrożenia. Na przykład ze strony demonów zamieszkujących ludzką fantazję. Niebezpieczeństwo pochodzące od istot, które mogą nadejść wraz z ciemnością i nastawać na moje życie, mimo że ich nie ma. Ktoś mógł się ukryć między skałami, obserwować mnie i czekać na stosowny moment, żeby zrzucić na mnie głaz. Ktoś inny może czaić się w suchej trawie. A jeszcze inny skrada się w moim kierunku, nadchodząc od szczytów gór. Mógłbym przysiąc, że słyszę czyjeś kroki.

21.

Wciąż od nowa czytałem list z agencji, żeby się upewnić, że wszystko dobrze zrozumiałem. Znalazłem na planie miasta ulicę Libertad. Była trzy kilometry od mojego hotelu. Mogłem spać spokojnie.

Ale nie spałem. W głowie kłębiły mi się różne myśli: wspomnienia z niedawnej przeszłości, nastroje Aleny, nasz seks i kłótnie, rozczulające stwierdzenia dzieci, lecz także wyobrażenia o tym, co miało nastąpić. Mój mózg pracował na pełnych obrotach. Tworzył całe opowieści z niewiarygodnymi zwrotami akcji: na przykład o tym, że polecę w kosmos albo że mnie wykorzystają do jakichś przerażających eksperymentów, albo że będę musiał pilnować porwanych kobiet i że z narażeniem własnego życia pomogę im w ucieczce.

Nawet kiedy zasnąłem, szalone wizje mnie nie opuszczały i atakowały pod postacią snów. Były to przywidzenia bardzo rzeczywiste, zapamiętałem kilka urywków. Stanowiły odbicie sytuacji, w jakiej się znalazłem: statusu osoby podporządkowanej, z jakim przystępowałem do eksperymentu. Ja nie wiem nic, oni wszystko. Zwracają się do mnie jak do szanowanej osoby, ale w rzeczywistości jestem królikiem doświadczalnym.

Przez uchylone okno przedostawało się do pokoju niewiele świeżego powietrza, za to dużo hałasu. Słychać było pisk hamulców i ryk silników samochodów pędzących przez nocne Buenos Aires. Zasnąłem dopiero nad ranem. Obudziłem się przestraszony. Co będzie, jeżeli zaspałem? Było już jasno, a z ulic dobiegał gwar dnia. Na szczęście dopiero dochodziła ósma.

Do dziewiątej spakowałem się i opuściłem hotel. Ruszyłem w miasto z plecakiem i mrokiem w duszy. Szedłem w górę Avenida Tucumán, a po chwili przeciąłem przytłaczającą, szeroką na ponad sto metrów Avenida de Julio z niezliczonymi pasami ruchu. Po drugiej stronie arterii ulice zrobiły się szersze, a miasto nabrało bardziej nobliwego wyglądu. Może dopiero tu zaczynało się prawdziwe Buenos Aires?

Avenida Libertad nie różniła się niczym od innych okolicznych ulic. Przez dłuższą chwilę próbowałem się zorientować, jak biegnie tu numeracja, i wkrótce kroczyłem przecznica za przecznicą. Mój numer był coraz bliżej. Postanowiłem, że najpierw przyjrzę się temu domowi z drugiej strony ulicy, a jeżeli zauważę coś podejrzanego, to pójdę dalej.

W domu pod numerem 483 znajdował się sklep z ubraniami i było wejście do kamienicy. Nie zauważyłem niczego podejrzanego, ale też niczego, co wskazywałoby na to, że mieści się tam jakieś biuro. Nie pozostało mi nic innego, jak przejść na drugą stronę ulicy i szybko rzucić okiem, co jest napisane przy dzwonkach. Dopiero kiedy się zatrzymałem i uważnie przyjrzałem, pod dzwonkami i nazwiskami zobaczyłem mosiężną tabliczkę z napisem „FreeYear”. Poszedłem dalej, do najbliższego skrzyżowania. Teraz już nie miałem wyboru. Było oczywiste, że nic więcej tutaj nie wyśledzę. I albo się poddam, albo zadzwonię.

„Panie Boże, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój” – przyłapałem się na mimowolnej modlitwie. Podszedłem do kamienicy. Było pięć po dziewiątej. Nacisnąłem dzwonek. Odezwał się sygnał odblokowania drzwi i wszedłem na klatkę.

Na schodach panował przyjemny chłód, a z pierwszego lokalu wyszedł wesoły mężczyzna w szortach i koszuli – niewątpliwie Amerykanin.

– Hello, Jacob! – zahuczał serdecznie, a ze mnie opadły emocje. Odnosił się do mnie bardzo przyjacielsko.

W biurze, które było trochę większe i lepiej urządzone niż to w Pradze, siedział jeszcze jeden mężczyzna – starszy i poważniejszy. Twarz znaczyły mu głębokie zmarszczki i wydawał się mniej sympatyczny.

– Hello! – przywitałem się i podaliśmy sobie ręce.

Młodszy przestawił się jako Denis, starszy jako John. John zażądał ode mnie koperty i paszportu, po czym wyszedł na zaplecze coś sprawdzić. Młodszy pytał, jaką miałem podróż i jak mi się podoba Buenos Aires. Po chwili przeszedł do tematu:

– Za jakieś dwa tygodnie zostawimy cię w pewnym bezludnym miejscu, ale będziesz miał tam bazę, nie musisz się bać. A żebyś sobie z tym dobrze poradził, zrobimy ci szkolenie. Polecę z tobą do miasta La Rioja. Samolot mamy o piątej. Muszę cię jeszcze raz zapytać: czy jest coś, co nie pozwala ci wziąć udziału w eksperymencie? Czy nie wydarzyło się coś, co zmieniło twoje postanowienie? Czy przyszedłeś tu z własnej woli? Czy dobrowolnie przystępujesz do zadania? Czy czujesz się zdrowy?

Przynieśli mi kawę i kanapkę z szynką. Miałem ogromną ochotę zrobić to, czego nie wolno mi było uczynić: zadzwonić do Aleny i powiedzieć, że wszystko się dobrze skończyło i żeby się o mnie nie martwiła.

Później z Denisem przejrzeliśmy moje rzeczy, a on kilka z nich zarekwirował: rękawiczki, napoje izotoniczne, czekoladę, jedne grube skarpetki, telefon.

– Aha, czyli tam, gdzie będę, nie jest zimno? – próbowałem się czegoś dowiedzieć.

Ale Denis tylko tajemniczo się uśmiechnął.

– Sam zobaczysz. I tak masz dużo ciepłych ubrań.

Następnie przyszła kolej na kieszenie. Po ich sprawdzeniu Denis zarekwirował mi leki: aspirynę, krople do nosa, tabletki przeciwbólowe.

– Napisałeś w ankiecie, że nie bierzesz żadnych leków na stałe. To są zwyczajne środki bez recepty, nie będziesz ich potrzebował. Wszystko tam znajdziesz.

Zarekwirowane rzeczy wrzucili do czarnego worka, w jakich transportuje się nieboszczyków, i nakleili kartkę z moim nazwiskiem.

Denisa najbardziej zafrapowała książka. Najwyraźniej nazwisko amerykańskiego fizyka, Kipa Thorne’a, nie było mu obce. Kartkował ją z uznaniem.

– Będziesz miał czas, żeby zrozumieć zagadki kosmosu – zażartował.

On sam był już spakowany. Jego średniej wielkości wojskowy plecak czekał przygotowany w rogu pokoju.

John tymczasem dzwonił albo pisał na komputerze. Po południu przyniósł obiad. Zastanawiałem się, dlaczego nie poszliśmy do restauracji? Nie chcą się ze mną pokazywać?

Odniosłem wrażenie, że się polubiliśmy z Denisem. Był na pewno młodszy ode mnie i w jakiś sposób przypominał mi czasy studenckie, kiedy z chłopakami urządzaliśmy turnieje sportowe albo chodziliśmy po górach. Cieszyłem się z jego obecności. Wydawało mi się, że jest otwarty i że będziemy kumplami.

Pierwsze otrzeźwienie, że tak nie będzie, przyszło po południu na lotnisku. Zaplątałem się w tłumie, a moi przewodnicy zniknęli mi z oczu. Nagle Denis wyrósł jak spod ziemi i złapał mnie za ramię.

– Jacob, nie jesteś na wycieczce – upomniał mnie. – Zabawa się skończyła!

Przeprosiłem go i poczułem, że zalewa mnie fala wstydu i rozpaczy. Zatęskniłem do Aleny i dzieci, zatęskniłem do miłości osób, które kochają mnie bezwarunkowo. Znów zacząłem być ostrożny.

22.

Stosunek temperatur się zmienił. Teraz na zewnątrz pod gwiazdami zrobiło się chłodno, a w grocie jest ciepło. To bardzo dziwne uczucie: wejść do niegościnnego bunkra we wnętrzu skały, żeby się w nim ogrzać. Mój stosunek do tego miejsca ewoluuje. Przecież ciepło oznacza dom. Moja kajuta, mój statek kosmiczny. Wychodzę po raz ostatni tego wieczoru, wracam i na dobre zamykam rozsuwane drzwi. Z zewnątrz są pomalowane tak, że wyglądają jak skała, w której zostały zamontowane. Przypomina mi to starą czeską bajkę. W dzień Świętego Jerzego bohater wchodzi do szczeliny w górze, żeby wynieść stamtąd skarb, a ona zamyka się za nim na cały rok. Za mną też zamyka się skała. Dociera to do mnie z całą mocą. Jestem w swojej pieczarze, w swojej kryjówce. I nikt nie wie, że tu jestem.