Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Zanim powstało Westeros George R.R. Martin opisał inny świat - pełen wojen, obcych ras i kosmicznych przygód. Świat tak różny, a jednocześnie szokująco podobny do naszego... Piaseczniki to futurystyczne preludium do chaosu.
Piaseczniki to antologia science fiction, która zawiera jedne z najlepszych krótkich form w dorobku pisarza. Głównym bohaterem wielokrotnie nagradzanego tytułowego opowiadania jest Simon Kress, ekscentryczny kolekcjoner drapieżnych stworzeń. Poszukując nowych okazów natrafia na tajemniczy sklep, w którym nabywa piaseczniki – z pozoru niegroźne owadopodobne istoty tworzące skomplikowane kolonie.
W tomie znajdziemy ponadto sześć innych utworów, które ukazują bogactwo wyobraźni autora. Wraz z bohaterami przemierzamy kosmiczną pustkę w poszukiwaniu obcych ras, kolonizujemy nowe planety, przenosimy się w daleką przyszłość, by zapytać o etyczne granice technologicznego postępu oraz badamy naturę pierścienia gwiezdnego umożliwiającego poznanie strukturywszechświata.
„Twórca Gry o tron tym razem łączy elementy klasycznej science fiction z psychologiczną głębią bohaterów, tworząc historie pełne napięcia i refleksji. Piaseczniki to lektura obowiązkowa dla fanów zarówno jego twórczości, jak i ambitnej fantastyki w ogóle”.
Classicsofsciencefiction.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 349
— Herezja — oznajmił.
Słonawa woda w basenie zachlupotała lekko.
— Następna? — zapytałem ze znużeniem. — Tyle ich jest w naszych czasach.
Jego wielebność nie był zachwycony moim komentarzem. Ociężale zmienił pozycję, aż na powierzchni basenu utworzyły się zmarszczki. Trochę wody przelało się przez krawędź i chlusnęło na kafelkową podłogę sali audiencyjnej. Znowu miałem przemoczone nogi. Przyjąłem to filozoficznie. Nałożyłem najgorsze buty, dobrze wiedząc, że mokre obuwie należało do nieuniknionych konsekwencji posłuchania u Torgathona, Dziewiątego Klariis Tûn, przywódcy narodu ka-Thanów, a także arcybiskupa Vess, czcigodnego Mistrza Czterech Ślubów, Wielkiego Inkwizytora Zakonu Rycerzy Jezusa Chrystusa i doradcy Jego Świątobliwości papieża Daryna XXI z Nowego Rzymu.
— Choćby herezji było tyle, ile gwiazd na niebie, każda jest równie niebezpieczna, ojcze — powiedział arcybiskup z namaszczeniem. — Naszym świętym obowiązkiem jako Rycerzy Chrystusa jest zwalczyć je wszystkie. Muszę również dodać, że ta nowa herezja jest szczególnie odrażająca.
— Tak, Wasza Wielebność — odparłem. — Nie zamierzałem tego lekceważyć. Zechciej mi wybaczyć. Misja na Finneganie okazała się bardzo wyczerpująca. Miałem nadzieję, że udzielisz mi urlopu. Potrzebuję wypoczynku, czasu na medytację i odzyskanie sił.
— Wypoczynek? — Arcybiskup ponownie poruszył się w basenie, nieznacznie przesuwając potężne cielsko, ale to wystarczyło, żeby nowa fala wody spłynęła na podłogę. Jego czarne, pozbawione źrenic oczy zamrugały. — Nie, ojcze, obawiam się, że to wykluczone. Twoje doświadczenie i umiejętności są niezbędne w tej nowej misji. — Oficjalny ton głosu Torgathona złagodniał. — Nie miałem jeszcze czasu, żeby przejrzeć twój raport z Finnegana. Jak wam poszło?
— Źle — oświadczyłem — chociaż w końcu chyba zdobędziemy przewagę. Kościół jest silny na Finneganie. Kiedy odrzucono nasze próby rekoncyliacji, wsunąłem kilka kredytek we właściwe ręce i dzięki temu mogliśmy zamknąć heretycką gazetę oraz rozgłośnię. Nasi przyjaciele dopilnowali również, żeby postępowanie sądowe wszczęte przez heretyków nie dało rezultatu.
— To wcale nie jest źle — stwierdził arcybiskup. — Odnieśliście znaczące zwycięstwo dla Pana i Kościoła.
— Tam wybuchły zamieszki, Wasza Wielebność — powiedziałem. — Zginęło ponad stu heretyków i z tuzin naszych ludzi. Boję się, że będzie jeszcze więcej aktów przemocy, zanim zakończymy sprawę. Nasi księża są atakowani, jeśli odważą się pokazać w mieście, gdzie herezja zapuściła korzenie. Z kolei przywódcy heretyków ryzykują życie, gdy opuszczają miasto. Miałem nadzieję, że unikniemy nienawiści i rozlewu krwi.
— Chwalebna nadzieja, ale mało realistyczna — zauważył arcybiskup Torgathon. Znowu mrugnął do mnie, a ja przypomniałem sobie, że u przedstawicieli jego rasy mruganie jest oznaką zniecierpliwienia. — Czasami musi polać się krew męczenników, tak samo jak krew heretyków. Nawet jeśli ktoś poświęcił życie, cóż to ma za znaczenie, skoro ocalił duszę?
— Istotnie — potwierdziłem.
Pomimo swojej niecierpliwości Torgathon gotów był pouczać mnie przez następną godzinę, gdybym dał mu okazję. Ta perspektywa napawała mnie przerażeniem. Sali audiencyjnej nie zaprojektowano z myślą o ludzkiej wygodzie, toteż nie chciałem tu pozostać dłużej niż to konieczne. Ściany ociekały wodą i porastała je pleśń, powietrze zaś było gorące, wilgotne i gęste od zapachu zjełczałego masła, charakterystycznego dla ka-Thanów. Koloratka wpijała mi się w szyję, pociłem się pod sutanną, nogi miałem całkiem przemoczone, a żołądek podchodził mi do gardła.
Skierowałem rozmowę z powrotem na sprawy bieżące.
— Mówiłeś, Wasza Wielebność, że ta nowa herezja jest wyjątkowo odrażająca?
— Właśnie — potwierdził.
— Gdzie się pojawiła?
— Na Arionie, planecie oddalonej o trzy tygodnie drogi od Vess. Całkowicie humanoidalny świat. Nie rozumiem, dlaczego wy, ludzie, tak łatwo ulegacie złym wpływom. Kiedy ka-Thane się nawróci, nigdy nie porzuca swojej wiary.
— Wiadomo — przytaknąłem uprzejmie. Wolałem nie wspominać o znikomej liczbie nawróconych ka-Thanów. Ka-Thanowie byli powolnym, ociężałym ludem i niewielu spośród wielomilionowej populacji tej rasy przejawiało zainteresowanie dla obcych idei czy też skłaniało się, by przyjąć wiarę inną niż ich własna, starożytna religia. Torgathon, Dziewiąty Klariis Tûn stanowił anomalię. Należał do pierwszych nawróconych, niemal dwa wieki temu, kiedy to papież Vidas L ogłosił, że istoty niehumanoidalne również mogą wstępować do stanu duchownego. Biorąc pod uwagę długość życia i żelazną niezłomność przekonań Torgathona, nie należało się dziwić, iż zaszedł tak wysoko, mimo że jak dotąd niespełna tysiąc ka-Thanów przyłączyło się za jego przykładem do Kościoła. Torgathon miał przed sobą jeszcze co najmniej sto lat życia. Z pewnością zostanie kiedyś Torgathonem kardynałem Tûn, jeśli tylko zdławi dostateczną liczbę herezji. Takie to już czasy.
— Nie mamy dużych wpływów na Arionie — kontynuował arcybiskup. Jego ramiona, cztery ciężkie walce cętkowanego, szarozielonego mięsa, poruszały się, burząc wodę w basenie, a brudne, białe rzęski otaczające otwór oddechowy drżały przy każdym słowie. — Kilku księży, kilka kościołów, gromadkę wiernych, ale żadnej liczącej się siły. Heretycy już teraz przewyższają nas liczebnie na tej planecie. Polegam na twojej inteligencji i zręczności. Zmień tę klęskę w szansę zwycięstwa. Ta herezja jest tak oczywista, że łatwo ci będzie ją obalić. Może niektórzy ze zbłąkanych wrócą na drogę prawdy.
— Niewątpliwie — odparłem. — A jaka jest natura tej herezji? Jakie twierdzenie mam podważyć?
W gruncie rzeczy było mi wszystko jedno, co smutno świadczyło o mojej nadwątlonej wierze. Miałem do czynienia ze zbyt wieloma heretykami. Wszystkie ich argumenty i wątpliwości rozbrzmiewały mi echem w głowie i powracały w męczących snach. Jakim cudem mogłem być pewien swojej wiary? Ten sam edykt, który umożliwił Torgathonowi wstąpienie do stanu duchownego, skłonił pół tuzina światów do odrzucenia biskupa z Nowego Rzymu, ci zaś, którzy powodowani owym aktem prawnym tak uczynili, z pewnością dostrzegliby wyjątkowo obrzydliwą herezję w tym olbrzymim, nagim — oprócz mokrej koloratki — kosmicie, który unosił się w wodzie przede mną i dzierżył autorytet Kościoła w czterech wielkich, płetwiastych dłoniach. Chrześcijaństwo jest największą religią ludzkości, ale to nic nie znaczy. Niechrześcijanie pięciokrotnie przewyższają nas liczbą, poza tym istnieje ponad siedemset rozmaitych sekt chrześcijańskich, a niektóre są prawie tak silne jak Jedyny Prawdziwy Międzygwiezdny Kościół Katolicki Ziemi i Tysiąca Światów. Nawet Daryn XXI, choć tak potężny, jest tylko jednym z siedmiu pretendentów przyznających sobie tytuł papieża. Moja wiara była niegdyś silna, ale zbyt długo przebywałem wśród heretyków oraz niewierzących, i teraz nie umiałem odpędzić od siebie wątpliwości nawet modlitwą. Dlatego też nie ogarnęła mnie zgroza — poczułem nagłe intelektualne zainteresowanie — kiedy arcybiskup wyjaśnił mi naturę herezji z Ariona.
— Oni zrobili świętego — oznajmił — z Judasza Iszkariota.
Jako inkwizytor wysokiej rangi dowodziłem własnym kosmolotem, któremu nadałem nazwę „Prawda Chrystusa”. Zanim statek został mi przydzielony, nazywał się „Święty Tomasz”, uważałem jednak, że święty znany ze swoich notorycznych wątpliwości nie jest odpowiednim patronem dla statku przeznaczonego do zwalczania herezji.
Nie miałem żadnych obowiązków na pokładzie „Prawdy”, gdzie załogę stanowiło sześciu braci i sióstr z Zakonu Świętego Krzysztofa Podróżnika. Kapitanem była młoda kobieta, którą zwerbowałem ze statku handlowego.
Mogłem więc poświęcić całe trzy tygodnie podróży z Vess na Ariona na zapoznanie się z heretycką Biblią — jej egzemplarz otrzymałem od administracyjnego zastępcy arcybiskupa. Była to gruba, ciężka, piękna księga oprawna w czarną skórę, ze złoconymi brzeżkami kartek, zawierająca wiele wspaniałych, kolorowych ilustracji wykonanych techniką holografii. Znakomita robota, najwyraźniej dzieło jakiegoś miłośnika prawie już zapomnianej sztuki drukarskiej. Obrazy, których reprodukcje umieszczono w książce — oryginały znajdowały się podobno w Domu Świętego Judasza na Arionie — były przepiękne, choć oczywiście bluźniercze w treści. Pod względem artystycznym dorównywały Tammerwenom i RoHallidayom, zdobiącym wielką katedrę Świętego Jana w Nowym Rzymie.
W środku znalazłem imprimatur oznaczające, że książka została zatwierdzona przez Lukiana Judassona, pierwszego apostoła Zakonu Świętego Judasza Iszkariota. Miała tytuł Droga krzyża i smoka.
Przeczytałem ją, podczas gdy „Prawda Chrystusa” prześlizgiwała się między gwiazdami. Z początku robiłem obszerne notatki, żeby lepiej zrozumieć herezję, z którą miałem walczyć. Później pochłonęła mnie ta dziwaczna, groteskowa, poprzekręcana historia. Słowa tekstu tchnęły pasją, siłą i poezją.
Tak oto po raz pierwszy zetknąłem się ze zdumiewającą postacią świętego Judasza Iszkariota, ambitnego, skomplikowanego, pełnego sprzeczności, jednym słowem człowieka niezwykłego.
Był synem nierządnicy i przyszedł na świat w legendarnym Babilonie, starożytnym mieście-państwie tego samego dnia, kiedy Zbawiciel narodził się w Betlejem. Dzieciństwo spędził na miejskim bruku, kupcząc własnym ciałem w razie konieczności, zajmując się stręczycielstwem, gdy trochę podrósł. Jako młodzieniec zaczął eksperymentować z czarną magią i zanim ukończył dwudziesty rok życia, stał się biegłym czarnoksiężnikiem. Wtedy właśnie zdobył sławę jako Judasz Pogromca Smoków, pierwszy i jedyny człowiek, który zmusił do posłuszeństwa najstraszliwsze ze stworzeń boskich — wielkie, skrzydlate, ogniste jaszczury ze Starej Ziemi. W książce znajdowała się wspaniała ilustracja przedstawiająca Judasza w ogromnej, ociekającej wilgocią jaskini, jak z płonącymi oczyma i rozżarzonym biczem poskramia zielono-złotego smoka górskiego. Pod pachą trzyma wiklinowy kosz z uchylonym wiekiem, skąd wyglądają maleńkie, łuskowate główki trzech smocząt, a czwarte smocze pisklę wspina się mu po rękawie. To był pierwszy rozdział jego życia.
W drugim rozdziale został Judaszem Zdobywcą, Judaszem Królem Smoków, Judaszem z Babilonu, Wielkim Uzurpatorem. Dosiadłszy największego spośród swych smoków, z żelazną koroną na głowie i mieczem w dłoni, uczynił Babilon stolicą największego imperium w historii Starej Ziemi, mocarstwa rozciągającego się od Hiszpanii do Indii. Zasiadał na smoczym tronie w Wiszących Ogrodach, które kazał wybudować, i z wysokości tego tronu sądził Jezusa z Nazaretu, proroka i wichrzyciela, gdy Ten, spętany i zakrwawiony, stanął przed jego obliczem. Judasz nie był człowiekiem cierpliwym i upuścił Chrystusowi jeszcze trochę krwi, zanim z Nim skończył. A kiedy Jezus nie chciał odpowiadać na pytania, Judasz pogardliwie wyrzucił Go na ulicę. Przedtem jednak rozkazał strażnikom, żeby obcięli Chrystusowi nogi. „Lekarzu, wylecz się sam”, powiedział.
Potem nadeszła Skrucha, w nocy nadeszło objawienie i Judasz Iszkariot porzucił koronę, bogactwa i czarną magię, żeby pójść za człowiekiem, którego okaleczył. Wyszydzany i pogardzany przez tych, których dawniej tyranizował, Judasz został Nogami Pana. Przez rok nosił Jezusa na plecach do najdalszych zakątków królestwa, którym sam niegdyś władał. Kiedy Jezus wreszcie się wyleczył, Judasz stanął u Jego boku i odtąd był zaufanym doradcą i przyjacielem, pierwszym z Dwunastu. Na koniec Jezus obdarzył Judasza znajomością języków, wezwał i poświęcił smoki odprawione wcześniej przez Judasza, po czym wysłał swego ucznia z samotną misją za ocean, „żeby głosił Moje Słowo wszędzie tam, gdzie ja sam pójść nie mogę”.
I nadszedł ów dzień, kiedy słońce zgasło w południe i ziemia zadrżała, a Judasz zawrócił swoje smoki i na ociężałych smoczych skrzydłach leciał z powrotem ponad wzburzonym morzem. Kiedy dotarł do Jerozolimy, znalazł Chrystusa martwego na krzyżu.
Wówczas jego wiara zachwiała się i przez następne trzy dni Wielki Gniew Judasza spadał jak burza na starożytny świat. Posłuszne mu smoki zrównały z ziemią świątynię w Jerozolimie, wypędziły ludzi z miasta i wstrząsnęły nawet potężnymi ośrodkami władzy w Rzymie i w Babilonie. Judasz odnalazł pozostałych z Dwunastu, przesłuchał ich i dowiedział się, iż Szymon zwany Piotrem trzykrotnie zaparł się Pana; zadusił wtenczas Piotra własnymi rękami i rzucił trupa swoim smokom na pożarcie. Potem rozesłał smoki na wszystkie strony świata i rozkazał im wzniecać pożary, żeby wszędzie płonęły stosy pogrzebowe Jezusa z Nazaretu.
A Jezus zmartwychwstał trzeciego dnia i Judasz zapłakał, ale jego łzy nie mogły odwrócić gniewu Chrystusa, ponieważ w swojej rozpaczy Judasz zaparł się Jego nauk.
Jezus wezwał z powrotem smoki i smoki powróciły, i wszędzie zgasły ognie pożarów. I wydobył Pan Piotra ze smoczych brzuchów i wskrzesił go, i dał mu władzę nad Kościołem.
Potem smoki umarły i umarły również wszystkie inne smoki na świecie, ponieważ stanowiły żywy symbol potęgi i mądrości Judasza Iszkariota, który ciężko zgrzeszył. A Jezus odebrał Judaszowi znajomość języków i władzę uzdrawiania, wcześniej mu darowaną, i nawet wzrok, ponieważ Judasz postąpił jak człowiek zaślepiony — w tym miejscu zamieszczono piękną ilustrację przedstawiającą ślepego Judasza, płaczącego nad ciałami swoich smoków. I Pan powiedział Judaszowi, że przez długie wieki będzie znany jedynie jako Zdrajca, i ludzie będą przeklinać jego imię, i wszystko, czego dokonał, zostanie zapomniane.
Ale ponieważ Judasz tak bardzo kochał Chrystusa, otrzymał od niego dar przedłużonego życia, żeby mógł wiecznie wędrować, i rozmyślać o swoich grzechach, wreszcie otrzymać przebaczenie, dopiero wtedy umrzeć.
I tak rozpoczął się ostatni rozdział życia Judasza Iszkariota, ale był to bardzo długi rozdział. Judasz, niegdyś Król Smoków, niegdyś przyjaciel Chrystusa, teraz był tylko ślepym włóczęgą, wyrzutkiem pozbawionym przyjaciół, wędrującym po całym świecie. Wciąż żył, chociaż miasta, ludzie i sprawy, które znał, dawno umarły. A Piotr, pierwszy papież i jego odwieczny wróg, rozgłosił wszędzie kłamstwo, jak to Judasz sprzedał Chrystusa za trzydzieści kawałków srebra, aż w końcu nie śmiał nawet używać swego prawdziwego imienia. Na pewien czas przybrał miano Żyda Wiecznego Tułacza, a później wiele innych.
Żył ponad tysiąc lat, został kaznodzieją, uzdrowicielem i opiekunem zwierząt; ścigano go i prześladowano, kiedy Kościół założony przez Piotra popadł w pychę i zepsucie. Ale Judasz miał dużo czasu i na koniec odnalazł spokój i mądrość; wreszcie nadeszła z dawna upragniona śmierć, i w godzinie śmierci Jezus zstąpił ku niemu, przynosząc przebaczenie. Judasz znowu zapłakał. A zanim umarł, Jezus obiecał mu, że nieliczni wybrańcy zapamiętają, kim był Judasz, i będą rozgłaszać tę nowinę przez wieki, aż Kłamstwo Piotra zostanie obalone i zapomniane.
Tak wyglądało życie świętego Judasza Iszkariota, opowiedziane w Drodze krzyża i smoka. W woluminie znajdowały się również jego nauki i apokryficzne księgi, które rzekomo napisał.
Skończywszy książkę, pożyczyłem ją Arli-k-Bau, kapitanowi „Prawdy Chrystusa”. Arla była ponurą, na wskroś praktyczną kobietą i nie wykazywała zbyt żarliwego oddania sprawom wiary, ale ceniłem sobie jej zdanie. Reszta mojej załogi, dobrzy bracia i siostry z Zakonu Świętego Krzysztofa, podzieliliby tylko świętą zgrozę arcybiskupa.
— Interesujące — powiedziała Arla, zwracając mi książkę.
Zachichotałem.
— Czy to wszystko?
Arla wzruszyła ramionami.
— To piękna opowieść. Lepiej się ją czyta niż twoją Biblię, Damienie, lepsza dramaturgia.
— Zgoda — przyznałem. — Ale to absurd. Nieprawdopodobna mieszanina doktryn, apokryfów, mitów i przesądów. Owszem, to ciekawe, z pewnością. Pomysłowe, nawet śmiałe. Ale śmieszne, nie uważasz? Kto uwierzy w smoki? W beznogiego Chrystusa? W Piotra pożartego przez cztery potwory, a potem przywróconego do życia?
Arla uśmiechnęła się ironicznie.
— To wcale nie jest większa bzdura niż zamiana wody w wino albo Chrystus chodzący po wodzie, albo człowiek żyjący w brzuchu ryby.
Arla-k-Bau lubiła mi dokuczać. Wywołałem skandal, kiedy wybrałem na kapitana osobę niewierzącą, ale ona świetnie znała się na swojej robocie, a jej docinki utrzymywały mnie w formie. Arla miała bystry umysł, co ceniłem sobie wyżej niż ślepe posłuszeństwo. Może na tym polegał mój grzech.
— Istnieje różnica — oświadczyłem.
— Czyżby? — parsknęła. Nic nie dało się przed nią ukryć. — Ach, Damienie, przyznaj, że spodobała ci się ta książka.
Odchrząknąłem.
— Owszem, dosyć mnie zaciekawiła — odparłem. Musiałem się usprawiedliwić. — Wiesz, z czym zwykle mam do czynienia. Paskudne, drobne odstępstwa od doktryny, niezrozumiały bełkot teologiczny, nadęty i pozbawiony znaczenia, bezwstydne manewry polityczne zmierzające do wyniesienia jakiegoś ambitnego biskupa planetarnego na stanowisko papieża albo wytargowania jakichś koncesji od Vess czy Nowego Rzymu. Wojna nigdy się nie kończy, ale te wszystkie potyczki są nudne i deprymujące. Wyczerpują mnie duchowo, fizycznie i emocjonalnie. Po każdej bitwie jestem jak wypompowany i mam poczucie winy. — Stuknąłem w skórzaną oprawę książki. — To jest coś innego. Oczywiście ta herezja musi zostać zdławiona, ale przyznaję, że bardzo chciałbym spotkać się z tym Lukianem Judassonem.
— Reprodukcje również są przepiękne — zauważyła Aria. Przerzucała stronice Drogi krzyża i smoka i zatrzymała się przy jakiejś szczególnie przykuwającej wzrok ilustracji. „Judasz płaczący nad ciałami swoich smoków” — pomyślałem. Uśmiechnąłem się, widząc, że ta scena wywarła na niej równie wielkie wrażenie jak na mnie. Potem zmarszczyłem brwi.
Wtedy po raz pierwszy przeczułem nadchodzące kłopoty.
Tak oto „Prawda Chrystusa” wylądowała w porcelanowym mieście Ammadon na planecie Arion, gdzie znajdował się Dom Zakonu Świętego Judasza Iszkariota.
Arion był przyjemną, łagodną planetą, zasiedloną od trzech stuleci. Liczebność populacji zbliżała się do dziewięciu milionów; Ammadon, jedyne miasto z prawdziwego zdarzenia, zamieszkiwało dwa do trzech milionów dusz. Technologia osiągnęła średniowysoki poziom i opierała się głównie na imporcie. Arion nie posiadał wielkiego przemysłu i nie był rozwiniętym światem, może jedynie pod względem artystycznym. Sztuka, kwitnąca i żywotna, miała tutaj spore znaczenie. Podstawową zasadę społeczną stanowiła wolność wyznania, ale Arion nie był religijną planetą i na większość jego populacji składali się po prostu ateiści. Najpopularniejszą religią był estetyzm, który zresztą trudno w ogóle uznać za religię. Swoje świątynie utrzymywali na tym świecie również taoiści, erikanerzy, Prawdziwi Chrzciciele i Dzieci Proroka oraz kilka pomniejszych sekt.
I wreszcie znajdowało się tu dziewięć kościołów Jedynej Prawdziwej Międzygwiezdnej Katolickiej Wiary. Niegdyś było ich dwanaście.
Trzy pozostałe zamieniono na przybytki najszybciej rozwijającej się religii Ariona, Zakonu Świętego Judasza Iszkariota, który prócz tego posiadał tuzin własnych, nowo wybudowanych kościołów.
Biskup Ariona, ciemnoskóry mężczyzna o surowym wyglądzie, z krótko przyciętymi, czarnymi włosami, bynajmniej nie wydawał się uszczęśliwiony moim widokiem.
— Damien Har Veris! — wykrzyknął z pewnym zdumieniem, kiedy zjawiłem się w jego rezydencji. — Oczywiście słyszeliśmy o tobie, ale nigdy nie przypuszczałem, że się spotkamy i że będziesz moim gościem. Jest nas tutaj niewielu…
— I coraz mniej — przerwałem. — Jego wielebność arcybiskup Torgathon niepokoi się tą sprawą. Widocznie jednak ty, ekscelencjo, niezbyt się tym przejmujesz, skoro nie uznałeś za stosowne złożyć raportu o działalności sekty czcicieli Judasza.
Biskup przez chwilę wydawał się urażony tą naganą, ale szybko przełknął gniew. Nawet biskupi mają powody obawiać się inkwizycji.
— Martwimy się, oczywiście — odparł. — Robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby zwalczyć tę herezję. Jeżeli zechcesz służyć nam radą, chętnie cię wysłucham.
Jestem inkwizytorem Wojującego Zakonu Rycerzy Chrystusa — oświadczyłem bez ogródek. — Ja nie udzielam rad, ekscelencjo. Ja podejmuję działania. W tym celu zostałem wysłany na Ariona i to będę robił. Powiedz mi, co wiesz o tej herezji i o jej Pierwszym Apostole, Lukianie Judassonie.
— Oczywiście, ojcze Damienie — zgodził się biskup. Dał znak służącemu, żeby przyniósł nam tacę z winem i serem, po czym zaczął streszczać krótką, choć dramatyczną historię kultu Judasza. Słuchałem, przerywając od czasu do czasu pytaniami, i polerując paznokcie o wyłogi mojego karmazynowego kaftana, póki czarny lakier nie zalśnił pełnym blaskiem. Zanim opowieść dobiegła połowy, zdecydowałem, że złożę wizytę Lukianowi. To wydawało się najlepszym rozwiązaniem. A poza tym chciałem go poznać.
Zauważyłem, że na Arionie bardzo liczył się wygląd, toteż postanowiłem zrobić wrażenie na Lukianie zarówno swoją pozycją, jak i strojem. Nałożyłem najlepsze buty: czarne, lśniące, ręcznej roboty buty z rzymskiej skóry, które nigdy nie oglądały wnętrza sali audiencyjnej Torgathona, oraz czarny, surowy w kroju garnitur z wyłogami koloru ciemnego burgunda i sztywnym kołnierzem. Na szyi zawiesiłem wspaniały krucyfiks z czystego złota, a złota spinka w kształcie miecza — symbol inkwizycji — spięła mój kołnierzyk. Brat Denis starannie pomalował mi paznokcie czarnym jak heban lakierem, podczernił oczy i przypudrował twarz na biało. Kiedy spojrzałem w lustro, sam się przestraszyłem. Uśmiechnąłem się, ale tylko przelotnie. To psuło cały efekt.
Wyruszyłem do Domu Świętego Judasza Iszkariota. Ulice Ammadonu były szerokie, przestronne i złociste, obsadzone szkarłatnymi drzewami, zwanymi wiatroszeptami, których długie, opadające gałązki rzeczywiście zdawały się szeptać jakieś sekrety w łagodnych podmuchach bryzy. Towarzyszyła mi siostra Judyta, drobna kobietka, wyglądająca wiotko nawet w kapturze i habicie Zakonu Świętego Krzysztofa. Siostra Judyta miała miłą, łagodną, niemal dziecięcą twarz i duże oczy o niewinnym spojrzeniu. Przekonałem się, że była bardzo pożyteczna. Już cztery razy zabiła tych, którzy chcieli mnie zamordować.
Dom był nowy i okazały, zbudowany bez jednolitego planu. Stał pośród ogrodów, otoczony morzem małych, jaskrawych kwiatków i ławicami złocistej trawy, a wokół posesji biegł wysoki mur. Zewnętrzną stronę muru i ściany budynku pokrywały freski.
Rozpoznałem kilka scen z Drogi krzyża i smoka i przystanąłem na chwilę, żeby je podziwiać, zanim przekroczyłem główną bramę. Nikt nie próbował nas zatrzymać; nie zauważyliśmy żadnych straży ani nawet odźwiernego. W obrębie murów mężczyźni i kobiety przechadzali się powoli pośród kwiatów lub siedzieli na ławkach pod gałęziami srebrnodrzewów i wiatroszeptów.
Siostra Judyta i ja zawahaliśmy się, po czym ruszyliśmy prosto do Domu.
Zaledwie wstąpiliśmy na schody, z wnętrza budynku wyłonił się jakiś mężczyzna i stanął w drzwiach, oczekując nas. Był tęgi, miał jasne włosy i wielką, kędzierzawą brodę, okalającą usta rozciągnięte w leniwym uśmiechu. Okrywała go cienka szata, opadająca aż do stóp obutych w sandały, na której namalowane były smoki dźwigające postać człowieka z krzyżem w ręku.
Kiedy dotarłem do szczytu schodów, mężczyzna skłonił się przede mną.
— Ojcze Damienie Har Veris z zakonu inkwizytorów — powiedział i uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Pozdrawiam cię w imię Jezusa i świętego Judasza. Jestem Lukian.
Zanotowałem sobie w pamięci, żeby sprawdzić, kto z otoczenia biskupa dostarczał informacji wyznawcom Judasza, ale na zewnątrz nie zdradziłem się niczym. Zbyt długo pełniłem obowiązki inkwizytora.
— Ojcze Lukianie Mo — odparłem, ujmując jego dłoń. — Chcę ci zadać kilka pytań. — Przybrałem poważny wyraz twarzy.
Za to on się uśmiechnął.
— Spodziewałem się tego — oznajmił.
Gabinet Lukiana był duży, lecz urządzony po spartańsku. Heretycy często przejawiają upodobanie do prostoty, którego zaczyna brakować przedstawicielom prawdziwego Kościoła. Zauważyłem jednakże pewien wyjątek.
Na ścianie za biurkiem-konsolą królował obraz; już wcześniej zdążyłem się nim zachwycić — ślepy Judasz płaczący nad swoimi smokami.
Lukian usiadł ciężko i gestem wskazał mi drugie krzesło. Siostra Judyta została w poczekalni.
— Wolę stać, ojcze Lukianie — stwierdziłem, wiedząc, że to daje mi przewagę.
— Po prostu Lukianie — powiedział. — Albo Luke, jeśli wolisz. Nie używamy tutaj zbyt wielu tytułów.
— Jesteś ojciec Lukian Mo, urodzony na Arionie, kształcony w seminarium na Cathaday, były ksiądz Jedynego Prawdziwego Międzygwiezdnego Kościoła Katolickiego Ziemi i Tysiąca Światów — oświadczyłem. — Zwracam się do ciebie tak, jak tego wymaga twoja pozycja. Spodziewam się od ciebie tego samego. Czy to jasne?
— O tak — odrzekł uprzejmie.
— Zostałem upoważniony, żeby odebrać ci prawo do udzielania sakramentów, skazać cię na wygnanie i ekskomunikować z powodu herezji, którą popełniłeś. Na niektórych planetach mógłbym nawet skazać cię na śmierć.
— Ale nie na Arionie — wtrącił szybko Lukian. — Tutaj jesteśmy bardzo tolerancyjni. Poza tym jest nas więcej. — Uśmiechnął się. — Co do reszty, no cóż, i tak już od wielu lat nie udzielam sakramentów. Teraz jestem Pierwszym Apostołem. Nauczycielem, myślicielem. Wskazuję innym drogę, pomagam odnaleźć wiarę. Możesz mnie ekskomunikować, jeśli to cię uszczęśliwi, ojcze Damienie. Czyż wszyscy nie szukamy szczęścia?!
— A więc porzuciłeś wiarę, ojcze Lukianie? — zapytałem. Położyłem na biurku swój egzemplarz Drogi krzyża i smoka. — Widzę jednak, że znalazłeś sobie nową. — Uśmiechnąłem się, ale w uśmiechu zawarłem jedynie lód, groźbę i szyderstwo. — Nigdy jeszcze nie zetknąłem się z tak absurdalną religią. Pewnie zaraz powiesz mi, że rozmawiałeś z Bogiem, a On zesłał ci to nowe objawienie, żebyś mógł oczyścić szacowne imię tego wzoru cnót, świętego Judasza.
Teraz Lukian uśmiechnął się od ucha do ucha. Wziął do ręki książkę i spojrzał na mnie promiennym wzrokiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki