Pewnego razu w Świnioryjach - Przemysław R. Cichoń - ebook + audiobook

Pewnego razu w Świnioryjach ebook i audiobook

Przemysław R. Cichoń

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

"Pewnego razu w Świnioryjach" to zbiór zazębiających się ze sobą epizodów z życia dwóch nierozłącznych przyjaciół - Waldka Paciaji i Mundka Waśki. Każdy z nich ma własne życie i własne kłopoty. Nie przeszkadza im to przeżywać przygód i borykać się wspólnie z problemami świata w świnioryjskiej skali. Tytułowe Świnioryje, to zabita dechami wieś, gdzieś na Mazurach. Czas płynie tam wolniej, a ludzie żyją inaczej, przede wszystkim spokojniej. Aczkolwiek nie do końca... Dwaj główni bohaterowie, co rusz popadają w jakieś tarapaty i doświadczają różnych perypetii. No cóż, takich trzech, jak ich dwóch, to w Świnioryjach nie ma ani jednego. Dzięki temu bawią, śmieszą, czasem zmuszają do refleksji, a nawet potrafią wzruszyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 202

Rok wydania: 2018

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 56 min

Rok wydania: 2018

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
4,4 (12 ocen)
8
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PEW­NE­GO RA­ZU W ŚWI­NIO­RY­JACH

Co­py­ri­ght © by Prze­my­sław R. Ci­choń 2018. All ri­ghts re­se­rved

Co­py­ri­ght © by Bi­blio­te­ka­rium 2018

 

Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy – Ma­rek Żel­kow­ski

 

Re­dak­cja – Woj­ciech Chu­dziń­ski

Ko­rek­ta – An­na Po­trze­ba

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny oraz lo­go se­rii – Ta­de­usz Mesz­ko

Skład – Ta­de­usz Mesz­ko

Fo­to­gra­fia na okład­ce – Fo­to­lia

Kon­wer­sja i opra­co­wa­nie for­ma­tów elek­tro­nicz­nych

 

Książ­ka, któ­rą na­by­łeś, jest dzie­łem twór­cy i wy­daw­cy. Pro­si­my, abyś prze­strze­gał praw, ja­kie im przy­słu­gu­ją. Jej za­war­tość mo­żesz udo­stęp­nić nie­od­płat­nie oso­bom bli­skim lub oso­bi­ście zna­nym. Ale nie pu­bli­kuj jej w in­ter­ne­cie. Je­śli cy­tu­jesz jej frag­men­ty, nie zmie­niaj ich tre­ści i ko­niecz­nie za­znacz, czy­je to dzie­ło. A ko­piu­jąc jej część, rób to je­dy­nie na uży­tek oso­bi­sty.

Sza­nuj­my cu­dzą wła­sność i pra­wo.

Wię­cej na www.le­gal­na­kul­tu­ra.pl

Pol­ska Izba Książ­ki

 

Wy­da­nie I elek­tro­nicz­ne

Byd­goszcz 2018

 

ISBN 978-83-950151-6-8

 

 

Bi­blio­te­ka­rium

ul. Kacz­mar­czy­ka 17, 85-796 Byd­goszcz

e-ma­il: re­dak­cja@bi­blio­te­ka­rium.pl

 

Ne­vi­com sp. z o.o.

ul. Kacz­mar­czy­ka 17, 85-796 Byd­goszcz

O sobie i Świnioryjach

Na­zy­wam się do­kład­nie tak, jak stoi na okład­ce. Nie uży­wam pseu­do­ni­mów. Pi­szę pod wła­snym imie­niem i na­zwi­skiem, a wła­ści­wie imio­na­mi, bo „R” to pierw­sza li­te­ra mo­je­go dru­gie­go imie­nia. Uro­dzi­łem się dość daw­no te­mu. Co nie­któ­rzy mo­gli­by po­wie­dzieć, że pół wie­ku to wca­le nie tak du­żo. Cóż, wszyst­ko jest względ­ne, spy­taj­cie Al­ber­ta. Nie je­stem pi­sa­rzem z wy­kształ­ce­nia. Nie ukoń­czy­łem fi­lo­lo­gii pol­skiej ani li­te­ra­tu­ro­znaw­stwa. Nie stu­dio­wa­łem dzien­ni­kar­stwa, kre­atyw­ne­go pi­sa­nia czy choć­by bi­blio­te­ko­znaw­stwa. Ni­cze­go, co mia­ło­by zwią­zek z pi­sa­niem. Mo­ją szko­łą by­ło przede wszyst­kim „ży­cie”, a w za­sa­dzie jest, bo na­dal stu­diu­ję na tym cu­dow­nym uni­wer­sy­te­cie. Ostat­nio ob­ra­łem so­bie, ja­ko no­wy kie­ru­nek, „Pi­sa­nie”. Tak, bo na mo­jej uczel­ni jest ta­ki kie­ru­nek – „Pi­sa­nie”, nie pi­sar­stwo. Pi­szę od nie­daw­na. W za­sa­dzie, od bar­dzo nie­daw­na. To zna­czy, gdy­by ca­łe mo­je do­tych­cza­so­we ży­cie trwa­ło, po­wiedz­my, go­dzi­nę, to moż­na by po­wie­dzieć, że pi­szę od kil­ku mi­nut. W rze­czy­wi­sto­ści je­stem sa­mo­ukiem i nie mam tu na my­śli tyl­ko pi­sa­nia. Jest wie­le rze­czy, któ­re po­tra­fię ro­bić, a któ­rych nikt mnie ni­g­dy nie uczył. Je­stem, jak mi się wy­da­je, do­brym ob­ser­wa­to­rem oraz wy­cho­dzę z za­ło­że­nia, że wszyst­kie­go w ży­ciu, któ­re jest naj­więk­szą i naj­bar­dziej pre­sti­żo­wą uczel­nią na świe­cie, moż­na się na­uczyć.

Cykl opo­wia­dań pod ty­tu­łem „Pew­ne­go ra­zu w Świ­nio­ry­jach” zro­dził się, jak więk­szość mo­ich opo­wia­dań, z przy­pad­ku, z po­trze­by chwi­li. Te­raz nie pa­mię­tam już, czy by­ło to jed­no z ćwi­czeń na fa­ce­bo­oko­wej gru­pie warsz­ta­to­wej, czy po pro­stu post na „te­mat”. Przy­zna­ję, że in­spi­ra­cją w pew­nym stop­niu oka­za­ła się też twór­czość jed­ne­go z mo­ich ulu­bio­nych au­to­rów. Bo­ha­te­ro­wie uro­dzi­li się na­tu­ral­nie, naj­pierw Wal­dek (choć jest młod­szy). No cóż, już sa­mo je­go na­zwi­sko su­ge­ru­je, że nie jest on do­sko­na­ły, więc mu­sia­łem dać mu ja­kąś pod­po­rę, ko­goś, kto go za­wsze wes­prze i ni­g­dy nie zdra­dzi. I w ten spo­sób zro­dził się Mun­dek Waś­ka, wiel­ki i sil­ny, mo­że nie­ko­niecz­nie tak by­stry, jak Wal­dek, ale świet­nie się uzu­peł­nia­ją. A da­lej to już by­ło z gór­ki, choć cza­sa­mi trze­ba by­ło po­dejść pod ko­lej­ną, że­by zno­wu mo­gło być z gór­ki itd., itd.

Cykl po­wstał w nie­speł­na pół ro­ku, a pi­sa­nie go da­ło mi ty­leż ra­do­ści, co przy­spo­rzy­ło zmar­twień. Nie po­tra­fię po­wie­dzieć, czy za pa­rę lat nie za­pra­gnę znów za­nu­rzyć się w te siel­skie, „pszen­no-bu­ra­cza­ne”[1] kli­ma­ty. A wte­dy, kto wie, co mo­że się jesz­cze wy­da­rzyć. Zda­ję so­bie spra­wę, że mo­je opo­wia­da­nia o dwóch ta­kich, co nie buch­nę­li księ­ży­ca, ale nie­źle na­mie­sza­li w Świ­nio­ry­jach, nie każ­de­mu przy­pad­ną do gu­stu, ale je­śli choć pa­rę osób czy­ta­jąc je uśmiech­nie się, to by­ło war­to.

Bo jak po­wie­dział kie­dyś Wil­liam Szek­spir: Ży­cie nie jest ani lep­sze, ani gor­sze od na­szych ma­rzeń. Jest od nich zu­peł­nie in­ne. Więc śmiej­my się z ży­cia, ta­kie­go, ja­kim jest, a mo­że sta­nie się lep­sze na­wet od na­szych ma­rzeń…

[1] Pszen­no-bu­ra­cza­ne – tak po pre­mie­rze pierw­sze­go opo­wia­da­nia z te­go cy­klu na an­te­nie ra­dio­wej, wy­ra­ził się o nim Ma­rek Żel­kow­ski – pi­sarz scien­ce fic­tion i fan­ta­sy, sce­na­rzy­sta ra­dio­wy oraz dzien­ni­karz, pro­wa­dzą­cy au­dy­cję „ABW” w Ra­diu Pa­ra­nor­ma­lium. 

To jest wersja demonstracyjna. Wszystkie rozdziały znajdziesz w pełnej wersji e-booka

Armagedon i archeolodzy z Bożej łaski

Nikt nie mógł te­go prze­wi­dzieć. No chy­ba że wójt Gni­je­wa, po­nie­waż miał do­stęp do pla­nów za­go­spo­da­ro­wa­nia prze­strzen­ne­go gmi­ny. Jed­nak w Świ­nio­ry­jach nikt się nie spo­dzie­wał, że pew­ne­go sło­necz­ne­go, let­nie­go dnia, przyj­dzie im zmie­rzyć się z nad­cho­dzą­cym Ar­ma­ge­do­nem.

Żwi­ro­wą dro­gą już od go­dzi­ny szó­stej, wzbi­ja­jąc tu­ma­ny ru­do-żół­te­go py­łu, cią­gnął cięż­ki sprzęt. Koń­ca te­go kon­duk­tu, prze­ra­ża­ją­ce­go for­mą i roz­mia­rem, nie by­ło wi­dać. Od stro­ny Gni­je­wa, nie­ustan­nym po­to­kiem prze­ta­cza­ły się ko­par­ki, spy­cha­cze, wal­ce i in­ny sprzęt bu­dow­la­ny. Część czy­ni­ła to na spe­cjal­nych la­we­tach, część na wła­snych ko­łach. Przy akom­pa­nia­men­cie war­czą­cych sil­ni­ków i po­mru­ku to­czą­cych się po żwi­ro­wej dro­dze kół, ka­wal­ka­da jeźdź­ców apo­ka­lip­sy jed­no­staj­nym tem­pem su­nę­ła przez wieś.

Wal­dek jesz­cze smacz­nie spał, gdy do je­go uszu za­czę­ły do­cie­rać mo­no­ton­ne, ale co­raz gło­śniej­sze od­gło­sy cięż­kie­go sprzę­tu. Kie­dy do te­go do­łą­czy­ły się drga­nia grun­tu, gdy ka­wal­ka­da prze­ta­cza­ła się ko­ło je­go cha­łu­py, ock­nął się zdez­o­rien­to­wa­ny. Przez mo­ment na­słu­chi­wał za­nie­po­ko­jo­ny. Po chwi­li ze­rwał się na rów­ne no­gi, krzy­cząc:

– Ru­skie czoł­gi! Cho­du do piw­ni­cy.

Po kil­ku se­kun­dach zo­rien­to­wał się, że już od daw­na, to zna­czy od czte­rech lat, miesz­ka sam. Żo­na wraz z dwój­ką dzie­ci i psem wy­pro­wa­dzi­ła się do mat­ki. Je­dy­nym współ­lo­ka­to­rem Wald­ka był wy­chu­dły, wy­li­nia­ły kot. Zresz­tą przy­cho­dził tu tyl­ko spać. Ca­ły­mi dnia­mi włó­czył się po wsi, pra­wie tak jak Wal­dek. A ru­ska oku­pa­cja? Ona prze­cież skoń­czy­ła się już ja­kiś czas te­mu.

Po na­stęp­nych kil­ku­na­stu, mo­że kil­ku­dzie­się­ciu se­kun­dach, do Wald­ka za­czę­ła do­cie­rać resz­ta bodź­ców z re­al­ne­go świa­ta. Ostat­nio sy­piał twar­do i mie­wał sny, dziw­ne sny. Pod­szedł do okna i od­sło­nił za­słon­kę z pa­sia­ste­go ręcz­ni­ka frot­te. Na dro­dze coś się dzia­ło. Są­dząc po ha­ła­sie, ja­ki stam­tąd do­cho­dził, by­ło to coś waż­ne­go. Na ogół nic się tu nie dzie­je, nic ab­so­lut­nie. A te­raz się dzia­ło… No­oo! Te­raz to się dzia­aało.

Wal­dek wci­snął się w ga­cie i czym prę­dzej wy­szedł przed cha­łu­pę, usi­łu­jąc za­wią­zać ko­kard­kę ze sznur­ka od sno­po­wią­zał­ki, któ­ry słu­żył mu za pa­sek. Wśród tu­ma­nów bru­nat­no-żół­te­go ku­rzu, dro­gą po­ru­sza­ły się ja­kieś po­jaz­dy. Przez kłę­by py­łu, co ja­kiś czas by­ło wi­dać roz­bły­ski po­ma­rań­czo­wych świa­teł i sły­chać by­ło klak­so­ny.

„Ożeż w mor­dę. Ja­kiś prze­marsz wojsk Ukła­du War­szaw­skie­go?” – za­sta­na­wiał się Wal­dek. Oczy­wi­ście zda­wał so­bie spra­wę z fak­tu, że Układ War­szaw­ski nie ist­nie­je, ale tak mu się sko­ja­rzy­ło, bo tę­sk­nił tro­chę za tam­ty­mi cza­sa­mi, kie­dy ży­cie by­ło lep­sze. A na­wet je­śli nie lep­sze, to na pew­no prost­sze. Pra­co­wał wte­dy w pe­ge­erze i to w za­sa­dzie ty­le, nic wię­cej nie po­trze­bo­wał. PGR jak mat­ka za­pew­niał mu wszyst­ko, co by­ło nie­zbęd­ne do ży­cia. Ubra­nie, wę­giel, ziem­nia­ki na zi­mę, ziar­no do sie­wu (oczy­wi­ście Wal­dek ni­g­dy nie wy­siał na­wet garst­ki ziar­na, ale za­wsze moż­na by­ło za nie do­stać pa­rę zło­tych), a oprócz te­go, go­dzi­wą wy­pła­tę raz w mie­sią­cu. A te­raz? PGR-u już nie ma, a za te nie­ca­łe osiem­set zło­tych z ZUS-u, nie za bar­dzo jest jak wy­żyć.

„Czy to jesz­cze kie­dyś wró­ci?” – za­sta­na­wiał się Wal­dek. I pew­nie na­dal by się tak za­sta­na­wiał, gdy­by z tej za­du­my nie wy­rwał go głos Waś­ki.

– Co się tak ga­pisz, Wa­la? Dro­gę bę­dą nam as­fal­to­wać.

– As­fal… Co?

– As­fal­to­wać, to zna­czy, że nie bę­dzie już tej brei i ku­rzu. Czu­jesz? As­falt do sa­me­go Gni­je­wa, od za­krę­tu na koń­cu wsi, gdzie stał dom Ko­niecz­ki. No wiesz, ten, co to się w ze­szłym ro­ku schaj­co­wał.

– Wiem gdzie to. Prze­cież tam by­łem – ob­ru­szył się Wal­dek.

– No ale, Wa­la, nie bę­dzie­my tu chy­ba tak stać po próż­ni­cy. Masz tam co?

Wal­dek ock­nął się z chwi­lo­we­go za­my­śle­nia. Od cza­su przy­go­dy w do­mu Ko­niecz­ki, co­raz czę­ściej mu się to zda­rza­ło. Zna­czy, zda­rza­ło mu się za­my­ślić, i to tak, że aż nie­raz bo­la­ła go gło­wa od te­go my­śle­nia. No i te sny. Miał bar­dzo re­ali­stycz­ne sny. Wi­dział w nich róż­ne rze­czy, róż­ni lu­dzie, i nie tyl­ko lu­dzie, mó­wi­li mu prze­róż­ne rze­czy, a gdy się bu­dził, to prze­waż­nie te rze­czy się dzia­ły. Nie, że­by od ra­zu stał się ja­sno­wi­dzem, po pro­stu miał sny, a te sny się spraw­dza­ły. Nie­raz pal­nął coś przy kie­li­chu, że to czy tam­to. Zwy­kłe pi­jac­kie ga­da­nie. A tu na­stęp­ne­go dnia, bęc! – to się dzia­ło. Do­kład­nie tak, jak po­wie­dział. Lu­dzi­ska za­czę­li już ga­dać. Kie­dyś przy go­rza­le pal­nął, że Ku­la­wiń­ski po­wi­nien w koń­cu ten dach na­pra­wić, bo mu wiatr da­chów­ki strą­ca. W no­cy tak wia­ło, że ca­ły dach z cha­łu­py Ku­la­wiń­skie­go zdję­ło i w po­le za­nio­sło. Co cie­ka­we, „trą­ba” ni­cze­go w po­bli­żu nie uszko­dzi­ła, tyl­ko ten nie­szczę­sny dach. Wal­dek cza­sa­mi już bał się gę­bę otwo­rzyć, że­by go za ja­kie­go pro­ro­ka nie wzię­li. A wra­ca­jąc do wald­ko­we­go bó­lu gło­wy, Waś­ka stwier­dził, że to du­ma­nie, na zdro­wie na pew­no mu nie wyj­dzie, bo mózg od­wy­kły i strasz­nie się mę­czy, i od te­go go ten łeb tak cią­gle na­pie­prza. A jak wia­do­mo, Waś­ka – nie by­le ja­ki au­to­ry­tet w dzie­dzi­nie bó­lu gło­wy – miał nań jed­no tyl­ko le­kar­stwo.

– No pew­nie, że mam co nie­co! – od­parł, roz­ch­mu­rza­jąc się Wal­dek. We­szli do cha­łu­py. We­wnątrz by­ła sień i prze­stron­na izba. W ro­gu stał piec, sta­ry, ale bar­dzo ład­nie wy­ko­na­ny przez zduń­skie­go mi­strza. Na­wet ko­min wy­ło­żo­ny był ka­fla­mi aż do po­wa­ły. Przy pie­cu sta­ło łóż­ko, a na nim le­ża­ła nie­zbyt świe­ża po­ściel, te­raz w cał­ko­wi­tym nie­ła­dzie. Wal­dek pod­szedł do łóż­ka i za­czął ją po­pra­wiać. W tym cza­sie Waś­ka sta­nął przy kre­den­sie, i, jak­by był u sie­bie, wy­jął z nie­go dwie szklan­ki i na­po­czę­tą bu­tel­kę wód­ki. Po­sta­wił to wszyst­ko na sto­le, któ­ry stał przy jed­nym z dwu okien.

– Masz ja­ką za­gry­chę? – spy­tał.

– Tam w kre­den­sie po­wi­nien być sło­ik z pa­pry­ką.

Waś­ka wy­jął z kre­den­su sło­ik z ma­ry­no­wa­ną pa­pry­ką i trzy­ma­jąc go dwo­ma pal­ca­mi z wy­ra­zem obrzy­dze­nia na twa­rzy, po­sta­wił na bla­cie sto­łu.

– A nie masz Wa­la zwy­kłych ogór­ków? – spy­tał ko­le­gę, któ­ry skoń­czył mor­do­wać się z łóż­kiem i wła­śnie wy­gła­dzał ka­pę, któ­rą przy­krył bar­łóg.

– Nie mam, ale pa­pry­ka też do­bra, zwłasz­cza że ku­pi­łem u Maź­nia­ko­wej za pół ce­ny. Da­ta wy­cho­dzi.

Waś­ka od­krę­cił sło­ik i pod­su­nął so­bie pod nos.

– Pach­nie nie naj­go­rzej. – Wsa­dził dwa pa­lu­chy do szkła i wy­do­był jed­ną, fla­ko­wa­tą pa­prycz­kę, po czym wło­żył ją so­bie do ust. – Hmm. Ni­cze­go, cał­kiem, cał­kiem. – Otarł rę­ka­wem spły­wa­ją­cy po bro­dzie ocet. – Ale i tak wo­lę ogór­ki.

Wal­dek w koń­cu do­łą­czył do przy­ja­cie­la i na­lał po słusz­nej por­cji czy­stej.

– No to siup w ten głu­pi dziób! – za­krzyk­nął Waś­ka.

– Che­ers! – od­po­wie­dział Wal­dek i wy­chy­lił szkla­ni­cę.

Kie­dy już za­ką­sił pa­prycz­ką, spoj­rzał na Waś­kę, któ­ry na­dal trzy­mał w rę­ku peł­ną szklan­kę, a wzro­kiem pró­bo­wał prze­wier­cić mu czasz­kę.

– No co? Co ci nie sma­ku­je, wód­ka czy za­ką­ska?

Waś­ka nie od­po­wia­dał. Wy­pił po­wo­li wód­kę i z na­masz­cze­niem prze­żuł pa­pry­kę. W koń­cu prze­mó­wił.

– Ty coś ostat­nio dziw­ny je­steś, Wa­la. Nie dzi­wię się, że lu­dzi­ska za­czy­na­ją ga­dać.

– Co za­czy­na­ją ga­dać? – spy­tał Wal­dek, na­le­wa­jąc po ko­lej­nej szklan­ce.

– No wiesz, że po­tra­fisz prze­wi­dzieć, co bę­dzie, że ni­by ja­sno­widz z cie­bie, no i że czy­tasz w my­ślach. A na­wet sły­sza­łem, jak się ba­by na­ra­dza­ły, że­by iść do cie­bie, to mo­że urok od­czy­nisz.

– E… coś ty, Waś­ka. Ja tam od­czy­niać uro­ków nie umiem. A że cza­sem mi się coś przy­śni i wy­ga­dam się przy wód­ce, to po­tem plot­ku­ją. Naj­gor­sze, Waś­ka, że mnie to się co­raz czę­ściej zda­rza, zna­czy co­raz czę­ściej śnią mi się te sny. A ostat­nio to na­wet przy ro­bo­cie mnie na­szło.

– I co, i co? – do­py­ty­wał szcze­rze za­nie­po­ko­jo­ny Waś­ka.

– No, to by­ło tak… Ale wy­pij­my. – Prze­rwał i się­gnął po szklan­kę.

Waś­ka uczy­nił to sa­mo. Wy­chy­li­li. Wal­dek za­ką­sił pa­prycz­ką ze sło­ika i po­dał go Wa­ś­ce mó­wiąc: – Bon ap­pe­tit. – Waś­ka zno­wu onie­miał. Po chwi­li jed­nak wi­dząc za­kło­po­ta­nie ko­le­gi, prze­mó­wił:

– Skąd ty, Wa­la, znasz ta­kie sło­wa?

– Wiesz, nie wiem, ale tak ja­koś sa­me mi one do gło­wy przy­cho­dzą. Nie­waż­ne – mach­nął rę­ką i kon­ty­nu­ował opo­wieść.

– Na­pier­ni­czył mi ro­wer. Wiesz, ten cho­ler­ny łań­cuch. Do­sta­łem od Wa­len­dzia­ka cał­kiem no­wy, tyl­ko lek­ko uży­wa­ny. Po­my­śla­łem, że wy­mie­nię i bę­dzie po kło­po­cie. To zna­czy, że ten cho­ler­ny łań­cuch nie bę­dzie już spa­dał za każ­dym ra­zem, jak bę­dzie mi się gdzieś spie­szyć. Już na­wet wzią­łem się do roz­pi­na­nia sta­re­go, kie­dy śru­bo­kręt omsknął się ze spin­ki i dziab­ną­łem się w rę­kę. Oooo, zo­bacz, jesz­cze mam ślad… – to mó­wiąc, wy­cią­gnął le­wą dłoń w stro­nę twa­rzy Waś­ki. – Wi­dzisz, pra­wie so­bie na wy­lot prze­bi­łem. Ból był ta­ki, że aż mi w oczach po­ciem­nia­ło. I wte­dy wła­śnie mia­łem wi­zję.

– Co mia­łeś? – prze­rwał mu Waś­ka.

– Wi­zję.

– Ja­ką wi­zję?

– Nor­mal­ną wi­zję, ima­gi­na­cję, we­wnętrz­ną pro­jek­cję men­tal­ną z przy­szło­ści – od­parł po­iry­to­wa­ny Wal­dek.

Wa­ś­ce tak opa­dła szczę­ka, że mu­siał ją pod­trzy­my­wać rę­ko­ma, że­by nie wy­le­cia­ła z za­wia­sów.

– Wa­la, ja się cie­bie bo­ję, ty na­praw­dę sta­jesz się co­raz dziw­niej­szy.

– Chcesz po­słu­chać, co by­ło da­lej, czy nie? – spy­tał wy­pro­wa­dzo­ny z rów­no­wa­gi Wal­dek. – Jak chcesz, to się za­mknij i słu­chaj.

Waś­ka, chłop pra­wie dwu­me­tro­we­go wzro­stu i po­tęż­nej bu­do­wy, zro­bił się na­gle ma­lut­ki i na­wet nie pi­snął, tyl­ko wpa­try­wał się w ko­le­gę ocza­mi wiel­ki­mi jak spodki, słu­cha­jąc dal­szej czę­ści opo­wie­ści.

– Zo­ba­czy­łem pa­na Hie­ro­ni­ma, jak pra­cu­je u sie­bie w szo­pie, prze­pra­szam, w la­bo­ra­to­rium. Coś tam mie­szał i do­le­wał. Apa­ra­tu­ra ci­chut­ko szu­mia­ła. Z za­wor­ka cie­kła cie­niut­ką stróż­ką ta je­go oko­wit­ka. I na­gle coś za­czę­ło sy­czeć, co­raz gło­śniej. Hie­ro­ni­mus za­czął się krzą­tać wo­kół apa­ra­tu­ry, prze­krę­cać ja­kieś kur­ki i prze­łącz­ni­ki, ale szum był co­raz gło­śniej­szy. I na­gle…

Wal­dek zro­bił głę­bo­ki wdech.

– … Je­bu­uut! Wszyst­ko wy­le­cia­ło w po­wie­trze… Wte­dy oprzy­tom­nia­łem i zno­wu za­czą­łem czuć ból w le­wej dło­ni. Ra­na by­ła po­waż­na, krwa­wi­ła, bo­la­ło jak ja­sna cho­le­ra. Za­wi­ną­łem rę­kę szma­tą i po­sze­dłem do są­siad­ki. Wa­len­dzia­ko­wa opa­trzy­ła mi ra­nę i stwier­dzi­ła, że mia­łem szczę­ście, że to le­wa, ale po­tem do­da­ła, że w za­sa­dzie to bez zna­cze­nia, bo do ro­bo­ty to ja mam obie le­we… I cze­go nic nie mó­wisz?

– Bo… Bo… – ją­kał się Mun­dek.

– Co „bo”? Wy­krztuś w koń­cu co ci le­ży na wą­tro­bie.

Wal­dek, po­iry­to­wa­ny, po­lał resz­tę wód­ki. By­ło te­go nie­speł­na po pół szklan­ki. Wte­dy Waś­ka w koń­cu prze­mó­wił.

– Bo… Wi­dzisz… Pan Hie­ro­nim miał wy­pa­dek i…

– Wiem. I to mnie wła­śnie nie­po­koi. Za­sta­na­wiam się co­raz czę­ściej, czy jak­by mi się to nie wy­ima­gi­no­wa­ło, to czy pan Hie­ro­nim na­dal by był w do­mu i pę­dził tę swo­ją oko­wit­kę? Czy to ja je­stem wi­nien, że le­ży te­raz po­pa­rzo­ny w szpi­ta­lu?… Waś­ka, to mnie mę­czy.

– Co cię tak mę­czy?

– My­śle­nie. No prze­cież ci mó­wi­łem. Aż mnie już gło­wa bo­li od te­go cią­głe­go my­śle­nia. Mu­si­my się jesz­cze na­pić. Jest tak, że po go­rza­le tro­chę mniej my­ślę, nie mam ha­lu­cy­na­cji i łeb mnie prze­sta­je na­pier­ni­czać.

– No­oo! To ro­zu­miem. My­ślę, że to ci przej­dzie, zna­czy to my­śle­nie, i znów bę­dziesz nor­mal­ny, Wa­la.

Na­za­jutrz Waś­kę obu­dzi­ło ło­mo­ta­nie do drzwi. Nie mu­siał się dłu­go za­sta­na­wiać, do­my­ślił się pra­wie od ra­zu. Przed drzwia­mi stał Wal­dek i, sa­piąc cięż­ko, wy­ce­dził przez zę­by:

– Ma­my tyl­ko dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny. Mu­si­my się sprę­żać. Ubie­raj się.

– Co cię tak przy­pi­li­ło? Mo­ja sta­ra jesz­cze śpi. Po­gię­ło cię? Jest wcze­śnie – od­pa­ro­wał Waś­ka.

– Nie ga­daj ty­le, tyl­ko wkła­daj ga­lo­ty, bierz szpa­del i ło­pa­tę i idzie­my –za­ko­men­de­ro­wał Wal­dek.

Po pię­ciu mi­nu­tach szli już dro­gą, wzdłuż któ­rej sta­ły, jesz­cze śpią­ce w bez­ru­chu, ma­szy­ny dro­go­we. Kie­ro­wa­li się w stro­nę Gni­je­wa. Po ja­kimś cza­sie Waś­ka od­wa­żył się spy­tać:

– Da­le­ko jesz­cze?

– Nie. Tyl­ko ka­wa­łek, do tej kę­py lesz­czyn.

Waś­ka dziel­nie ma­sze­ro­wał, nio­sąc w jed­nej rę­ce szpa­del, a w dru­giej ło­pa­tę, pod­czas gdy Wal­dek szedł przed nim w po­śpie­chu, prze­bie­ra­jąc no­ga­mi i sa­piąc z pod­nie­ce­nia i wy­sił­ku. Do­tar­li do kę­py lesz­czyn. Za ro­wem, tuż obok lesz­czy­no­wych krze­wów, stał sta­ry drew­nia­ny słup te­le­fo­nicz­ny. Drew­no by­ło zbu­twia­łe, po­czer­nia­łe i spę­ka­ne. Na wy­so­ko­ści wzro­ku przy­mo­co­wa­na by­ła nie­wiel­ka, me­ta­lo­wa ta­blicz­ka. Na niej wy­bi­to nu­me­ra­to­rem licz­bę „13”.

– To tu­taj. Tu­taj mu­si­my ko­pać. Mię­dzy tym słu­pem a ty­mi krza­ka­mi. – Wal­dek do­kład­nie po­ka­zał pal­cem miej­sce, gdzie Waś­ka miał ko­pać. – No, co się tak ga­pisz? Kop.

Waś­ka, nie cze­ka­jąc na dal­sze za­chę­ty, wziął się do ro­bo­ty.

– Tu? – spy­tał, wbi­ja­jąc szpa­del w twar­dą zie­mię, po­prze­ra­sta­ną ko­rze­nia­mi.

Wal­dek tyl­ko ski­nął gło­wą. Po kil­ku szty­chach Waś­ka zro­bił prze­rwę.

– Cho­ler­nie tu twar­do. Mu­szę za­pa­lić. A tak wła­ści­wie, to po co ko­pie­my tę dziu­rę?

Waś­ka wy­jął z kie­sze­ni spodni lek­ko zde­ze­lo­wa­ną pacz­kę pa­pie­ro­sów i po­czę­sto­wał ko­le­gę. Usie­dli przy ro­wie i de­lek­to­wa­li się sma­kiem ukra­iń­skich, czer­wo­nych Vi­ce­ro­jów.

– Wiesz Waś­ka, mia­łem sen… – za­czął Wal­dek.

– No nie! Nie strasz mnie.

– Tym ra­zem sen nie był wca­le strasz­ny, był in­try­gu­ją­cy.

– Ga­daj po na­sze­mu, bo nic cię nie ro­zu­miem.

– No do­bra, był cie­ka­wy i je­śli się spraw­dzi tak jak po­przed­nie, to ni­g­dy już nie bę­dzie­my mu­sie­li mar­twić się i za­sta­na­wiać, kto nam tym ra­zem do­rzu­ci do flasz­ki.

– Jak to? – spy­tał za­cie­ka­wio­ny Waś­ka.

– A tak to. Śni­ło mi się, że wła­śnie tu­taj, ci dro­go­wcy, co to nam tę dro­gę as­fal­tu­ją, wy­ko­pa­li ca­łą skrzy­nię zło­tych mo­net. Pru­skie zło­te mo­ne­ty z koń­ca osiem­na­ste­go wie­ku. Wi­dzia­łem ją jak na ja­wie, we dwóch ją wy­cią­ga­li, ta­ka by­ła cięż­ka. Więc kop, to nie bę­dzie­my już ni­g­dy mu­sie­li pra­co­wać – skwi­to­wał Wal­dek.

– My­ślę, że w two­im przy­pad­ku to nic nie zmie­ni, prze­cież i tak ni­g­dzie nie pra­cu­jesz – za­uwa­żył słusz­nie Waś­ka.

– Aleś ty by­stry, jak wo­da w ki­blu! Ja zaj­mę się my­śle­niem, a ty kop.

Oko­ło po­łu­dnia, z wy­ko­pa­nej dziu­ry wy­sta­wa­ła tyl­ko gło­wa Waś­ki. Bio­rąc pod uwa­gę, że miał on dwa me­try wzro­stu, dziu­ra by­ła już im­po­nu­ją­cych roz­mia­rów. Wo­kół niej pię­trzy­ły się gó­ry zie­mi oraz pia­sku. Z wy­ko­pu wy­do­by­wał się dym pa­pie­ro­so­wy i ci­che prze­kleń­stwa umę­czo­ne­go Waś­ki. Nie­opo­dal prze­cha­dzał się ner­wo­wym kro­kiem Wal­dek i, pa­ląc pa­pie­ro­sa, mó­wił sam do sie­bie.

– Co, do ja­snej cho­le­ry, prze­cież do­kład­nie wi­dzia­łem. Ten słup i te lesz­czy­ny, na­wet te po­krzy­wy wi­dzia­łem. I tę ta­blicz­kę na słu­pie. Pa­mię­tam do­kład­nie. Co jest, do cho­le­ry? Wszyst­kie sny jak do­tąd się speł­nia­ły, ale za­wsze by­ło to coś złe­go. A te­raz, jak mia­ło być coś do­bre­go, to du­pa! Du­pa, du­pa, du­pa! – drep­tał wko­ło i po­wta­rzał. – Gów­no! Nic! Szlag by to.

Zro­bił się czer­wo­ny na twa­rzy i za­czął za­cho­wy­wać się tak, jak­by go bra­ło de­li­rium. Waś­ka, za­nie­po­ko­jo­ny o zdro­wie ko­le­gi, wy­gra­mo­lił się z do­łu i po­kle­pu­jąc go po przy­ja­ciel­sku, od­pro­wa­dził do do­mu, gdzie dla uko­je­nia ner­wów wy­chy­li­li po jed­nym głęb­szym.

Na­za­jutrz wieś obie­gła sen­sa­cyj­na no­wi­na: „Pod­czas prac ziem­nych pra­cow­ni­cy bu­dow­la­ni od­kry­li skrzy­nię z pru­ski­mi mo­ne­ta­mi z cza­sów za­bo­rów”. Gdy in­for­ma­cja ta do­tar­ła do uszu Wald­ka, po­pę­dził jak sza­lo­ny do skle­pu Maż­nia­ko­wej, by po­znać wię­cej szcze­gó­łów. Do­wie­dział się, że od­kry­cia do­ko­na­no nie­opo­dal po­se­sji Ko­niecz­ki, na dru­gim koń­cu wsi. Gdy tyl­ko tam do­tarł, uj­rzał w nie­wiel­kim tłu­mie ga­piów, gó­ru­ją­ce­go nad wszyst­ki­mi wzro­stem Waś­kę.

– Co tu ro­bisz? – za­py­tał.

– Jak to co? Przy­sze­dłem zo­ba­czyć, co mie­li­śmy wczo­raj wy­ko­pać – od­parł z nut­ką drwi­ny w gło­sie.

– Daj i mnie po­pa­trzeć. – Wal­dek za­czął prze­ci­skać się do przo­du.

Wy­kop był ogro­dzo­ny bia­ło-czer­wo­ną ta­śmą ostrze­gaw­czą, w tle sta­ła ko­par­ka. W wy­ko­pie sie­dzia­ło ja­kichś dwóch fa­ce­tów w bia­łych ki­tlach, któ­rzy coś tam na dnie maj­stro­wa­li.

– To ar­che­olo­dzy z po­wia­tu. Bę­dą tu jesz­cze ko­pać, tak, że nie wia­do­mo, kie­dy bę­dzie­my mie­li tę dro­gę – z re­zy­gna­cją w gło­sie stwier­dził sto­ją­cy obok Kaw­ka.

Wy­kop był umiej­sco­wio­ny po­mię­dzy kę­pą lesz­czyn a sta­rym, drew­nia­nym słu­pem te­le­fo­nicz­nym. Na słu­pie znaj­do­wa­ła się ta­blicz­ka z wy­bi­tym nu­me­rem. Ob­ra­zek, ni­czym na­chal­ne „déjà vu”, draż­nił zmy­sły Wald­ka, a świa­do­mość po­raż­ki przy­gnia­ta­ła go co­raz bar­dziej do zie­mi. „Ja­sna cho­le­ra, nie ten słup. A wszyst­ko wy­glą­da tak sa­mo. Krza­ki i na­wet po­krzy­wy, tyl­ko ta cho­ler­na ta­blicz­ka… Nie wi­dać stąd nu­me­ru…” – my­ślał.

– Fuck it! I ne­ed a drink – wy­rwa­ło się Wald­ko­wi.

Po­ło­wa ga­piów od­wró­ci­ła wzrok w je­go stro­nę. On tyl­ko splu­nął pod no­gi i do­dał:

– Fuck! – splu­nął jesz­cze raz i po­szedł do do­mu.

To jest wersja demonstracyjna. Wszystkie rozdziały znajdziesz w pełnej wersji e-booka