Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Paranormalnych Powiastek Para to zbiór dwóch powieści:
Bolanezja to wesoła opowieść o krętactwach, podłościach, kłamstwach i zdradach. Historie bohaterów („bryndzowego” magnata, jego córki i zaprzyjaźnionej z nią kochanki, niegrzeszącego rozumem zięcia, hierarchy hochsztaplera, przeora hulaki obdarzonego darem bilokacji oraz zdemoralizowanych ludzi władzy) są pogmatwane i nieoczywiste, zaskakują, śmieszą, wzbudzają odrazę. Tłem jest obyczajowo-polityczna intryga i przedstawiona w krzywym zwierciadle biznesowa symbioza władzy świeckiej i duchownej. Znane z życia mechanizmy aberracji i patologii są tutaj przejaskrawione, wypełnione postaciami i sytuacjami jeszcze bardziej kuriozalnymi, groteskowo-perwersyjnymi i paranormalnymi.
Przewrotny przybysz to powiastka metafizyczna. Protagonista – Aleksander – zawiera niepokojącą znajomość z postacią ze snu – dyrygentem budzącej grozę orkiestry Peterem Dollarem, który zaczyna osaczać go na jawie. Antagonista – Mateusz – jest graczem Myearth, gry RPG najnowszej generacji, z zaawansowanymi biotechnologicznie postaciami umieszczonymi na specjalnym panelu gdzieś w kosmosie; uczestniczy w eksperymencie umożliwiającym lokowanie w grze awatarów graczy. Z czasem losy Aleksandra, Petera i Mateusza się splatają. Okazuje się, że pozostają oni w swoistym egzystencjalnym klinczu, ich wielowymiarowa relacja tworzy zaś rodzaj nierozwiązywalnej zagadki.
Obie historie w sposób oryginalny, momentami ocierający się o szaleństwo, traktują kwestie egzystencjalne, obyczajowe i seksualne. Są przepełnione konfabulacjami, mistyfikacjami, zaskakującymi zwrotami akcji oraz last but not least – humorem. „Bolanezja”, napisana w 2022 r., inspirowana jest ówczesną rzeczywistością, przez co jej lektura może być, po części sentymentalną, zabawą w skojarzenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Paranormalnych powiastek para:
Bolanezja – wersja oryginalna
Przewrotny Przybysz – wydanie II zmienione
Redakcja:
Bolanezja – Urszula Gardner
Przewrotny Przybysz – Irma Iwaszko
(I wydanie dla Wydawnictwa MUZA)
Projekt okładki:
Marta Żurawska
Skład i łamanie:
Studio Grafpa, www.grafpa.pl
Wydawca:
Wydawnictwo APLO
Wydanie I
ISBN 978-83-965467-2-2
Copyright © Andrzej Przewrocki 2024
Bolanezja
Paranormalnych powiastek para
o konfabulacjach, łotrostwach i aberracjach wszetecznych
– Kolejka dla wszystkich! – wymamrotał Bernard Galski w stronę lewitujących identycznie ubranych bliźniaczek.
Po jako takim ustabilizowaniu łokciami pozycji półsiedzącej próbował wwiercić się wzrokiem w tę mniej rozkołysaną, w nadziei że tym sposobem zredukuje je do jednej. Nie licząc barmanki, był w barze sam.
– Zapomnij, Bengalski – odpowiedziały bliźniaczki, po czym ta z lewej, mniej wyraźna, lekko się uniosła, zafalowała i wywinąwszy łagodną ósemkę, wniknęła w tę z prawej – Koniec na dzisiaj, zamówię ci taksówkę. Pamiętasz swój adres?
Gdy Elvis z komputera zaśpiewał Kiss me quick, Galski się zerwał, by objąć Doris za kibić, lecz gdy tylko zatoczył się w jej stronę, z filigranowej kelnerki znów wychynęła bliźniaczka. Obie naraz, niczym pływaczki synchroniczne, zgrabnymi nóżkami obutymi w karminowe szpileczki z gracją wymierzyły mu kopniaka w krocze. Cios był delikatny, ale bardzo precyzyjny. Prąd poszedł wyżej żołądka, nic dziwnego, że wijąc się na podłodze, zwymiotował.
Doris zazwyczaj okazywała Galskiemu więcej serca. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że trochę go lubiła. Nie żeby czymkolwiek zasłużył na jej życzliwość. Uważała go za typka moralnie wątpliwego. Pochodzili z tej samej prowincji i to i owo o nim słyszała jeszcze przed tym, zanim oboje niezależnie od siebie wylądowali w stolicy. Ani to, ani owo nie stawiało Galskiego w najlepszym świetle. Ale był, jak to mówią, słodki i gładki. Na użytek powierzchownej relacji barmanka – krajan moczymorda w zupełności jej to wystarczało.
– Posłuchaj, Bengalski, za kwadrans zamykamy. Marsz do łazienki! Umyj się i wynocha. No już! Raz-dwa!
O pobrudzoną podłogę nie miała żalu. „Cóż… gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”, skonstatowała pogodzona z losem. Zresztą w czym niby zmywanie postwątróbki miałoby być gorsze od tak samo przyprawiających o mdłości pogawędek z większością klientów. Najliczniejszą ich grupę stanowili różnej rangi urzędnicy pobliskiego ministerstwa i inni surferzy chwilowo na politycznej fali. W całym tym towarzystwie Bernard Galski i tak był względnie nieodrażającą postacią.
Od kilku miesięcy przychodził prawie co wieczór, by stawiać czoło armii białych rusków i na końcu polec. Zawsze pod krawatem, obowiązkowo na gumce.
– To jest właśnie profeska, koncentruję się na meritum, nie na bezsensownej otoczce. Moja praca jest zbyt odpowiedzialna. Po kiego licha miałbym się rozpraszać plątaniem krawata – wymądrzał się.
Złośliwości Doris, że w takim razie powinien nosić klapki, by nie rozpraszać się wiązaniem sznurówek, i inne w tym stylu zbywał milczeniem.
Praca Galskiego nie była odpowiedzialna, była czystym pozoranctwem. Picem na wodę, jak mówiono za jego plecami. Stanowisko, które z równym pożytkiem dla świata mogło nigdy nie powstać, dostał od partii za zasługi. Ściślej – za spodziewane zasługi, których jednak partia się nie doczekała.
– Czyli tak na dobrą sprawę, za co? – pomrukiwały partyjne doły.
Najtrafniej chyba ujął to sam Pająk w zaufanym gronie:
– Za gotowość do skurwysyństwa.
Nikt nawet nie próbował z nim dyskutować.
I pomyśleć, że ta smętna rzeczywistość zapowiadała się tak obiecująco… Ubzdurało mu się, że ma szanse zostać istnym gamechangerem, delfinem, złotym dzieckiem partii. I co? Pozostały mu białe ruski lub seks na plaży i tęsknota za bezpowrotnie utraconą sielanką w Kurdeszowie. Choć idylla była niemal w całości zaprojektowana i kontrolowana przez teściów, dawała duchową wolność. Dziś wspomnienia, z dnia na dzień piękniejące, stawały się coraz mniej realne.
– Kurrrwa mać! – szeptało mu coś w duszy, ilekroć myśli wymykały się ku przyszłości.
Życie Francisa i Genowefy Balansów do pewnego momentu mogło być wzorcem doskonale poukładanego ziemiańskiego żywota. Oboje pracowici i bogobojni do bólu. Pobrali się młodo z miłości gorącej i wzajemnej – do siebie, rodziców, owiec i hektarów. W przypływie rubasznego romantyzmu Balans lubił wspominać, jak to z wdziękami swojej żony wszedł w komitywę szybciej niż z tabliczką mnożenia, łaskocząc przyszłą połowicę stokrotkami i kaczeńcami w ich sekretnej komnatce umoszczonej w wysokiej trawie pośród radosnego pobekiwania owieczek. Wprawdzie od swojego tatki, Nabuchodonozora Balansa (dla przyjaciół „Nabucco”), otrzymał za to najsroższe w życiu razy, ale – jak mu tatko na łożu śmierci wyjawił – oboje wraz z małżonką Aidą modlili się od tamtej pory gorąco, by igraszki bobasków przerodziły się kiedyś choćby w namiastkę namiętności. Najwyraźniej Pan umiłował sobie dobrego Nabucca, gdyż jego dziedzic z jedynaczką hrabiostwa Kurdeszów stworzyli pospołu wielkie gospodarstwo z tysiącami hektarów kruchej i soczystej koniczyny. Jakby tego szczęścia było mało, ze skrzyżowania owieczek z hodowli Kurdeszów i Balansów powstała całkiem nowa rasa, niezwykła, bo dająca mleko kokosowe. Zastępy uczonych, wywiady i kontrwywiady, służby i drużby próbowały wyjaśnić fenomen balansowych baranów i ich potulnych połowic. Na coroczne targi Świat Bryndzy, którym patronowali Balansowie, zjeżdżali nie tylko bryndzowi, ale i kokosowi baronowie. Widywano na nich producentów z najodleglejszych stron, nawet z Bara-Bara. Tymczasem naukowcy nie posiadali się ze zdziwienia, gdy coraz bardziej zaawansowane technologicznie badania potwierdzały, że skład i właściwości balansowego mleka są prawie dokładnie takie jak u roślinnego kuzyna. Jedyną praktycznie różnicą, i to na korzyść owieczek, była większa lepkość dająca możliwość produkcji serów. Jakkolwiek niedorzecznie prezentowała się koncepcja bryndzy – czy też bundzu – o posmaku mleka kokosowego, wątpliwości sceptyków topniały wraz z rozpływającymi się im w ustach porcjami tego specjału. Przecież nie od dziś najznamienitsi szefowie kuchni prześcigają się w łączeniu z pozoru całkowicie niekompatybilnych smaków, co w większości przypadków kończy się kolosalną klapą, jednakże raz na tysiąc takich prób powstaje nowa jakość, w efekcie której kubki smakowe tańczą – w zależności od degustatora – ekstatycznego mazura, schuhplattlera czy fokstrota. Ale że efekt ten jest niezwykle rzadki, a składników, które można połączyć, występuje niestety skończona ilość, znaczna część kucharzy poszła w kierunku tak zwanej dekonstrukcji, czyli na przykład przyrządza smoothie z kotletów cielęcych, do których można schrupać wiśniowy kompocik, a na deser spałaszować szklankę. Ten zaś cud natury wykreowała ona sama. Z mleka balansowych owiec najlepsza wychodziła bryndza, idealnie się komponująca z chili, kolendrą, czerwonym curry czy tajską bazylią. Ziołowe tartinki z pastami marki Bal-Ans i na przykład krewetkami czy też pieczonym kurczakiem na ostro uświetniały najwykwintniejsze rauty i koktajle. Co jeszcze ciekawsze, podobnego efektu nie dało się osiągnąć poprzez zmieszanie zwykłego mleka owczego z kokosowym ani z kokosowymi aromatami; takie miksy były wręcz odpychające.
Nic tedy dziwnego, że poczciwi Balansowie na swoich owieczkach zbili kokosy i zbudowali bryndzowe imperium, jakiego świat nie widział. Nierozwiązywalną zagwozdkę z balansowym mlekiem miały dyplomacja i generalicja. Jak bowiem wykazały wojskowe analizy, zgodnie z żołnierską zasadą zachowania masy drugą stroną pojawienia się kokosowego mleka w wymionach owiec powinna być obecność owczego mleka w kokosach. Śledczy wspierani przez matematyków i mistyków poprzez wielopiętrowe algorytmy usiłowali namierzyć lokalizację takich palm. Zorganizowana ad hoc ekspedycja na Wyspy Owcze wprawdzie uzyskała ministerialną dotację, jednakże zakończyła się fiaskiem i apelami opozycji o honorowe dymisje jej promotorów. Pocieszające było, że mimo wszystko kurdeszbalansy, nazywane w biznesie skrótowo balansami, stanowią w skali świata zaledwie kilka promili owczej populacji. O ile taka proporcja byłaby utrzymana i w przypadku palm, to nawet jeśli z obecności owczego mleka w kokosach miałoby wyniknąć coś niedobrego, nad problemem udałoby się zapanować. Zapewne – nikt bowiem nie potrafił do końca przewidzieć, jakie będą skutki… zbaranienia kokosów. Był to w istocie twardy orzech do zgryzienia.
⁂
Cegoś ty, córuś, w tej remizie sukała? Toć grajków najznamienitsych tatulo by do dworu zwołali, a i tancmajstrów rytmicnych. Dyć mało to takich pośród nasych baców? Cóześ ty takiego w nim obacyła? Jakis to urok diabelski zucił on na cię, Lukrecyo kwiatusku mój niewinny…
Na taką mniej więcej modłę zrozpaczona Genowefa Balans przepłakała jesień, zimę i pół wiosny. Kiedy wreszcie świat przywitał Horacego, Francis Balans zaczął się obawiać, że świeżo upieczona babcia mimo woli zatopi całe ich gospodarstwo we łzach. Ta zaś, odkąd pojawił się maciupeńki Horacy, płakała w trójnasób – z goryczy, że córuchnę taki łapserdak zbałamucił, ze szczęścia, że wnusio istny aniołeczek, i dalej z żalu, że jeszcze jej czterdziestu wiosen kukułka nie wykukała, a ona – choć młoda i piękna – już na babcinym stolcu.
– Masz swoją edukację seksualną! „Toć to dzieciątko jesce, pącuś niewinny – parodiował małżonkę Francis. – Masz swoje bociany, kapustę, dmuchawce, latawce, wiatr! To się musiało tak skończyć, w dupę kurwa jego mać!!!
Ale nie od lamentów nad rozlanym mlekiem kokosowym był Balans gospodarzem alfa.
– Życie za jajca trza brać! – zwykł powtarzać do znudzenia i zgorszenia.
Po pierwszej gwałtownej reakcji, ochłonąwszy, zapytał:
– Kochasz go, córuś?
– Kocham, tatulo, i do grobu kochać będę! Całym on ci dla mnie światem!
– A godzien on ciebie, Lukrecyo?
– Jak Bóg jeden w niebie, tatulu!
– Godzien nie godzien, jak jest matka, to ma być i ojciec! – Francis rzecz jasna nie traktował zbyt serio miłosnej gorączki i uniesień naiwniutkiej Lukrecji, ale był konserwatystą. – I to z bożym błogosławieństwem! – dodał i zawyrokował: – Gotujmy wesele! Alojzy niech zaprzęga i do księdza, niech dają na zapowiedzi. Jak się ten łapserdak nazywa, córuchno?
– Nie wiem, tatulu… – Lukrecja zaniosła się płaczem. – Wołają go Tajger – wyszlochała.
Bernard Galski okazał się godzien Lukrecji. Oboje byli siebie warci, nieodpowiedzialni do granic możliwości. Ona rozpieszczona i rozkoszna, on zgnuśniały i wyzuty z wszelkiej ambicji i inwencji. Był całkowitym przeciwieństwem teścia. Na garnuszku Balansów czuł się jak pączek w maśle.
Francis zrazu miał cichą nadzieję, że uda mu się jakoś przysposobić zięcia do pracy w owczym imperium. Nie, nie liczył na zastrzyk nowej jakości, zwłaszcza że i bez niej młodzi mogli się w przyszłości obejść. Wystarczyłby zwykły zdrowy rozsądek.
Biznes był stabilny. Zysk spory i regularny. Kapitał zapasowy i rezerwy pękate. Owieczki rozmnażały się jak króliki, zatem wystarczyło z grubsza pilnować status quo i strzec monopolu na kurdeszbalansową unikalną rasę. Rozwój technologii nie zagrażał przedsiębiorstwu, wręcz przeciwnie – w czasach ekomody i kuchni fusion najbardziej ekskluzywne sieci handlowe, hotelowe i gastronomiczne ustawiały się w kolejce po bundz i bryndzę od Balansów; zdarzały się nawet próby korupcji à rebours. Dystrybutorzy się prześcigali w zapraszaniu prezesa Balansa na najbardziej zbytkowne i szalone imprezy, żeby tylko wybłagać parę ton jego owczego specjału. Oczywiście Balans odmawiał udziału w tych orgiach rozrzutności, a organizatorom wysyłał w podzięce fantazyjną gomółkę bundzu w kształcie paragrafu, czyniąc tym wyraźną w jego mniemaniu aluzję do niemoralnych praktyk kupieckich. Kiedy nabrał przekonania, że im wszystkim chodzi nie o jego towarzystwo, tylko o owcze frykasy, zaniechał i tej praktyki.
W warunkach takiej koniunktury Francis Balans zaproponował zięciowi stanowisko w rodzinnym biznesie. Jakie tylko zechce, z wyjątkiem prezesury rzecz jasna. Bernard Galski wybrał marketing.
Jakież było zdziwienie tak zwanego rynku, gdy z szacownej rodzinnej firmy Balansów, uchodzącej dotąd za ascetyczną, zaczęły napływać informacje o polityce otwarcia ze słanym ich śladem zapytaniem o planowane imprezy oraz instrukcją, by zaproszenia kierować bezpośrednio do Bernarda Galskiego, dyrektora do spraw marketingu.
W ciągu pierwszego roku urzędowania nowy dyrektor postawił sobie za cel nawiązanie współpracy z jednym z najbardziej znanych designerów sztuki użytkowej – z zamiarem ni mniej, ni więcej, tylko stworzenia futurystycznych opakowań dla bryndzy. Miały one mieć postać fosforyzujących figurek symbolizujących ulokowane pod palmami świstaki. Wkroczywszy do biura Balansa, żeby omówić z nim nowatorski projekt, Galski od progu zaczął perorować i bez wątpienia odniósłby sukces, gdyby nie… Być może to skąpe oświetlenie sprawiło, że wszystkie opakowania wyglądały – jak to Francis później relacjonował żonie – niczym końskie przyrodzenia. Diabeł zwykle tkwi w szczegółach, czyli w tym przypadku w fosforyzującym malunku, którego Balans z oczami przesłoniętymi mgłą ze wściekłości nie był już w stanie ocenić.
– Coś ty mi tu, kurwa, Benek, przyniósł?! Serek biały z kocopały! Czy to teraz będzie nasz slogan, kurwa jego mać? Wypierdalaj mi z tym, ale to w podskokach! Nie! Czekaj… Ile ten kutafon chce za tę seropornografię? Pewnie będą o to pytać w prokuraturze!
– Czterdzieści procent od ceny pały, tfu, opakowania chciałem powiedzieć… – wykrztusił Bernard. – Ale zamierzam zbić do piętnastu…
Tak więc stawiał swoje pierwsze kroki w bryndzowym biznesie raczej w poprzek kierunku działania dziarskiego hegemona. Później było tylko gorzej. Jego pomysł, aby wprowadzić firmę na giełdę, jakoś nie przypadł teściowi do gustu. Posadę Galski stracił, kiedy na corocznych bryndzowych dożynkach podpisał list intencyjny w sprawie bardzo intratnej sprzedaży kilku par rozpłodowych kurdeszbalansów. Żeby było ciekawiej, sam Bernard transakcji nie pamiętał, a Francis dowiedział się o wszystkim z listów, które wystosowali do jego firmy radcowie prawni niedoszłych kontrahentów.
Stan bezrobocia Galskiego był dla Balansa pod względem biznesowym obojętny, by nie powiedzieć – korzystny. Martwił go jedynie ze względów wizerunkowych. Z jakiegoś powodu w ocenie głowy rodu zięć obibok nie najlepiej się komponował z familijnym etosem pracy. Nie zmieniało to faktu, że z pragmatycznego punktu widzenia Bernard przedstawiał większą wartość, będąc czułym i troskliwym mężem niż źródłem ciągłych zawirowań wymagających, o zgrozo, angażowania najdroższych kancelarii prawnych.
Niestety sielanka nie trwała długo. Pewnego dnia przy rodzinnym śniadaniu – w którym z uwagi na wczesną porę Galski nie uczestniczył – Lukrecja wybuchnęła płaczem i pretensjami, że tatko psychopata rujnuje jej życie seksualne. Otóż jeszcze w okresie zarządzania marketingiem Galski się uskarżał, że życie pod nieustającą presją niezliczonych stresogennych czynników wpływa na jego męskość, co niestety udowadniał Lukrecji nie tylko słowem, ale i czynem, a ściślej takowego zaniechaniem. Po zwolnieniu problem nabrał rozmiarów katastrofalnych. Tak przynajmniej wyszlochiwała to każdego ranka biedna Lukrecja.
Francisowi nie bardzo chciało się w to wszystko wierzyć. Może Tajger rozpoczął z nimi jakąś perfidną grę, której zakładnikiem i ofiarą uczynił ich Bogu ducha winną latorośl. Przesiąknięty nieufnością Balans nawiązał nawet – ze sporym obrzydzeniem (należy mu to oddać) – współpracę z poleconym zaufanym sutenerem, z którym mieli wspólnie urządzić dla darmozjada specjalny test: prowokację według, dość pomysłowego zresztą, scenariusza rekina seksualnego półświatka. Zatrute to drzewo, zanim wydało jakiekolwiek owoce, wywołało poważny kryzys w małżeństwie samego Francisa. Na szczęście stanęło na diagnozie psychopatii nadopiekuńczej i obsesji maniakalno-rodzicielskiej, a małżeństwo Francisa i Genowefy wyszło z tąpnięcia bez większego szwanku. Projekt zakończył się na etapie castingów na femme fatale organizowanych przez alfonsa, w które Francis Balans w ocenie małżonki zaangażował się zbyt mocno.
Problem jednak pozostał, gdyż także udane pożycie małżeńskie ich ukochanej córki było ważne dla harmonii w rodzinie. Balans jako gospodarz totalny uznał, że musi wziąć na własne barki uzdrowienie tej niezręcznej sytuacji, jeśli chce jak dawniej konsumować poranną owsiankę niedoprawioną gorzkimi łzami niezaspokojonej Lukrecji.
Nieprzebrane rzesze wszelkiej maści doradców zatrudnił nadopiekuńczy ojciec, sam zaś ugrzązł w mądrych księgach. Jeden z konsultantów, biegły w gwiazdach, podsunął mu nawet dzieło, z którego Balans się dowiedział o „dwóch potężnych konstruktorach benefaktorach, takiego rozumu i takiej doskonałości, że nikt im nie dorówna”. Faktycznie, pewnej bezchmurnej nocy, wycelowawszy teleskop w kierunku wskazanym przez konsultanta, wyczytał napis ułożony z gwiazd: „Dwaj Wybitni Konstruktorzy poszukują zajęcia dobrze płatnego, a odpowiadającego ich talentom, najchętniej na dworze majętnego króla z własnym państwem; warunki według umowy”1.
Balans jednak postanowił w pierwszej kolejności wyczerpać metody bardziej konwencjonalne, pomoc zagwiezdników zachowując jako ostatnią deskę ratunku. Bardzo możliwe, że uczucie zagubienia, które lekko nim zawładnęło po gwałtownym zakończeniu projektu Femme Fatale, spowodowało tę niejaką blokadę decyzyjną, w każdym razie miał wątpliwości, czy cała ta historia z benefaktorami nie jest jakąś fantazją. Z układów gwiazd wyczytywano przecież najróżniejsze iluzje. Skoro Francis nie był w stanie wypatrzyć na firmamencie licznych zwierząt i mitycznych postaci, które widzieli tam starożytni Grecy, w tym jednym przypadku mógł ujrzeć coś, co tak naprawdę nie istniało.
Po dogłębnych przemyśleniach i takiż konsultacjach: nocach przegadanych z Genowefą, trzech wizytach u wróżek, sześciu seansach spirytystycznych i osiemdziesięciu ośmiu pasjansach, Francis zdecydował się podjąć rzuconą rękawicę i zagrać w Tygrysową grę.
Uznał, że trzeba zięciowi znaleźć zajęcie choć odrobinę pożyteczne, bezpieczne dla firmy nawet przy złym obrocie spraw i maksymalnie bezstresowe. Tutaj w sukurs przyszli mu niszowi lewacy i obrońcy zwierząt. Od pewnego czasu media nagłaśniały puszczanie zwierzętom muzyki, co ponoć dobrze doprawia szyneczki i polędwiczki. Co ciekawe, według tych teorii im muzyka mniej popularna, tym dla mięsa lepsza.
Doniesienia o tej inicjatywie zaintrygowały Balansa. Pomysł na tyle dobrze się przyjął, że premier, któremu ze względu na spadki w sondażach ni stąd, ni zowąd zaczęło zależeć na sympatii lewaków i zoowrażliwców, zaczął przebąkiwać coś o dotacjach na programy umuzykalniania krów i świń. On sam, jak wyznał na jednym z wieców, już w dzieciństwie komponował kolędy i pastorałki, które śpiewał karpiom w wannie, dzięki czemu smakowały na wigilijnym stole najwyborniej.
W któreś wyjątkowo słotne wtorkowe popołudnie Francis Balans całą godzinę dreptał po swoim przestronnym gabinecie tam i z powrotem głęboko zadumany.
– Hmmm… ciekawe, jak by to było z mlekiem?
Chwycił za telefon i zadzwonił do Lukrecji.
– Ten twój lump już zwlekł się z wyra, waćpanno?
– Ta gdzie, tatulu, dyć niebo całe w cornych owieckach! – Lukrecja mimo swojego złotego serduszka czasami czerpała przyjemność z przedrzeźniania matki, najczęściej, by zagrać na nerwach ojcu.
– To dawaj mi go tutaj, ale to natychmiast! Cześć!
– Tatulu, tatulu!
– No co, skarbie?
– Tylko błagam, nie krzycz na niego… – zaszlochała Lukrecja.
– Kurrrwa mać! – wybuchnął Balans.
Pancerna szyba przeszklonej ściany gabinetu po raz kolejny potwierdziła swoją jakość; solidna ebonitowa słuchawka, mimo że sama rozleciała się w drobny mak, nie pozostawiła na szkle choćby rysy.
Po mniej więcej dwóch godzinach Galski cichutko zamknął za plecami masywne dębowe drzwi i strzelił obcasami jak rekrut.
– Dzień dobry, tatusiu, owieczki będą dziś miały pyszny obiadek zroszony wiosennym kapuśniaczkiem. – Zakraśniał promiennym podszytym kpiną uśmiechem.
– Nie nazywaj mnie tatusiem, łapserdaku! Siadaj!
– Zamieniam się w słuch, wasza miłość…
– W telewizji prawią, że muzyka dobrze wpływa na mięso…
– No przecież, podobno sam premier doprawia karpie kolędami, tatu…
– Stul pysk, bo zaraz stąd wylecisz! Powiedz do mnie jeszcze raz słowo na „ta”, to ci ten kij w oko wbiję! Zrozumiałeś, chłystku?
– Naturalnie! – Odpowiedź Bernarda zagłuszył grzmot na stole bilardowym.
– Wracasz do pracy. W ciągu miesiąca przeprowadzisz badania nad wpływem muzyki na smak owczego mleka. Poprosiłem Piołun, żeby skontaktowała cię z niejakim didżejem T. Boneyem, razem wybierzecie repertuar.
– A kto to?
– Świetnie, podobno prawie nikt go nie słucha, a jakość mięsa poprawia niby muzyka mało popularna. Może tak samo jest z mlekiem… Aha, nie zapomnijcie o klasyce! Czekam na raport za miesiąc. Ma mieć pieczęcie! Budżet przekaże ci Piołun i ona będzie zatwierdzała umowy i faktury. A teraz won!
⁂
– Przyznam szczerze, że nie słyszałam o tych badaczach. Kto właściwie jest autorem metodologii, panie Galski? – zapytała dyrektor finansowa Bal-Ans S.A. Justyna Piołun, z trudem próbując zachować powagę, gdy odkładała raport na róg biurka.
Dwukrotna lektura kilkustronicowego dokumentu zajęła jej niemal kwadrans; po pierwszym czytaniu podejrzewała, że jakaś kluczowa informacja musiała jej umknąć. Podczas drugiego czytania kontrolowała paginację.
– Pro… proszę? – wyjąkał rozkojarzony Galski tonem, z którego przebijała tęsknota za nieosiągalnym.
Seksapil Justyny Piołun przyprawiał go o zawrót głowy. Typek jego pokroju nie miał nawet co marzyć o zachowaniu spokoju w jej obecności. Gdy pochylona nad raportem w skupieniu i zapomnieniu bezwiednie się bawiła maleńkim srebrnym żółwikiem – wisiorkiem na niewidzialnym łańcuszku – Galski w stanie lekkiej erotycznej nirwany rozmyślał nad złożonością losu żółwika. Panna Piołun uważała wisiorek za swój talizman, dlatego od rana do nocy baraszkował on pomiędzy jej piersiami. Najczęściej mościł się mniej więcej centralnie w głębokiej (dla niego) dolince pośrodku dekoltu, ocierając się lewymi nóżkami o prawą pierś swojej pani, prawymi o lewą, a twardym brzuszkiem szorując pomiędzy nimi. Czasem ślizgał się tylko po jednej, czasem się po obu turlał. Penisek żółwika był schowany pod skorupką, nie wiadomo nawet, czy został odlany albo wyrzeźbiony. Po dniach wypełnionych ewolucjami niestrudzony żółwik noce spędzał razem z modlitewnikiem swej pani w szufladzie jej szafki nocnej. Wówczas rolę żółwia przejmował Francis Balans. Potężnego Francisa, inaczej niż żółwika, nie ograniczał żaden łańcuszek ani skorupka. Justyna Piołun oddawała mu się cała. Ten zaś także terytorium żółwika eksplorował z prawdziwym zapamiętaniem.
„Jeśli takie maleństwo miałoby świadomość, jak znosiłoby taką niewolę? Przecież ja w tej zachwycającej dolince mógłbym spędzić całe życie…” Już zamierzał upuścić ołówek, żeby korzystając z zatopienia finansowej seksbomby w lekturze, zlustrować jej figi opięte ciemnozieloną spódniczką, gdyż i je zamierzał w swoich rojeniach wyposażyć w świadomość, kiedy Piołun rozpoczęła swoje łagodne i rzeczowe przesłuchanie.
Gdyby zdążył zerknąć pod biurko, nie zobaczyłby żółtych satynowych stringów. Te, poszarpane w amoku na strzępy kłami Francisa Balansa przed poranną odprawą, znalazły ostatecznie drogę do jego żołądka popite trzema potężnymi haustami tequili Patron. Tak więc nie istniał taki manewr, który Galski mógłby zainicjować swoim ołówkiem, by podejrzeć figi finansistki. Francis Balans raz na jakiś czas potrafił do samego końca zatracić się w namiętności. Justyna Piołun przy nim również, ale za to, ilekroć wymagała tego sytuacja, potrafiła w okamgnieniu przyoblec zadziwiająco rzeczowy, merytoryczny, lodowaty niemal zawodowy kostium.
– Panie Bernardzie, proszę o chwilę skupienia. Kto opracował metodę tych badań?
– Główna koncepcja jest moja, pani Justyno, badacze tylko dopracowali szczegóły techniczne – wybąkał Galski niepewnie.
O ile do chwili, w której przekroczył próg firmy, odczuwał estetyczną przyjemność z przeglądania dopracowanych graficznie wykresów i tabel, o tyle odtąd do głosu coraz silniej zaczął dochodzić niepokój. Tylko aura dyrektor Justyny Piołun była w stanie przyćmić ten lęk, nic jednak, a już zwłaszcza ułuda szczęścia, nie trwa wiecznie.
„Kurwa, coś chyba jest zjebane, po co inaczej by pytała o twórców metodologii?! Takie pytanie nigdy nie jest kamyczkiem wywołującym lawinę zachwytów… nie w tym podłym świecie…”. Robiąc dobrą minę do niejasnej gry, zaczął od najmocniejszych stron raportu:
– Do współpracy udało mi się zaangażować…
– Ale główny pomysł jest pański, panie Galski? – przerwała mu Piołun.
– Oczywiście, poza tym dobór cystern, systemu hi-fi, temperatury, wszystko to ja. Tylko listę utworów układałem z didżejem T. Boneyem i z profesorem Zenonem Jakpieniem. Rekomendowali utwory o miłości i o zdradzie.
– Czegoś mi, panie Galski, w tym raporcie brakuje. Czemu nie ma ani słowa o puszczaniu muzyki zwierzakom? Ile pogłowia wybrano do testów, ile godzin dziennie słuchały, przez ile dni, w jaką pogodę, na halach czy w halach? Brakuje mnóstwa moim zdaniem ważnych danych – wyrzuciła z siebie Piołun, nie kryjąc zdziwienia.
– A po co niby mielibyśmy puszczać ballady owcom i baranom? Im braku skłonności do kochliwości nie można chyba zarzucić… – ironizował Galski.
– Czy chce pan powiedzieć, że przez cały ten czas puszczaliście Love me tender cysternom z mlekiem?
– Nie cysternom z mlekiem, szanowna pani, tylko mleku w cysternach – zaoponował nerwowo. – Chyba dostrzega pani różnicę?
Piołun uniosła brwi, nadal nie do końca panując nad zdumieniem, Galski zaś kontynuował:
– Badanie dotyczyło wpływu muzyki na jakość mleka, a nie stali. Czy widziała pani, żeby zamiast remontować… dajmy na to mosty czy samochody… puszczano im All you need is love? – Tajger, jak widać, nie zamierzał zboczyć z obranej prostej po równi pochyłej.
– Panie Galski, wróćmy do podstaw. Czy pan w ogóle zrozumiał ideę tego badania?
– Oczywiście, pani dyrektor. Miałem zbadać wpływ muzyki na jakość mleka, więc przez miesiąc, że tak powiem, oddziaływaliśmy muzyką na mleko w cysternach. Różne partie były poddawane badaniu przez różny czas.
– A czy nie dostrzega pan, że muzyka musi mieć słuchacza? Ujmując rzecz bardziej technologicznie, można powiedzieć, że aby muzyka mogła mieć wpływ na jakość, czyli smak mleka, musi być puszczana na takim etapie procesu produkcyjnego, na którym zdoła wprowadzić uczestnika tego procesu w dobry nastrój. Ten zaś… być może, bo to właśnie musimy wyjaśnić… ulepszy ten proces. Jak pan pewnie zauważył, samo mleko nie ma uszu, nie ma bębenków, kowadełek… Wątpliwe jest też, czy mleko ma nastroje – kpiła Piołun kojącym, cichym i melodyjnym głosem.
– Ale przecież nie wszystko, co jest obdarzone słuchem, ma uszy! – gwałtownie zaoponował Galski. – Nawet mikrofony ich nie mają, a służą do rejestracji dźwięku. Natomiast co do kowadełek i bębenków, to… to… – Galski najwyraźniej się zaciął.
– Tooo…? – przeciągnęła Piołun zachęcająco.
– To tak samo ich nie widać u ludzi, jak u mleka! – wypalił.
– Rozumiem… – Piołun zakręciła szklanką z mlekiem i wpatrując się w bialutki wir, stwierdziła: – Czyli nie wyklucza pan, że kropelki mleka wyposażone są w ukryte kowadełka, membrany i procesory do rejestrowania dźwięków. Tylko my, obrzydliwi konsumpcjoniści z klapkami na oczach, uparcie przerabiamy je na jedzenie, zamiast ekstrahować z niego części do budowy urządzeń nasłuchowych. – Zassała przez słomkę małą dawkę białego złota Balansów i pocierając językiem o podniebienie, zdawała się rozbierać płynną substancję na atomy. – Dlaczego nie opisał pan tego w raporcie? Najwyższy czas, żeby nasza firma zaczęła zdobywać nowe rynki.
1 Obecność w przestrzeni kosmicznej ogłoszenia takiej treści ułożonego przez Konstruktorów Trurla i Klapaucjusza potwierdza Stanisław Lem: Cyberiada, „Wyprawa druga, czyli oferta króla Okrucyusza”.
Bolanezja
Prolog
Rozdział I