39,99 zł
Starożytna Kreta. Rządy na wyspie sprawuje okrutny Minos, oddający cześć olimpijskim bogom. Choć ku ich chwale organizuje krwawe igrzyska, w sercach Kreteńczyków wciąż tli się wspomnienie starej religii, w której najwyższym bóstwem była Potnia. Wielka Bogini. Kobieta.
Ariadna, córka Minosa, od dziecka czuje więź z potężnymi siłami przyrody. Kiedy wchodzi w dorosłe życie, coraz mocniej uświadamia sobie, co łączy ją z pradawną boginią, i coraz śmielej sprzeciwia się rządom swojego ojca. Gdy odkrywa tajemnicę Labiryntu, skrytego głęboko pod marmurowymi podłogami pałacu, zaczyna rozumieć, czym jest prawdziwe zło. I kim jest ona sama.
Na fundamencie znanego mitu Magda Knedler tworzy własną opowieść. Z historii o Minotaurze wyłania bunt, walkę ze złem i niesprawiedliwością, a także kobiecą siłę i wielką miłość, która znosi wszystkie bariery.
Bunt, kobieca siła i najpotężniejszy związek – ten z naturą. Autorka obraca w palcach dobrze znany mit, aby do głosu dochodzili ci, którym dotychczas go odmawiano. Fenomenalny obraz zmiany, którą niesie Ariadna.
Georgina Gryboś-Szczepanik, Radio Kraków Kultura
Pani Labiryntu przypomina, dlaczego tak często wracamy do mitów. W tych historiach kryje się bowiem olbrzymi potencjał, który pozwala opowiadać je ciągle na nowo, szukać w nich nowych znaczeń i dopowiadać to, co przemilczane. Magda Knedler sprawia, że starożytna historia nadal żyje, nawet jeśli brzmi inaczej, niż ją pamiętamy.
Katarzyna Czajka-Kominiarczuk, Zwierz Popkulturalny
Nie spotkałam się z taką książką od czasów Kirke Madeline Miller, którą uwielbiam. Powieść Knedler daje nadzieję, że każdy wyjdzie ze swojego labiryntu.
Aleksandra Zjadewicz, @nd
Swoboda, z jaką autorka porusza się po mitycznym świecie Ariadny, Minotaura i Minosa, zdumiewa. Absolutnie genialny retelling. Jestem wprost oczarowana.
Marta Ficek-Chmura, @wartoczytac
Ten, kto kocha mitologię grecką, nie może przejść obojętnie obok tej książki!
Andżelika Siuda, @ksiazeczkowy_potwor
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 440
Data ważności licencji: 10/12/2027
Dla wszystkich bogów miodu amfora 1 dla Pani Labiryntu miodu amfora 1
Tekst odczytany z glinianej tabliczki znalezionej w Knossos, KN Gg 702
W istocie ten zespół budowli związanych ze sobą jak plaster miodu posiada nieodpartą logikę cmentarza (…). Całość ma plan, jeśli nie prosty, to zrozumiały: wokół głównego dziedzińca zgrupowane są sale reprezentacyjne i prywatne apartamenty władców, dalej, bliżej zewnętrznej strony, magazyny, warsztaty i składy żywności. W rzeczywistości nie pałac, lecz miasto prawie. (…) Tuż koło portyku północno-wschodniego niewielka salka zwana salą oczyszczenia. Jedyne pomieszczenie sakralne w obrębie pałacu. Czy znaczy to, że Kreteńczycy czcili swoich bogów na szczytach gór, w gajach i grotach?
Z. Herbert, Mistrz z Delft, Warszawa 2008, s. 34
Pieczęć z Minotaurem pochodząca z groty Psychro. Głowa i połowa ciała zwierzęcia, do którego przyczepione są ludzkie nogi. Żałośnie chude i bezbronne. Zawsze miałem więcej uczuć dla tego mieszańca niż dla zabójcy Tezeusza. Na pieczęci z Psychro Minotaur jest sympatycznym, nieco kalekim tworem, któremu los kazał odegrać nie swoją rolę w krwawym dramacie herosów.
Z. Herbert, Mistrz z Delft, Warszawa 2008, s. 37
Stara Europa lubiła żuć oliwki i wyśmiewać się z ludzi. Zawsze była nadzwyczajnie piękna, a jej uroda musiała mieć jakiś związek z kośćmi. Odkąd pamiętam, wydawało mi się, że jest piękna już tam, pod skórą. Nie chodziło o gładkość cery, rumieńce, czerwone pełne usta. Piękno Europy płynęło z kształtu jej czaszki, wysokich i wydatnych kości policzkowych, owalu twarzy, rozstawienia oczu, prostej linii nosa, szlachetnych łuków brwiowych i drobnego podbródka. Moja babka olśniewała urodą nawet wtedy, gdy jej skóra straciła jędrność i pokryła się głębokimi bruzdami. Smukła, wyprostowana, dostojna. Każdemu okazywała swoją wyższość, nawet osobom dopiero co poznanym, jak gdyby chciała od razu zaznaczyć teren. Nikomu nie patrzyła w oczy, zawsze spoglądała gdzieś ponad ramieniem rozmówcy. Sprawiała, że człowiek miał ochotę się obrócić i zobaczyć, co jest za nim. A kiedy to robił, ona się śmiała.
– Trzeba ją zrozumieć. Wybaczać jej te… drobne słabości. Miała trudną młodość.
Moja matka, królowa Pazyfae, była wobec Europy bardzo wyrozumiała. A jednak za każdym razem wydawało mi się, że kiedy wypowiada te słowa, powstrzymuje się, by nie przewrócić oczami. Jej wzrok biegł ponad pałacowymi murami, zatrzymywał się na górskich szczytach.
– Trudną, to znaczy jaką konkretnie? – chciałam wiedzieć.
Matka nie odpowiadała. Długo musiałam czekać, zanim poznałam prawdziwą historię swojej babki. I nie, nie słuchałam królowej Pazyfae. Zadręczałam Europę pytaniami, ciągle za nią chodziłam, przynosiłam jej prezenty – wianuszki uplecione z dzikich kwiatów, gliniane figurki, tabliczki z obrazkami. Całkiem na poważnie uważałam, że mam talent i pewnego dnia stworzę wielki fresk, który ozdobi jedną ze ścian pałacu. Będzie przedstawiał morskie dno wyłaniające się zza zasłony płytkiej, czystej wody, jak poprzez cieniuteńki welon. A jednak kiedy Europa patrzyła na tabliczki z moimi malunkami, krzywiła się i mruczała pod nosem:
– Zepsujesz sobie ręce, jak będziesz wiecznie babrać się w glinie i barwnikach.
Jej zdaniem powinnam mieć delikatnie białe dłonie o skórze bez żadnych zadrapań. Nie rozumiałam, jak to możliwe. Człowiek o takich dłoniach musiałby całymi dniami nic nie robić. Przynosiłam więc babce – poza wymalowanymi tabliczkami i kwiatami – tylko rozczarowanie i utrapienie. Zamiast cieszyć się z uplecionego wianka, który naprawdę był bardzo ładny, ona patrzyła na moje pokłute, czerwone ręce. A potem wzdychała.
Sądziłam, że ona sama jako dziecko właśnie tak była wychowywana, nigdy nic nie musiała robić. A jednak przecież miała tę swoją owianą sekretami i milczeniem trudną młodość. Była pełna tajemnic, podobnie jak cały nasz dom.
Pałac w Knossos składał się głównie z korytarzy. Kiedy raz na jakiś czas któryś z moich nauczycieli albo gości mojego ojca wspomniał, że na kontynencie buduje się pałace inaczej, nie wierzyłam. Znałam tylko takie budynki, w których nieustannie kluczyło się, zakręcało, wracało, robiło dwa kroki w przód i pięć w tył, by wreszcie dotrzeć do celu. Albo i nie dotrzeć. Nasze życie polegało na chodzeniu po korytarzach. Całe szczęście wszystkie ściany pokrywały piękne malowidła przedstawiające kwiaty i rośliny, dumne gryfy, błękitnoszare delfiny. Człowiek mógł na to patrzeć, idąc, i aż tak bardzo się nie nudził. Z czasem nauczyłam się lubić swój dom. Nauczyłam, bo nie przyszło to do mnie w sposób naturalny. Każdy kolejny dzień sprawiał, że poruszałam się po nim pewniej, rozpoznawałam drogę po freskach i podłogowych płytkach, dywanach i gobelinach, szłam przez pałac jak po nitce. Wyczekiwałam tego wszystkiego. Znajomych widoków, twarzy utrwalonych na kamieniu, smukłych ciał półnagich mężczyzn i kobiet z pomalowanymi na czerwono ustami. Czasem nadawałam im imiona. Witałam się. Mój ojciec raz mnie na tym przyłapał.
– To głupie – powiedział.
Ojciec często mówił mi, że robię głupie rzeczy. Budziło to we mnie różne emocje, które nie od razu umiałam nazwać. Najpierw na pewno był wstyd. Peszyłam się, spuszczałam wzrok, przepraszałam. Później przestałam przepraszać, ale wciąż zastanawiałam się nad sobą. Kiedy do mnie mówił, kiedy ze mnie drwił, czułam coś dziwnego. Miałam wrażenie, że wszystko traci kolory i blask, że sama również staję się bezbarwna. Znikała radość, uśmiech spełzał z ust. Ja także chciałam zniknąć, bo byłam przecież nic niewarta. Głupia Ariadna, która robi głupie rzeczy. Która gada do ścian. Pod moimi powiekami pojawiało się szczypanie, nos lekko puchł. Kiedy zaczynałam płakać, ojciec uśmiechał się z satysfakcją. Szybko zrozumiałam, że o to mu właśnie chodziło. Czerpał przyjemność z mojego smutku. W ogóle z czyjegoś smutku i ze strachu. Z tego ostatniego jeszcze większą. Postanowiłam więc, że nie będę przy nim płakać. Włożyłam sporo wysiłku, by się tego nauczyć. Wiedziałam, że ojciec czeka na moje łzy, a jeszcze bardziej na mój strach. Być może to dlatego tak go denerwowałam. Dobrze potrafiłam udawać, że wcale się go nie boję. Choć tak naprawdę bałam się bardzo.
Mój ojciec, król Minos, był dziwnym człowiekiem. Potrafił uśmiechać się tak, że budził w ludziach lęk, co wydawało mi się jeszcze gorsze niż nieprzyjemny, szyderczy uśmiech Europy. Długo nie rozumiałam, dlaczego każdy stara się w miarę możliwości schodzić mu z drogi. Zwłaszcza kobiety. Nie rozumiałam też, dlaczego mimo to wszyscy zawsze się go słuchają. Oczywiście, był królem, wydawał rozkazy. A jednak nie wiedziałam, do czego potrzebni mu są doradcy, skoro każdą rzecz i tak robi po swojemu. Moi nauczyciele nigdy mi tego nie tłumaczyli, bo byłam córką. Córki, jak mówiła Europa, przeznaczano do innych celów niż synów. Synowie królów mieli dziedziczyć trony, rządzić ludźmi i prowadzić wojny. A córki nie. Z moich obserwacji wynikało, że wysoko urodzone dziewczęta przygotowywano do tego, by wydawały na świat dzieci, nosiły spódnice z dużą ilością falban i pozwalały się wachlować. Ale Pazyfae, moja matka, była inna. Im więcej miałam lat, tym wyraźniej widziałam, że ona po prostu nudzi się w pałacu. Znalazła więc sobie własne zajęcia – ku oburzeniu i niezadowoleniu Europy.
– Niczego więcej nie można się było po niej spodziewać – szydziła.
– Dlaczego? – pytałam.
– Dlatego – odpowiadała zawsze babka.
– Ale co masz na myśli? – drążyłam.
Europa przeganiała mnie jak natrętną pałacową małpkę ufarbowaną na niebiesko. I ja, i niebieska małpka zawsze wracałyśmy. Matki nie miałam śmiałości zagadywać. Domyślałam się, że musi chodzić o jej pochodzenie. Wiązało się z nim coś, czego Europa się wstydziła. A jednak babka – prawdopodobnie z uwagi na własną „trudną młodość” – nigdy nie rzuciła mojej matce żadnego oszczerstwa w twarz. To była cicha wojna, taka bez słów. Człowiek dopiero wtedy widział iskry, kiedy dobrze się przyjrzał.
Miałam jedną siostrę i trzech braci. Fedra, pięć lat ode mnie młodsza, była buntowniczką, wiecznie wykłócała się o coś dla zasady i nie uznawała autorytetów. Nie potrafiły tego zmienić nawet kary cielesne wymierzane przez piastunki, a czasem osobiście przez naszego ojca. Minos lubił pokazać, że ma nad kimś władzę. Swoim dzieciom również lubił o tym przypominać, a już Fedrze zwłaszcza. Denerwowała go swoim ciętym językiem, uporem i odwagą, a prawda była taka, że król bał się odważnych ludzi. Widział w nich zagrożenie, więc jeśli mógł, pokazywał, gdzie ich miejsce. Kary cielesne wymierzał Fedrze zawsze w czyjejś obecności – na przykład w mojej. Żebym ja też cierpiała.
Nauczyłam się wtedy sporo o zadawaniu bólu i zrozumiałam, że nie zawsze chodzi o to, co odczujemy na własnej skórze. Krzywda, która dzieje się naszym bliskim, jest znacznie cięższa do udźwignięcia. Bezsilność, kiedy nie można w żaden sposób pomóc. Wrażenie, że ma się związane ręce. W takich chwilach dowiadywałam się również wiele o naszym ojcu. Minos nie tylko lubił zadawać komuś ból, ale i doskonale umiał to robić. Krzywdził Fedrę i jednocześnie krzywdził mnie, ale ja – poprzez niemożność udzielenia pomocy, poprzez strach, który mnie paraliżował i który starałam się na wszelkie sposoby ukryć – stawałam się również jego wspólniczką. Bo tkwiłam tam i patrzyłam. Bo czekałam. Bo wzdrygałam się i przyciskałam dłonie do brzucha, kiedy Fedra krzyczała, ale właśnie – tylko stałam, tylko przyciskałam, nic więcej. Za każdym razem miałam później do siebie pretensje. Nie wiedziałam, kim brzydzę się bardziej: Minosem czy może samą sobą.
– Nic by to nie dało, gdybyś zasłoniła ją własnym ciałem – mówiła matka. – Dostałybyście wtedy obie, tylko tyle byś osiągnęła.
– Może właśnie tak trzeba – odpowiadałam.
Pęczniała we mnie złość. Nie cierpiałam złości. Nie lubiłam tego, co ze mną robiła, nie lubiłam twardości i szorstkości, za którą ukrywałam się w takich chwilach, nie lubiłam pęknięć, poprzez które uciekało moje dzieciństwo. Wkradało się wtedy w moje życie coś mrocznego. Coś, co zabierało jeszcze więcej kolorów i blasku niż zwykłe „jesteś głupia”.
Pazyfae raz stanęła w obronie Fedry i wtedy Minos zbił je obie. Nigdy więcej nie widziałam na własne oczy podobnej sceny. Wówczas również po raz pierwszy usłyszałam, jak Europa na niego krzyczy. Zostali sami w komnatach Minosa, a ja stałam na korytarzu, przy ścianie, w takim miejscu, w którym dało się pochwycić każde słowo. Znałam w pałacu sporo takich miejsc.
– To jest matka! Pazyfae może sobie być córką pastucha krów, ale to jest matka! A nie ma nic świętszego od matki!
– To moja żona i ma mi być posłuszna! – odwarknął Minos.
Słyszałam w jego tonie wahanie i cień szacunku. Europa była jedyną osobą w Knossos, którą nie gardził i której nie umiał się sprzeciwić. Dlatego też unikał jej, kiedy tylko mógł.
Moja babka mówiła teraz ciszej i brzmiała bardziej złowieszczo:
– Pamiętaj, gdzie jesteś. Możesz uchodzić za syna Zeusa, czcić bogów z Olimpu, zarzynać byki dla Posejdona trzęsącego ziemią, ale to Kreta! A tutaj nikt tak naprawdę nigdy nie zapomni o Wielkiej Bogini. W każdej najbiedniejszej nawet chacie znajdziesz jej figurki. Ludzie mogą modlić się do Zeusa, ale w swoich prośbach nigdy nie pomijają Potni, Pani. Matki. Kreta nie wybacza krzywdy wyrządzanej matkom! Ta ziemia nigdy ci tego nie zapomni!
– To ja decyduję o tym, w co wierzą ludzie.
– Zemsta dokona się ręką kobiety. Wspomnisz moje słowa, kiedy będzie już za późno.
– Jestem synem boga!
– Jesteś głupcem!
Każdego innego człowieka za takie słowa spotkałaby surowa kara. Ale nie Europę. W głosie Minosa pobrzmiewała jednak z trudem hamowana wściekłość:
– Mój ojciec skończył z ciemnotą. Odrzucił dawne wierzenia, uporządkował wszystko i uznał religię, która jest czytelna, a bogowie mają imiona, moce i swoje własne historie. Wiadomo, od kogo pochodzą i jak zdobyli władzę, z kim walczą i kogo kochają. Czym można ich obrazić i czym przebłagać. A kim jest Potnia? Kim jest Wielka Bogini, która nie ma imienia ani historii? Która zawsze była i zawsze będzie, przed którą człowiek nie może się schować, bo ona kryje się w kwiatku, drzewie, chmurze i strumieniu? I przede wszystkim dlaczego ludzie mieliby czcić kobietę?
– Bo człowiek rodzi się z kobiety, innej drogi raczej nie ma.
– Mój ojciec…
– Twój ojciec! – syknęła. – Który ojciec? Ten, który przyjął mnie w pałacu i wziął za żonę? Ten, który nie zważał na to, co stało się w grocie? Ten, który uznał moich synów za swoich, a mnie za swoją królową? O tak! Zrobił to właśnie dlatego, że nigdy nie odrzucił starej wiary. To dlatego jesteś teraz królem, stroisz się w złoto, sadzasz tyłek na tronie i wiecznie się nadymasz! Gdyby nie on, byłbyś teraz pastuchem, a w najlepszym razie rzemieślnikiem. Kiepskim, bo nie masz żadnych talentów!
Usłyszałam jej kroki i schowałam się za zakrętem korytarza. Europa wyszła z komnaty Minosa i mocno trzasnęła drzwiami. Rozległo się warknięcie i brzęknął puchar. Kiedy Minos był bezsilny, zawsze rzucał pucharami.
Pobiegłam do swojego brata Glaukosa i razem zaszyliśmy się w jednej z naszych kryjówek. W Knossos mieliśmy sporo zakamarków, w których nikt nas nigdy nie szukał. Opowiedziałam mu o wszystkim, a on jak zwykle słuchał bez słowa i nie przerywał, dopóki nie skończyłam.
Glaukos był ode mnie o rok starszy i dość podobny z charakteru, lubił babrać się w glinie i farbach, zadawał niewygodne pytania i wtykał nos w nie swoje sprawy, choć wydawał się przy tym mniej natrętny niż ja. Często powtarzał, że mam niewyparzoną gębę i wszystko psuję, ale nigdy nie chciał mnie obrazić. Rozumieliśmy się doskonale. Glaukos okazywał mi zawsze sporo cierpliwości, jak zresztą prawie wszystkim. Miał ziemię za paznokciami, bo wiecznie sadził coraz to nowe rośliny i wszędzie rozstawiał donice.
Interesował się ludzkim ciałem, jego ułomnościami, chorobami, zniekształceniami. Mniej niż ja irytował innych, bo nie był natrętny jak niebieska małpa. Poza tym chłopcom wybaczano wiele, nawet jeśli nie wszystko. Mieliśmy starszego brata, więc Glaukos nie martwił się, że któregoś dnia przyjdzie mu odziedziczyć tron. Minos chciał, by jego najmłodszy syn został dzielnym wojownikiem i zdobył sławę mieczem, ale on wolał leczyć, zamiast zabijać. Ponieważ i tak był drobnej budowy i niskiego wzrostu, dostał wreszcie zgodę Minosa, by kształcić się na uzdrowiciela. Król przystał na to niechętnie i tylko dlatego, że Glaukos zupełnie nie nadawał się na wielkiego herosa, który zbuduje własną legendę. Choć, moim zdaniem, on akurat byłby dobrym królem. Naiwnie wierzyłam w to, że aby być dobrym władcą, nie potrzeba wzrostu ani mięśni, tylko raczej na przykład rozumu. Minos jednak uważał, że do zbudowania autorytetu niezbędny jest również odpowiedni wizerunek.
Nasz ojciec pokładał z początku największe nadzieje w swoim najstarszym synu, Androgeusie, który miał i wzrost, i mięśnie, i chęć zbudowania własnej legendy. Przed laty zaprowadziło go to do Aten, gdzie zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Ponoć spiskował z bratem tamtejszego króla i jego licznymi synami, którzy chcieli pozbawić władcę tronu, więc Androgeus w efekcie zginął z ręki skrytobójców. Inna wersja głosiła jednak, że upił się i został stratowany przez byka albo zabity podczas bójki. Mój ojciec nie chciał słuchać tłumaczeń, nie interesowały go okoliczności, nie zamierzał ich wyjaśniać, przyjmować zapewnień o pokoju i odszukaniu konkretnych winnych. Rozumiał dwie rzeczy: jego syn został zabity i stało się to w Atenach. A zatem Ateny były winne. I wszystko, co znajdowało się w pobliżu.
Byliśmy z Glaukosem mali, kiedy ojciec wyruszył na wojnę. Fedra dopiero się urodziła i nasza matka zajmowała się głównie nią. Z tamtego czasu pamiętam przede wszystkim oczekiwanie na wieści i gęstą atmosferę w pałacu, a także mnóstwo szeptów. O tym, że król Minos dał się ponieść szaleństwu. Że można to było rozwiązać inaczej. I co mu właściwie przyjdzie ze złupienia Aten? Kreta i tak jest przecież bogata, ma swoje wielkie piętrowe pałace, ogromne wygodne domy na obszarach wiejskich, schludne mieszkania rzemieślników, rybaków i marynarzy, rozwinięte porty i flotę, ziemię dającą obfite plony. Ale ja już wtedy wiedziałam, że ojcu chodzi nie tylko o bogactwo. Chodziło mu również o kontrolowanie – wszystkiego i wszystkich. I o posłuszeństwo. Im więcej osób bało się go i słuchało, tym lepiej.
Śmierć mojego najstarszego brata była po części pretekstem, by zasiać strach w kolejnych ludziach i zmusić ich do uległości. Czekaliśmy więc na statki, które zawijały do kreteńskich portów, i łowiliśmy informacje o ojcu. Minos łupi Przesmyk Koryncki. Minos oblega Nizę. Oblężenie Nizy się przeciąga. Córka króla Nizosa zakochuje się w Minosie i pomaga mu zdobyć miasto. Minos korzysta z jej pomocy, ale porzuca dziewczynę – za karę, bo przecież zdradziła własnego ojca i króla, a tego nic nie usprawiedliwia. Minos idzie na Ateny. Minos oblega Ateny. Walki znowu się przeciągają. Do miasta wkrada się zaraza i głód. Ludzie mrą. Panuje rozpacz. Wreszcie Minos zdobywa Ateny i żąda zadośćuczynienia za śmierć syna. Wydarzenie to obrosło legendami i wkrótce dowiedzieliśmy się, że nasz ojciec nie tylko wygrał wojnę, lecz także że zadośćuczynienia w jego imieniu zażądała od Ateńczyków sama wyrocznia delficka. O co chodziło dokładnie, nie od razu nam powiedziano. Dla nas liczyło się wówczas tylko to, że wojna się skończyła i król po latach wraca na Kretę. Naprawdę łatwo i szybko przyzwyczailiśmy się do życia bez niego.
Po śmierci Androgeusa nadzieją naszego ojca na odziedziczenie tronu stał się Deukalion, syn numer dwa. Androgeus był mi zupełnie obojętny, nigdy nie zbudowaliśmy ze sobą więzi. Deukaliona jednak bardzo lubiłam. „Lubiłam” było dla mnie naprawdę mocnym słowem, które dużo znaczyło. O niewielu osobach mogłam powiedzieć, że je kocham. Kochałam Glaukosa i Pazyfae, to na pewno. Także na swój sposób Europę. Może Fedrę. Trudno mi było jednak powiedzieć, bym tak prawdziwie i szczerze kochała kogoś jeszcze. Całkiem inną miłość, osobną, rezerwowałam dla nieba, morza, ptaków i kwiatów. Taką miłość, która wypełniała mnie radością, która potrafiła stopić w moim wnętrzu to, co zamarzło pod wpływem Minosa.
Deukalion zawsze miał coś mądrego do powiedzenia, inteligentnie prowadził dyskusje, potrafił zażartować, cenił przyrodę i znał się na ziołach, a także dążył do zgody zamiast do sporów, co w porównaniu z Minosem wydawało się miłą odmianą. Umiał rozwiązywać problemy, dlatego ludzie często przychodzili do niego porozmawiać. Jednocześnie był szanowany i nie pozwalał się wykorzystywać. Nie szukał przygód i nie interesowało go budowanie legend. Raczej dążył do zdobycia wiedzy. Interesował się uprawą ziemi, hodowlą zwierząt, rybołówstwem, żeglugą, polityką prowadzoną przez inne kraje, sposobami, w jakie można zawiązywać sojusze i budować współpracę. Zgłębiał przeszłość i to on, nie piastunka, nauczyciele czy matka, jako pierwszy pokazał mi stare gliniane tabliczki zapisane dawnym kreteńskim pismem. Językiem, którym teraz posługiwali się tylko wiekowi mieszkańcy wyspy, głównie ci ze wsi i domostw położonych wysoko w górach, z dala od portów i pałaców.
– Jakby znane, prawda? – pytał Deukalion, wodząc palcem po wyrytych w glinie znakach. – A jednocześnie inne.
Czasem słyszałam tę mowę wśród pałacowej służby i u swojej najstarszej piastunki. Podobało mi się jej brzmienie. Deukalion miał rację, było czymś jednocześnie znanym i obcym. Wiedziałam, że piastunka nosiła dwa imiona – to pierwsze, które dała jej matka, i drugie, przyjęte w pałacu. Wtrącała czasem starokreteńskie słówka, przekręcała moje imię w dziwny, trudny dla mnie do powtórzenia sposób, nazywała w swoim języku kwiaty i owoce. Na określenie kwiatów i owoców miała zawsze odpowiednie słowa, gorzej jej szło z ubraniami.
Deukalion fascynował się przeszłością Krety, co niespecjalnie podobało się Minosowi. Nie rozumiałam tej niechęci. Deukalion twierdził, że nasz ojciec nie był prawdziwym Kreteńczykiem. W jego żyłach płynęła krew ludzi z kontynentu, którzy przypływali na wyspę i osiedlali się na niej, budowali domy, poprzez małżeństwa wtapiali się w miejscową ludność, obejmowali coraz wyższe stanowiska, pomagali odbudowywać domy i pałace po częstych tutaj trzęsieniach ziemi, stopniowo wprowadzali swoją religię i mowę. Człowiek z kontynentu został królem, poślubił Kretenkę, zmieniły się obyczaje. Wreszcie kreteńskie pismo trzeba było przeorganizować, dopasować znaki na tabliczkach do nowego języka. Mówiliśmy więc teraz naszą wyspiarską odmianą mowy z kontynentu. Ale przeszłość nigdy tak naprawdę nie umiera. Deukalion opowiadał mi o zmianie języka, pisma i obyczaju, a Europa krzyczała do Minosa o starej religii. Nie tylko pałac krył w sobie wiele tajemnic. Kryła ich wiele także sama wyspa.
Deukalion chętnie podróżował, by się uczyć, dlatego często nie było go w Knossos. Kiedy wracał, wydawało mi się, że pachnie całym wielkim światem. Cierpliwie odpowiadał na moje pytania, a później zaszywał się gdzieś ze swoim kochankiem, synem jednego z arystokratów. Był mu wierny i kiedy na nich patrzyłam, nie miałam wątpliwości, że to miłość. Właśnie o Deukalionie i wszystkim, czego mnie nauczył, myślałam, gdy Glaukos w milczeniu trawił moją opowieść o rozmowie Minosa i Europy.
– Nasza babka ma do ciebie słabość – powiedział wreszcie. – Jeśli ktokolwiek wyciągnie z niej prawdę, to tylko ty.
Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Żartujesz? Jeśli do mnie ma słabość, to nie wiem, jak się zachowuje, kiedy nie ma do kogoś słabości.
Uniósł brwi.
– Tak jak wobec mnie. Nigdy nie zauważyłaś? Kiedy ty coś jej przynosisz, przynajmniej na to patrzy. Na moje prezenty mówi: „Tak, tak”, a potem lądują w śmieciach. Kiedy ty o coś ją pytasz, zdobywa się na wysiłek, by machnąć ręką albo powiedzieć ci, żebyś sobie poszła. Kiedy robię to ja, w ogóle nie reaguje. Jestem dla niej niewidzialny.
– To pewnie przez jej „trudną młodość” – powiedziałam z przekąsem.
– No cóż, porwał ją byk i sprowadził na jakąś skalistą wyspę, gdzie był pałac złożony z korytarzy. Każdy by się zdenerwował.
Parsknęłam śmiechem.
– Poza tym pamiętaj – ciągnął mój brat poważnym tonem – że na grzbiecie tego byka przepłynęła morze, co musiało być bardzo niewygodne.
– Myślisz, że zanim byk przeniósł ją do groty w górach, poczekał, aż wyschnie jej suknia?
– Suknia jak suknia, na Krecie wieje, więc ubrania schną szybko. Ale sandały? Takie rzemienie nasiąknięte wodą okropnie wpijają się w skórę.
– Pewnie była boso. I byk pilnował, by nie dotknęła stopą ziemi.
– To palce u nóg zsiniały jej z zimna, takie morze lubi być chłodne.
– Posejdon je podgrzał.
Glaukos nie wytrzymał wreszcie i także się roześmiał. Byliśmy okropnymi bluźniercami. Taką jednak wersję wydarzeń zawsze nam podawano. Europa pochodziła z Kanaanu i była córką Agenora, który rządził bogatym Tyrem, miastem pamiętającym jeszcze uczonych i wyrafinowanych władców egipskich. Gdzie kwitła sztuka, rzemiosło i handel, gdzie czczono Baala – boga burzy i życiodajnego deszczu. A także gdzie znano niespotykane nigdzie indziej ślimaki, z których wyrabiano wszystkie odcienie purpury. Babka z osobliwym rodzajem satysfakcji opowiadała czasem, jak układano te ślimaki na słońcu i czekano, aż się ususzą. Kolor purpury zależał od czasu suszenia, więc cierpienie i śmierć tych stworzeń przebiegały w różnym tempie.
Europa żyła wygodnie w pałacu, spędzała czas w sposób typowy dla wysoko urodzonych panien, i olśniewała urodą. Mówiono, że była najpiękniejszą dziewczyną na świecie. Pewnego dnia nawiedził ją ponoć sam bóg Zeus pod postacią białego byka. Zwierzę spodobało się Europie i postanowiła usiąść na jego grzbiecie. Był to oczywiście podstęp, bo Zeus zakochał się w niej i zamierzał ją uprowadzić. Pobiegł na wybrzeże, wskoczył w morskie fale i porwał dziewczynę na Kretę, gdzie udał się z nią do groty i… I właśnie dalej nie rozumiałam, bo wszystkie wersje opowieści sprowadzały się do oddawania się miłości, której owocem byli dwaj synowie – Minos i mój wuj Radamantys. Następnie Europę poślubił Asterios, król Krety, i adoptował chłopców. Minos przejął tron, prowadził spór z Radamantysem, aż w końcu ten drugi opuścił rodzinną wyspę i udał się do Beocji.
Obaj synowie Europy uchodzili za synów Zeusa. Nikt nam nie powiedział, czy związek bóg skonsumował z dziewczyną pod postacią byka czy może jakąś inną. Niemniej Minos miał z tą wizją jakiś problem. Służki wciąż jeszcze plotkowały o tym, jak przed laty oskarżył moją matkę Pazyfae o spółkowanie z bykiem. Teraz już nie poruszał tematu, ale kwestia w ogóle owiana była dziwnym milczeniem. Jeśli komukolwiek wymknęło się o tym słowo, zaraz wszyscy patrzyli w dół. Jak gdyby coś tkwiło pod podłogą. Mroczny sekret Minosa i Pazyfae, o którym nie wolno było mówić. Bo ten, kto mówił, znikał.
– Europa nigdy mi nie powie, co jej się naprawdę przydarzyło – odezwałam się po chwili milczenia. – Ma swoją legendę i pielęgnuje ją.
Glaukos przekrzywił głowę.
– Ale czasem traci cierpliwość – powiedział. – Jak dzisiaj, skoro nakrzyczała na Minosa. Musisz ją sprowokować i wtedy wszystko z niej wyjdzie.
– Nie jestem pewna, czy dobrze się to skończy.
– Dla ciebie? Oczywiście. Odpowie ci na pytania. A tobie zawsze chodzi o to, by ludzie odpowiadali na twoje pytania.
To fakt. Pytań było zawsze więcej niż odpowiedzi, zwłaszcza w takim miejscu jak Knossos.
Chciałam dowiedzieć się prawdy o młodości Europy. Chciałam dowiedzieć się, czy moja matka naprawdę miała coś wspólnego z bykiem. I chciałam się dowiedzieć, co jest pod podłogą.
Byłam niemowlęciem, kiedy w naszym pałacu zamieszkał Dedal. Odkąd sięgam pamięcią, budził ekscytację. Nikt nie umiał powiedzieć, kim właściwie jest, bo nie dało się określić go jednym słowem. Chyba że tym słowem byłoby „geniusz”. Tworzył piękne rzeźby, które zdawały się żyć własnym życiem i sprawiały wrażenie, jak gdyby składały się z mięśni i skóry, jak gdyby płynęła w nich krew i biło serce. Robił dla mnie i dla Glaukosa niezwykłe zabawki. Lalki, które wyglądały jak prawdziwe dziewczynki i kobiety, tylko w dużym pomniejszeniu, ruszały rękami i nogami, a nawet chodziły i mrugały powiekami. Wojowników o wyraźnie wyrzeźbionych mięśniach, mocnych łydkach i szerokich ramionach, z brodami i włosami opadającymi na czoła, z mieczami i włóczniami. Brakowało tylko, by zaczęli mówić. Wciąż tworzył nowe wynalazki, a jego prawdziwą obsesją było to, by tchnąć w nie życie. Duszę. Żeby figurki z brązu, drewna, marmuru, gliny nie tylko wyglądały jak żywe, ale faktycznie żyły. Kiedy podrosłam, czasem żartowałam, że to przecież niemożliwe, martwy przedmiot pozostanie martwym przedmiotem.
– Twórca zawsze odciska samego siebie w tym, co robi – tłumaczył mi wtedy. – W malowidle, tkaninie, rzeźbie czy budowli.
– A w krześle? Niby jakim cudem w krześle?
Uśmiechał się i kiwał głową.
– Każdy przedmiot nosi jakieś cechy jego twórcy. Nikt inny nie zrobiłby tej rzeczy w identyczny sposób.
– Dlaczego?
Wciąż się uśmiechał i nie wiedziałam, czy już zaczęłam go irytować.
– Dlatego – odparł – że nie ma na świecie dwóch takich samych istot. Nawet bliźnięta czymś się różnią, a to pojedynczym piegiem, a to głosem, a to sposobem, w jaki gestykulują. Charakterem. Zdolnościami.
W pewnym sensie miał więc rację, zawsze ożywiamy to, co robimy. Dajemy przedmiotom i przestrzeniom cząstkę siebie.
Dedal ożenił się z Kretenką Naukrate, która zmarła, wydając na świat syna. Chłopiec otrzymał imię Ikar, był w wieku Fedry i nieustannie patrzył w niebo. A raczej – patrzyli w niebo oboje, wspólnie z Dedalem. Raz zapytałam go, dlaczego to robią. Mistrz odparł, że tylko tam jest wolność. Pod jednym względem pasował do nas i tego miejsca. On również miał swoje tajemnice. Po pierwsze własną mroczną przeszłość. Po drugie – dzieło, które budziło w nim gorzkie poczucie winy. Długo musiałam czekać, zanim powiedział mi całą prawdę.
Pewnego dnia, kiedy Glaukos zaproponował, byśmy poszli do Dedala i zapytali, co wie o naszej babce Europie, mistrz był w złym humorze. Musiało to mieć związek z moją matką, która wyszła z jego mieszkania w pośpiechu i nawet nie zauważyła nas na dziedzińcu, choć bardzo nieudolnie przyczailiśmy się za kolumną. Pazyfae płakała. Za późno okryła głowę płaszczem, byśmy tego nie zauważyli. Wiedziałam, że moja matka czasem odwiedza mistrza, zleca mu różne rzeczy i sprawdza postępy w pracy. Lubiła też z nim rozmawiać i z fascynacją patrzyła na jego ręce, poznaczone setką blizn. Ja zresztą też to lubiłam. Ręce Dedala były zawsze zajęte. Nie używał ich do tego, by pokazać palcem, co ktoś ma zrobić. Wszystko zawsze robił sam. Nie sądziłam jednak, że te wizyty znaczyły dla Pazyfae coś więcej. Że coś ich mogło łączyć.
Matka minęła nas, patrząc pod nogi. Wymieniliśmy spojrzenia, a potem zerknęliśmy na drzwi prowadzące do mieszkania Dedala. Miał na terenie pałacu wydzieloną dla siebie przestrzeń do życia i pracy, oddaloną nieco od innych warsztatów rzemieślniczych. Także i tu zawsze było głośno, a w powietrzu unosił się kurz, ale wszyscy wiedzieli, że to nie jest żadna zwykła pracownia. Raczej… sanktuarium. A człowiek z dłońmi poznaczonymi bliznami był kimś w rodzaju kapłana.
Patrzyliśmy chwilę za matką, ale nie odwróciła się ani razu. Kiedy zniknęła za czerwonymi kolumnami pałacu, znowu na siebie spojrzeliśmy.
– Jesteś pewny, że to dobry moment? Chyba coś tu zaszło – odezwałam się bez przekonania.
– Coś zachodzi wszędzie i w każdej chwili – odparł mój brat, ale i w jego głosie słyszałam wątpliwość.
Nie zdążyliśmy się namyślić, co robić, bo nagle stanął przed nami Dedal we własnej osobie.
– Co znowu? Nie możecie być natrętni gdzie indziej? – Niby patrzył na nas, ale oczami strzelał w bok, za moją matką.
Glaukos jako pomysłodawca naszej misji zrobił krok do przodu.
– My w ważnej sprawie.
– Z pewnością.
Dedal sapnął i obrócił się na pięcie, co wzięliśmy za zaproszenie, by za nim pójść. Wprowadził nas do swojego największego pokoju, w którym teoretycznie miał spożywać posiłki i odpoczywać, ale który w praktyce zastawił najróżniejszymi sprzętami, rzeźbami, misami, pojemnikami i innymi rzeczami nieznanego mi przeznaczenia. Do siedzenia były tu tylko dwa krzesła. Jedno zajmował mały Ikar, który ugniatał w palcach grudkę gliny. Dedal skinął na niego i mały grzecznie wstał, po czym wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia. Nie wyobrażałam sobie, by Fedra miała słuchać w ten sposób poleceń Minosa. Albo którekolwiek z nas.
– To o co znowu chodzi?
Glaukos chciał się odezwać, ale go uprzedziłam:
– Jeśli to nie jest dobry moment, Dedalu, jeśli jesteś nie w humorze, możemy przyjść innym razem.
Prześliznął się po mnie wzrokiem i jeden kącik ust powędrował mu do góry.
– Akurat was obchodzi mój humor.
– Oczywiście, że obchodzi. Jak ktoś jest w złym nastroju, to raczej ciężko się z nim rozmawia.
Glaukos szturchnął mnie łokciem i cicho jęknął. Zawsze tak reagował, kiedy byłam na najlepszej drodze, by wszystko zepsuć.
Drugi kącik ust Dedala także powędrował do góry.
– Chcecie jakąś nową zabawkę? Coś mogę dla was mieć…
– Nie, nie. My tylko pomyśleliśmy, że skoro jesteś od nas tyle starszy i przybyłeś z Aten oraz widziałeś różne rzeczy i podróżowałeś po świecie, pływałeś po różnych wodach i w ogóle, to może słyszałeś coś o naszej babce. Europie. Z Kanaanu. Matce króla Minosa i… naszego wuja Radamantysa… który teraz, jak wiadomo, mieszka w Beocji. Chyba. Tam w każdym razie kiedyś popłynął. Czy też może nadal tam jest? Kto to wie? Ja w każdym razie nie wiem.
Umilkłam, a Glaukos znowu jęknął.
Dedal zarechotał i pokręcił głową. Przysunął sobie krzesło i usiadł. Jego oczy były teraz na wysokości moich. Nie zapowiadałam się na wysoką osobę.
– A słyszałaś kiedyś, jak to jest z gęśmi? Otóż prawie tak jak z wami, to znaczy młode się wykluwają, jedno szczypie drugie, coś tam do siebie kwilą i zaraz są przyjaciółmi na śmierć i życie. Nikt nie dokucza słabszemu. Potem wszędzie chodzą razem, gęsiego oczywiście, na żer, najadają się, wracają, gęgają. Uczą się od matki, jak się wystrzegać zagrożenia, gdzie szukać pokarmu, gdzie się ukrywać. Wreszcie przymierzają się do lotu. Więzi rodzinne są na zawsze. Małżeństwa również. Samiec puszy się przed samicą, ona odpowiada mu krzykiem, a później są już razem aż do śmierci. Jeśli jedno ginie z ręki człowieka, drugie rozpacza. I jest od tej pory słabsze, skryte, osamotnione.
– Nie znajduje już sobie nigdy nowej gęsi? – zapytałam, przejęta tragedią osieroconego ptaka.
Glaukos wzniósł oczy do nieba.
Dedal smutno pokiwał głową.
– To się czasem zdarza. Ale bardzo rzadko. No, idźcie już. Mam dużo pracy.
Wypchnął nas delikatnie z pomieszczenia i zamknął drzwi. Glaukos cmoknął i kopnął kamień. Złapałam go za ramię.
– Czy on nam właśnie symbolicznie opowiedział o losie Europy, czy też po prostu zbył nas bajką o gęsiach?
– Nie wiem – odparł. – Ale ciebie bardzo łatwo zbyć bajkami o gęsiach.
Miał rację. Cały wieczór wyobrażałam sobie jedną gęś rozpaczającą nad martwym ciałem drugiej.
Nad ranem, po bezsennej nocy, byłam już niemal pewna, że Dedal opowiedział mi tę historię nie bez powodu. Być może nie chodziło o symboliczne przedstawienie losów Europy. Może chodziło o to, co w gruncie rzeczy miał na myśli również Glaukos. Musiałam ją sprowokować.
Kiedy weszła służka, by pomóc mi się ubrać, zignorowałam jej uwagi o moich podkrążonych oczach. W ogóle z każdym dniem coraz dziwniej się czułam, gdy wstawałam rano z łóżka, a później pozwalałam się myć i wyciągałam ramiona do góry, by nawleczono na mnie tunikę. Byłam jak jedna z lalek Dedala odzianych w piękne kreteńskie stroje. Nie lubiłam tego. Pomyślałam, że jeżeli człowiek naprawdę chce kierować własnym życiem, powinien zacząć od samodzielnego umycia się i ubrania. Ale kiedy przechwyciłam tunikę z rąk służki, ona stanęła pod ścianą bezradna i nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Nawet lekko drżała jej broda. Być może sądziła, że stała się dla mnie bezużyteczna. Nie wiedziałam, co się dzieje z bezużytecznymi niewolnicami, ale domyśliłam się, że raczej nic dobrego. Inne zajęcie z pewnością by się dla niej znalazło, pałac był jak żywy organizm, wymagał ciągłego utrzymywania przy życiu. A jednak wśród niewolników także istniała hierarchia.
– Może po prostu – odezwałam się zbita z tropu – naucz mnie, jak to się robi.
Odetchnęła głęboko i zamrugała, by odpędzić łzy. Nie wiedziałam, jak pogodzić ze sobą chęć samodzielnego ubierania się z zapewnieniem jej przy mnie zajęcia. Mogłaby robić coś innego. Tylko co?
– Czy są jakieś rzeczy, które szczególnie lubisz? – zapytałam.
Spojrzała na mnie dziwnie.
– Lubię… chyba lubię zbierać zioła. Tak sądzę – odparła powoli.
– Ale nie jesteś pewna?
– Dawno nie miałam okazji tego robić.
Oczywiście, bo była tutaj. Ubierała mnie w tuniki i sprzątała mój bałagan. Ale, właśnie, mogła być tu lub w gorszym miejscu. Coś się we mnie otworzyło, zupełnie jak wtedy, gdy oglądałam tabliczki z dawnym pismem i słuchałam kreteńskich słów swojej starej piastunki. Każda z nas tkwiła w klatce. Moją był pałac, może cała wyspa. Zależałam od ojca, jego kaprysów, dobrej lub złej woli. A jednak mogłam iść na łąkę i zbierać zioła, mogłam na przykład tańczyć i bawić się w chowanego z Glaukosem. W tym czasie ktoś dbał o moją przestrzeń do życia, o dostarczanie mi wody i jedzenia, o czystość moich ubrań i sandałów, o to, bym miała olejki i pachnidła na rano, czyste prześcieradło wieczorem. Nigdy im nie dziękowałam. Chyba nie. Tej dziewczynie tutaj. Nigdy wcześniej nie pomyślałam o niej jak o kimś, kto chciałby być gdzie indziej, wieść swoje życie, zbudowane na własnych zasadach. Jak o kimś, kto ma uczucia, które można zranić. Chciałam zrobić dla niej coś dobrego, ale czymś dobrym na pewno nie było odesłanie jej.
– Któregoś dnia mogłybyśmy pójść razem – powiedziałam. – Na łąkę. Poproszę matkę, by poszła z nami.
– Królowa?
– Innej matki nie mam.
– Królowa Pazyfae ponoć doskonale zna się na roślinach i zwierzętach. Ciotka mi mówiła, że nie ma na Krecie nikogo takiego jak ona – powiedziała z ożywieniem i chrząknęła zakłopotana, jak gdyby pozwoliła sobie na zbyt wiele.
Uśmiechnęłam się i odwróciłam.
– A teraz, proszę cię, zerknij na to. Myślisz, że da się coś zrobić z tym sianem? Babka na mój widok znowu się zacznie wachlować…
Zachichotała i sięgnęła po grzebień. Nie upinałam jeszcze włosów wysoko, jak dorosłe kobiety w pałacu, ale kiedy pozwalałam im układać się w sposób naturalny, Europa narzekała, że strzelił w nie piorun Zeusa. I że to ostrzeżenie, bym w końcu się nad sobą zastanowiła. A ponieważ dzisiaj miałam zamiar sprowokować babkę do mówienia, musiałam wyglądać tak, by była ze mnie wreszcie zadowolona.
Znalazłam ją na tarasie, w chwili gdy przyglądała się cytrynom w donicach, zasadzonym przez Glaukosa. Unosił się wokół nich wspaniały świeży zapach, od którego ślina napływała do ust. Pogładziła listki z niespotykaną u niej czułością, po czym objęła wzrokiem pałac z jego grubymi, masywnymi czerwonymi kolumnami zwężającymi się ku dołowi, balkonami i przestronnymi tarasami, świetlikami, płaskimi dachami ozdobionymi rogami sakralnymi. Uniosła głowę i spojrzała dalej, w stronę teatru. Echo powielało głosy, które docierały tu do nas stłumione i niewyraźne. Trwały przygotowania do igrzysk. Nigdy wcześniej w nich nie uczestniczyłam, ale Deukalion wyznał mi kiedyś, że ich nienawidzi. Zaprowadził mnie przed jeden z pałacowych fresków i zapytał, co widzę. Odparłam, że widzę dwie dziewczyny i jednego młodzieńca, którzy tańczą z bykiem. Młodzieniec robi salto nad grzbietem zwierzęcia, a one go asekurują. I że wygląda to na przyjemną, lekką zabawę. Deukalion uśmiechnął się ponuro, po czym wskazał rogi byka. Z początku wydawało mi się, że znajdują się za ramieniem dziewczyny. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się uznałam, że równie dobrze dziewczyna może być na nie nabita. Oblał mnie zimny pot. Deukalion pokiwał głową. Powiedział, że być może jest to zabawa dla tych, którzy siedzą na widowni, ale dla tych, którzy spotykają się z bykiem oko w oko, już niekoniecznie. Nawet jeśli skoczkowie trenują, są silni i sprawni, rozgrywka jest za każdym razem krwawa, a ktoś zawsze w najlepszym razie odnosi rany. W najgorszym umiera. Tancerze raczej nie dożywają starości. Spojrzałam teraz w kierunku areny i pomyślałam, że w tym roku będę musiała siedzieć na trybunach.
Podeszłam do babki i odważyłam się stanąć obok niej. Objęła się ramionami. Zerknęła na mnie i nie skomentowała mojego wyglądu, co uznałam za aprobatę, by nie powiedzieć: pochwałę. Wskazała głową w stronę teatru.
– Wiesz, co się szykuje?
Potwierdziłam. Mruknęła coś pod nosem. Usiadła na kamiennej ławie i poklepała miejsce obok siebie. Wsunęła nos między liście cytryny i zaciągnęła się zapachem. Usiadłam niepewnie przy Europie, nagle onieśmielona jej spokojem i łagodnym wyrazem twarzy. Żadnych kpin i szyderstw, żadnego opędzania się ode mnie jak od natrętnej niebieskiej małpy.
– Czy wiesz, kto przypłynie na Kretę z Aten?
Zmarszczyłam brwi.
– Jacyś młodzieńcy – powtórzyłam niepewnie to, co słyszałam od niewolnic. – Na igrzyska. Do zapasów albo skoków przez byka.
Europa sapnęła jak ktoś, kto nie może złapać tchu po bardzo szybkim marszu.
– Do zapasów pewnie tak. Do tańca z bykiem nie. Ateńczycy mogą mieć kilka draśnięć, ale na pewno nie wolno im zginąć na arenie. Minos potrzebuje ich żywych.
– Do czego?
Czułam, jak z przejęcia lodowacieją moje ręce. Europa obróciła mnie do siebie i położyła mi dłonie na ramionach. Nigdy wcześniej tak nie robiła.
– Hm. Ty naprawdę nic nie wiesz? Taka wścibska, wszędzie się wciśnie, wszystko podsłucha, wiecznie zadaje pytania. I nie wiesz?
Patrzyłam na nią bez słowa. Puściła mnie i wstała z ławy. Odwróciła się do mnie plecami, a ja skorzystałam z tego, że nie widzę jej twarzy i nie muszę patrzeć w oczy. Zebrałam się na odwagę.
– Czy przyjazd Ateńczyków ma jakiś związek z tym, co jest… pod podłogą? Pod pałacem?
Ruszyła głową i widziałam teraz jej piękny profil.
– Pod podłogą? Co na ten temat słyszałaś?
– Właściwie nic. Wszyscy zawsze patrzą na podłogę, kiedy ich rozmowy schodzą na plotki o mojej matce i… i byku…
Europa warknęła jak dzikie zwierzę, aż podskoczyłam. Usiadła na powrót obok mnie, ale nie wiedziałam, czy to dobrze, i instynktownie spięłam mięśnie.
– Twoja matka i byk! – rzuciła z goryczą i teraz rozpoznawałam w niej bardziej swoją zwyczajną, codzienną babkę.
– Nie umiem tego wszystkiego połączyć – przyznałam. – Ateńczyków, podłogi, byka. Mam kilka luźnych elementów, ale brakuje mi nici. By to ze sobą związać.
– Hm. Może lepiej, gdyby tak zostało. Nić potrafi pokaleczyć palce.
– Ale…
– Ale nie zostanie tak, bo siłą rzeczy zobaczysz, jak przypłyną.
Wyciągnęła szyję i spojrzała w dal. Nad koronami drzew wyłaniał się fragment morza. Linia horyzontu była dziś niewyraźna.
– W podziemiach pałacu jest więzienie – powiedziała wreszcie. – To tam właśnie po igrzyskach zostaną zaprowadzeni Ateńczycy. Za karę, jako zadośćuczynienie za śmierć Androgeusa. Zbudował je… a właściwie bardziej stworzył je Dedal. Do niego powinnaś pójść.
Czułam, jak uchodzi ze mnie powietrze. Jedną z najgorszych rzeczy na świecie wydawały mi się zawsze rozczarowania. Naprawdę sądziłam, że babka powie mi prawdę. A ona odsyłała mnie do Dedala, który z kolei znowu omami mnie następną opowieścią o zwierzętach i roślinach, bo wie dobrze, że nigdy nie umiem się im oprzeć. Jeśli zdobędę się na jakikolwiek protest i powiem, że nie chcę o tym słuchać, zacznie mówić o swoich podróżach, o rzeczach, które widział na dalekiej północy, gdzie ludzie znajdują na morskim brzegu przezroczyste złotawe kamienie, czasem z zatopionymi w nich owadami. Słuchałam już tej opowieści kilkakrotnie i za każdym razem wydawała mi się nieprawdopodobna. „Niemożliwe!”, zawołam, kiedy usłyszę ją po raz kolejny. A on odpowie: „Ludzie nazywają je tutaj elektronami, ale tam mają inną nazwę. Nie umiałabyś jej wymówić”. Jeśli zaś nawet na to się nie złapię, zacznie opowieść o Egipcie i piramidach. I wtedy zapomnę, z czym do niego przyszłam. Dedal był nie tylko mistrzem rzemiosł. To również mistrz snucia opowieści. Mistrz omamiania i odwracania uwagi. Wiedziałam, że on mi nie pomoże.
– Bab…
Spojrzała na mnie groźnie.
– Królowo Europo – poprawiłam się. – Od mistrza Dedala mogę liczyć jedynie na opowieść o gęsiach, które płaczą nad ciałami swoich małżonków.
Drgnęła.
– Słucham?
– No, gęsi – tłumaczyłam – płaczą nad ciałami swoich małżonków. Jeśli jedna gęś zginie wcześniej niż ta druga, bo na przykład zabije ją człowiek, to wtedy wdowa lub wdowiec bardzo rozpacza, nie wyobraża sobie życia, oddala się od rodziny, jest ciągle smutny i nie umie się pozbierać. Bardzo rzadko zdarza się, że szuka sobie nowej gęsi.
– Dedal ci to powiedział?
– Tak. A nie jest tak z gęśmi?
– Pewnie jest…
Przycisnęła dłoń do ust i potrząsnęła głową, jak gdyby przekonywała samą siebie, że powinna jednak milczeć, choć nie chce.
– Dedal zawsze mówi mi takie rzeczy – zaczęłam marudzić. – Wie, że kocham wszystko, co związane z naturą albo dalekim światem, którego nigdy nie zobaczę. I tak naprawdę jest. Ciągle myślę tylko o tym, żeby stąd wyjść, pobiec na jakąś łąkę, odkrywać jaskinie, słuchać szumu drzew. Oglądać motyle i ptaki. Nie mogę znieść tych wszystkich ścian. Nie sądzisz, bab… Europo, że ten pałac wygląda tak, jak gdyby ktoś ułożył tu stertę wielkich kufrów i tak zostawił? Bo ja zawsze tak myślałam. Kufry, pudełeczka, szkatuły powtykane jedne na drugie, a pomiędzy nimi ciemne tunele, bo, bądźmy szczerzy, ile słońca wpuszczają te świetliki? Mam wrażenie, że ciągle jest tu ciemno. Po całym dniu w pałacu chce mi się krzyczeć. Tak tęsknię za otwartą przestrzenią, że aż skręca mnie w środku. Żeby móc biec. Tutaj, jak biegniesz, zaraz wpadasz na jakąś ścianę albo kolumnę. Koszmar. I jeszcze te wszystkie ceremonie, nalewanie wina, ulewanie wina, przemowy, procesje ze świątyni i do świątyni, to przekonanie, że Mojra trzyma nić naszego życia i nic się nie da zrobić, wszystko już postanowione. Czy tak? Skoro tak, to nie ma sensu o cokolwiek się starać. Nic robić. Po co planować, skoro Mojra trzyma tę nić i tylko się ze mnie śmieje? To jakaś straszliwa zabawa dla tej Mojry patrzeć tak na ludzi, którzy codziennie się ubierają, jedzą, uczą, myślą o kolejnych dniach, a tymczasem nic nie wiedzą. Nie wiedzą na przykład, że potkną się na schodach i będzie koniec. Czy nic od nas nie zależy? Lubię myśleć, że zależy dużo. Oczywiście nie na wszystko mamy wpływ, ale na coś pewnie mamy. Lubię myśleć, że moje życie zależy ode mnie, nie od Mojry. I że jedyna pewna rzecz to na przykład drzewo. Korzenie drzewa. Morze. Ziemia. Wiatr. Kamienie. Piasek. Muszle. To wszystko było przed nami i będzie po nas, a my tylko… jakby… jesteśmy gośćmi. Więc tak. Lubię myśleć, że moje życie zależy ode mnie. – Spojrzałam na babkę. – Ale nie zależy, prawda? Nie całkiem?
Wpatrywała się we mnie z dziwnym wyrazem twarzy, jak gdybyśmy widziały się po raz pierwszy.
– Dużo gadasz – powiedziała w zadumie.
– Ale tylko czasem – odparłam szybko. – Bo nie zawsze mam…
Uniosła dłoń i umilkłam jak na komendę.
– Gęsi – mruknęła.
Na chwilę schowała twarz w dłoniach. Było to do niej tak niepodobne, że zamarłam w oczekiwaniu. Wcześniej Europa wydawała się w miarę przewidywalna, wiedziałam, kiedy mi dokuczy, kiedy machnie ręką, kiedy skrytykuje moje włosy i ubranie, brudne ręce i twarz. Kiedy powie, że mam sobie iść. A teraz nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Zgubiłam klucz do Europy. Mogła zrobić dosłownie wszystko.
Wyprostowała się i wciągnęła powietrze głęboko do płuc.
– W Kanaanie jest wielkie, piękne miasto – powiedziała.
– Twój rodzinny Tyr?
Posłała mi złowrogie spojrzenie.
– Nie, jest tam nie tylko Tyr. I nie przerywaj mi.
– Przepraszam – odparłam grzecznie.
– Chodzi o Ugaryt. Mój ojciec, władca Tyru i Sydonu, zabrał mnie tam kiedyś. Z początku nie chciał się zgodzić, ale ja prosiłam go i prosiłam. Byłam natrętna jak ty. Moja matka się sprzeciwiała, mówiła, że mam dopiero trzynaście lat, trzeba by posłać ze mną służki i najlepiej jakąś starą ciotkę, a w ogóle to powinnam tkwić bezpiecznie w pałacu, za murem, oddawać się zabawom i tkaniu, bo na co mi właściwie potrzebne oglądanie innych miast. Ale ja bardzo chciałam wyjść wreszcie poza to, co znałam, podejrzeć, jak wygląda większy kawałek świata.
Spojrzała na mnie znacząco, a ja zobaczyłam w jej oczach jakieś… ciepło. Chciałam powiedzieć, że ją rozumiem, bo mam dokładnie takie same marzenia. Ale nie pozwoliła mi przerywać, więc milczałam. Zresztą pewnie i tak to wiedziała, dlatego właśnie snuła tę opowieść.
– Ojciec zabrał mnie więc, bym zobaczyła wspaniały, bogaty, dumny Ugaryt. Wziął też oczywiście dla mnie towarzyszki, nakazał swojej straży wciąż mieć mnie na oku. Ale to i tak była jakby wolność. Agenor był dobrym ojcem. Nie jak Minos. Lubiliśmy się. Nie traktował mnie jak głupiej, w zasadzie nie robił różnicy między mną a moimi braćmi. To znaczy, co do nich snuł inne plany, że założą miasta, zostaną królami. Dla mnie myślał raczej o odpowiednim mężu, ale zawsze mi powtarzał, że mogę być mężczyźnie równa wykształceniem, mądrością i sprytem. Odrzucał kolejnych kandydatów do mojej ręki i wciąż czekał na tego odpowiedniego. Mówił, że nie odda mnie żadnemu tępakowi. Rozumiesz więc, że nie miałam powodów, by skarżyć się na ojca.
W przeciwieństwie do mnie, pomyślałam.
– Ugaryt był zachwycający – ciągnęła. – Głośny, kolorowy. Pełen wspaniałych budowli, drgający, żyjący. To właśnie tam pomyślałam, że miasta też żyją. Kupcy mówili różnymi językami. Nie wiedziałam dotąd, że istnieje na świecie tyle kolorów! Jak gdyby nagle naprawdę otworzyły mi się oczy. Handlowano tam wszystkim: ołowiem, brązem, miedzią, drewnem, zwierzętami. Zewsząd ryczały osły i krowy, parskały konie, trzepotały skrzydła ptaków. I był tam handlarz gęsi.
– Gęsi – powtórzyłam szeptem i zaraz się skuliłam, ale ona tym razem mnie nie zganiła.
– Tak – odparła. – Handlarz gęsi miał cerę koloru miodu i czarne jak smoła włosy. Nie nosił tuniki, lecz jedynie przepaskę na biodrach sięgającą kolan. Był pięknie zbudowany, jego skóra dosłownie lśniła, a zęby… zęby miał białe jak perły. Jeszcze nigdy nie widziałam takiego mężczyzny. Sądziłam, że mnie nie zauważył i jest tylko obiektem mojej jednostronnej obserwacji. Ale w pewnym momencie uniósł głowę i uśmiechnął się. Myślałam, że wybuchł w moim wnętrzu jakiś płomień… Poszłam dalej, choć nie mogłam wyrzucić z głowy jego obrazu. W pewnym momencie wmieszałyśmy się z moimi towarzyszkami w gęściejszy tłum, zgubiłyśmy strażników ojca, stara piastunka, która opiekowała się mną od dziecka, puściła moją dłoń, jak gdyby ktoś nas nagle celowo rozdzielił. Słyszałam jej głos. Był ciężki od strachu i… rozpaczy. Potem czułam tylko mocne ramiona oplecione wokół siebie i szorstki sznur. Ktoś zarzucił mi jakiś materiał na głowę i poderwał z ziemi. Nie wiem, czy krzyczałam. Chyba za bardzo się bałam, by wydać z siebie dźwięk. Nie umiałam nazwać tego, co się dzieje, nie umiałam tego przewidzieć. Gdzieś mnie zaniesiono. Czułam kołysanie. Materiał zdjęto mi z głowy dopiero wtedy, kiedy statek oddalił się od brzegu na odpowiednią odległość. Zrozumiałam, że musieli mnie tam wnieść w worku, jak zakupiony towar. Albo kradziony. Może straciłam przytomność. Potem oczywiście krzyczałam. Kapitan nie pozwolił mnie bić. Mówił, że zamierza dostać za mnie dobrą cenę. Ale był jeszcze on, chłopak od gęsi. Piękny, o miodowej skórze. On miał na mnie swój własny plan. Pewnego dnia zakotwiczyliśmy przy jakiejś małej, chyba bezludnej wysepce. Kapitan mówił, że jest tu źródło dobrej, czystej wody, musiał uzupełnić zapasy. Ja miałam zostać na statku, pilnowana przez chłopaka od gęsi. Uderzył mnie w głowę. Mocno. Ocknęłam się, kiedy byliśmy w łodzi, a w oddali malała bezludna wysepka. Myślałam, że może chciał mnie uratować. Uderzył mnie, oczywiście, ale może dlatego, że nie wiedział, czy mu zaufam. Czy nie będę krzyczeć. Patrzył na mnie dziwnie… Nie odzywał się, tylko patrzył. Przybiliśmy do jakiegoś brzegu. Wyspa zdawała się duża, górzysta i skalista. Tam, gdzie zostawiliśmy łódź, nie było żadnego portu i nie mieszkali żadni ludzie. Zaciągnął mnie do groty…
Przerwała na chwilę i zamknęła oczy. Bałam się ruszyć. Bałam się nawet oddychać.
– I w grocie – odezwała się cicho – pozbawił mnie złudzeń. Rozumiesz?
Spojrzała na mnie błagalnie. Chciała, bym potwierdziła i pozwoliła jej nie wspominać o szczegółach. Zrobiłam to.
Ponownie skierowała wzrok w stronę morza.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Dostępny w wersji pełnej
Copyright © by Magda Knedler
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2022
Opieka redakcyjna: Olga Orzeł-Wargskog
Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak
Projekt okładki: Magda Gardeła
ISBN 978-83-8135-714-2
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
