Pan Światła - Roger Zelazny - ebook + książka

Pan Światła ebook

Roger Zelazny

4,0

Opis

Magiczna powieść science fiction, w której postapokalitycznym światem odległej planety zawładnęli mściwi hinduistyczni bogowie

Ziemia jest daleko. Na skolonizowanej planecie grupa ludzi zyskała kontrolę nad środkami techniki i zyskała nieśmiertelność. Teraz rządzą tym światem jako bogowie hinduistycznego panteonu - Brahma, Kali, Kriszna, a także ten tego, którego kiedyś nazywali Buddą, a który teraz odważa się wystąpić przeciwko ich tyranii, i nazywa się Mahasamatmanem, Poskromicielem Demonów, Panem Światła.

Wyobraźmy sobie daleki świat, gdzie bogowie chodzą po ziemi jak ludzie, choć dzierżą ogromne, ukryte moce. Tutaj zbudowali scenę, na której budują subtelną sieć przymierzy, miłości i śmiertelnej wrogości. Czy istotnie są nieśmiertelni? Kim są ci bogowie, którzy władają przeznaczeniem ludnego świata?

„Jedna z pięciu najlepszych powieści SF, jakie napisano”.

George R. R. Martin

KLASYKA LITERATURY SCIENCE FICTION

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (99 ocen)
48
23
13
9
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kowal2221

Nie polecam

za "lektora" tego nie da się słuchać
03

Popularność




Rozdział pierwszy

Powiedziane jest, że pięćdziesiąt trzy lata po swoim uwolnieniu powrócił ze Złotej Chmury, by raz jeszcze podjąć rękawicę Niebios, by sprzeciwić się Porządkowi Życia i bogom, którzy go nakazali. Wyznawcy modlili się o jego powrót, choć modlitwy ich były grzechem, gdyż nie powinny zakłócać spokoju tym, którzy odeszli w Nirwanę, nieważne, jakie byłyby okoliczności ich odejścia. Noszący szafranową szatę wznosili je jednak, by Ten z Mieczem, Mandżusri, znowu zstąpił między nich. I powiedziane jest, że Bodhisattwa usłyszał…

Kto usunął niszczące skalania

i kto nie jest przywiązany do pożywienia,

kto ma za swój cel Pustkę,

niczym nieuwarunkowaną wolność

— tego ścieżki, tak jak śladów ptaków w powietrzu,

nie da się wytropić.

Dhammapada (93)

Wyznawcy nazywali go Mahasamatmanem i powtarzali, że jest bogiem. On sam wolał jednak pomijać Maha- i -atman i nazywał siebie Samem. Nigdy nie twierdził, że jest bogiem. Nigdy też nie twierdził, że bogiem nie jest. W ówczesnych okolicznościach żadne z tych wyznań nie mogło mu przynieść korzyści. W przeciwieństwie do milczenia.

Skrywała go zatem tajemnica.

Działo się to w porze deszczów…

Działo się to długo po nadejściu czasu wielkiej wilgoci…

Działo się to w dniach deszczowych, gdy modlitwy wzleciały w górę nie z węzłów na powrozach ani wirowania młynków modlitewnych, ale z wielkiej machiny w klasztorze Ratri, bogini Nocy.

Modły wysokiej częstotliwości skierowane były ku górze, poprzez atmosferę i poza nią, docierając do złocistej chmury nazywanej Mostem Bogów, która okrąża cały świat, widoczna nocą jako spiżowa tęcza, i która jest miejscem, gdzie słońce w południe staje się pomarańczowe.

Niektórzy z mnichów powątpiewali w ortodoksyjność tej metody, jednakże machinę skonstruował i obsługiwał Jama-Dharma, Upadły z Niebiańskiego Miasta. Powiadają, że przed wiekami zbudował potężny gromowy rydwan pana Sziwy — wehikuł, który pędził po niebie, tryskając strugami ognia.

Mimo że Jama wypadł z łask, wciąż uznawany był za najpotężniejszego z mechaników. Nikt jednak nie wątpił, że gdyby bogowie z Miasta dowiedzieli się o machinie modlitewnej, pozwoliliby mu umrzeć prawdziwą śmiercią. Zresztą nikt też nie wątpił, że pozwoliliby mu umrzeć prawdziwą śmiercią nawet bez pretekstu machiny modlitewnej, gdyby tylko znalazł się w ich mocy. Jak zamierzał załatwić tę sprawę z Władcami Karmy, to już było jego problemem, choć nikt nie wątpił, że kiedy nadejdzie czas, znajdzie na to sposób. Był dwukrotnie młodszy od samego Niebiańskiego Miasta, a niespełna dziesiątka bogów pamiętała stworzenie tej siedziby. Wiadomo było, że wie o wszechogarniającym ogniu więcej od samego pana Kubery. To jednak były tylko mniejsze jego Atrybuty. Najbardziej znany był z czegoś innego, choć niewielu chciało o tym mówić. Wysoki, ale nie przesadnie; potężny, ale nie ociężały; jego ruchy wydawały się powolne i płynne. Nosił czerwień i odzywał się niewiele.

Obsługiwał machinę modlitewną, a ogromny metalowy lotos, który umieścił na dachu klasztoru, obracał się raz po raz na swych łożyskach.

Lekki deszcz obmywał budynek, lotos i dżunglę u stóp gór. Przez sześć tygodni Jama wznosił modły o mocy wielu kilowatów, ale zakłócenia nie pozwalały, by usłyszano je Na Wysokościach. Cichym głosem wzywał co bardziej znane z obecnych bóstw płodności, odwołując się do ich najbardziej prominentnych Atrybutów.

Łoskot gromu odpowiadał jego prośbom, aż nieduża małpa, która mu asystowała, zachichotała cicho.

— Twoje modlitwy i twoje przekleństwa przynoszą taki sam skutek, panie Jamo — stwierdziła. — To znaczy żaden.

— I potrzebowałeś siedemnastu inkarnacji, żeby odkryć tę prostą prawdę? — odparł Jama. — Nic dziwnego, że wciąż tkwisz w tym ciele.

— Nie — zapewniła małpa, której imię brzmiało Tak. — Mój upadek, choć mniej spektakularny od twojego, także związany był z elementem osobistej niechęci ze strony…

— Dosyć! — rzucił Jama i odwrócił się do niego plecami.

Tak uświadomił sobie, że zapewne poruszył bolesną kwestię. Szukając innego tematu rozmowy, podszedł do okna, wskoczył na szeroki parapet i spojrzał w górę.

— Widzę szczelinę w powłoce chmur, na zachodzie — oznajmił.

Jama podszedł, spojrzał we wskazanym kierunku, zmarszczył czoło i przytaknął.

— Istotnie — przyznał. — Zostań tutaj i melduj.

Wrócił do rzędu instrumentów.

Lotos nad ich głowami przerwał swe obroty, po czym skierował się ku plamie czystego nieba.

— Doskonale — stwierdził Jama. — Wreszcie coś.

Przesunął dłoń nad osobny panel sterowniczy, przerzucił serię przełączników i ustawił dwa pokrętła.

— Chmury znów się zbierają! — zawołał Tak.

— To już bez znaczenia. Mamy naszą rybę na haczyku. Już nadchodzi, z Nirwany do lotosu.

Znowu zahuczał grom, a krople deszczu zabębniły o lotos niczym grad. Węże błękitnych błyskawic owijały się z sykiem wokół górskich szczytów.

Jama zamknął ostatni obwód.

— Jak sądzisz, jak przyjmie to, że znowu będzie nosił ciało? — spytał Tak.

— Idź obieraj stopami banany!

Tak postanowił uznać to za odprawę i wyszedł z komnaty, pozostawiając Jamie obowiązek wyłączenia maszynerii. Przeszedł korytarzem i ruszył w dół po szerokich schodach. Gdy zatrzymał się na podeście, usłyszał w bocznej sali głosy i szuranie sandałów.

Bez wahania wspiął się na ścianę, chwytając się rzeźbionych panter i rzędu słoni naprzeciwko. Wciągnął się na krokiew, cofnął w studnię mroku i czekał nieruchomo.

Pod sklepionym przejściem zjawili się dwaj mnisi w ciemnych szatach.

— Dlaczego więc nie oczyści dla nich nieba? — zapytał pierwszy.

Drugi — starszy, mocniej zbudowany mężczyzna — wzruszył ramionami.

— Nie jestem mędrcem, by znać odpowiedzi na takie pytania. Że jej zależy, to oczywiste, inaczej nigdy nie użyczyłaby im schronienia ani nie pozwoliła Jamie tak z niego korzystać. Ale któż zdoła wyznaczyć granice nocy?

— Albo kaprysów kobiety — dodał pierwszy. — Słyszałem, że nawet kapłani nie wiedzieli o jej przybyciu.

— Niewykluczone. Jakkolwiek było, wydaje się, że to dobry znak.

— Tak się wydaje.

Minęli kolejny łuk przejścia, a Tak nasłuchiwał cichnących głosów, aż zapadła cisza.

Wciąż jednak nie schodził ze swej belki.

„Ona”, o której mówili mnisi, mogła być tylko samą boginią Ratri, czczoną przez zakon, który udzielił schronienia wyznawcom Wielkodusznego Sama, Oświeconego. Ratri z kolei także zaliczała się do tych, których wypędzono z Niebiańskiego Miasta i którzy nosili teraz ciała śmiertelnych. Miała wszelkie powody, by odczuwać gorycz po tej historii. Tak uświadomił sobie, jakie ryzyko podejmowała, udostępniając swe sanktuarium, a co dopiero będąc fizycznie obecną przy tym przedsięwzięciu. Gdyby choć słowo o tym rozeszło się i dotarło do właściwych uszu, przekreśliłoby to wszelkie szanse jej powrotu. Tak pamiętał ją jako ciemnowłosą piękność o srebrzystych oczach, przejeżdżającą swym księżycowym rydwanem z hebanu i chromu, zaprzężonym w ogiery, czarnego i białego, pod opieką gwardzistów, także czarnego i białego; sunęła Aleją Niebios, równa samej Saraswati w jej glorii. Serce zabiło mu mocniej w kosmatej piersi. Pewnej nocy, dawno temu, w szczęśliwszych czasach i w lepszej postaci, tańczył z nią na tarasie pod gwiazdami. Trwało to kilka chwil zaledwie, ale pamiętał.

Trudno jest być małpą i mieć takie wspomnienia.

Zsunął się z krokwi na dół.

Była tu wieża — wysoka, wyrastająca z północno-wchodniego narożnika klasztoru. Znajdowała się w niej komnata. Mówiono, że mieści w sobie duchową obecność bogini. Sprzątano tam codziennie, zmieniano pościel, zapalano kadzidło i składano wota tuż za progiem. Drzwi pozostawały zwykle zamknięte.

Były oczywiście okna. Pytanie, czy człowiek mógłby tam wejść przez któreś z nich, musiało pozostać bez odpowiedzi. Tak wykazał, że małpa może to zrobić.

Wszedł na dach klasztoru i zaczął wspinać się dalej, na wieżę, przechodząc z jednej śliskiej cegły na drugą, z wypukłości na nierówność; niebiosa powarkiwały nad nim jak psy. Wreszcie przylgnął do muru tuż pod zewnętrznym parapetem. Deszcz padał na niego bezustannie. Z wnętrza dobiegał śpiew ptaka. Zauważył zwisający za okno koniec wilgotnej błękitnej szarfy.

Chwycił się parapetu i podciągnął, by zajrzeć do wnętrza.

Była odwrócona do niego plecami. Miała na sobie błękitne sari i siedziała na małej ławeczce po przeciwnej stronie komnaty.

Wspiął się na parapet i odchrząknął.

Obejrzała się szybko. Nosiła zasłonę, więc nie widział jej twarzy. Przyjrzała mu się przez nią, po czym wstała i podeszła do okna.

Był skonsternowany. Jej postać, niegdyś gibka, teraz stała się szeroka w talii; jej krok, niegdyś niby kołysanie gałęzi, teraz przypominał chód kaczki; cerę miała zbyt ciemną; nawet skryte za zasłoną nos i podbródek zdawały się nazbyt wystające.

Skłonił głowę.

— „Gdy przechodzisz, idziemy wszyscy na spoczynek” — zaśpiewał. — „Jak ptaki do swych gniazd na drzewach”.

Stała nieruchoma, niczym jej posąg w holu na dole.

— „Wstrzymaj wilczycę, wstrzymaj wilka, wstrzymaj złodzieja, falo ciemna, lecz dla nas łatwą bądź do przejścia”.

Powoli wyciągnęła rękę i położyła mu dłoń na głowie.

— Masz moje błogosławieństwo, mały — rzekła po chwili. — Niestety, to wszystko, co mogę ofiarować. Nie zapewnię ci ochrony ani nie podaruję urody ja, której także brakuje takich luksusów. Jak ci na imię?

— Tak — odparł.

Dotknęła czoła.

— Znałam kiedyś pewnego Taka. Za dni minionych, w dalekim miejscu…

— Jestem owym Takiem, pani.

Usiadła na parapecie. Po chwili zrozumiał, że szlocha za zasłoną.

— Nie płacz, bogini. Tak jest tutaj. Pamiętasz Taka z Archiwów? Taka z Jasną Włócznią? Znów stoi tu, gotów wypełnić twe rozkazy.

— Tak… — powtórzyła. — Och, Tak również? Nie wiedziałam! Nie słyszałam…

— Jeszcze jeden obrót koła, pani, a kto wie? Wszystko może się ułożyć nawet lepiej niż kiedyś.

Ramiona jej zadrżały. Wyciągnął ku niej rękę, cofnął…

Odwróciła się i ujęła jego dłoń.

Wiek minął, nim znów przemówiła.

— Nie normalnym biegiem rzeczy odzyskamy nasze pozycje i sprawy się uregulują, Taku z Jasną Włócznią. Musimy podążyć własną ścieżką.

— O czym mówisz? — zdziwił się, po czym odgadł: —O Samie?

Skinęła głową.

— Od niego wszystko zależy. On jest naszą nadzieją przeciwko Niebu, drogi Taku. Jeśli uda się go przywołać, zyskamy szansę, aby żyć znowu.

— Więc dlatego podjęłaś to ryzyko, dlatego sama usiadłaś w paszczy tygrysa?

— A czemuż by nie? Kiedy nie ma prawdziwej nadziei, musimy wykuć własną. Nawet gdy moneta jest fałszywa, wciąż można nią płacić.

— Fałszywa? Nie wierzysz, że był Buddą?

Zaśmiała się krótko.

— Sam był największym szarlatanem w pamięci bogów i ludzi. Był także najgroźniejszym przeciwnikiem, z jakim zmierzyli się Trimurti. Nie rób takiej miny, Archiwisto, jakby zaszokowały cię moje słowa. Przecież wiesz, że osnowę swojej doktryny, ścieżkę i osiągnięcie, całą powłokę, wykradł z zakazanych prehistorycznych źródeł. To była broń, nic więcej. Największą jego siłę stanowiła nieszczerość. Gdybyśmy znów mieli go przy sobie…

— Świętym był czy szarlatanem, pani, ale powrócił.

— Nie żartuj sobie ze mnie, Taku.

— Bogini ma i pani, właśnie opuściłem pana Jamę, gdy wyłączał swoją machinę modlitewną. Na jego czole widniała zmarszczka tryumfu.

— Taka próba, przy tak minimalnych szansach… Pan Agni mówił kiedyś, że nie sposób tego dokonać.

Tak wstał.

— Bogini Ratri — rzekł. — Któż spośród bogów czy ludzi, czy kogokolwiek pomiędzy nimi, wie o takich sprawach więcej od Jamy?

— Nie znam odpowiedzi na to pytanie, Taku, ponieważ ona nie istnieje. Ale jak możesz twierdzić z taką pewnością, że pochwycił w sieć naszą rybę?

— Ponieważ jest Jamą.

— Podaj mi więc ramię, Taku. Poprowadź mnie, jak to kiedyś uczyniłeś. Spójrzmy na śpiącego Bodhisattwę.

* * *

Grotę wypełniało światło padające nie z pochodni, ale z generatorów Jamy. Ustawione na platformie łoże było z trzech stron osłonięte parawanami. Większą część maszynerii także zamaskowano parawanami i kotarami. Mnisi w szafranowych szatach poruszali się bezszelestnie po wielkiej komorze. Jama, mistrz sztuk, stał przy łożu.

Kiedy się zbliżyli, kilku zdyscyplinowanych, niewzruszonych dotąd mnichów wydało krótkie okrzyki. Tak obejrzał się na kobietę, którą prowadził, i odstąpił o krok. Oddech uwiązł mu w gardle.

Nie była już pulchną, niską matroną, z którą rozmawiał. Znowu stał u boku Nocy nieśmiertelnej, o której napisano: „Bogini, strojna klejnotami, napełnia przestrzeń, nieśmiertelna, zalewa góry i doliny, poświatą gwiazd ciemności razi”.

Spoglądał tylko przez chwilę, po czym osłonił oczy. Wciąż miała na sobie ślady swego dalekiego Aspektu.

— Bogini… — zaczął.

— Podejdźmy do śpiącego — nakazała. — Budzi się.

Zbliżyli się do łoża.

Potem — by kiedyś przedstawiano je na freskach u krańców niezliczonych korytarzy, rzeźbiono na murach świątyń i malowano na sklepieniach licznych pałaców — nastąpiło przebudzenie tego, który znany był pod wieloma imionami — jako Mahasamatman, Kalkin, Mandżusri, Siddhartha, Tathagata, Poskromiciel, Maitreja, Oświecony, Budda i Sam. Po jego lewej stronie stała bogini Nocy, po prawej stanął Śmierć. Tak, małpa, przykucnął u stóp łoża jako wieczny komentarz do współistnienia pierwiastka tego, co zwierzęce, z tym, co boskie.

Nosił zwyczajne, smagłe ciało średniego wzrostu i wieku. Rysy miał regularne i dość pospolite; kiedy otworzył oczy, były ciemne.

— Bądź pozdrowiony, Panie Światła!

To Ratri wymówiła te słowa.

Oczy leżącego zamrugały. Wzrok pozostał zamglony. W komorze nic się nie poruszało.

— Witaj, Mahasamatmanie… Buddo! — rzekł Jama.

Oczy patrzyły przed siebie, niewidzące.

— Cześć, Sam — powiedział Tak.

Czoło zmarszczyło się lekko, oczy spojrzały w bok, na Taka, potem przesunęły się ku pozostałym.

— Gdzie…? — zapytał szeptem przybysz.

— W moim klasztorze — odparła Ratri.

Obojętnie patrzył na jej piękno.

A potem zamknął oczy i zacisnął powieki. Grymas bólu zmienił jego usta w łuk, a zęby w strzały.

— Czy w istocie jesteś tym, którego imionami cię powitaliśmy? — spytał Jama.

Nie odpowiedział.

— Czy jesteś tym, który powstrzymał armię Nieba na brzegach Vedry?

Wargi się rozluźniły.

— Czy jesteś tym, który kochał boginię Śmierci?

Oczy zamigotały. Po wargach przemknął lekki uśmiech.

— To on — stwierdził Jama. I dodał: — Kim jesteś, człowieku?

— Ja? Jestem niczym — odparł leżący. — Może liściem pochwyconym w wirze. Piórkiem na wietrze…

— To niedobrze. Gdyż dość jest w świecie liści i piór, żebym nie musiał tak długą pracą powiększać ich liczby. Chciałem człowieka. Takiego, który zdoła podjąć wojnę przerwaną jego nieobecnością. Człowieka o wielkiej mocy, który za jej sprawą przeciwstawi się woli bogów. Myślałem, że może ty nim jesteś.

— Jestem… — Znów spojrzał z ukosa. — Sam. Jestem Samem. Kiedyś… dawno temu… rzeczywiście walczyłem, prawda? Wiele razy…

— Byłeś Wielkodusznym Samem, Buddą. Pamiętasz?

— Może byłem…

W jego oczach z wolna rozpalał się płomień.

— Tak — powiedział wreszcie. — Tak, byłem. Najpokorniejszym z dumnych, najdumniejszym z pokornych. Walczyłem. Przez jakiś czas nauczałem Drogi. Walczyłem znowu, znowu nauczałem, próbowałem polityki, magii, trucizny… Wydałem bitwę tak straszną, że samo słonce odwróciło twarz od rzezi: z ludźmi i bogami, ze zwierzętami i demonami, z duchami ziemi i powietrza, ognia i wody, jazczurami i końmi, mieczami i rydwanami…

— I przegrałeś — dokończył Jama.

— Tak, rzeczywiście. Ale daliśmy im niezły pokaz, co? Ty, boże Śmierci, powoziłeś moim rydwanem. Wszystko teraz do mnie wraca. Schwytali nas, a Władcy Karmy mieli być naszymi sędziami. Wymknąłeś się im przez wolę śmierci Drogą Czarnego Koła. Ja nie zdołałem.

— To prawda. Twoja przeszłość odkryła się przed nimi. Zostałeś osądzony. — Jama spojrzał na mnichów, którzy z pochylonymi głowami siedzieli teraz na podłodze. Zniżył głos. — Gdyby kazali ci umrzeć prawdziwą śmiercią, zrobiliby z ciebie męczennika. Gdyby pozwolili ci chodzić po świecie w dowolnej postaci, zostawiliby drzwi otwarte dla twego powrotu. Tak samo więc, jak ty ukradłeś swoje nauki Gottamie innego miejsca i czasu, tak i oni skradli opowieść o końcu dni tamtego pośród ludzi. Zostałeś uznany za godnego Nirwany. Twój atman przeniesiono nie do innego ciała, ale do wielkiej chmury magnetycznej, która okrąża tę planetę. To było pięćdziesiąt lat temu. Oficjalnie jesteś teraz awatarem Wisznu, którego nauki zostały błędnie zinterpretowane przez niektórych co bardziej gorliwych wyznawców. A osobiście istniałeś nadal jedynie w postaci samopodtrzymującej się fali, którą udało mi się schwytać.

Sam zamknął oczy.

— I ośmieliłeś się sprowadzić mnie z powrotem?

— W samej rzeczy.

— Przez cały czas byłem świadomy swojego stanu.

— Podejrzewałem to.

Otworzył oczy; płonęły.

— I śmiałeś wyrwać mnie z czegoś takiego?

— Tak.

Sam spuścił głowę.

— Słusznie nazywany jesteś bogiem Śmierci, Jamo-Dharmo. Odebrałeś mi doprawdy niezwykłe przeżycie. Na czarnej skale swej woli rozbiłeś coś, co przekracza wszelkie zrozumienie i doczesny splendor. Dlaczego nie mogłeś mnie zostawić w spokoju na morzu istnienia?

— Ponieważ świat potrzebuje twojej pokory, twojej pobożności, twoich wspaniałych nauk i twoich makiawelicznych spisków.

— Jestem stary, Jamo — rzekł. — Tak stary, jak człowiek w tym świecie. Wiesz, że byłem jednym z Pierwszych. Jednym z tych, którzy przybyli tutaj, by budować i zasiedlać. Wszyscy inni już nie żyją… albo zostali bogami: dei ex machini… I ja miałem taką szansę, ale wypuściłem ją z dłoni. Wiele razy. Nigdy nie chciałem zostać bogiem, Jamo. Nie naprawdę. Dopiero później, dopiero kiedy zobaczyłem, co robią, zacząłem gromadzić przy sobie całą moc, jaka była mi dostępna. Ale było już za późno. Stali się zbyt silni. Teraz chcę tylko zasnąć snem wieków, raz jeszcze doznać Wielkiego Spoczynku, wiecznej rozkoszy, usłyszeć pieśni gwiazd śpiewających na brzegach ogromnego morza.

Ratri pochyliła się i spojrzała mu w oczy.

— Potrzebujemy cię, Sam.

— Wiem, wiem — odparł. — Wiecznie realizuje się stare przysłowie: macie pracowitego konia, więc czemu nie pogonić go jeszcze z milę?

Ale uśmiechał się, gdy to mówił, a ona ucałowała go w czoło.

Tak skoczył w górę i zaczął podskakiwać na łożu.

— Ludzkość się raduje — zauważył Budda.

Jama podał mu szatę, a Ratri podstawiła sandały.

Powrót do życia ze spokoju, który przekracza wszelkie rozumienie, wymaga czasu. Sam spał. A śpiąc, śnił; śniąc, krzyczał albo tylko płakał. Nie miał apetytu, ale Jama znalazł mu ciało krzepkie i w doskonałym zdrowiu, bez trudu zdolne znieść psychosomatyczną konwersję wywołaną utratą boskości.

Siadywał jednak godzinami, nieruchomo wpatrzony w kamyk, nasionko albo liść. W takich chwilach nie dawał się rozbudzić.

Jama dostrzegł w tym zagrożenie i zwierzył się ze swych obaw Ratri i Takowi.

— Nie jest dobrze, że tak odrywa się od świata — rzekł. — Mówiłem do niego, ale jakbym zwracał się do wiatru. Nie może zapomnieć tego, co pozostawił za sobą. Same próby wiele go kosztują.

— Może źle odczytujesz jego wysiłki — zasugerował Tak.

— To znaczy?

— Widzisz, jak obserwuje nasiono, które przed sobą położył? Zwróć uwagę na zmarszczki wokół oczu.

— Tak? I co w związku z tym?

— Mruży oczy. Czy ma wadę wzroku?

— Nie.

— Więc dlaczego to robi?

— By lepiej studiować nasiono.

— Studiować? To nie jest Droga, jakiej niegdyś nauczał. Ale rzeczywiście studiuje. Nie medytuje, szukając wewnątrz przedmiotu tego, co prowadzi ku uwolnieniu podmiotu. Na pewno nie.

— Więc co to jest?

— Przeciwieństwo.

— Przeciwieństwo?

— Studiuje przedmiot i rozmyśla nad nim, aby się związać. Szuka w nim powodu do życia. Próbuje raz jeszcze wpleść się w tkaninę Mai, iluzję świata.

— Chyba masz rację, Taku! — zawołała Ratri. — Jak możemy dopomóc mu w tych wysiłkach?

— Nie jestem pewien, pani.

Jama kiwnął głową. Jego ciemne włosy lśniły w strudze słonecznego światła, przecinającej wąski ganek.

— Dostrzegłeś coś, czego ja nie widziałem — przyznał. — Nie powrócił jeszcze w pełni, choć nosi ciało, stąpa ludzkimi stopami i mówi jak my. Jego myśli wciąż są poza naszym zasięgiem.

— Co w takim razie możemy uczynić? — spytała Ratri.

— Zabieraj go na długie spacery po okolicy. Racz go delicjami. Porusz jego duszę poezją i pieśnią. Znajdź mu coś mocnego do picia, w klasztorze nie ma takich napojów. Okryj go barwnymi jedwabiami. Sprowadź kurtyzanę albo nawet trzy. Spróbuj ponownie zanurzyć go w życie. Tylko w ten sposób zdoła się uwolnić z okowów boskości. To głupie z mojej strony, że wcześniej tego nie zauważyłem.

— Nie dziwię się, boże Śmierci — rzekł Tak.

Płomień, który jest czarny, rozgorzał w oczach Jamy. Po chwili jednak bóg się uśmiechnął.

— Odpłaciłeś mi, mój mały — powiedział. — Za te komentarze, którym pozwoliłem, być może bezmyślnie, dotrzeć do twych kosmatych uszu. Wybacz mi, ty, który masz postać małpy. Jesteś w istocie człowiekiem… człowiekiem spostrzegawczym i inteligentnym.

Tak się przed nim skłonił.

Ratri parsknęła śmiechem.

— Powiedz nam więc, mądry Taku… gdyż może zbyt długo byliśmy bogami i brak nam właściwego spojrzenia… jak postąpić w kwestii jego rehumanizacji, by jak najlepiej posłużyło to naszym celom?

Tak skłonił się teraz przed Ratri.

— Tak jak proponował Jama — rzekł. — Dzisiaj, pani, zabierz go na spacer ku wzgórzom. Jutro pan Jama uda się z nim aż na skraj lasu. Następnego dnia ja poprowadzę go między drzewa i trawy, kwiaty i liany. I zobaczymy. Zobaczymy…

— Niech tak się stanie — zdecydował Jama.

I tak się stało.

* * *

W kolejnych tygodniach Sam oczekiwał tych spacerów najpierw z lekką, zdawało się, niecierpliwością, potem z umiarkowanym entuzjazmem, wreszcie z gorącym zapałem. Zaczął wychodzić samodzielnie, na coraz dłużej; początkowo na kilka godzin rankiem, potem rano i wieczorem. W końcu znikał na cały dzień, a niekiedy i całą noc.

Pod koniec trzeciego tygodnia Ratri i Jama rozmawiali o tym na ganku we wczesnych godzinach poranka.

— To mi się nie podoba — wyznał Jama. — Nie możemy go obrażać, narzucając mu nasze towarzystwo teraz, kiedy sobie tego nie życzy. Ale czyha tam wiele niebezpieczeństw, zwłaszcza na kogoś takiego jak on, powtórnie narodzonego. Chciałbym wiedzieć, gdzie spędza te godziny.

— Cokolwiek robi, pomaga mu to wrócić do życia — zauważyła Ratri. Przełknęła ciasteczko i machnęła pulchną dłonią. — Jest mniej zamknięty w sobie. Więcej rozmawia, nawet żartuje. Wypija wino, które mu przynosimy. Wraca mu apetyt.

— A jednak spotkanie z agentem Trimurti może doprowadzić do ostatecznej zguby.

Ratri przeżuwała wolno.

— Ale jest mało prawdopodobne, by ktoś taki wędrował po tej krainie w obecnym czasie — stwierdziła. — Zwierzęta zobaczą w Samie dziecko i nie zrobią mu krzywdy. Ludzie uznają go za świątobliwego pustelnika. Demony jeszcze z dawnych lat czują przed nim lęk, a więc go szanują.

Jama potrząsnął głową.

— Pani, to nie jest takie proste. Choć zdemontowałem dużą część swojej maszynerii i ukryłem ją setki mil stąd, potężny przesył energii, jaki wykorzystywałem, nie mógł pozostać niezauważony. Prędzej czy później ktoś odwiedzi to miejsce. Wykorzystałem ekrany i urządzenia zakłócające, ale z pewnych miejsc ten teren musiał wyglądać tak, jakby wszechogarniający ogień tańczył po mapie. Wkrótce musimy się stąd wynieść. Wolałbym zaczekać, póki nasz podopieczny całkiem nie wróci do zdrowia, ale…

— Czy jakieś naturalne siły nie mogły wytworzyć takich samych efektów energetycznych, jak twoje działania?

— Tak, i one występują w tej okolicy. Właśnie dlatego wybrałem ją na naszą bazę. Może się więc okazać, że nic się nie zdarzy. Jednak wątpię w to. Moi szpiedzy we wsiach nie donoszą w tej chwili o żadnych niezwykłych zjawiskach. Niektórzy mówią wszakże, iż w dzień jego powrotu na szczycie burzowej fali przejechał gromowy rydwan, badając niebo i ziemię. Działo się to daleko stąd, jednak nie mogę uwierzyć, że nie ma żadnego związku z nami.

— Ale przecież nie wrócił…

— W każdym razie nam nic o tym nie wiadomo. Obawiam się jednak…

— Zatem ruszajmy natychmiast. Zbyt duży żywię szacunek dla twoich przeczuć. Dysponujesz większą mocą niż ktokolwiek z Upadłych. Dla mnie wielkim wysiłkiem jest nawet przybranie miłej dla oka formy na dłużej niż kilka minut.

— Moce, które posiadam — odparł Jama, dolewając jej herbaty — pozostały nienaruszone, ponieważ są innego rodzaju niż twoje.

Uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy długich, lśniących zębów. Uśmiech sięgnął blizny na lewym policzku, ciągnącej się aż do kącika oka. Jama mrugnął, jakby chciał postawić kropkę, po czym kontynuował:

— Duża część mojej mocy ma formę wiedzy, której nawet Władcy Karmy nie mogą mi wyrwać. Moc większości bogów natomiast wynika ze szczególnej fizjologii, którą częściowo tracą po inkarnacji w nowe ciało. Dysponując pewną pamięcią, po jakimś czasie i w pewnym zakresie umysł zmienia dowolne ciało, rodząc nową homeostazę i pozwalając na stopniowe przywrócenie mocy. Moja powraca szybko i w tej chwili dysponuję nią w pełni. Ale gdyby nawet nie, mam wiedzę, której mogę użyć jak broni. I to też jest moc.

Ratri napiła się herbaty.

— Niezależnie od źródła, kiedy twoja moc mówi: ruszajmy, musimy wyruszyć. Jak prędko?

Jama otworzył kapciuch z tytoniem i skręcił sobie papierosa. Zauważyła, że jego smagłe, zwinne palce zawsze się poruszają, jak u kogoś, kto gra na instrumencie muzycznym.

— Powiedziałbym: nie zwlekajmy dłużej niż jeszcze tydzień czy dziesięć dni. Do tego czasu musimy opuścić tę krainę.

Skinęła głową.

— Dokąd zatem?

— Do jakiegoś niewielkiego królestwa na południu, gdzie będziemy mogli bez przeszkód wjechać i wyjechać.

Zapalił papierosa, zaciągnął się.

— Mam lepszy pomysł — oświadczyła. — Wiedz, że pod moim śmiertelnym imieniem jestem panią Pałacu Kamy w Khaipurze.

— Fornikatorium, madam?

Zmarszczyła brwi.

— Takim mianem określany jest często przez ludzi wulgarnych, i nie nazywaj mnie „madam”, przy okazji. Pachnie to starym żarcikiem. Pałac Kamy to miejsce odpoczynku, rozkoszy, świętości i źródło znacznej części moich dochodów. Myślę, że będzie dobrą kryjówką dla naszego podopiecznego, póki nie dokończy rekonwalescencji, a my nie zrealizujemy naszych planów.

Jama klepnął się w udo.

— Tak jest! Racja! Kto pomyśli, żeby szukać Buddy w domu rozpusty? Dobrze! Znakomicie. Do Khaipuru zatem, droga bogini… Do Khaipuru i Pałacu Miłości!

Wstała i tupnęła sandałem o kamień.

— Nie życzę sobie, żebyś w ten sposób wyrażał się o moim przybytku!

Wzrok Jamy zsunął się ku ziemi, a z jego twarzy, choć z oporami, zniknął uśmiech. Powstał i skłonił się z szacunkiem.

— Wybacz mi, droga Ratri, ale to wyznanie było tak nieoczekiwane… — Zakrztusił się i odwrócił. Kiedy znów na nią spojrzał, pełen był powagi i uprzejmości — …że zaskoczyła mnie ta pozorna sprzeczność. Teraz jednak widzę w tym mądrość. To idealna przykrywka; dostarcza ci zarówno bogactwa, jak i, co o wiele ważniejsze, źródła poufnych informacji wśród wojowników, kupców i kapłanów. To nieodzowna część życia społeczeństwa. Daje ci status i prawo głosu w sprawach miasta. Bycie bogiem to jeden z najstarszych zawodów na tym świecie. Cóż więc dziwnego, że my, którzy upadliśmy, szukamy schronienia w ramach innej szacownej tradycji. Podziwiam cię. Składam ci dzięki za twoją mądrość i zdolność przewidywania. Nie oczerniam przedsięwzięć dobroczyńcy i współspiskowca. Powiem szczerze, że niecierpliwie oczekuję tej wizyty.

Uśmiechnęła się i usiadła.

— Przyjmuję twoje obłudne przeprosiny, synu węża. Zresztą i tak trudno jest się na ciebie gniewać. Nalej mi jeszcze herbaty, proszę.

Wypoczywali, Ratri sącząc herbatę, Jama paląc papierosa. W oddali burza zaciągnęła kotarę nad połową horyzontu. Nad nimi jednak wciąż świeciło słońce, a na ganku gościł delikatny zefirek.

— Widziałeś ten pierścień, żelazny pierścień, który nosi? — spytała Ratri, sięgając po kolejne ciasteczko.

— Tak.

— Czy wiesz, jak go zdobył?

— Nie.

— Ja też nie. Ale czuję, że powinniśmy poznać jego pochodzenie.

— Zgadza się.

— Jak tego dokonać?

— Powierzyłem to zadanie Takowi, który lepiej ode mnie zna życie lasu. W tej chwili podąża jego śladem.

Ratri skinęła głową.

— Dobrze.

— Słyszałem — rzekł Jama — że bogowie nadal odwiedzają czasem co bardziej znane Pałace Kamy w całym kraju, na ogół w przebraniu, ale niekiedy w boskiej postaci. Czy to prawda?

— Tak. Ledwie rok temu w Khaipurze zjawił się pan Indra. Jakieś trzy lata temu wizytę złożył fałszywy Kryszna. Z całego niebiańskiego towarzystwa, Kryszna Nieznużony budzi największą konsternację wśród personelu. Został przez miesiąc pełen szaleństw, które skutkowały znaczną liczbą połamanych mebli i usługami licznych lekarzy. Prawie opróżnił piwniczkę i spiżarnię. Pewnej nocy zagrał jednak na swej fletni, której dźwięk zapewniłby dawnemu Krysznie wybaczenie niemal wszystkiego. Ale to nie prawdziwą magię usłyszeliśmy tej nocy, albowiem jest tylko jeden prawdziwy Kryszna: ogorzały, zarośnięty, o oczach czerwonych i płomiennych. Tamten tańczył po stołach, powodując wiele zamieszania, ale jego akompaniament muzyczny był niewystarczający.

— Zapłacił za zniszczenia czym innym niż tylko pieśnią?

Zaśmiała się.

— Dajże spokój, Jamo. Niech nie będzie między nami retorycznych pytań.

Prychnął dymem.

— Surja, słońce, zaraz zostanie otoczony — zauważyła Ratri, spoglądając w dal i w górę. — A Indra zabija smoka. Lada chwila nadejdą deszcze.

Fala szarości przykryła klasztor. Wiatr dmuchnął mocniej i na murach budowli zaczął się taniec wód. Jak zasłona z paciorków, deszcz przesłonił otwarty kraniec ganku, w którego stronę patrzyli.

Jama nalał jeszcze herbaty. Ratri zjadła kolejne ciasteczko.

Tak sunął przez las. Obserwując ścieżkę w dole, przeskakiwał z drzewa na drzewo, z konaru na konar. Futro miał wilgotne, gdyż potrącane liście strząsały na niego strużki wody. Chmury wzbierały za jego plecami, ale poranne słońce wciąż świeciło na wschodnim niebie, a las był rojem kolorów w czerwonozłotym blasku.

Wokół niego, pośród gąszczy gałęzi, lian, liści i traw wyrastających jak mur po obu stronach ścieżki, ptaki wyśpiewywały swoją muzykę, owady brzęczały, czasami rozlegał się warkot czy szczeknięcie. Wiatr szeleścił liśćmi. W dole ścieżka skręcała ostro i dochodziła do polany. Tak zeskoczył na ziemię i szedł dalej. Po drugiej stronie znowu wspiął się na drzewo. Teraz, jak zauważył, ścieżka biegła równolegle do gór, a nawet skręcała lekko w ich stronę. W oddali zahuczał grom i po chwili dmuchnął chłodny wiatr. Tak przeskakiwał z gałęzi na gałąź, rozrywając mokre pajęczyny, a wystraszone ptaki wzlatywały w górę jak rozkrzyczane obłoki jaskrawych piór. Ścieżka wciąż zawracała ku górom. Od czasu do czasu napotykała ubite, żółte szlaki, rozwidlała się, krzyżowała, oddalała. Wtedy Tak schodził na ziemię i dokładnie badał ślady na jej powierzchni. Sam skręcił tutaj; Sam przystanął nad tym jeziorkiem, by się napić — tutaj, gdzie pomarańczowe grzyby rosły wyżej od wysokiego mężczyzny, tak rozłożyste, że mogłyby osłonić przed deszczem kilku ludzi. Tutaj Sam wybrał to odgałęzienie; tu się zatrzymał, by poprawić pasek sandała; w tym miejscu oparł się o drzewo, które zdradzało oznaki zamieszkiwania driady…

Tak podążał naprzód, około pół godziny marszu za swym celem, jak to oceniał — a zatem dając mu dość czasu, by dotarł tam, dokąd zmierzał, i oddał się czynnościom, które budziły w nim taki entuzjazm. Aureola dalekich błyskawic wyrosła nad górami, ku którym teraz zmierzał. Znowu zahuczał grom. Ścieżka kierowała się ku zboczom, gdzie drzewa rosły mniej gęsto, więc Tak biegł na czworakach wśród wysokich traw. Szlak wznosił się stopniowo, a odsłonięte skały coraz wyżej sterczały z ziemi. A jednak Sam przeszedł tą drogą, więc Tak podążał za nim.

Wznoszący się nad jego głową Most Bogów o barwie kwietnego pyłku zniknął, gdy ciemne chmury przetaczały się uparcie na wschód. Zajaśniała błyskawica i tym razem grom zagrzmiał niemal natychmiast. Na otwartej przestrzeni wiatr uderzył mocniej, pochylając trawy; zdawało się, że temperatura spada jak kamień.

Tak poczuł pierwsze krople deszczu i skoczył pod osłonę jednej z formacji skalnych — wyglądała jak wąski, lekko pochylony żywopłot. Biegł wzdłuż jego podstawy, gdy zostały uwolnione wody, a kolor spłynął ze świata wraz z ostatnią odrobiną błękitu na niebie.

Morze burzliwego światła pojawiło się w górze i trzykrotnie chlusnęło pędzącymi w szaleńczym crescendo strumieniami; rozlały się na kamiennym kle, czarnym i wygiętym pod wiatr, jakieś ćwierć mili w górę zbocza.

Kiedy Tak odzyskał ostrość widzenia, zobaczył coś, czego nie zrozumiał. Zdawało się, że każdy piorun, który uderzył, porzucił część siebie, kołyszącą się w szarym powietrzu i pulsującą ogniem, mimo wilgoci opadającej bezustannie na ziemię.

Wtedy usłyszał śmiech — a może był to tylko pogłos, jaki pozostał mu w uszach po niedawnym gromie?

Nie, to był śmiech — potężny, nieludzki!

Po chwili rozległo się wycie wściekłości. A potem znowu błyski i znowu grzmot.

Obok skalnego kła zakołysał się kolejny ognisty wir.

Tak leżał nieruchomo przez jakieś pięć minut. A potem zaczęło się od nowa: wycie, a po nim trzy jasne błyski i grzmot.

Teraz było już siedem kolumn ognia.

Czy ośmieli się podejść, ominąć te zjawiska, spojrzeć na szczyt skalnego kła z przeciwnej strony?

A jeśli to zrobi i jeśli — jak przeczuwał — Sam miał z tym jakiś związek, co poradzi, skoro nawet Oświecony nie potrafi zapanować nad sytuacją?

Nie znalazł odpowiedzi, ale zdał sobie sprawę, że posuwa się do przodu, zgięty nisko w mokrej trawie, mocno pochylanej wiatrem w lewą stronę.

Był w połowie drogi do celu, kiedy wszystko się powtórzyło i teraz aż dziesięć tych obiektów strzelało w niebo, czerwonych, złotych i żółtych; odchylały się i powracały, odchylały i powracały, jak gdyby ich podstawy umocowane były do ziemi.

Skulił się, mokry i drżący; ocenił swą odwagę i przekonał się, jak bardzo jest mała. Ale mimo to szedł dalej, aż zrównał się z tajemniczym miejscem, a potem je minął.

Za skałą się wyprostował; stał teraz między głazami. Wdzięczny za tę osłonę, chroniącą także przed obserwacją z dołu, posuwał się ostrożnie dalej, ani na chwilę nie odrywając spojrzenia od skalnego kła.

Widział teraz, że jest on częściowo pusty — u podstawy dostrzegł suchą, płytką grotę, a w niej dwie klęczące postacie. Świątobliwi mężowie pogrążeni w modlitwie? — zastanawiał się.

A potem znów to się stało. Na kamienie runęły najbardziej przerażające błyski, jakie w życiu oglądał — niejeden raz i nie przez chwilę tylko. Było tak, jakby bestia z płomiennym językiem lizała uparcie skałę, warcząc przy tym głośno, przez czwartą część minuty.

Kiedy Tak otworzył oczy, naliczył dwadzieścia gorejących wież.

Jeden ze świątobliwych mężów pochylił się i skinął ręką. Drugi się roześmiał. Dźwięk dotarł aż do miejsca, gdzie leżał Tak. A potem padły słowa:

— Oczy węża! Teraz ja!

— Jaka jest liczba? — zapytał drugi i Tak wiedział, że to głos Sama Wielkodusznego.

— Podwójna albo żadna! — huknął jego towarzysz, pochylił się naprzód, zakołysał i powtórzył gest Sama.

— Nina ze Srinagina! — zawołał śpiewnie, pochylił się, zakołysał i ponownie wykonał ten sam gest.

— Święta siódemka — rzucił cicho Sam.

Ten drugi zawył.

Tak zamknął oczy i zatkał uszy, przewidując, co nastąpi po takim wyciu.

Nie pomylił się.

Kiedy błyski i huk ustały, spojrzał w dół na niezwykle rozjaśnioną scenę. Nie trudził się nawet liczeniem. Było oczywiste, że czterdzieści płomiennych obiektów wisi nad ziemią, rzucając swój niesamowity blask; ich liczba się podwoiła.

Rytuał trwał nadal. Żelazny pierścień jarzył się na lewej dłoni Buddy własnym światłem, bladym i zielonkawym.

Tak znów usłyszał słowa:

— Podwójna albo żadna.

Na co Budda odpowiedział ponownie:

— Święta siódemka!

Tym razem miał wrażenie, że całe zbocze rozpadnie mu się pod stopami. Sądził, że jasność to powidok na siatkówce zamkniętego oka. Mylił się.

Kiedy uniósł powieki, ujrzał armię rozkołysanych błyskawic. Ich światłość wbijała się w mózg; osłonił oczy, by popatrzeć w dół.

— I jak, Raltariki? — zapytał Sam; jasne, szmaragdowe światło otaczało jego lewą dłoń.

— Jeszcze jeden raz, Siddhartho. Podwójna albo nic.

Deszcz ustał nieco. W zielonym blasku hufca na wzgórzu Tak zobaczył, że ten zwany Raltariki ma głowę bawołu i drugą parę rąk.

Zadrżał.

Zasłonił oczy i uszy, zacisnął zęby. Czekał.

Po pewnym czasie to nastąpiło. Ryk i błyski trwały bez końca, aż stracił przytomność.

Kiedy odzyskał zmysły, pomiędzy nim a osłaniającą go skałą była już tylko szarość i delikatny deszcz. U podstawy kamienia siedziała samotna postać; nie nosiła rogów i miała tylko dwie ręce.

Tak nie poruszył się. Czekał.

* * *

— To jest repelent demonów — rzekł Jama, wręczając mu aerozol. — Sugeruję, żebyś w przyszłości smarował się nim dokładnie, jeśli zamierzasz oddalać się od klasztoru. Myślałem, że ten region wolny jest od rakszasów, w przeciwnym razie dałbym ci go wcześniej.

Tak przyjął pojemnik i postawił przed sobą na stole.

Siedzieli przy lekkim posiłku w pokojach Jamy, który opierał się wygodnie, trzymając w lewej ręce kielich sprowadzanego dla Buddy wina, w prawej — na wpół opróżnioną karafkę.

— A więc ten o imieniu Raltariki jest demonem? — zapytał Tak.

— Tak… i nie — odparł Jama. — Jeśli przez określenie „demon” rozumiesz złośliwą, nadprzyrodzoną istotę, posiadającą wielką moc, długowieczną i zdolną czasowo przyjmować praktycznie dowolną formę, odpowiedź brzmi: nie. To powszechnie przyjęta definicja, jest jednak nieprawdziwa w jednym aspekcie.

— Och? A jakimże to?

— Nie jest istotą nadprzyrodzoną.

— Ale jest wszystkim pozostałym?

— Tak.

— Zatem nie rozumiem, jaka to różnica, nadprzyrodzony czy nie, skoro jest złośliwy, posiada wielką moc, długo żyje i ma zdolność zmiany kształtu wedle woli.

— Ależ to bardzo istotna różnica. To różnica między nieznanym i niepoznawalnym, między nauką i fantazją. To kwestia istoty rzeczy. Niech cztery punkty kompasu będą logiką, wiedzą, mądrością i nieznanym. Niektórzy biją pokłony w tym ostatnim kierunku. Inni ruszają, by go badać. Chylić czoła przed nim, to tracić z oczu pozostałe trzy. Mogę ulec nieznanemu, ale nigdy niepoznawalnemu. Człowiek, który kłania się przed nieznanym, jest albo świętym, albo głupcem. Niepotrzebny mi żaden z nich.

Tak wzruszył ramionami i pociągnął łyk wina.

— Ale co z demonami?

— Są poznawalne. Przez wiele lat prowadziłem z nimi doświadczenia. Byłem jednym z Czworga, którzy zstąpili do Studni Piekieł, jeśli pamiętasz, po tym, jak Taraka uciekł panu Agni w Palamaidsu. Czyż nie jesteś Takiem z Archiwów?

— Byłem nim.

— Czytałeś więc sprawozdania z pierwszych opisanych kontaktów z rakszasami?

— Czytałem raporty z dni ich spętania…

— Wiesz zatem, że to rodowici mieszkańcy tego świata, że byli tu obecni przed przybyciem człowieka z utraconej Urath.

— Tak.

— Są to istoty zbudowane raczej z energii niż materii. Według ich własnych przekazów, nosiły kiedyś ciała i żyły w miastach. Ale pogoń za nieśmiertelnością zawiodła je na ścieżkę inną od tej, którą podążył człowiek. Odkryły sposób przetrwania jako stabilne pola energetyczne. Porzuciły swe ciała, by żyć wiecznie jako wiry mocy. Nie są jednak czystym intelektem; przeniosły za sobą swoje kompletne ego, a zrodzone z materii, wiecznie pożądają ciał. Mogą wprawdzie na jakiś czas przybrać ich podobieństwo, jednak bez pomocy nie potrafią do nich wrócić. Przez wieki dryfowały bez celu po tym świecie. Ale przybycie człowieka wyrwało je z tego spokoju. Przybrały formy jego koszmarów, by go prześladować. Dlatego właśnie trzeba je było pokonać i spętać głęboko pod Ratnagaris. Nie zdołaliśmy zniszczyć wszystkich. Nie mogliśmy pozwolić, by wciąż podejmowały próby zdobycia maszyn inkarnacyjnych i ciał ludzi. Zostały więc schwytane i zamknięte w wielkich butelkach magnetycznych.

— Ale Sam wiele uwolnił, by spełniały jego rozkazy — przypomniał Tak.

— To prawda. Zawarł koszmarny pakt i dotrzymał go, więc pewna ich liczba nadal krąży po świecie. Ze wszystkich ludzi chyba tylko dla Siddharthy żywią respekt. A ze wszystkimi bez wyjątku dzielą jedną słabość.

— To znaczy?

— Uwielbiają hazard… Podejmą rozgrywkę o dowolne stawki, a wynikające stąd długi to jedyne, co traktują honorowo. Tak być musi, inaczej straciłyby zaufanie innych graczy i pozbyły się swej być może jedynej przyjemności. A że ich moc jest wielka, nawet książęta siadają z nimi do gry w nadziei, że zyskają ich usługi. W ten sposób tracono królestwa…

— Jeśli według ciebie Sam toczył z Raltarikim jedną z tych starożytnych gier, to jaka mogła być stawka? — spytał Tak.

Jama dopił wino i ponownie napełnił kielich.

— Sam jest głupcem. Nie… Jest graczem. To duża różnica. Rakszasowie kontrolują niższe istoty energetyczne. Sam, poprzez ten pierścień, który nosi, ma teraz na swoje rozkazy gwardię żywiołów ognia, które wygrał od Raltarikiego. To śmiertelnie groźne i bezmyślne istoty… a każda z nich ma moc pioruna.

Tak dopił wino.

— Ale co w tej rozgrywce postawił Sam?

Jama westchnął.

— Całą moją pracę, wszystkie nasze wysiłki z ostatniego półwiecza.

— Chcesz powiedzieć: swoje ciało?

Jama przytaknął.

— Ludzkie ciało to najwyższa wygrana, jaką można zaoferować demonowi.

— Dlaczego Sam miałby zaryzykować coś takiego?

Jama patrzył na Taka niewidzącym wzrokiem.

— To chyba był jedyny sposób, by przywołać chęć życia, by na nowo związać się ze swą misją: musiał znaleźć się w niebezpieczeństwie, z każdym rzutem kości narażając swoje istnienie.

Tak nalał sobie jeszcze wina i wypił jednym haustem.

— To jest dla mnie niepoznawalne — oświadczył.

Jama pokręcił głową.

— Tylko nieznane — zapewnił. — Sam nie jest do końca świętym ani też głupcem… Ale prawie — uznał po chwili.

Tej nocy spryskał repelentem demonów cały klasztor.

Następnego ranka przybył do klasztoru niewysoki człowiek i usiadł przy frontowym wejściu. U swych stóp postawił żebraczą miseczkę. Nosił jednoczęściową szatę z szorstkiej, brązowej tkaniny, sięgającą mu do kostek. Czarna opaska zakrywała lewe oko. Resztki włosów na głowie były ciemne i bardzo długie. Ostry nos, cofnięty podbródek, wysoko osadzone i płaskie uszy nadawały jego twarzy podobieństwo do lisa. Skórę miał ogorzałą i ściągniętą. Jedyne zielone oko zdawało się w ogóle nie mrugać.

Siedział tak może ze dwadzieścia minut, nim zauważył go któryś z mnichów Sama i wspomniał o tym jednemu z czarno odzianych członków zakonu Ratri. Ten mnich z kolei odszukał kapłana i przekazał mu wiadomość. Kapłan, pragnąc zrobić wrażenie na bogini cnotami jej wyznawców, kazał sprowadzić żebraka, nakarmić, ofiarować mu nowe szaty i celę, w której mógłby sypiać przez czas, jaki zechciałby pozostać w klasztorze.

Żebrak z grzecznością bramina podziękował za poczęstunek, jednak odmówił spożycia czegokolwiek poza chlebem i owocami. Przyjął także ciemny habit zakonu Ratri, odrzucając swój brudny łachman. Potem obejrzał celę i czystą matę do spania, jaką mu przygotowano.

— Dzięki ci, szlachetny kapłanie — powiedział głosem głębokim, dźwięcznym i zadziwiająco mocnym jak na kogoś takiego. — Dziękuję i modlę się, by twoja bogini uśmiechnęła się do ciebie za dobroć i miłosierdzie, jakie okazujesz w jej imieniu.

Słysząc to, kapłan sam się uśmiechnął; wciąż miał nadzieję, że może Ratri przejdzie akurat korytarzem, by dostrzec tę dobroć i miłosierdzie okazywane w jej imieniu. Niestety, nie pojawiła się. Niewielu z zakonu miało okazję ją widzieć, nawet tej nocy, kiedy przybrała swe moce i chodziła pomiędzy nimi. Gdyż tylko ci w szafranowych szatach byli obecni przy przebudzeniu Sama i znali jego tożsamość. Ratri zwykle spacerowała po klasztorze, gdy jej wyznawcy byli pogrążeni w modlitwach albo kiedy już udali się na wieczorny spoczynek. Sypiała na ogół w dzień; kiedy pojawiała się w zasięgu ich wzroku, była szczelnie owinięta płaszczem. Swoje polecenia i życzenia przekazywała bezpośrednio Gandhiji, przywódcy zakonu, który miał dziewięćdziesiąt trzy lata w tym cyklu i był na wpół ślepy.

W rezultacie zarówno jej mnisi, jak i ci w szafranowych szatach zastanawiali się nad jej wyglądem i szukali uznania w jej oczach. Mówiono, że jej błogosławieństwo zapewnia reinkarnację jako bramin. Tylko Gandhiji się tym nie przejmował, wybrał bowiem drogę prawdziwej śmierci.

Ponieważ nie pojawiła się w korytarzu, kiedy tam stali, kapłan przedłużał rozmowę.

— Jestem Balarma — oznajmił. — Czy wolno mi spytać o twe imię, szlachetny panie, i o cel twej drogi?

— Nazywam się Aram — odparł żebrak. — Przyjąłem dziesięcioletnie śluby ubóstwa i siedmioletnie milczenia. Na szczęście owe siedem lat już minęło, mogę więc mówić, by dziękować moim dobroczyńcom i odpowiadać na ich pytania. Zmierzam w stronę gór, by tam znaleźć sobie jaskinię, modlić się w niej i medytować. Mogę też przyjąć waszą gościnność na kilka dni, zanim wyruszę w dalszą drogę.

— Doprawdy — rzekł Balarma. — Winniśmy być zaszczyceni, że święty mąż pobłogosławił swoją obecnością nasz klasztor. Witaj więc. Jeśli życzysz sobie czegokolwiek, co mogłoby pomóc ci na twej ścieżce, a my będziemy w stanie to zapewnić, powiedz nam tylko.

Aram przeszył go spojrzeniem nieruchomego zielonego oka.

— Mnich, który pierwszy mnie zauważył — powiedział — nie nosił szat waszego zakonu. — Dotknął ciemnego habitu. — Zamiast tego, jak mi się zdawało, moje słabe oko dostrzegło inną barwę.

— Istotnie — przyznał Balarma. — Schronili się u nas bowiem wyznawcy Buddy, by odpocząć w swej wędrówce.

— To naprawdę ciekawe. Chciałbym z nimi porozmawiać i dowiedzieć się czegoś więcej o ich Drodze.

— Powinieneś mieć dość okazji, jeśli zechcesz pozostać u nas przez jakiś czas.

— Tak więc uczynię. Jak długo tu będą?

— Tego nie wiem.

Aram skinął głową.

— Kiedy mogę z nimi porozmawiać?

— Tego wieczoru na godzinę wszyscy mnisi gromadzą się w jednym miejscu i mogą mówić swobodnie, oprócz tych, którzy przyjęli śluby milczenia.

— A zatem pozostały czas spędzę na modlitwie — oświadczył Aram. — Dziękuję.

Obaj skłonili się lekko i Aram wszedł do swojej celi.

* * *

Wieczorem Aram wziął udział w spotkaniu mnichów. Ci z obu zakonów siedzieli razem i zajmowali się rozmową. Sam się nie pojawił, Tak również; Jama nie przychodził nigdy.

Aram zasiadł przy długim stole w refektarzu, naprzeciwko kilku buddyjskich mnichów. Przez dłuższy czas rozmawiał z nimi, dyskutując o doktrynie i praktyce, o kaście i credo, pogodzie i sprawach codziennych.

— Wydaje się dziwne — oświadczył po chwili — że mnisi z waszego zakonu przybyli nagle tak daleko na południe i zachód.

— Jesteśmy zakonem wędrownym — odparł mnich, do którego się zwracał. — Podążamy za wiatrem. Podążamy za głosem naszych serc.

— Do krainy czerwonej gleby w porze błyskawic? Czy może ma nastąpić w tej okolicy jakieś objawienie, które mogłoby poszerzyć moją jaźń, gdybym i ja je ujrzał?

— Cały wszechświat jest objawieniem — wyjaśnił mnich. — Wszystko się zmienia, a przecież wszystko pozostaje. Dzień następuje po nocy… Każdy dzień jest inny, a jednak każdy jest dniem. Duża część świata jest iluzją, wszakże formy tej iluzji naśladują wzorzec będący boską realnością.

— Tak, tak — przyznał Aram. — Dobrze opanowałem ścieżki iluzji i rzeczywistości. Pytając jednak, chciałem się dowiedzieć, czy może niedaleko stąd pojawił się nowy nauczyciel albo powrócił stary, czy może boska manifestacja, której obecność wzbogaci mego ducha.

Mówiąc to, żebrak strzepnął pełznącego przed nim po stole czerwonego żuka wielkości paznokcia. Przesunął stopę, gotów rozdeptać owada.

— Proszę cię, bracie, nie rób mu krzywdy — powstrzymał go mnich.

— Ale pełno ich wszędzie, a Władcy Karmy stwierdzili, że człowieka nie można zmusić, by powrócił jako chrząszcz, więc zabicie owada jest czynem karmicznie obojętnym.

— Mimo to — upierał się mnich. — Całe życie jest jednością. W tym klasztorze wszyscy praktykują doktrynę ahimsa i powstrzymują się od odbierania jakiegokolwiek życia.

— Jednakże — rzekł Aram — Patandżali twierdzi, że decyduje raczej intencja niż sam czyn. A zatem, gdybym zabił go z miłością, nie z gniewem, to tak, jakbym wcale nie zabijał. Przyznaję, że tak nie było i że gniew się pojawił. Zatem, jeśli nawet nie zabiłem, dźwigam brzemię winy z powodu zaistnienia tej intencji. Mógłbym więc rozdeptać go teraz i nie byłbym w gorszej sytuacji, według zasad ahimsy. Ponieważ jednak jestem tu gościem, uszanuję naturalnie waszą praktykę i nie uczynię tego.

Mówiąc to, odsunął stopę od chrząszcza, który stał nieruchomo, wystawiając rdzawe czułki.

— To prawdziwie uczony mąż — uznał któryś z zakonu Ratri.

Aram się uśmiechnął.

— Dziękuję, ale tak nie jest — zapewnił. — Uważam się za skromnego poszukiwacza prawdy, a w przeszłości miałem zaszczyt słuchać dyskusji uczonych. Ach, gdybym znowu zyskał taki przywilej… Gdyby jakiś wielki nauczyciel czy uczony znalazł się w tej okolicy, chętnie przeszedłbym po rozżarzonych węglach, byle tylko usiąść u jego stóp, słuchać jego słów czy postępować za jego przykładem. Gdyby…

Urwał nagle, gdyż wszystkie oczy skierowały się ku drzwiom za jego plecami. Nie poruszył głową, ale wyciągnął rękę i zgniótł chrząszcza, który pojawił się przy jego dłoni. Przez pękniętą chitynę na grzbiecie wystawał czubek kryształku i dwa cieniutkie druciki.

Dopiero wtedy się odwrócił; spojrzenie zielonego oka przebiegło wzdłuż rzędu mnichów siedzących między nim a wejściem, aż wreszcie zatrzymało się na Jamie, który nosił spodnie, wysokie buty, koszulę, szarfę w pasie, płaszcz i rękawice w czerwieni; głowę owijał mu turban o barwie krwi.

— Gdyby? — powtórzył Jama. — Powiedziałeś „gdyby”? Gdyby jakiś mędrzec albo awatar boskości zamieszkał w tej okolicy, chciałbyś się z nim zapoznać? To miałeś na myśli, przybyszu?

Żebrak wstał zza stołu i skłonił się.

— Jestem Aram — rzekł. — Współposzukiwacz i współwędrujący ze wszystkimi, którzy pragną oświecenia.

Jama nie odwzajemnił powitania.

— Dlaczego wymawiasz swe imię wspak, Panie Iluzji, skoro wszystkie twe słowa i czyny głoszą je przed tobą?

Żebrak wzruszył ramionami.

— Nie rozumiem tego, co mówisz. — Ale na jego wargach znowu pojawił się uśmiech. — Jestem jednością z tymi, którzy szukają Drogi Prawdy — dodał.

— Trudno mi w to uwierzyć, skoro od tysiąca lat jestem świadkiem twoich zdrad.

— Mówisz o czasie życia bogów.

— Niestety, właśnie o nim. Popełniłeś poważny błąd, Maro.

— Jakiż to?

— Wydaje ci się, że odejdziesz stąd żywy.

— Przyznaję, że spodziewam się tego.

— Nie biorąc pod uwagę licznych wypadków, jakie mogą spotkać samotnego wędrowca w tej dzikiej okolicy.

— Od wielu lat jestem samotnym wędrowcem. Wypadki zawsze trafiają się innym.

— Wierzysz, że nawet jeśli twoje ciało ulegnie tu zniszczeniu, twój atman zostanie zdalnie przeniesiony do nowego, oczekującego gdzie indziej. Jak rozumiem, ktoś odszyfrował moje notatki i taka sztuczka jest teraz możliwa.

Brwi żebraka przesunęły się niżej i zbliżyły.

— Nie zdajesz sobie sprawy z mocy, jakie nawet w tej chwili spowijają tę budowlę, blokując takie właśnie transfery.

Żebrak wystąpił na środek sali.

— Jamo — rzekł. — Jesteś głupcem, jeśli chcesz zmierzyć swe nędzne, upadłe moce z tymi, które posiada Śniący.

— Być może tak jest w istocie, panie Maro — odparł Jama. — Ale zbyt długo czekałem na taką okazję, by odkładać ją znowu. Pamiętasz moją obietnicę spod Keensetu? Jeśli chcesz kontynuować linię swej egzystencji, musisz przejść tędy, przez jedyne drzwi do tej sali, które ja zagradzam. Nic poza tym pomieszczeniem nie może ci teraz pomóc.

Wtedy Mara uniósł ręce i zrodziły się płomienie.

Wszystko stanęło w ogniu, który obejmował kamienne mury, stoły, szaty mnichów. Dym kłębił się i unosił w całej sali. Jama stał w samym środku pożogi, ale się nie poruszył.

— Czy to wszystko, na co cię stać? — zapytał. — Twoje płomienie są wszędzie, ale nic się nie pali.

Mara klasnął w dłonie i ognie zniknęły.

W ich miejsce, kołysząc głową na wysokości dwukrotnie przekraczającej wzrost człowieka, pojawiła się mechobra z rozpostartym srebrzystym kapturem, wygięta w literę S, gotowa do ataku.

Jama nie zwracał na nią uwagi. Jego posępny wzrok sięgał teraz — niczym sonda ciemnego chrząszcza — ku zielonemu oku Mary.

Mechobra rozwiała się, nim zdążyła uderzyć. Jama ruszył naprzód.

Mara cofnął się o krok.

Stali tak przez czas może trzech uderzeń serca, po czym Jama przesunął się o dwa kroki dalej, a Mara znowu odstąpił. U obu wystąpiły na czołach krople potu.

Żebrak był teraz wyższy, włosy miał gęstsze; był grubszy w talii i szerszy w ramionach. Pewna gracja, wcześniej nierzucająca się w oczy, towarzyszyła wszystkim jego ruchom.

Cofnął się jeszcze o krok.

— Tak, Maro, istnieje bóg Śmierci — wycedził Jama przez zaciśnięte zęby. — Upadły czy nie, w moich oczach czai się prawdziwa śmierć. Musisz w nie spojrzeć. Kiedy dotrzesz do ściany, nie będziesz mógł dalej się cofać. Poczuj, jak siły opuszczają twe członki. Poczuj, jak chłód budzi się w twych dłoniach i stopach.

Mara odsłonił zęby w odrażającym grymasie. Kark miał potężny jak u byka, bicepsy grube jak męskie uda. Pierś była beczką siły, a nogi niczym wielkie drzewa w lesie.

— Chłód? — powtórzył, wyciągając ramiona. — Tymi rękami mogę powalić olbrzyma, Jamo. Kim ty jesteś, jeśli nie wypędzonym bogiem padliny? Twoje groźne spojrzenie może pokonać słabych i niepewnych. Twe oczy mogą budzić chłód u tępych zwierząt i ludzi z niższych klas. Wznoszę się nad tobą tak wysoko, jak gwiazda nad dnem oceanu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki