Pan Samochodzik i bractwa rycerskie - Sebastian Miernicki - ebook

Pan Samochodzik i bractwa rycerskie ebook

Miernicki Sebastian

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Pan Tomasz i Paweł Daniec biorą udział w poszukiwaniu kolekcji rzeźb Adolfo Wildta, ukrytej przez właściciela dworu w Dylewie podczas drugiej wojny światowej. Pan Samochodzik zamieszkuje z archeologami, a Paweł pod namiotem na wysepce koło pensjonatu „Muza”. Paweł ma też sprawdzić informację o mającym nastąpić przemycie dawnego uzbrojenia, w który zamieszany jest Jerzy Batura. Sprawa ta wiąże się z udziałem bractw rycerskich z Polski i innych krajów w corocznej lipcowej inscenizacji bitwy grunwaldzkiej. W szeregi rycerskie wprowadza Pawła Olbrzym, dziennikarz olsztyński. Pan Tomasz odnajduje jaskinię ze skarbami, ale zostaje w niej uwięziony, a skarb wpada w ręce Jerzego Batury. Na krótko... 

[opis okładkowy] 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

Książka dostępna w zasobach: 
Powiatowa Biblioteka Publiczna w Łowiczu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

PAN SAMOCHODZIK I...

0. Pierwsza przygoda Pana Samochodziku

Skarb Atanaryka

Święty relikwiarz

Wyspa Złoczyńców

Templariusze

Niesamowity dwór

Kapitan

Nemo

Fan to mas

Zagadki Fromborka

Dziwne szachownice

Tajemnica tajemnic

Winnetou

Niewidzialni

Złota rękawica

Nieśmiertelny

Nieuchwytny kolekcjoner

Testament rycerza Jędrzeja

Kindżal Hasan-beja

Bursztynowa Komnata, tom 1—2

Złoto Inków, tom 1—2

Arka Noego

Rubinowa Tiara

Twierdza Boyen

Floreny z Zalewa

Tajemnice warszawskich fortów

Skarby wikingów, tom 1—2

Zaginiony pociąg

Skarb generała Samsonowa, tom 1—2

Sekret alchemika Sędziwoja

Kaukaski Wilk

Arsen

Lupin,

tom 1—2

Zaginione poselstwo

Skrytka Tryzuba

Lup barona Ungerna

Amerykańska przygoda

Europejska przygoda

Zagubione miasto

„Wilhelm Gustloff”

Przemytnicy

Wynalazek inżyniera Rychnowskiego

Potomek szwedzkiego admirała

Operacja „Królewiec”

Ikona z Warszawy

Buzdygan hetmana Mazepy

Czarny książę

Fałszerze

Bractwa rycerskie

 

W przygotowaniu:

— Więzień Jasnej Góry

 

Zbigniew Nienacki

— książki dla dorosłych:

Podniesienie

Z głębokości

Sumienie

Wielki las

Liście dębu, tom 1—2

Raz w roku w Skiroławkach, tom 1—2

Mężczyzna czterdziestoletni

Laseczka i tajemnica

Uwodziciel

Dagome

iudex,

tom 1—3

 

PROWADZIMY SPRZEDAŻ WYSYŁKOWĄ NASZYCH KSIĄŻEK.LISTY I ZAMÓWIENIA PROSIMY KIEROWAĆ POD ADRES:

Oficyna Wydawnicza „WARMIA”

„WARMIA” Dział Handlowy

10-029 Olsztyn lub 10-686 Olsztyn

ul. Prosta 38 ul. Barcza 5/12

tel./fax (0 89) 534 00 75 tel. (0 89) 542 96 43

godz. 8.00-15.00 godz. 18.00-22.00

[email protected]

 

Sebastian Miernicki

PAN SAMOCHODZIK I…

BRACTWARYCERSKIE

 

Projekt graficzny

Andrzej Mierzyński

Skład komputerowyDaniel Bronowski

Zdjęcie czwartej stronie okładkiSebastian Mierzyński

 

ZdjęciaSebastian Mierzyński

Beata Zaborowska

 

ISBN 83-85875-60-3

© Copyright by Oficyna Wydawnicza „WARMIA” s.c. w Olsztynie

 

Oficyna Wydawnicza „WARMIA” s.c. z siedzibą w Olsztynie

 

 

Druk i oprawa: Zakład Poligraficzne-Wydawniczy „POZKAL”88-100 Inowrocław, ul. Cegielna 10/12tel. (0 52) 35 42 700, fax (0 52) 35 42 705

WSTĘP

W mroźną styczniową noc kapitan wyszedł przed pałac w jednej ze wschodniopruskich wsi. Obok widział cienie ogromnych zabudowań folwarcznych obsypanych białą pierzyną śniegu, przypominających mu obraz ciastek oblanych białym lukrem na wystawie cukierni Schramkego w Hamburgu. To był pierwszy miesiąc ostatniego roku Trzeciej Rzeszy. Kapitan przetrwał wszystkie lata wojny w jednostce grenadierów pancernych. Teraz w drodze nad Zalew Wiślany odwiedził majątek kuzynostwa swego kolegi. Chciał ich powiadomić, że kuzyn zginął w walkach pod Gołdapią. Jego czołg okopany na wzgórzu, unieruchomiony z braku paliwa, zniszczył trzy bolszewickie pojazdy, nim sam eksplodował po wrzuceniu do środka przez otwarty właz wiązki granatów. Uczyni, to młody czerwonoarmista o skośnych oczach i złotawym odcieniu skóry. Być może te same nieprzeniknione oczy patrzyły teraz na niego nad muszką mosina.

- Ruscy! - krzyknął kapitan do swoich trzech ludzi, którzy wychodzili za nim.

Doświadczeni grenadierzy rzucili się do odwrotu. Błyskawicznie zaryglowali dębowe drzwi prowadzące do pałacu. Przebiegli kilkumetrową sień i wbiegli na werandę. Biegnący na przedzie kapral potrącił kolbą swojego MP-43 figurę stojącą na marmurowym postumencie. Popiersie wyglądające na antyczne zaczęło się kiwać na boki grożąc w każdej chwili upadkiem na podłogę. Kapitan bezwiednie chwycił je i postawił bezpiecznie na komodzie pod oknem.

Na tyłach pałacu stał młody starszyna. Dowodził kilkuosobowym konnym zwiadem. Obejrzeli już artystyczne dziwadła burżuja.

„Jak coś takiego może się podobać?”-zastanawiał się podoficer. „Nie dość, że postawione z krwi i potu wyzyskiwanego ludu tej wsi, to jeszcze takie powyginane?”

Rosjanin dziwił się, jak ludzie, którzy potrafili bez powodu palić całe rosyjskie wsie, podziwiali takie pokraki. Kamienna grota i wysepka na stawie podobały mu się, ale coś takiego powinno być jego zdaniem ogólnie dostępne.

Rosyjski zwiad nie pierwszy raz stał przy pruskim pałacyku i żołnierze doskonale pamiętali rozkaz dowódcy frontu zaczynający się od słów: „Wkraczacie na ziemię wroga... czas zemsty nadszedł”. Te dwie frazy byty wystarczającym powodem, żeby żołnierze rosyjscy z odwagą i poświęceniem zdobywali kolejne miasta i wsie, żeby zniszczyli wieś Małga. Pewnie nawet nie wiedzieli, że w 1914 roku, w jej okolicach odbył się ostatni akt bitwy pod Tannenbergiem, gdzie armia carska dostała strasznie lanie od armii niemieckiej. Teraz role odwróciły się - nadszedł czas zemsty...

Wtedy właśnie na werandzie pokazali się niemieccy żołnierze. Starszyna rozpoznał charakterystyczny kształt zakrzywionego magazynka w karabinie pierwszego grenadiera.

„Karabin będzie mój” - pomyślał zadowolony i nacisnął spust.

Kapitan widział, jak maleńkie okienka na werandzie rozpryskują się i seria z rosyjskiego automatu ścina kaprala. Biegnący za nim szeregowiec wyciągnął ręce ze schmeisserem, ale też nie zdążył oddać strzału.

Kapitan i sierżant padli na podłogę.

- Biegniemy do pokojów służby - rozkazał kapitan.

Niemieccy żołnierze przyjechali do pałacu samochodem sztabowym stojącym przed frontonem. W posiadłości nie zastali nikogo prócz dwojga starszej służby. Reszta, łącznie z właścicielami majątku, uciekła, bo wieści o okrucieństwie Armii Czerwonej znacznie wyprzedzały pochód jej żołnierzy.

Grenadierzy na środku sieni zakręcili w lewo i wtedy przez wybite okno wpadł do środka granat. Sierżant nieszczęśliwie wywrócił się na niego, a kapitan skoczył za róg, do pokoju. Ściany zakwitły jasnym blaskiem, a potem nagle pociemniały od mnóstwa ciemnoczerwonych plam.

Ostatni grenadier skoczył na korytarz. Stanął oko w oko z dowódcą patrolu. Jednocześnie nacisnęli spusty pistoletów maszynowych. Kapitan poczuł ukłucie w brzuchu i zerknął na mokrą, powiększającą się plamę na mundurze. Słyszał kroki biegnących Rosjan. Ciężko oparł się o drzwi, one uchyliły się pod jego ciężarem. Grenadier stoczył się do ciemnej piwnicy. Jak przez sen słyszał rosyjskie przekleństwa, przeraźliwy płacz służącej, odgłos tłuczonej zastawy, otwieranych drzwi w meblach. Potem zalęgła cisza. Przerwała ją seria z karabinu maszynowego. Po chwili do nozdrzy oficera zaczął docierać smród spalenizny. Chciał wczołgać się po schodach, ale nie miał sił.

Po godzinie na nieruchome ciało grenadiera zaczęły się sypać pierwsze spalone fragmenty konstrukcji pałacu.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

OBSERWACJA HANDLARZY DZIEŁAMI SZTUKI • WEZWANIE NA KONFERENCJĘ Z NOWYM SZEFEM • PODSŁUCHANA INFORMACJA • POLECENIE WYJAZDU DO DYLEWA • SPOTKANIE NA POLACH GRUNWALDU • KAPLICA POBITEWNA • GDZIE TOCZYŁA SIĘ BITWA W 1410 ROKU?

Ciągły, natarczywy dzwonek telefonu wyrwał mnie z cudownych objęć snu. Przetarłem oczy i szybko rozejrzałem się na boki. Wszystko się zgadzało. Siedziałem w fotelu Rosynanta zaparkowanego na granicy lasu pod nisko zwisającymi gałęziami brzozy. Przez szybę doskonale widziałem nowo wybudowaną willę znanego handlarza antykami. To wczoraj do późna w nocy miałem okazję oglądać, jak bawią się polscy nowobogaccy. Pod koniec zabawy rozochocone towarzystwo skakało w garniturach, wartych tyle, co moja pensja, do basenu. Odruchowo poprawiłem swoje drelichy, które założyłem na wypadek, gdybym chciał po kryjomu skradać się do willi, żeby podsłuchać rozmowy.

Sięgnąłem do kieszeni bluzy po telefon komórkowy.

- Tak, słucham? - powiedziałem.

- Jeszcze śpisz? - zapytał mnie szef.

Zerknąłem na zegarek. Była ósma rano.

-Tak, jeszcze wcześnie, do tego sobota-odpowiedziałem. - Do nocy siedziałem przy willi tego przyjaciela Jerzego Batury.

Jerzy Batura był synem Waldemara Batury, zdolnego, inteligentnego handlarza dziełami sztuki, z którym mój szef wielokrotnie stawał w szranki. Moim przełożonym był pan Tomasz N.N., zwany przez przyjaciół Panem Samochodzikiem, bo kiedyś miał okropnie brzydki, ale niezawodny samochód własnoręcznej roboty domorosłego wynalazcy. Niestety, wehikuł Pana Samochodzika uległ zniszczeniu w wypadku, ale Polonia amerykańska zafundowała nam nowy pojazd, jeepa grand cherokee, czyli naszego Rosynanta, który miał kilka ukrytych ciekawych elektronicznych i mechanicznych urządzeń wielce przydatnych w naszych przygodach.

- Wiem, że pracowałeś, ale dziś mamy spotkanie z naszym nowym szefem i to w pilnym trybie! - poinformował mnie pan Tomasz.

- O której? - jęknąłem.

- Za pół godziny.
- Jadę - westchnąłem.

Z tego co słyszałem, nasz poprzedni zwierzchnik miał trafić na placówkę dyplomatyczną do Ameryki. Nikt nie wiedział, że koledzy z resortu spraw zagranicznych „doceniali” ambicję poprzedniego szefa i wysłali go do Ameryki Łacińskiej.

Przekręciłem kluczyk w stacyjce, jeszcze łyknąłem zimnej kawy z termosu i wyjechałem w kierunku pobliskiej Warszawy. Willa, którą obserwowałem, znajdowała się na obrzeżach stolicy, więc w sobotni ranek mogłem szybko dojechać do Ministerstwa Kultury i Sztuki. Zatrzymałem Rosynanta na parkingu i pobiegłem do gabinetu szefa. Był dzień wolny, więc panna Monika, sekretarka pana Tomasza była nieobecna.

- Chodźmy - szef usłyszał moje kroki i wyszedł do mnie.

Zamknął drzwi na klucz i poprowadził mnie do gabinetu podsekretarza stanu, któremu podlegał nasz samodzielny referat. Zajmowaliśmy się poszukiwaniem zaginionych w czasie wojny dzieł sztuki, ale także śledziliśmy poczynania handlarzy antykami. W Polsce wciąż można było znaleźć dość ciekawe i cenne eksponaty interesujące kolekcjonerów z Europy Zachodniej. Mieliśmy przeciwdziałać wywożeniu ich za granicę.

Weszliśmy do sekretariatu ministerialnego urzędnika. Była tam sekretarka. Uśmiechnęła się na nasz widok. Nacisnęła guzik interkomu.

- Już są - powiedziała do mikrofonu.

Po kilku sekundach otworzyły się drzwi gabinetu i stanął w nich młody, ostrzyżony najeża mężczyzna w doskonale skrojonym garniturze, w jedwabnym krawacie zawiązanym na modny w tym sezonie węzeł. Skłonił się panu Tomaszowi, a na mój widok uśmiechnął się pobłażliwie.

- Jestem asystentem nowego szefa panów - przedstawił się. - Jeżeli będą mieli panowie jakieś sprawy do załatwienia, to proszę przedzwonić do mnie - podał nam swoją wizytówkę. - A teraz proszę do środka - szerzej otworzył drzwi.

Palcami przeczesałem zmierzwione włosy i zażenowany potarłem po nieogolonej twarzy. Szef idący przodem nagle przystanął w progu. Zagapiłem się i głową uderzyłem w jego plecy. Wyprostowałem się i zerknąłem przez ramię Pana Samochodzika. Ze zdumienia aż mnie zatkało.

Zza biurka wyszła w naszym kierunku kobieta, pani minister! Miała czterdzieści lat i włosy upięte w duży kok. Była średniego wzrostu, ale nadrabiała to butami na wysokim obcasie. Do pracy założyła elegancki kostium.

- Dzień dobry! - przywitała nas.

Wyszła zza biurka i obu ścisnęła ręce, zdecydowanie, po męsku. Przedstawiła się i wskazała krzesła przy wzorowanym na barokowy stoliczku w kącie. Jej asystent przysiadł dwa metry od nas, otworzył notes i robił krótkie notatki dotyczące naszej rozmowy.

- Rozumiem panów zdziwienie - powiedziała na wstępie pani minister. - Jestem dziś pierwszy dzień w pracy. Miałam oficjalnie przywitać się z podległymi działami w poniedziałek, ale panowie już dziś otrzymają zlecenie i pewnie szybko się nie spotkamy.

-Na ogół sami wybieraliśmy sobie zadania - nieśmiało wtrącił szef.

Próbował bronić samodzielności naszego referatu.

- Panowie! - zwierzchniczka stanowczo podniosła dłoń, jakby nie była przyzwyczajona do jakiegokolwiek sprzeciwu. - Całą noc zapoznawałam się ze sprawozdaniami z pracy waszego działu. Przyznam, że była to pasjonująca lektura. Pana dokonania były znakomite - skłoniła się w stronę pana Tomasza. - Wydaje mi się jednak, że czasy się zmieniły, stajemy przed nowymi wyzwaniami. W kręgu naszych zainteresowań znajdzie się nie tylko polskie dziedzictwo kulturalne, ale europejskie i światowe. Pan Paweł Daniec-zerknęła na mnie, a potem krytycznie zlustrowała mój militarny przyodziewek - jak widzimy, nie wyrósł jeszcze z czasów męskiej przygody w jednostce komandosów. Zapewniam pana, że będzie pan musiał się wykazać nie tylko siłą mięśni, ale i wiedzy prawniczej.

- Zawsze działaliśmy zgodnie z prawem - wtrącił się pan Tomasz.

- Znają panowie ustawodawstwo obowiązujące w Unii Europejskiej na temat obrotu dziełami sztuki i zabytkami?

- Najważniejsze tezy - powiedział pan Tomasz.

- Proszę to nadrobić, by nie zarzucano nam braku kompetencji!

Zgodnie kiwnęliśmy głowami. Nie wiem, co myślał szef, ale ja już postanowiłem rozglądać się za inną pracą.

- Teraz do rzeczy - pani minister zerknęła na zegarek. - Za pół godziny stawicie się u dyrektora Muzeum Narodowego. On was we wszystko wprowadzi. Do widzenia!

Skłoniliśmy się energicznej szefowej i ruszyliśmy do wyjścia.

- Panie Pawle, niech pan zmieni strój. To ministerstwo, a nie poligon! - usłyszałem za sobą.

- Tak jest, proszę pani! - prawie zasalutowałem.

Odetchnęliśmy na korytarzu.

- Herod-baba, lepiej czym prędzej uciekajmy w teren - uśmiechnął się pan Tomasz.

Próbował mnie pocieszyć.

- Niech pan sam jedzie do Muzeum Narodowego, a ja coś zrobię ze swoim wyglądem - zaproponowałem.

- Nie - szef pociągnął mnie za ramię. - Musisz mieć wszystkie dane - dodał tajemniczo. - Usłyszałeś coś ciekawego? - dopytywał się o efekty mojego śledztwa.

- Prawie nic - odparłem. - Impreza szybko rozkręciła się i mało kto myślał o pracy. Podkradłem się w pobliże płotu z mikrofonem kierunkowym. Słyszałem jedynie, jak ten przyjaciel Batury mówił do kogoś przez telefon komórkowy: „Rycerze są w drodze, a Jerzy szuka skrytki wokół góry”.

- Ciekawe - mruknął Pan Samochodzik i milczał całą drogę do Muzeum Narodowego.

Na miejscu musieliśmy poczekać jeszcze kwadrans, nim zaproszono nas do dyrektora, nie głównego, ale jednego z zastępców. Był to miły pan, niski, szczupły, co chwila przecierający okulary. Posadził nas w głębokich wygodnych fotelach i poczęstował mocną herbatą.

- Panowie, sprawa jest nad wyraz delikatna - zaczął. - Ekipa warszawskich archeologów rozpoczyna jutro badania w miejscu dawnego pałacu w Dylewie koło Ostródy. Spodziewamy się znaleźć tam unikatowe dzieła sztuki. To będzie sensacja na skalę europejską.

- Zawsze sądziłem, że archeologia zajmuje się badaniem okresów historycznych przed nastaniem słowa pisanego - wtrąciłem.

Dyrektor uśmiechnął się.

- Po części ma pan rację, są archeolodzy, którzy mówią, że prowadzenie wykopalisk w miejscach z pamiątkami z późniejszych okresów to nie archeologia - powiedział. - Tym razem badania będzie prowadził polski specjalista od kultur antycznych.

- Kolekcja antyków ukryta przez właściciela dworu w dawnych Prusach Wschodnich? - nie dowierzał pan Tomasz.

-Nie tylko - odparł dyrektor. - Kierownik ekipy miał tu dziś być na spotkaniu, ale musiał już wyjechać na miejsce. On wam wszystko najlepiej wyjaśni. Najważniejsza jest dyskrecja. Bronimy się przed rozgłosem, chociaż jakiś miejscowy dziennikarz już wszystko wywąchał. Na razie obiecał nic nie pisać, ale już tam siedzi jak kwoka na jajach.

Spojrzeliśmy z szefem na siebie domyślając się, kim może być ten dociekliwy reporter.

- Wyruszymy jeszcze dziś - obiecał pan Tomasz.

Pożegnaliśmy dyrektora i pojechaliśmy do domu Pana Samochodzika. Obaj mieliśmy w szafach spakowane bagaże na wypadek nagiego wyjazdu. Zatrzymaliśmy się na dłużej, by zaplanować nasze działania. Gdy jak pichciłem turystyczny obiad: makaron i klopsiki w sosie pomidorowym ze słoika, szef przeglądał zawartość swej biblioteczki.

Po półgodzinie zjawiłem się w pokoju, gdzie zasmucony szef siedział nad jedną książką i mapą. Podałem mu talerz z dymiącą potrawą. Podziękował i widelcem wskazał mapę.

- To tu - oznajmił.

Pochyliłem się nad stołem i mapą. Nasz teren operacyjny obejmował obszar zamknięty pasmem Wzgórz Dylewskich i trasą Gdańsk - Warszawa. Z zachodu na wschód biegła droga, przy której znajdowało się pole historycznej bitwy pod Grunwaldem. Na północny zachód od niego było jezioro Bąbrówka połączone strumykiem z mniejszym oczkiem bez nazwy. Oba akweny były połączone kanałem z Grabarkiem, dopływem Drwęcy. Na południowym krańcu Bąbrówka widziałem miasteczko o tej samej nazwie. Kilometr na zachód od niego było Dylewo.

- Ładna okolica - stwierdziłem.

- Tak - przyznał szef nawijając makaron na widelec. - Jezioro, najwyższe wzniesienie na Mazurach, historyczne pole bitwy z rycerzami zjeżdżającymi na coroczną inscenizację, pałac ze skarbami. Czy masz jakieś sugestie?

Spojrzałem na uśmiech pana Tomasza. Podziwiałem go za to, że potrafił wywnioskować różne rzeczy z niepowiązanych z pozoru przesłanek.

- Wyniki twojego nocnego czuwania? - podpowiadał.

- Poddaję się - przyznałem.

- Po prostu nie chce ci się myśleć - szef odstawił pusty talerz. - Przyjrzyj się mapie. Masz Górę Dylewską, kilka oznaczeń budynków zabytkowych, to pałace, ślady grodzisk i pole bitwy pod Grunwaldem. O czym to świadczy?

Wysiliłem pamięć.

-Ten obszar prawie od zawsze znajdował się na pograniczu państwa polskiego - przypomniałem sobie. - Za czasów pruskich, o ile pamiętam, pogranicze było puste, pozbawione grodów. Jednak za czasów państwa krzyżackiego w interesie Krzyżaków było obsadzić pogranicze rycerzami, nadać im majątki, by mieli baczenie na granice.

- Dobrze - pochwalił szef. - Gall Anonim opisując wyprawy Bolesława Krzywoustego na Prusy narzekał na brak pruskich grodów. Także wyludnienie tych terenów w czasie podbojów krzyżackich wskazywałoby na niezamieszkały pas puszczy granicznej.

- Trzeba pamiętać, że u Prusów grody pełniły inne funkcje niż na przykład w Biskupinie - zauważyłem. - Plemiona pruskie podzielone na rody i rodziny zamieszkiwały ogromne połacie puszczy. Grody służyły jako schronienie w czasie wojny i najazdu wroga. Często Prusowie po prostu kryli się w ostępach leśnych.

- Masz rację - przyznał pan Tomasz. - Teraz przypomnij sobie, czego dowiedziałeś się w nocy?

- „Rycerze są w drodze, a Jerzy szuka skrytki wokół góry” - przypomniałem. -I co?

- Nie traktuj tego jak hasło, tylko jak informację - pouczył mnie Pan Samochodzik. - Dokąd mogą jechać rycerze? Nie śmiej się - żachnął się widząc moją minę. - Pod Grunwald, gdzie jak co roku odbywa się inscenizacja bitwy pod Grunwaldem z udziałem bractw rycerskich z całej Polski i Europy. Co rycerze mogą przewieźć przez granicę? Broń, zbroje i średniowieczne wyposażenie, bo w obozie rycerskim muszą żyć tak, jak nasi przodkowie. Dlatego współcześni rycerze posługują się kopiami staroci, a kto odróżni dobrze zachowane oryginały od kopii?

Mina mi zrzedła, gdy słuchałem przełożonego.

- Analizujmy dalej. Wokół jakiej góry może szukać Jerzy? Wokół każdej, ale najbliżej Grunwaldu jest Góra Dylewska. Dla łotrzyka, jakiego podsłuchiwałeś, góra to góra, nieistotne, czy ma cztery tysiące metrów wysokości, czy tylko trzysta dwanaście. Dlatego jestem pewien, że Batura i jego przyjaciel szykują jakieś łotrostwo w okolicach Góry Dylewskiej. Lasy, jary, wzniesienia to wszystko doskonałe miejsca na skrytki, zwłaszcza gdy zna się tam każdy kąt.

Pan Samochodzik zerknął na zegarek.

- Zbieramy się, za trzy godziny mamy spotkanie - oznajmił.

- Gdzie? Z kim?

- Z pewnym rycerzem pod Grunwaldem - usłyszałem.

Pan Tomasz zabrał zawczasu przygotowaną torbę. Pojechaliśmy do mnie po bagaże i wyjechaliśmy w kierunku Gdańska. Właśnie kończyła się pierwsza dekada lipca. W tym roku rocznica bitwy pod Grunwaldem przypadała w piątek. Z uroków lata na Mazurach i nad Bałtykiem korzystała cała Polska, więc droga była zapchana samochodami. Prowadził pan Tomasz, a ja próbowałem odespać nocne czuwanie.

Wczesnym popołudniem zajechaliśmy na parking koło pola bitwy pod Grunwaldem. O tej porze roku zatrzymywały się tu tylko autokary wynajęte przez kolonie. Minęliśmy stoiska oferujące kopie rycerskiej broni i pamiątki z Grunwaldu. W tłumie spacerujących można było dojrzeć ludzi ubranych w stroje przypominające do złudzenia te znane ze średniowiecznych rycin.

- Współcześni rycerze już przybyli na miejsce, by zorganizować widowisko - wyjaśnił mi pan Tomasz.

Przechodziliśmy koło granitowych ciosów ze zburzonego przez hitlerowców pomnika grunwaldzkiego, który ufundował Ignacy Paderewski w Krakowie w pięćsetną rocznicę bitwy, gdy zaczepił mnie żebrak stojący na poboczu. Był ubrany w czarny płócienny wór z kapturem zakrywającym twarz. Stał na bosaka przepasany sznurem, z kosturem w jednej i miską na datki w drugiej ręce. Podobał mi się jego pomysł na inscenizację epoki, ale natarczywość zdenerwowała.

- Na pielgrzymkę do Ziemi Świętej zbieram, miłościwy panie - chrypiał.

Czy na wyprawę do pobliskiej gospody? - zażartowałem strząsając ramię żebraka.

- Co ty, Pawle? - rzekł szef z wyrzutem. - Tak traktujesz pielgrzyma? - uśmiechnął się i rzucił do miski drobną monetę.

- Pomodlę się za wasze dusze w kaplicy - znowu zachrypiało spod kaptura.

Po chwili przepychaliśmy się przez tłum młodzieży, która ledwo dawała sobie radę z wędrówką w tym upale. Stanęliśmy koło pomnika grunwaldzkiego i przyglądaliśmy się kamiennej makiecie położenia wojsk przed bitwą w 1410 roku.

- Ciekawa bitwa - mruknął pan Tomasz. - Z pozoru wszystko wiemy, ale uczeni do dziś spierają się o istotne szczegóły.

- Gdzie ten rycerz? - niecierpliwiłem się. - Mamy go szukać wśród dziesiątków namiotów w rycerskich obozach? - ręką wskazałem tereny wokół muzeum bitwy grunwaldzkiej, gdzie stały namioty i palisady.

Bliżej pomnika rycerstwo przygotowało plac turniejowy z wieżami oblężniczymi, kozłami, narzędziami średniowiecznych tortur, saracenami, padokami dla koni i wielkim targowiskiem. W drewnianych budkach można było kupić wyroby rzemieślników pracujących takimi samymi metodami jak ich poprzednicy przed wiekami. Za wysoką drewnianą palisadą ustawiono różnej wielkości namioty skupione w niewielkie kręgi, czyli podobozy poszczególnych chorągwi.

- Nie, pójdziemy do kaplicy - zdecydował szef. - To tylko dwieście metrów, a będziemy w cieniu. Ten rycerz mówił, że nas znajdzie.

Poszliśmy polną drogą w kierunku kępki drzew na zachodzie. Upał był obezwładniający. Zdawało się, że nawet muchom nie chciało się bzyczeć z należytą sumiennością. Tylko polne skowronki zachowały wigor i podśpiewywały. Zmęczeni siedliśmy pod kamiennym murem okalającym zarys fundamentów kaplicy pobitewnej.

- Kamień z pomnika poświęconego Ulrykowi von Jungingenowi? - dziwiłem się. - Niemcy święcili pamięć wielkiego przegranego?

- Pamiętaj, że to on stawił opór i poległ w walce ze słowiańskim barbarzyńcami - powiedział szef. - Tak przynajmniej przedstawiano go w krzyżackich kronikach. Jednak nie zadziwia cię, dlaczego postawiono tę kaplicę?

- Ku chwale i pamięci poległych tu rycerzy - odpowiedziałem.

- Jak myślisz, czemu akurat w tym miejscu?

- Musiało tu zdarzyć się coś ważnego? - domyślałem się.

- Tak, pewnie tu poległ dowodzący bitwą po stronie krzyżackiej - mówił szef. - Zauważ, że już we wrześniu 1410 roku król Władysław Jagiełło w liście do biskupa pomezańskiego Jana wspominał o zamiarze ufundowania tu klasztoru według reguły świętej Brygidy. Wiosną 1411 roku, jak wspominano w kronikach, stała tu już drewniana kaplica krzyżacka. W 1413 roku sprowadzono cudowny obraz Matki Boskiej i dzwon. W 1414 roku kościółek spalono w czasie tak zwanej wojny głodowej. Od 1595 roku wybudowany tu wcześniej murowany kościół zaczął popadać w ruinę. W 1720 roku kazano go rozebrać, bo nadal odbywały się pielgrzymki do tego miejsca, a pastorzy czerpali nieopodatkowane dochody ze sprzedaży świec, wotów i odzieży tutaj cudownie uzdrowionych. Na początku XX wieku postawiono tu pomnik wielkiego mistrza.

- Skoro wedle przekazów von Jungingen zginął w wirze walki, to bitwa rozegrała się gdzieś tu? - domyśliłem się.

- Tak, w promieniu pół kilometra od tego miejsca - przytaknął pan Tomasz. - Nieprzypadkowo wybrano lokalizację kaplicy. Pamiętaj jeszcze o jednym. W bitwie pod Grunwaldem nie brała udział piechota - to była bitwa rycerzy, czyli jeźdźców. Z drugiej strony nieznane jest nazwisko wojownika, który powalił wielkiego mistrza.

- To jak zginął wielki mistrz, skoro nie zabiła go chłopska piechota, jak to zaprezentowali Sienkiewicz i Matejko?

- Wystarczyło, że został zrzucony z konia, w takim zamieszaniu zostałby stratowany.

Wyobraziłem sobie ten sam lipcowy skwar, szczęk zbroi, rżenie koni walczących kopytami i zębami, jęki rannych i modły umierających.

- Uff, ale upał - jęknął pan Tomasz ocierając chusteczką pot z czoła.

- Może łyk wody? - usłyszeliśmy nad sobą czyjś głos.

Zerknąłem do góry. Wpierw ujrzałem dłoń wystającą z szerokiego rękawa czarnego odzienia, ściskającą kamionkowy kubek, na którego ściankach szkliły się krople krystalicznie czystej wody. Potem zza muru wyjrzała uśmiechnięta twarz Olbrzyma. Był to nasz znajomy dziennikarz pracujący w lokalnej gazecie ukazującej się na terenie Warmii i Mazur.

Uściskaliśmy go serdecznie, bo przeżyliśmy z nim wiele przygód, w których był nieocenionym kompanem. Miał prawie dwa metry wzrostu i twarz dziecka, a głowę niemal ogoloną na zero. Nosił też okulary, które przy jego wzroście nadawały mu pozory ślamazarności.

- To miał być rycerz, a nie żebrak - powiedziałem z wyrzutem do pana Tomasza.

- To ty nie wiesz, że jak rycerz ruszał do Ziemi Świętej, to odkładał zdobne pancerze? - zaśmiał się Olbrzym.

Napiliśmy się wody z manierki wysłuchując uwag Olbrzyma, że w Piśmie Świętym nakazano spragnionego napoić, co uczyniwszy oczekuje chociaż kilku dni odpustu. Opowiedział nam, że robi materiał wcieleniowy. Na polach Grunwaldu jest żebrakiem, a w obozie archeologów robotnikiem przy wykopkach.

- Z żebractwa i wożenia ziemi w taczkach można nieźle wyżyć - zapewniał. - Chyba rzucę pisanie.

- Mów! - pan Tomasz rozkazał Olbrzymowi. - Wszystko, co wiesz i masz zamiar napisać.

- A co chcecie wiedzieć? - Olbrzym oparł się wygodnie o kamienie z pomnika von Jungingena. - Archeolodzy dopiero przyjechali, rycerze zbierają się przed bitwą. Mogę wam jedynie powiedzieć o rzeźbach, które skradziono z parku w Dy lewie. Ktoś już wyczuł koniunkturę i chyba wiem kto. Widziałem Jerzego Baturę.

ROZDZIAŁ DRUGI

KTO WĘSZY WOKÓŁ DYLEWA? • LĄDOWANIE W BĄBRÓWKU • ZAKŁADAM BAZĘ W „MUZIE” • BIWAK NA WYSPIE • NIESPODZIEWANA WIZYTA MAŁGOSI • POZNAJĘ MIESZKAŃCÓW, PENSJONATU • ROBERT PODSŁUCHUJE MOJE ROZMOWY • WIECZORNE WĘDKOWANIE • HARCERSKI PATROL TOLI

Olbrzym krótko opowiedział o tym, czego dowiedział się grzebiąc w archiwalnych numerach gazet, które pisały o Dylewie i o tym, co wiedział na temat kradzieży.

- Nie znam niestety zbyt wielu faktów - przyznał. - Więcej będzie wiedział kierownik archeologów, ale on nie ma zamiaru ze mną rozmawiać, chcąc wszystko zachować w tajemnicy. Nie chce rozgłosu, ale niech tylko brukowce o tym się dowiedzą, to będzie sensacja na cały kraj i wtedy też będę musiał puścić materiał u siebie, żeby mnie redaktor naczelny nie zjadł żywcem na przystawkę do obiadu.

- Gdzie widziałeś Baturę? - zapytałem.

- Kręcił się po Górze Dylewskiej - odpowiedział. - Mieszkańcy wsi opowiadali o warszawiaku, który wypytywał o lokalne legendy, opowieści o skarbach, jaskinie.

Teraz z kolei opowiedzieliśmy Olbrzymowi o naszych podejrzeniach związanych z przyjazdem jakiejś grupy rycerzy.

- Paweł zostanie w ukryciu, znajdzie sobie cichy zakątek, gdzieś nad jeziorem Bąbrówka - zaproponował szef. - Ja zamieszkam z archeologami, a Olbrzym będzie miał na oku rycerzy.

- Kto bierze samochód? - zapytałem.
- Ja - szef uśmiechnął się triumfalnie. - Będziesz z nami w kontakcie. Olbrzym też ma samochód i będzie jeździł do archeologów. Prawda?
- Jak mnie wpuszczą-mruknął dziennikarz.

- Poproszę, żeby chcieli z tobą rozmawiać, w końcu dotrzymałeś danego słowa - obiecał Pan Samochodzik.

Olbrzym mieszkał razem z rycerzami z Olsztyna, więc pożegnał nas i poszedł żebrać, jak powiedział, na obiad. Z panem Tomaszem wróciliśmy do Rosynanta i ruszyliśmy w kierunku Dylewa. W Bąbrówku szef zatrzymał się przy rynku, obok neobarokowego ratusza z umieszczoną centralnie maleńką wieżą zegarową. Zza siedziby rajców wyglądała masywna, jakby przygarbiona sylwetka murowanej, gotyckiej świątyni. W perspektywie kamieniczek ulicy prowadzącej od rynku ujrzałem wysoką bramę i resztki fortyfikacji miejskich. Krzyżacki zamek wybudowany pod koniec XIV wieku znajdował się na niedużej wyspie, za kościołem. Z warowni zostały zaledwie ruiny dwóch skrzydeł i wieża chyląca się nad tonią jeziora jak krasnal przeglądający się w lustrze.

- Powodzenia! - szef uścisnął mi dłoń na pożegnanie. - Miej oczy szeroko otwarte.

- Do zobaczenia! - klepnąłem maskę Rosynanta, gdy odjeżdżał zostawiając mnie samego na rynku miasteczka.

Natychmiast poczułem się nieswojo, jakby wzrok wszystkich mieszkańców był skupiony właśnie na mnie, obcym w tym miejscu. Rozejrzałem się dokoła. Fryzjer, knajpa, supersam przerobiony z dawnego GS-u, poczta i maleńki szyldzik z napisem: „Policja” stanowiły doskonale znany krajobraz miejscowości na prowincji. Do tego na pobliskim bazarze Cyganie dzwonili ręcznie robionymi patelniami, a Rosjanie i Białorusini zachwalali towary wyłożone na drewnianych Jawach.

Musiałem zrobić zapas żywności i rozejrzeć się za jakimś noclegiem. W sklepie, pod ostrzałem bacznych spojrzeń miejscowej klienteli, kupiłem konserwy i chleb. Szukałem czegoś takiego jak „Informacja turystyczna”, aby dowiedzieć się, gdzie w pobliżu jest pole namiotowe lub gospodarstwo agroturystyczne. Oczywiście miejscowy urząd gminy miał takową instytucję, która rzecz jasna w środku sezonu turystycznego musiała być zamknięta. Wizyta u fryzjera dała spodziewany efekt.

- Pan archeolog? - najpierw zapytał mnie fryzjer, elegancki brunet z hiszpańskim wąsikiem i włosami przylizanymi żelem.

- Nie, turysta - zaprzeczyłem, widząc podejrzliwość w oczach rozmówcy.

-Aha, a z daleka?

- Z Warszawy. Przyjechałem popatrzeć na bitwę, a przedtem odpocząć nad jeziorem. Popływać, rybki połowić...

- W Bąbrówce nie ma ryb - rzucił znad gazety staruszek siedzący na krześle pod ścianą.

- Przynajmniej spróbuję - wzruszyłem ramionami.

- Niech pan idzie do „Muzy” - zaproponował fryzjer. - Na końcu jeziora, ale tam spokój. Blisko do Dylewa, gdzie ci archeolodzy z Warszawy przyjechali. Jak panu się znudzi samotność, to pan sobie do nich pójdzie, coś wypije, zabawi się... - przy ostatnich słowach porozumiewawczo zmrużył oko.

- Dziękuję za wskazówkę - powiedziałem wychodząc.

Koło ratusza znalazłem małą tablicę informacyjną z mapą gminy. Moje podejrzenia potwierdziły się. Pensjonat o tajemniczej nazwie „Muza” był jedynym w okolicy. Zawsze mogłem zaszyć się gdzieś w lesie, ale wtedy byłbym unieruchomiony, bo nie miałbym gdzie zostawić rzeczy. Zerknąłem na mapę okolicy i wyszedłem z miasteczka na północ. Po godzinie dotarłem do pensjonatu.

Piętrowy budynek ze spadzistym dachem porośniętym winoroślami stal przy przesmyku pomiędzy jeziorem Bąbrówka i tym bezimiennym, stanowiącym jakby kropkę nad „i”. „Muza” usadowiła się na zachodnim brzegu na wzniesieniu, skąd był piękny widok na okolicę, zasłonięta od północy ścianą lasu łączącego się z zielonym pasmem Wzgórz Dylewskich.

- Dzień dobry! - ukłoniłem się gospodyni, która wyszła na podwórko zwabiona szczekaniem wesołego wilczura zamkniętego za drucianym ogrodzeniem.

- Dzień dobry - odpowiedziała. - Jakiś desant się tu szykuje? - zażartowała patrząc na mój strój.

- Nie, tak wygodniej - tłumaczyłem się.

Pani na „Muzie” miała około czterdziestu lat, długie jasne, proste włosy i wygląd rozmarzonej poetki.

- Czy znajdzie się u pani jedno miejsce do spania? - zapytałem.

- Dopiero od środy zwolni się jeden pokój - powiedziała.

-A mogę gdzieś postawić namiot?

- Na wyspie? - zaproponowała.

Obejrzałem się za siebie. Metr od brzegu jeziora była długa kiszka wyspy szerokiej może na dziesięć i długiej na trzydzieści metrów. Prowadziła na nią wąska kładka - deska stanowiąca cały mostek podparty dwoma cienkimi palikami.

- Świetnie - ucieszyłem się. - A mogę u pani zamówić posiłki?

- Tak - zgodziła się gospodyni, którą nazwałem w myślach Poetką.

Przekroczyłem więc mój Rubikon i wylądowałem na bezludnej dotąd wyspie. Poszukałem cichego zakątka i na południowym krańcu znalazłem polankę otoczoną olszynami. Rozstawiłem namiot, który okryłem faszyną ze ściętych gałązek, wyciętych tu wcześniej przez kogoś. Przygotowałem małe palenisko otoczone kamieniami i na koniec wykąpałem się w jeziorze. Przepłynąłem pod mostkiem na przesmyku do oczka o średnicy stu metrów i zawróciłem. Gdy wychodziłem z wody, w wejściu do mojego namiotu ujrzałem podeszwy białych adidasów. Zakradłem się jak najciszej, chwyciłem nieproszonego gościa za kostki i pociągnąłem do siebie.

Natychmiast jakby włączyła się syrena alarmowa, taki wrzask podniosła dziewczyna, którą ciągnąłem za stopy. Szybko puściłem ją.

- Aaa! - ryknąłem jak lew. - Ładnie to tak grzebać komuś w namiocie?

Dziewczę przestało wrzeszczeć. Niewysoka blondynka o długich włosach zawiązanych w niezgrabny kok miała najwyżej siedemnaście lat.

- Co tu robiłaś? - zapytałem ją.

- Byłam ciekawa, kto nowy przyjechał.

- Nie mogłaś poczekać, aż będę w obozie i może odziany przynajmniej w spodnie - wymownie zerknąłem na kąpielówki.

- Coś ty, wstydzisz się? - blondynka zaśmiała się i wtedy błysnęły jej ładne chabrowe oczy i zauważyłem morze piegów usadowionych na nosie i policzkach.

-Nie przystoi, żeby taka młoda panienka sama odwiedzała samotnie mieszkającego mężczyznę - wyjaśniłem.

Wypchnąłem ją z namiotu, sam wszedłem do środka sznurując wejście i ubierałem się.

- Mam przyjść z koleżanką? - zażartowała.

- To teraz przedszkolaki samodzielnie spędzają wakacje? - byłem złośliwy.

Uwaga o młodym wieku uraziła pannicę. Zamilkła. Wyjrzałem w nadziei, że sobie poszła. Siedziała na trawie i czekała.

- Paweł - przedstawiłem się podając jej rękę.

- Małgosia - odpowiedziała. - Idziesz na kolację?

Po kąpieli czułem głód, więc zgodziłem się z ochotą. Poszliśmy wpierw po kładce, potem wzdłuż brzegu jeziora do pensjonatu. Zdobiły go drewniane rzeźby wykonane przez miejscowych artystów. W jadalni panował niemal wiktoriański nastrój. Jej środek zajmował duży stół, wykonany z ciemnego drewna, otoczony kilkoma krzesłami z wysokimi oparciami. Zastawa może nie była wyszukana, bo z ciemnego, nietłukącego się szkła, ale srebrne sztućce robiły wrażenie i siłą woli powstrzymywałem się przed lustrowaniem motywów zwierzęcych na rączkach. Od grubych murów i ciemnego kredensu bił chłód, tak upragniony i poszukiwany tegorocznego gorącego lata. Mogłem się założyć o wszystko, że kominek w rogu, przy wspólnej ścianie z kuchnią, dawał zimą wiele przytulnego ciepła.

Kolejny raz mój militarny przyodziewek wywołał konsternację wśród ludzi. Obecni na posiłku goście Poetki spojrzeli na mnie z mieszaniną zdziwienia i życzliwego zainteresowania. Gospodyni posadziła mnie pośrodku dłuższego boku stołu. Do filiżanki wlała herbatę i zaprosiła do posiłku.

- To pan Paweł Daniec - przedstawiła mnie wszystkim. - Przyjechał tu na wypoczynek i zostanie aż do czasu bitwy.

Tak umownie określano w tych stronach rycerską inscenizację na polach Grunwaldu. Goście Poetki patrzyli na mnie życzliwie. Czułem się jak u cioci na imieninach. Głodnym wzrokiem chłonąłem półmiski z wędlinami i serem, sosy do mięs w salaterkach, ładnie pokrojone pomidory i ogórki. Miałem ochotę pochłonąć to wszystko, ale zauważyłem, że tu każdy celebrował kęsy, nie robił kanapek, tylko kroił plasterki szynek, prawie niesłyszalnie posługując się nożem i widelcem.

- Pan pewnie głodny? - zachęcała mnie Poetka.

- Trochę - przyznałem.

Gospodyni widząc moje zmieszanie zaczęła zagadywać mieszkańców pensjonatu o wrażenia z wycieczek po okolicy. Małgosia byłą córką polsko-niemieckiego małżeństwa. Mama była Polką, a jej tata małomównym Niemcem. Oboje bardzo przypominali doskonale znany nam obrazek niemieckich turystów: krótkie spodenki, koszulki, aparaty fotograficzne i kamery wideo. Obok mnie siedział niepozorny młodzieniec, którego charakterystyczną cechą była kamizelka z wypchanymi kieszeniami. Na wieszaku w sieni zauważyłem kapelusik z przyczepionymi przynętami i wędki stojące w kącie. Przypuszczałem, że mój sąsiad musiał być zapalonym wędkarzem. Pełnego obrazu dopełniały dwie pary zakochanych w sobie młodych ludzi. Jedna z nich przypominała duet sportowców, którzy po wysiłku fizycznym uzupełniali niedobór energii. Co chwila zerkali na siebie zalotnie i sprawiali wrażenie, jakby zaraz chcieli wystartować do maratonu w biegu do pokoju na piętrze. W drugiej parze to ona rządziła, co chwila podsuwając mężczyźnie jakiś smakowity kąsek, ale gdy ten gotował się do dłuższego delektowania się jakąś potrawą, żona popędzała go?

„Sielanka” - pomyślałem.

Uznałem, że nie ma tu podejrzanych osób i skupiłem się najedzeniu. Dostosowałem się do stylu panującego w tym miejscu. Na koniec sięgnąłem po chusteczkę przeciągniętą przez maleńką drewnianą figurkę zwierzęcia z długimi zakrzywionymi rogami.

- No właśnie, co to jest? - zaśmiała się Poetka. - To jest zagadka.

Wszyscy spojrzeli na mnie wyczekująco.

- Muflon - odpowiedziałem. - Z przodu nieco podobny do wilka, ale postura barana i charakterystyczne rogi wskazują na muflona. Czytałem, że myśliwi wprowadzili te zwierzęta na Wzgórza Dylewskie.

Nie tego się spodziewano. Widocznie figurki muflonów były zasadzką na każdego nowego w pensjonacie.

- Brawo! - ucieszyła się Poetka. - Jest pan pierwszym, który zgadł!

Skłoniłem się, a potem wstałem i podziękowałem za poczęstunek. Uciekłem na wyspę otworzyć konserwę i najeść się. Gdy byłem w połowie kulinarnej dogrywki, przyszła do mnie Małgosia.

-Ale ich załatwiłeś tym muflonem - zagadnęła.

Zaskoczona przyglądała się otwartej konserwie i bochenkowi chleba.

- Mam taki zwyczaj, że czytam o okolicy, do której się wybieram na wypoczynek - odpowiedziałem.

Rozpaliłem małe ognisko i zagotowałem na nim wodę na herbatę. Małgosia patrzyła na moje czynności z zainteresowaniem.

- Nigdy nie byłaś na obozie? - zapytałem ją.

- Nie.

- I pewnie nigdy nie musiałaś sama sobie robić jedzenia? - domyślałem się.

- Nie.

- A kim jest twój tata, że stać go na niesamodzielną córkę?

Małgosia gwałtownie wstała otrzepując spodnie z trawy.

- Ten wędkarz też mnie wypytywał, co robi tata - mówiła gniewnie. - Co wy sobie wyobrażacie?!

- Przepraszam! - przerwałem tę tyradę.

Podałem jej kubek z herbatą.

- Smaczna - orzekła próbując.

Siedziałem w milczeniu patrząc na zachód słońca za Wzgórzami Dylewskimi. Nie wierzyłem własnym oczom, gdy ujrzałem na niebie charakterystyczny kształt szybującego orlika krzykliwego, będącego przecież w polskim spisie gatunków zagrożonych wyginięciem. Z drugiego brzegu dobiegł mnie charakterystyczny odgłos krzyku derkacza, sąsiada orlika na tej samej liście. Gdy w trawie zaszeleściła jaszczurka zwinka w typowym dla niej ubarwieniu szaro-czarnym z licznymi żółtymi cętkami, byłem zdziwiony tak liczną obecnością w tym rejonie rzadkich, chronionych gatunków zwierząt. Wtedy poczułem dziwny zapach, nie pasujący do tego miejsca.

- Założę się, że maść goździkowa nie odpędza wszystkich komarów - powiedziałem na głos.

Małgosia zerknęła na mnie jak na wariata gadającego do siebie.

- Nie wiedziałem, że wędkarze oprócz ryb łapią z szuwarów także słowa prywatnych rozmów - kontynuowałem.

Wtedy trzciny z prawej strony zatoki rozchyliły się i wyszedł z nich wędkarz ubrany w wodery, czyli długie, sięgające prawie do pasa, gumowe buty i spodnie w jednym.

- Ta młoda dama głośno wspomniała o mnie i chyba państwa nie dziwi moje zachowanie? - jąkał się zaczerwieniony faktem, że złapałem go na podsłuchiwaniu.

Teraz zwróciłem baczniejszą uwagę na wędkarza. Miał około dwudziestu pięciu lat, czarne, krótko przycięte, kręcone włosy, twarz o regularnych rysach z silnie zarysowaną szczęką.

- Głupio wyszło - przyznał siadając obok mnie. - Robert - przedstawił się. - Chodzę tu za szczupakiem. Wczoraj uciekł mi z haczyka. Tylko machnął ogonem, rozdziawił paszczę, jakby się śmiał.

Słuchałem wędkarskich opowieści zastanawiając się, ile jest w nich prawdy, na ile Robert stara się być autentyczny. Małgosia szybko znudziła się opisem długości ryby.

- Może pójdziemy razem na ryby? - zaproponowałem.

- To ty też?! - oburzyła się Małgosia i wstała. - Cześć! - rzuciła, nim odeszła.

- Rezolutna, co? - uśmiechnął się Robert.

- Tak - przyznałem.

Następną godzinę spędziliśmy nad brzegiem rzucając spinningami. Raz mnie, raz Robertowi złapał się młody, niewymiarowy szczupak. Zgodnie z zapewnieniami klienteli fryzjera w Bąbrówku w jeziorze prawie nie było ryb. Zapadający wieczór zwabił nad wodę owady, na które polowały ryby, co chwila z pluskiem burzące nieruchomą, ołowianą toń wody, w której ciemną pręgą odbijały się buki na brzegach. Rozmawialiśmy o rybach oraz żeglarstwie i Robert sprawiał wrażenie obznajomionego z wodą. Pochodził z Koszalina i na Mazury przyjechał w interesach. Zawsze zatrzymywał się w „Muzie”, bo tu odnajdywał prawdziwy spokój i ciszę, a jednocześnie domową atmosferę kontrastującą z ofertą wielkich hoteli.

Obiecaliśmy sobie powtórzyć nazajutrz seans wędkarski i pożegnaliśmy się. Mogłem teraz w spokoju przemyśleć plany na najbliższe dni. Rozłożyłem mapę i starałem się zapamiętać wszystkie naniesione na niej ścieżki. Zrobiłem sobie drugą porcję herbaty i wsłuchałem się w noc. Zgasiłem latarkę, bo jej światło zbytnio kusiło różne krwiożercze owady.

- Czuwaj! - nagle usłyszałem nad uchem.

Podskoczyłem zaskoczony. Za mną na granicy cienia i światła z ogniska stało dwóch harcerzy. Upodabniały ich harcerskie mundury, jednakowe fryzury i groźne spojrzenia. Niższy miał okulary i wielkie piegi na nosie i policzkach. Wyższy wysmarował sobie twarz jakimś smarem czy farbami. Obaj mieli po piętnaście lat.

- Tola! - zawołał w kierunku krzaków. - Mamy samotnika!

- A wy jesteście Bolek i Lolek? - zażartowałem. - Mam dość wiecznego nachodzenia mojego obozu! To już trzeci najazd tego dnia. Jutro się stąd wynoszę!

Z krzaków wyszła blondynka z dwoma kucykami wystającymi spod niebieskiego beretu.

- Czuwaj! - rzuciła. - Niech pan się nie gorączkuje. Szukamy w okolicy podejrzanych osobników.

Krytycznie przyjrzałem się sobie z przesadną dokładnością.

- Pasuje - orzekłem złośliwie.

-Niech pan nie żartuje, to poważna sprawa - powiedziała Tola.

- Siadajcie, druhowie, odpocznijcie - zaprosiłem ich do ogniska. - Przed wami droga daleka.

- Skąd pan wie, dokąd idziemy? - zapytał okularnik.

- A gdzie jest teraz skupisko harcerzy? - przedrzeźniałem go. - Pod Grunwaldem! Na rękawach macie emblematy harcerskich drużyn grunwaldzkich. Co roku organizujecie zloty na polach Grunwaldu. Ciekawe tylko, co was przyniosło aż tu?

- Byliśmy w Dylewie - oznajmił z dumą wyższy. - Pan wie, co tam jest?

- Gdybym się przyznał, to dopiero byłbym podejrzany, prawda? - uśmiechnąłem się złowieszczo.

Przestraszona Tola szeroko otworzyła oczy.

-Nazywam się Paweł Daniec i wiem, co jest w Dylewie, czego szukają tam archeologowie i jestem idealnym kandydatem na podejrzanego człowieka, który chce zabrać naukowcom ich skarby - drwiłem.

Harcerze nie wiedzieli, co począć. Poczęstowałem ich herbatą.

- Wypadałoby, żebyście się przedstawili - zasugerowałem.

Oczywiście zrobili to. Szefowa patrolu miała pseudonim „Tola”, okularnik „Kobra”, a wysoki „Kijanka”.

- Pierwszy raz widzę, żeby harcerzami rządziła harcerka - drażniłem ich.

- Emancypacja - filozoficznie stwierdził Kobra.

- Siła wyższa - dodał Kijanka.

- Cicho! - Tola strofowała podwładnych. - Skąd pan tak dużo wie?

- Jakie macie prawo, żeby mnie tak przesłuchiwać? - udawałem oburzonego.

- Sam pan powiedział, że jest podejrzany - zauważył Kobra.

- I ten militarny strój - uzupełnił Kijanka. - Zrobił pan sobie gniazdko jak komandos albo szpieg.

Westchnąłem zrezygnowany.

- Jestem zwykłym turystą-zapewniałem. - O archeologach wiem, bo wszyscy w okolicy mówią tylko o nich.

- A czemu nie mieszka pan w pensjonacie, tylko pod namiotem? - zapytała Tola.

- Czekam, aż zwolni się pokój, a okolica bardzo mi się podoba. Kto wie, czy nie pozostanę dłużej i to właśnie tu, na wyspie.

- Pan Robert wyjeżdża w środę, to będzie pan miał pokój - powiedziała Tola.

- Znacie wędkarza? - zdziwiłem się.

- Pewnie, spotkaliśmy go przy drodze do Dylewa-wyjaśnił Kijanka. - I to nie jest żaden wędkarz.

- Cicho! - krzyknęła Tola. -Nie umiesz trzymać języka za zębami?

- Napuścił was na mnie, a sam poleciał do Dylewa?! - udawałem wzburzonego.

- Nie napuścił, tylko zwrócił uwagę - uściślił Kobra.

- To tajny detektyw - prawie szepnęła Tola. - A pan jest podejrzany i będziemy pana mieli na oku. O!

Wstała podrywając cały patrol na nogi. Po chwili w nocnej głuszy ucichły ich kroki. Wyjąłem telefon komórkowy i chciałem zadzwonić do szefa. Niestety na wyspie nie mogłem złapać zasięgu. Wybiegłem na brzeg, a potem na nadbrzeżną skarpę. Ślizgałem się na trawie mokrej od wody ze zraszacza. Pomagałem sobie rękoma. Znalazłem zapisany w pamięci mojego telefonu numer pana Tomasza i nacisnąłem odpowiedni klawisz. Odebrał po dziesiątym dzwonku.

-Niech pan uważa! - zawołałem. - W okolicach Dylewa kręci się pewien podejrzany facet.

- Wiem, harcerze dzwonili do nas i opisali samotnego osobnika mieszkającego na wyspie. Rysopis pasował do ciebie - zaśmiał się Pan Samochodzik.

Nagle ten śmiech urwał się, gdy w słuchawce usłyszałem grzmot potężnego wybuchu.

ROZDZIAŁ TRZECI

PRZYBYWAM DO DYLEWA • POZNAJĘ CZŁONKÓW EKIPY ARCHEOLOGICZNEJ • CO WIEMY O HISTORII PAŁACU? • UKŁAD MIĘDZY FRANZEM VON ROSEM I ADOLFO WILDTEM • LOSY KOLEKCJI RZEŹB • PAN JASIO W PAŁACOWYM PARKU • WIECZORNA POGADANKA O PRACY NA WYKOPALISKACH • OSTRZEŻENIE PRZED ATAKIEM • NOCNY WYBUCH

Z żalem żegnałem Pawła, którego sylwetkę jeszcze przez jakiś czas widziałem we wstecznym lusterku. Pojechałem na północ, do Dylewa. Na małą wieś składały się klocki bloków byłych pracowników Państwowych Gospodarstw Rolnych i skrzyżowanie dziurawych asfaltówek oraz sklep z nieodłącznymi w takich miejscach schodami. Były one ośrodkiem życia kulturalnego mieszkańców i wymiany plotek. Obok sklepu była świetlica. Za krzyżówką wjeżdżało się na teren dawnego folwarku. Ogromne obory i chlewy z czerwonej cegły straszyły zapadniętymi dachami i dziurami w miejscu okien.

Przejechałem przez dawną bramę pałacowego parku obok kościoła i zatrzymałem się przy neoklasycystycznym ryzalicie dawnego pałacu w Dylewie. Obejrzałem się na świątynię, której szesnastowieczne założenie przebudowano prawdopodobnie w XIX wieku, zresztą bez smaku, nieudolnie.

Teraz z kolei przyjrzałem się resztkom pałacu. Nad schodami z metalową barierką wisiała tabliczka informująca, że tu ma siedzibę niepubliczna szkoła w Dylewie. Poszedłem wzdłuż budynku, mijając zejście do pomieszczeń w przyziemiu. Stanąłem przy ogromnej, kilkunastometrowej szerokości pustce. Dalej zobaczyłem blok mieszkalny. Domyśliłem się, co się tu kiedyś stało. Z jakichś przyczyn zniknęła centralna część pałacu, a jej ryzality przystosowano do potrzeb powojennego życia we wsi.

Na tym trawniku stała i debatowała grupa młodych ludzi i jeden niewysoki mężczyzna o siwych, krótko przyciętych włosach, energiczny, ubrany w dżinsy, koszulę i skórzaną kamizelkę, z którą - jak się później okazało - nie rozstawał się prawie nigdy, bo w swych wielu kieszeniach skrywała między innymi przyrządy do nabijania fajki. Domyśliłem się, że najstarszy w dyskutującym gronie, musi być profesorem Tadeuszem, którego przyjaciele nazywali „Miki”, co było przeróbką jego nazwiska. U stóp profesora siedział z półprzymkniętymi ślepiami duży rudowłosy pies z oklapniętymi uszami. Studenci wołali na niego „Donald”. Profesor, gdy zauważył moją obecność, przeprosił zebranych i podszedł do mnie.

- Miki - przedstawił się. - Tak mnie przezywają. Pan Tomasz N.N., jak sądzę?

-Tak-uśmiechnąłem się ściskając dłoń Mikiego. - Przyjaciele nazywają mnie czasami Pan Samochodzik, ale wolę swoje imię.

-Zapraszam na obiad-Miki chwycił mnie pod rękę i poprowadził do schodów od strony parku. - Tu była główna bryła pałacu - tłumaczył mi. - A tu była weranda - wskazał trawnik pod młodą wierzbą plączącą.

Gromada młodzieży poszła naszym tropem, lekko kręconymi schodami na pierwsze piętro do jadalni. Gdy usiedliśmy przy stole, Miki postukał widelcem w szklankę z kompotem.

- Moi drodzy! - przemówił. - Ten miły pan, który dołączył do naszej ekipy, to pan Tomasz z Ministerstwa Kultury i Sztuki. Jego zadaniem jest wspomaganie nas W poszukiwaniach talentem, wiedzą i doświadczeniem. Jest on dyrektorem departamentu zajmującego się poszukiwaniami zaginionych dzieł sztuki. Przyznacie, że to idealna pomoc?

Młodzi ludzie zgodnie pokiwali głowami. Miki przedstawił mi swoich współpracowników. Piotr, wysoki, ostrzyżony na zero blondyn w okularach, był asystentem profesora i miał tytuł doktorski. Basia, nieduża blondyneczka o rozwichrzonych lokach i twarzy dziewczęcia, była specjalistką od konserwacji znalezisk. Renata, wysoka, trochę wyniosła, długowłosa brunetka, zajmowała się głównie katalogowaniem, a to za sprawą praw i o niebiańskiego talentu do odrysowywania rzeczy i ładnego charakteru pisma. Była jeszcze Ela, poważna jak na swój młody wiek, skupiona, ale i jakby trochę rozmarzona, a przeznaczono ją do pomocy Basi i Renacie. Męskie grono uzupełniali: fotograf Szymon, długowłosy brunet wyglądający raczej na harleyowca niż na naukowca, i Marek, doktorant ze sztuki antycznej, chłopięcy, uśmiechnięty z rzemykiem przewiązanym na szyi, w chuście na głowie i kwiecistej koszuli rozpiętej prawie do pępka.

- Tomaszu, może zdradzisz nam, co powinniśmy zrobić, żeby dobrze poprowadzić poszukiwania w terenie? - zapytał mnie Miki przy posiłku.

- Położyłbym nacisk na uświadomienie mieszkańcom Dylewa celu waszych poszukiwań - odpowiedziałem po chwili namysłu. - Ludzie będą sobie wyobrażali, że Bóg wie jakie bogactwa tutaj się znajdują. Zadziała syndrom psa ogrodnika, który sam nie zje i drugiemu nie da.

- Masz rację - przyznał Miki. - Renata, przygotuj na komputerze ładne zaproszenie na prelekcję. Na kiedy? - zwrócił się do mnie o radę.

- Proponuję jeszcze dziś - odparłem. - Mamy sobotę. Trzeba również poprosić księdza, żeby w czasie jutrzejszej mszy...

- Jasne, genialne - Miki gładził się po brodzie. - Dziś przyjedzie jeszcze profesor Rivalenni, specjalista od historii włoskiej sztuki. Może on coś opowie wieczorem...

Do końca obiadu był gotowy plan działania. Piotr z Szymonem i Markiem mieli zająć się naborem pracowników do kopania. Dziewczyny pobiegły do sypialni, żeby przygotować plakat. Miki przypiął Donaldowi smycz i poszliśmy na spacer do parku.

Wyszliśmy na wąską ścieżkę prowadzącą między krzakami jeżyn i olchami.

- Tomaszu, znasz historię tego parku? - zapytał mnie Miki.

-Z przykrością przyznaję, że nie. Szukałem informacji w swoich książkach, ale nic nie znalazłem. Udało mi się jedynie dowiedzieć, że w 1328 roku komtur dzierzgoński nadał Stefanowi Klecowi wieś Sykerinen na prawie chełmińskim z szesnastoma latami wolnizny. Kolejna informacja dotycząca tej miejscowości to ta, że w 1412 roku Dytrych z Dy lewa udał się z pielgrzymką do Rzymu. Jego krewni, Jan i Günter z Dylewa, byli członkami Związku Jaszczurczego i brali udział w rozruchach przeciw Zakonowi, za co w 1411 roku Jana ścięto, a Günter musiał odnowić przysięgę wierności. W 1416 roku Dytrycha w nieznanych okolicznościach zasztyletowano. W 1540 roku majątek przeszedł w ręce Hansa Birckhama i Niklasa Kakolla. Dalszych informacji na temat Dylewa nie znalazłem.

- Nie dziwię się. To mało znane miejsce. Park zaprojektował i przygotował Johann Larass. W latach 1879-1883 zasadzono platany, daglezje i czerwone buki, wykopano stawki i wybudowano żelazne mosty nad kanałami, po których podobno pływały nawet gondole. Widziałeś ten ogromny folwark?

-Tak.

- No właśnie. Franz von Rose kupił ten majątek od rodu Finckensteinów w połowie XIX wieku. Jak każdy ówczesny bogacz interesował się sztuką, antykiem, wiele podróżował. W 1894 roku Rose trafił do Mediolanu, gdzie na wystawie zobaczył rzeźbę zatytułowaną „Wdowa” i koniecznie chciał ją kupić, poznać autora. I tak spotkał Adolfo Wildta. Pewnie słyszałeś o nim?

- Oczywiście, chociaż niezbyt wiele. Nie zwracano na niego szczególnej uwagi. Żył w latach 1868-1931. Urodził się w biednej mediolańskiej rodzinie. Już w 1880 roku pracował w studiu Giuseppe Grandiego. a po dwóch latach uczył się rzeźby w marmurze pod okiem Federico Villi. Jednocześnie przez dwa lata studiował w mediolańskiej Akademii Sztuki rzeźbę antyczną i dzieła Michała Anioła. Był uważany za przedstawiciela symbolizmu. W 1913 roku promowała go krytyk sztuki Margherita Sarfatti, a w 1925 roku dołączył do ruchu Novecento Italiano, z którym w latach 1926-1929 organizował wspólne wystawy.