54,00 zł
Pierwsze polskie wydanie rozbuchanej językowo, wielorejestrowej powieści gwatemalskiego pisarza i poety, laureata literackiej Nagrody Nobla - Miguela Ángela Asturiasa „Pan Prezydent”. To jedno z wielu dzieł literackich przynależących do nurtu „powieści o dyktatorze”. Głównym atutem „Pana Prezydenta” nie jest jednak to, że podejmuje trudne tematy związane z realiami dyktatury, ale to, w jaki sposób je podejmuje. „Pan Prezydent” ma wymiar uniwersalny, opowiada o ludziach funkcjonujących w ramach złowrogich mechanizmów władzy, czyni to w sposób olśniewający, tajemniczy, a nieraz bardzo brutalny. Powieść Asturiasa ma wielkie ambicje zmierzenia się z biblijną historią buntu Lucyfera, ale opowiedzianą a rebours: oto przeciwko złemu do szpiku kości wszechwładcy buntuje się jego najbardziej zaufany człowiek, Miguel Cara de Ángel – miłość do córki „wroga ojczyzny” sprawia, że postanawia się odmienić, przejść na stronę dobra. Wszechobecny, wszechmocny i wszechwiedzący Pan Prezydent dławi wszelkie możliwe sprzeciwy w zarodku. Nie jest jednak postacią historyczną jako taką, jest raczej symbolem, zlepkiem różnych zbrodniczych dyktatorów gwatemalskich, jak Manuel Estrada Cabrera czy Jorge Ubico. Właśnie przez ów symbolizm dzieło przekracza wymiar historycznej opowieści, stając się uniwersalną opowieścią o złu i spustoszeniu, jakie czyni w konfrontacji z kruchą psychiką człowieka. To także powieść o nadziei, która tli się słabo wśród pozornie wszechobecnej czerni. Czas najwyższy, aby polskim czytelnikom zapadł w pamięć niesamowity klimat surrealistycznej grozy autorytarnych rządów Pana Prezydenta. Brawurowy przekład Kacpra Szpyrki, świetna okładka Kamila Rekosza, proza gęsta jak płynne złoto, czego chcieć więcej?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 412
Rok wydania: 2025
Płońże, łuno ałunowa, płoń, z ałunu Lucyferze! Jakże hałas dudni w uszach, wciąż na modły dzwonią dzwony, żałobimbambliwie biją, z mroku w światło, w mrok ze światła. Płońże łuno ałunowa, płoń, z ałunu Lucyferze, bim-bam, nad zgniłym całunem! Płońże łuno ałunowa, bim-bam, nad zgniłym całunem, płoń, z ałunu Lucyferze! Bim-bam! Płońże, płoń, ałunie! Płońże, łuno ałunowa... Płońże, płoń, ałunie! Bim-bam! Płońże, łuno ałunowa! Płońże, płoń, ałunie! Bim-bam! Płońże, łuno ałunowa!
Od straganu do straganu nędzarze pełzali za jadłem, pałętali się w cieniu lodowatej katedry, po ulicach szerokich jak morze – zmierzali w kierunku Placu Broni, zostawiając za sobą miasto, samotne i opustoszałe.
Gromadzili się nocą jak gwiazdy. Za nocleg służył im Portyk Pana. Nie łączyło ich nic prócz nędzy. Każdy każdemu złorzeczył z odrazą, każdy każdego wyzywał, zgrzytając zębami jak wróg, co jawnie dąży do zwady. Trącali się wzajem, obrzucali błotem i czym popadnie, ci się tarzają, ten ich opluwa, a ów go gryzie z okrutną zawiścią. Ani poduszki, ani ufności nikt spośród tej familii z wysypiska nigdy nie uświadczył. Kładli się osobno, każdy we wszystkim, co miał na sobie, i spali jak łotry, pod głową trzymając worek z dobytkiem: odpadki z ubojni, przetarte buty, ogarki, garść zimnego już ryżu owinięta w starą gazetę, kilka pomarańczy i zgniłe banany.
Można ich było zobaczyć na schodach Portyku, jak obróceni do ściany przeliczali drobne, gryźli niklowe monety, powątpiewając w ich autentyczność, mówili sami do siebie, przeżuwali w tajemnicy okruchy suchego chleba, sprawdzali stan aprowizacji i rynsztunku, gdyż ulice przemierzali zbrojni w kamienie i proce ze szkaplerzy. Nikt nigdy nie widział, żeby jeden drugiemu w czymś pomógł. Jak wszyscy żebracy, skąpili sobie nawet odpadków, które mienili swoją własnością i które prędzej rzuciliby psu, niż oddali towarzyszowi niedoli.
A kiedy już dojedli, co mieli, a pieniądze siedmiokroć zasupłane w chustę wcisnęli za pas, padali na ziemię i zapadali w niespokojny, smutny sen, pełen koszmarnych wizji, w których widzieli korowód wygłodzonych świń, wychudzonych kobiet, bezpańskich psów, kół szprychowych i żałobną procesję widmowych zakonników wkraczających do katedry, a na samym przodzie – osamotniony księżyc ukrzyżowany na oblodzonych piszczelach. Czasami z najgłębszego snu wyrywał ich wrzask idioty, który budził się zagubiony na Placu Broni; czasami płacz niewidomej, która śniła, że pokryta muchami kołysze się na haku niczym tusza w rzeźni; czasami kroki patrolu, który wlekł zmaltretowanego więźnia politycznego, za nim podążały kobiety zmywające krwawe ślady chustami mokrymi od łez; czasami pochrapywanie parchatego dziada albo ciężki oddech brzemiennej głuchoniemej, płaczącej z przerażenia, bo nagle wyczuła dziecko w swoim ciele. Ale wrzask idioty był najsmutniejszy. Przeszywał niebo na wylot. Był to wrzask długi, przeciągły, nieludzki.
W niedzielę do tej dziwacznej społeczności dołączył jakiś pijak, który często, nawet przez sen, wołał matkę, zalewając się łzami jak dziecko. Idiota usłyszał wypowiedziane pijackim głosem słowo „matka”, co brzmiało jak lament zespolony z przekleństwem, podniósł się i przemierzył Portyk, zaglądając w każdy kąt. Kiedy ocknął się na dobre, a jego krzyki obudziły wszystkich wokół, rozpłakał się z przerażenia, dołączając do pijackiego szlochu.
Nagle psy zaczęły szczekać, zrobił się gwar, a najbardziej poirytowani nędzarze podnieśli się z ziemi, by wszystkich uciszyć, ale rozpętali jeszcze większą awanturę. Albo się uciszą, albo przyjdzie policja. Chociaż policja nie zbliżała się do nich nawet dla zabawy. Przecież nikt tam nie miał z czego zapłacić mandatu. „Niech żyje Francja!”, wrzasnął Pustołap wśród okrzyków i podskoków idioty, który skończył jako pośmiewisko nędzarzy dlatego, że ów jednonogi próżniak, ów frankofil o niewyparzonej gębie, często nocami dla żartu udawał pijanego. Pustołap naśladował pijaka, a Łamaga – bo tak nazywano idiotę, który podczas snu wyglądał jak trup – ożywiał się z każdym krzykiem, nie zważając na opatulone skrawkami szmat ludzkie tobołki leżące na ziemi, które na widok owego szaleńca beształy się obelżywie wśród skrzekliwego rechotu. Łamaga, ślepy na potworne facjaty współtowarzyszy, niczego nie widział, nic nie słyszał i niczego nie odczuwał, aż wreszcie zasypiał z załzawioną twarzą. Noc w noc jednak powtarzało się to samo; skoro tylko zasnął, ze snu budził go głos Pustołapa:
– Matka!
Łamaga natychmiast otwierał oczy, jak ktoś, kto we śnie spada w otchłań, jego źrenice rozszerzały się coraz bardziej, zwijał się w kłębek, a do jego oczu napływały łzy, jakby był ciężko ranny. Potem, znów zmorzony snem, powoli zasypiał, jego ciało stawało się bezwładne, a echa wstrętu przelatywały przez pęknięty umysł. Skoro tylko przymykał oczy, kolejne usta spod łachmanów przerywały ledwie rozpoczęty sen:
– Mat...
Był to głos Wdowy, zwyrodniałego Mulata, który – między jednym rechotem a drugim – z grymasem dewotki kontynuował:
– ...ko miłosierdzia, nadziejo nasza, witaj, do ciebie wołamy wygnańcy, szczynowie mewy1...
Idiota obudził się ze śmiechem, zdawało się, że podobnie jak reszta drwił z własnego bólu, rozpaczy i głodu, a łzy skapywały mu z zębów, tymczasem niebo przecinał ha-ha-ha-ha-łaśliwy śmiech nędzarzy. Niebo! Niebo! Ha-ha-ha-ha-łaśliwy! Jakiś tłuścioch z wąsami uświnionymi od tarzania się po ziemi chichotał tak, że nie mógł złapać tchu, a jednooki żebrak, co zsikał się ze śmiechu, bódł głową o ścianę jak kozioł. Wtem ociemniali zaczęli protestować, bo w takiej wrzawie nie dało się spać, a Moskit, beznogi ślepiec, wrzeszczał, że tylko sodomici śmieją się z podobnych rzeczy.
Wszyscy jednak traktowali ślepców jak powietrze, skargi Moskita nie docierały do niczyich uszu. Bo i czemuż mieliby się przejąć jego biadoleniem? „To ci dopiero było, jakem za młodu bawił w kamaszach, gdzie kopniaki mułów i baty dowódców zrobiły ze mnie mężczyznę! Silnym był jak byk! Oj, przydało mi się, kiedym za młodu po ulicach tachał katarynkę! Ani żem się spostrzegł, jakem po pijaku wzrok stracił i jakem też po pijaku stracił pierwszą nogę, wiem, że drugą też po pijaku, i to pod kołami automobilu, ale gdzie, to już nie wiem”.
Wkrótce wszyscy w mieście dowiedzieli się od nędzarzy, że Łamaga wpada w szał, ilekroć ktoś wspomina przy nim o matce. Nieszczęśnik biegał przez ulice, place, dziedzińce i rynki, to tu, to tam, by umknąć przed zbiegowiskiem, które całymi godzinami krzyczało za nim, niby jakąś klątwę, „matka”. Szukając azylu, wchodził do różnych domów, gdzie witało go ujadanie psów albo kopniaki służby. Wyrzucano go zewsząd, z kościołów, sklepów, nie bacząc na jego zwierzęce znużenie ani na jego wzrok, z którego poza nieświadomością można było wyczytać błaganie o litość.
To ogromne miasto, wyolbrzymione przez zmęczenie Łamagi, zaczynało karleć w obliczu jego rozpaczy. Po nocach zgrozy przychodziły dni prześladowań, ludzie nękali go, wołali za nim: „Łamagusiu! Ty gamoniu! Ty świntuchu! W niedzielę ochajtasz się ze swoją grubaśną starą!”, i bili go, rozrywając jego ubrania na strzępy. Ścigany przez dzieci, szukał schronienia w dzielnicach biedoty, choć tam jego los był jeszcze gorszy, tam, gdzie wszyscy przeszli przez wrota niedoli, nie tylko go wyzywano, ale i obrzucano kamieniami, zdechłymi szczurami i pustymi puszkami, a on biegł z grozą wymalowaną na twarzy.
W dzień taki jak dziś, kiedy dzwonili na Anioł Pański, przypałętał się z jednej z tych dzielnic do Portyku Pana, bez kapelusza, z raną na głowie, ciągnąc za sobą ogon latawca, który mu ktoś dla żartu przyprawił do spodni. Bał się cieni na ścianach, biegających psów, liści na wietrze i wozów z rozchybotanymi kołami. Już zmierzchało, kiedy dotarł do Portyku, gdzie nędzarze odwróceni do ściany raz po raz przeliczali drobniaki. Pustołap toczył spór z Moskitem, głuchoniema obmacywała niewytłumaczalnie nabrzmiały brzuch, a niewidoma śniła, że kołysze się na haku, pokryta muchami niczym tusza w rzeźni.
Łamaga padł półmartwy na ziemię, minęło wiele nocy, odkąd zmrużył powieki, i wiele dni, odkąd dał odpocząć nogom. Nędzarze nie mogli spać, w milczeniu drapali ukąszenia pcheł i czujnie nasłuchiwali policjantów, którzy chodzili tam i z powrotem po słabo oświetlonym placu, a także wartowników szczękających bronią, w stanie gotowości bojowej, którzy tkwili przy oknach sąsiednich baraków jak zjawy owinięte w prążkowane poncza, noc w noc strzegąc Prezydenta Republiki – jego miejsce zamieszkania było nieznane (posiadał wiele majątków na obrzeżach miasta), nikt też nie wiedział, jak śpi (krążyły pogłoski, że przy telefonie i z batem w ręku) ani o jakiej porze (jego przyjaciele powiadali, że w ogóle nie śpi).
Na Portyk Pana wkroczył ktoś ważny. Nędzarze skulili się niczym zbite psy. Noc była cicha, ciemna i bezdenna, a odgłosom wojskowych butów wtórowało jedynie złowróżbne hukanie ptaszyska.
Pustołap spojrzał w kierunku sowy – w powietrzu wisiała groźba końca świata – i powiedział:
– Hu-huu!2 Weźże sól i ciut papryczki! Niech los ci sprzyja, a zło ominie, choć tak czy siak czyrak cię pokryje!
Moskit nerwowo dotykał twarzy. W powietrzu wyczuwało się coś złowrogiego, jakby ziemia miała zatrząść się w posadach. Wdowa wcisnął się między ślepych i wykonał znak krzyża. Tylko Łamaga po raz pierwszy od dawna spał jak zabity, pochrapując...
Ważny jegomość przystanął, na jego twarzy pojawił się przelotny uśmiech. Podszedł na palcach do idioty i krzyknął dla żartu:
– Matka!
Nie zdążył powiedzieć nic więcej. Zbudzony krzykiem Łamaga zerwał się na równe nogi, skoczył na obcego, nie pozwalając, by ten sięgnął po broń, wraził palce w jego oczy, odgryzł kawałek nosa i kopał kolanami w krocze, aż ów zastygł w bezruchu.
Przerażeni nędzarze zamknęli oczy, sowa przeleciała raz jeszcze, a Łamaga pognał w ciemne ulice targany paroksyzmami przerażenia.
Ślepa siła zakończyła żywot pułkownika José Parralesa Sonrientego, zwanego Człowiekiem na Mule3.
Na horyzoncie dniało.
Od strony ulicy, którą szło dwoje lub więcej ludzi, słońce półzłociło taras Drugiego Komisariatu Policji, protestancką kaplicę, która miała dwoje lub więcej uchylonych drzwi, oraz nieukończony ceglany budynek należący do masonerii. Na dziedzińcu komisariatu – gdzie niemal zawsze padał deszcz – w oczekiwaniu na widzenie, na kamiennych siedziskach i w zacienionych krużgankach, przesiadywały bose kobiety z prowiantem w koszykach ułożonych między nogami na hamakach spódnic, było też pełno dzieci, mniejsze wisiały przyssane do matczynych piersi, starsze niebezpiecznie zbliżały ziewające z głodu usta do bochenków w koszykach. Wśród lamentu można było usłyszeć, jak kobiety głośno opowiadają o swoich smutkach, a oczy pełne łez ocierają krańcem chusty. Jakaś starowina o malarycznym spojrzeniu łkała w ciszy, dając niejako do zrozumienia, że jej matczyna rozpacz ma w sobie więcej boleści. Na zło nie ma rady, ani na tym świecie, ani w tej przeklętej poczekalni, gdzie stały dwa lub trzy karłowate, zaniedbane drzewa, nieczynna fontanna, a bladolicy policjanci czyścili śliną swoje celuloidowe kołnierze. Nieszczęśnicom pozostała jedynie nadzieja, że wszystko jest w rękach Boga.
Policjant o mieszanym pochodzeniu minął je, wlokąc za sobą Moskita. Złapał go za ramię tuż za rogiem Kolegium św. Józefa i ciągnął, miotając nim na boki, przez co pojmany wyglądał jak gibon. Kobiety jednak w ogóle nie zwracały uwagi na tę błazenadę, zajęte obserwowaniem dozorców, żeby we właściwym momencie przekazać im posiłki do przemycenia i otrzymać wiadomości od więźniów: „Kazał ci powiedzieeeć... żeby się o niego nie martwić i że wszystko już jest lepiej! Kazał ci powiedzieeeć... żeby kupić mu maść na wszy za jakie cztery reale, jak tylko otworzą aptekę! Kazał ci powiedzieeeć... żeby za grosz nie wierzyć w to, co rozpowiada jego kuzyn! Kazał powiedzieeeć... żeby znaleźć mu jakiegoś obrońcę, najlepiej studenciaka, bo taki to nie oskubie człowieka, jak te wszystkie adwokaty! Kazał powiedzieeeć... żeby taka nie była, że nie ma być o co zazdrosna, bo tu przecież nie ma żadnych kobiet, ale że któregoś dnia zamknęli jednego z tych takich, no... i teraz ma tu chłopaka! Kazał powiedzieeeć... żeby mu wysłać środek na przeczyszczenie za dwa reale, bo się nie może wysrać! Kazał powiedzieeeć... żebyś sobie sprzedała tę szafę, bo to już nie ma żadnego znaczenia!”.
– Ejże, człowieku – krzyczał Moskit do funkcjonariusza, protestując przeciw tak podłemu traktowaniu – co ja jestem? Tobołek? Że nie mam grosza przy duszy, to od razu można mną pomiatać? Ta, piniędzy nie mam, ale mam swój honor! I nie jestem twoim synalkiem albo jaką kukłą, albo jakim młokosem, żeby mną tak rzucać! Słyszysz?! Żeby dobrze wypaść przed gringos, wzieli nas, bidoków, i wywlekli z naszego zaułka! Szlag by to! Znaleźli se popychadła! Chłopców do bicia! A żeby nas choć traktowali jak człeka! Do ciebie, szefie, nic nie mam, ale jak kiedyś przyjechał jankeski Pan Wściubinos4, trzy dni nas trzymali bez żarcia, stalimy tak na palcach, owinięci w koce jak obłąkani i próbowali dosięgnąć okienka.
Złapanych nędzarzy prowadzono do jednej z Trzech Marii – tak nazywano ciemne i straszliwie ciasne cele więzienne. Wleczony Moskit szamotał się jak ryba. Z początku jego głos ginął wśród brzęku kluczy przy otwieraniu kolejnych drzwi i przekleństw rzucanych przez strażników, których ubrania cuchnęły stęchlizną i papierosami, potem coraz bardziej roznosił się w podziemnych korytarzach o sklepionym suficie:
– O mój Boże, gnębią mnie gliniorze! Najświętsza Panienko, bedzie ze mną cienko! O Krezusie Chrystusie, zmiłuj się!
Współwięźniowie łkali jak chore, udręczone mrokiem zwierzęta, przeczuwając, że ich oczy już nigdy nie wyzwolą się z ciemności. Byli przerażeni, znajdowali się w miejscu, w którym rzesze ludzi cierpiały z głodu i wypatrywały śmierci; rodziła się w nich myśl, że zostaną przerobieni na czarne mydło5, jak jakieś zapchlone kundle, albo że ktoś poderżnie im gardła, by policjanci mieli co jeść. Gdzieś w ciemnicy majaczyły lśniące jak latarnie widma twarzy ludożerców z policzkami pulchnymi jak półdupki i wąsami jak czekoladowe smugi...
W tej samej celi siedział student z zakrystianem.
– Chyba nie pomylę się zbytnio, jeżeli stwierdzę, że trafił pan tutaj jako pierwszy? Pan pierwszy, a później ja?
Student mówił tylko po to, by mówić, by choć na chwilę wyrwać się z pętli niepokoju, która ściskała mu gardło.
– Wydaje mi się, że tak... – odpowiedział zakrystian, usiłując dojrzeć w ciemnościach twarz pytającego.
– Dobrze więc... właśnie miałem pana zapytać, za co pan tu trafił?
– Z powodów politycznych, tak mówią...
Student poczuł, że zaczyna drżeć od stóp do głów, i ledwie słyszalnym głosem wyszeptał:
– Ja też...
Żebracy szukali swoich nieodłącznych worków z prowiantem, ale w biurze Komendanta odebrano im wszystko, łącznie z tym, co schowali w kieszeniach, i nie została im nawet jedna zapałka. Rozkazy były jasne.
– A pański proces? – ciągnął student.
– Nie miałem takiego procesu jak pan. Jestem tu z rozkazu najwyższej instancji.
Mówiąc to, zakrystian tarł plecami o chropowatą ścianę, by pozbyć się wszy.
– Czyli był pan...
– Nikim! – przerwał nieuprzejmie zakrystian. – Byłem nikim!
W tym momencie zazgrzytał zamek, drzwi otworzyły się z trzaskiem i do celi wtrącono kolejnego żebraka.
– Niech żyje Francja! – krzyknął Pustołap, przekraczając próg celi.
– Zamknęli mnie... – zaczął zakrystian.
– Niech żyje Francja!
– ...za coś, co zrobiłem zupełnie niechcący. Proszę sobie wyobrazić, dostałem polecenie, żeby zerwać z drzwi kościoła ogłoszenie o nowennach do Matki Bożej Oczekującej, zamiast tego zerwałem plakat informujący o jubileuszu matki Pana Prezydenta!
– Ale jak się o tym dowiedzieli? – wyszeptał student, gdy zakrystian ocierał łzy opuszkami palców, wciskając je z powrotem do oczu.
– Nie mam bladego pojęcia... Taki mój parszywy los... Złapali mnie i zaprowadzili do biura Komendanta, który wymierzył mi kilka policzków i wrzucił do tej pustej jeszcze wtedy celi za – jak to określił – działalność wywrotową.
Stłoczeni w ciemnościach nędzarze płakali ze strachu, zimna i głodu. Nie widzieli nawet własnych dłoni. Czasami zapadali w płytki półsen, a oddech głuchoniemej ciężarnej kobiety przelatywał między nimi, jakby szukał drogi ucieczki.
Nie wiadomo, o której godzinie, być może o północy, wywleczono ich z celi. Dochodzenie dotyczyło przestępstwa politycznego – przynajmniej tak im powiedział przysadzisty, nieco płaskonosy mężczyzna o pomarszczonej, purpurowej twarzy, krzaczastych wąsiskach, mięsistych wargach i oczach przygniecionych opadającymi powiekami. Pytał wszystkich i każdego z osobna, czy znają sprawcę lub sprawców zabójstwa dokonanego na osobie pułkownika zeszłej nocy, na terenie Portyku.
W pomieszczeniu, do którego zostali przeniesieni, żarzyła się kopcąca lampa naftowa. Jej słabe światło migotało, jakby stała za szklanym naczyniem pełnym wody. Gdzie doszło do zajścia? Przy której ścianie? Z której strony widniało godło, najeżone bronią bardziej niż szczęki jaguara?6 Gdzie się podział pas policyjny z nabojami do rewolweru?
Główny Sędzia Wojenny, usłyszawszy nieoczekiwane odpowiedzi nędzarzy, zerwał się z siedzenia.
– Chcę znać całą prawdę! – wrzasnął, waląc pięścią w stół, który służył za biurko, i zza okularów krótkowidza rzucił bazyliszkowe spojrzenie.
Jeden za drugim powtarzali tę samą śpiewkę – że sprawcą zabójstwa był Łamaga – relacjonując jak na sądzie ostatecznym szczegóły zbrodni, którą widzieli na własne oczy.
Na sygnał Sędziego do środka wpadli policjanci, którzy czekali z uszami przy drzwiach, i zaczęli bić nędzarzy, spychając ich w stronę ogołoconego pomieszczenia, gdzie z ledwie widocznej belki zwisał długi sznur.
– To wszystko wina tego idioty! – krzyczał pierwszy z torturowanych, w nadziei, że mówiąc prawdę, najszybciej uwolni się od cierpień. – To ten idiota, proszę pana! Idiota! Jak Boga kocham, to wina idioty! Idioty! Idioty! Idioty! Jakże mu było... Łamaga! Łamaga! To on! To on!
– Tak ci kazali powiedzieć, ale przede mną żadne kłamstwo się nie ukryje! Prawda albo śmierć! Nie żartuję! Słyszycie? Jeżeli jeszcze tego nie zrozumieliście, to czas najwyższy! Bo moja cierpliwość zaraz się skończy!
Głos Sędziego ucichł. Z ucha nieszczęśnika uwiązanego za kciuki na tyle wysoko, że nie mógł dosięgnąć stopami ziemi, wciąż kapała krew, on zaś wciąż krzyczał:
– To wina idioty! Idiota to zrobił! Jak Boga kocham, to ten idiota! To on! Idiota to zrobił! To był idiota...!
– Kłamstwo! – rzucił Sędzia i po chwili milczenia ciągnął: – Kłamstwo! Jesteś kłamcą! Ale ja ci powiem, z czyjej ręki zginął José Parrales Sonriente, i zobaczymy, czy dalej będziesz miał czelność kłamać w żywe oczy! Ja ci powiem, kto to zrobił... Generał Eusebio Canales i adwokat Abel Carvajal!
Zapadła lodowa cisza. Jęk. Później kolejny. Aż w końcu padło „tak”... Gdy poluzowano węzły na sznurze, Wdowa stracił świadomość i upadł na ziemię. Na jego śniadych policzkach perliły się pot i łzy. Wyglądały jak bryłki mokrego węgla. Każdy kolejny przesłuchiwany drżał jak pies w obawie, że zginie otruty przez policję, więc wszyscy po kolei potwierdzali słowa Sędziego. Wszyscy poza Moskitem. Jego twarz wykrzywiał grymas strachu i wzgardy. Powiesili go za palce, bo kiedy jeszcze był na ziemi, w połowie zakopany – każdy, kto nie ma nóg, wygląda jak zakopany po pas – zarzekał się, że jego towarzysze kłamali, oskarżając o zabójstwo obcych ludzi, a całą odpowiedzialność ponosi idiota.
– Odpowiedzialność! – natychmiast podchwycił Sędzia. – Masz czelność twierdzić, że idiota może być odpowiedzialny?! Patrzcie go, jakimi bredniami nas karmi! Odpowiedzialny imbecyl!
– To samo on wam powie...
– Trza by go zdzielić – zaproponował cienkim głosem policjant, a drugi przeciął Moskitowi twarz biczem.
– Mów prawdę! – wrzasnął Sędzia, a bicz smagał starca po twarzy. – Mów prawdę albo będziesz tu wisiał całą noc!
– Nie widzisz, że jestem ślepy...?
– W takim razie przyznaj, że to kłamstwo i że Łamaga wcale nie...
– Nie, bo to jest prawda, i nikt mi nie będzie mówił, że było inaczej!
Po dwukrotnym smagnięciu zaczął krwawić z ust.
– Jesteś ślepy, ale nie głuchy! Powiedz prawdę, jak pozostali!
– Dobrze – wydusił Moskit słabym głosem, a Sędzia był przekonany, że go złamał. – Ano dobrze, mordercą jest... Łamaga, ty głupi bucu!
– Dureń!
Zniewaga rzucona przez Sędziego przepadła w uszach tej połówki człowieka, który nie usłyszał już nic więcej. Kiedy opuścili sznur, zwłoki Moskita – a właściwie jego beznogi tors – spadły jak urwane wahadło.
– Stary łgarz! Jego zeznania nie są warte funta kłaków. Przecież nic nie widział! – powiedział Sędzia, mijając ciało.
Od razu chciał zdać Panu Prezydentowi relację z pierwszych czynności procesowych, wsiadł więc do powozu zaprzężonego w dwie chude szkapy, a światło latarni ujawniło gnieżdżącą się w ich oczach śmierć. Policja wrzuciła ciało Moskita na furmankę, która zwykle służyła do wywozu śmieci, a która teraz zmierzała w stronę cmentarza. Koguty rozpoczynały swą pieśń. Wyzwoleni nędzarze wracali na ulicę. Głuchoniema łkała z przerażenia – wyczuwała w trzewiach obecność dziecka.
Łamaga pędził wąskimi, jelitycznie poskręcanymi ulicami przedmieścia, nie zakłócając krzykami ani oddechu niebios, ani snu mieszkańców, którzy w zwierciadle siostry śmierci niczym się od siebie nie różnili, choć o poranku, kiedy to wciąż na nowo rzucali się w bitewny zamęt życia, różnili się wszystkim. Jedni pracowali w znoju, a i tak brakowało im na chleb, inni pławili się w nadmiarze, zawdzięczając bogactwo uprzywilejowanemu przemysłowi bezczynności. Ci drudzy byli przyjaciółmi Pana Prezydenta, urzędnikami pełniącymi po siedem, osiem funkcji publicznych, właścicielami posiadłości – czasem nawet czterdziestu lub pięćdziesięciu; ich życie kręciło się wokół pożyczek na dziewięć, dziewięć i pół, dziesięć procent miesięcznie, profitów z koncesji, pieniędzy pod zastaw, tytułów zawodowych, kasyn, walk kogutów, wyzysku Indian, destylarni, burdeli, barów i subwencji dla gazet.
Świt zabarwił krwistą czerwienią krawędź leja uformowanego przez góry, które nawadniały leżące u ich podnóża miasto – złuszczony naskórek krajobrazu. Ulicami ciemnymi jak podziemna jama szli do pracy pierwsi robotnicy, urojone zjawy ze świata stwarzanego od nowa wraz ze wschodem słońca. Później dołączali do nich urzędnicy, handlarze, uczniowie i kolejne grupy robotników, a około jedenastej, kiedy słońce było już wysoko, pojawiali się ważni panowie, którzy chcieli przespacerować się po śniadaniu, żeby zgłodnieć przed obiadem, albo spotkać się z wpływowymi znajomymi, żeby razem wydać trochę pieniędzy, albo z wychudzonymi guwernerami, żeby wypłacić im zaległe pensje – w najlepszym razie połowę tego, na co zapracowali. Ulice wciąż były ciemne jak podziemna jama, a ciszę zakłócił odgłos wykrochmalonej halki, która szeleściła jak liście kukurydzy: była to miejscowa dziewczyna, która wstawała skoro świt, doprowadzała się do ładu, sprzedawała na targu wieprzowinę, mleko, masło, podroby i robiła wszystko, co w jej mocy, żeby utrzymać rodzinę. Kiedy zaś blady blask przechodził w róż i biel kwiatów begonii, można było usłyszeć ciche i drobne kroki szczupłej urzędniczki, zupełnie obojętnej wyniosłym damom, które wśród gorących już o tej porze promieni słońca wychodziły z sypialń, by porozciągać się w korytarzach, opowiedzieć służącym o swoich snach, szydzić z przechodniów, pogłaskać kota, poczytać gazetę albo przejrzeć się w lustrze.
Gdzieś na pograniczu snu i jawy Łamaga biegł ścigany przez psy i krople deszczu – rzadkie, choć ostre jak gwoździe. Biegł z podniesionymi rękami, otwartymi ustami i językiem na wierzchu. Biegł bez celu, zasmarkany, przerażony i zdyszany. Biegł, mijając drzwi, okna, drzwi, drzwi, okna, drzwi, okna... Nagle przystanął i zasłaniając rękami twarz, próbował obronić się przed słupami telegraficznymi, ale kiedy upewnił się, że nie stanowią zagrożenia, prychnął śmiechem i ruszył naprzód jak ktoś, kto ucieka z więzienia i biegnie ku mglistym murom, lecz im bardziej się do nich zbliża, tym bardziej się oddalają.
Na przedmieściach, gdzie drogi pozwalały opuścić stolicę, padł na stertę śmieci – jak ktoś, kto w końcu dotarł do łóżka – i zapadł w głęboki sen. Martwe drzewa pokryte były śmieciowymi pajęczynami, na gałęziach siedziały urubu, czarne ptaszyska, które uważnie obserwowały nieruchomego Łamagę. Nawet kiedy zeskakiwały na ziemię, nie odrywały od niego szaroniebieskawych oczu i krążyły wokół – hop w tę, hop w tamtą stronę – w padlinożerczym danse macabre. Gotowe wzbić się w powietrze na najmniejsze drgnienie liścia lub odgłos wiatru szeleszczącego wśród śmieci, przepychając się bezustannie, spoglądały we wszystkie strony – hop w tę, hop w tamtą stronę – zacieśniając krąg, dopóki leżący nie znalazł się w zasięgu dzioba. Drapieżne syknięcie dało sygnał do ataku. Ledwie Łamaga zdążył otworzyć oczy, a już stał na nogach i walczył o życie... Jeden z najzuchwalszych ptaków przeszył dziobem na wylot – jak strzałą – jego górną wargę, rozdzierając ją aż do zębów, a pozostali padlinożercy spierali się, któremu przypadnie wyszarpanie oczu i serca. Ten, który trzymał go za wargę, starał się oderwać kęs, nie zważając na to, że zdobycz jeszcze żyje, i pewnie by mu się udało, ale Łamaga zrobił krok w tył i stoczył się z urwiska, wzbijając tumany kurzu i pociągając za sobą stertę śmieci, która oderwała się od ziemi jak strup.
Zmierzchało. Zielone niebo. Zielone niwy. O szóstej w koszarach trębacze odegrali hejnał, schedę po plemiennych i średniowiecznych sygnałach ostrzegających przed wrogiem. O tej porze w więzieniach zaczynała się agonia aresztowanych, wykończonych latami gnicia w celi. Na ulicach stolicy aż po horyzont rozpościerały się ludzkie łby, które wyglądały jak ślimak o tysiącu głów. Niektórzy wracali z audiencji u Pana Prezydenta, jedni obdarzeni łaską, inni odtrąceni. Światło kasyn sztyletowało mrok.
Idiota walczył z wyimaginowanym urubu, którego szpony czuł na twarzy. Dręczył go przeszywający, mroczny, trudny do zniesienia ból w złamanej nodze.
Całą noc jęczał jak zraniony pies, raz cicho, raz głośno, raz cicho, raz głośno.
...Err, err, er... Err, err, er...
...Err-ee-err-ee-err-ee-err... ee-err... ee-err...
Idiota znalazł się tuż przy sadzawce ze słodką wodą – wśród dzikich roślin, których ukwiecenie czerpało piękno z miejskich odpadków – a w maleńkim wszechświecie jego mózgu każda drobnostka urastała do rozmiarów monstrualnych nawałnic.
...E-e-err... e-e-eerrr... E-e-eerrr...
Na jego czole zaciskały się ostre szpony gorączki. Dysocjacja pojęć. Plastyczny świat w lustrzanych odbiciach. Urojona dysproporcja. Deliryczny huragan. Bezwiedna ucieczka, pozioma, pionowa, pochyła, rodziła się i umierała w spirali bezustannych przemian.
...Err, err, er, er, err, er, err...
Zazakrętemzakrętnazakręciezazakrętemzazakrętemzakrętnazakręcie żona Lota. (Ta, co wymyśliła loterię?) Zaprzęgnięte do tramwaju muły zmieniły się w żonę Lota. Poirytowani ich bezruchem tramwajarze obrzucali je kamieniami, łamali na ich grzbietach batogi, a kiedy wszystko zawodziło, zapraszali szanownych pasażerów, żeby użyli w tym celu oręża. Najczcigodniejsi posiadali sztylety i dźgnięciami zmuszali muły, by ruszyły z miejsca...
...Err, err, er...
INRIdiota! INRIdiota!7
...Err, err, er...
Szlifierz szlifuje swe zęby, by śmiać się szczerze. Szlifierzy uśmiechu! Zęby szlifierza.
– Matka!
Pijacki krzyk przyprawił go o dreszcze.
– Matka!
Wśród gąbczastych chmur księżyc lśnił czystym blaskiem. Wilgotne liście nadawały jego bieli odcień i połysk porcelany.
Już niosą...
Już niosą...
Już niosą świętych z kościoła, aby tych świętych pochować!
Ach, szczęście niepojęte! Pochować ich idą! Ach, idą pochować! Szczęście niepojęte! Bardziej od miasta szczęsny jest cmentarz, bardziej od miasta jest czysty! Ach, szczęście niepojęte, że pochować idą ich! Ach!
Trututu! Tratata!
Kuk-kuk! Kukiełko!
Tru-tu-tu! Tra-ta-ta!
Bum! Cyk-cyk! Bum!
Chlebobebokrokrokrokpokrokupifpaf-haha-hihihi-Turek-z-Portyku-hahaha!
Kuk-kuk! Kukiełko!
Bum! Cyk-cyk! Bum!
Pędził co tchu, przeskakując długimi susami z jednego wulkanu na drugi, z gwiazdy na gwiazdę, z nieba na niebo, na granicy jawy i snu, mijał usta, duże, małe, uzębione, bezzębne, z wargami, bez warg, z podwójnymi wargami, wąsate, z podwójnymi językami, z językami potrójnymi, wszystko krzyczało do niego: „Matka! Matka! Matka!”.
Gwizd! Świst! Pociąg stróż czym prędzej miał go wywieźć za miasto, on zaś wyglądał gór, by po krzesełkach ich grzbietów dostać się na wulkany, byle dalej niż targowisko, byle dalej niż słupy bez kabli, byle dalej niż vol-au-vent-kształtny fort artyleryjski nafaszerowany żołnierzami.
Lecz pociąg wrócił do punktu wyjścia, jak ciuchcia ciągnięta za sznurek – stuk-stuk! stuk-stuk! – a kiedy dojechał na stację, czekała na niego straganiarka z włosami jak siano i nosowym głosem krzyczała za nim: „Cóż tam, ptaszyno? Chlebuś dla idioty? Woda dla idioty! Woda dla idioty!”.
Ścigany przez straganiarkę, która wygrażała mu naczyniem z wodą, uciekł do Portyku Pana, a kiedy tam dotarł... MATKA! Krzyk. Skok. Człek. Noc. Bój. Śmierć. Krew. Bieg. Świr.
„Cóż tam, ptaszyno? Woda dla idioty! Woda dla idioty!”
Obudził go ból nogi. Zupełnie jakby ktoś wydrążył mu w kościach labirynt. W świetle dnia jego oczy były pełne smutku. Bujne i ślicznie ukwiecone pnącza sennie zapraszały, by spocząć w ich cieniu, w pobliżu rześkiego źródełka, które poruszało spienionym warkoczem, jakby wśród oplątw i paproci skrywała się srebrzysta wiewiórka.
Nikt. Nikt.
Łamaga ponownie zanurzył się w nocy zamkniętych oczu, żeby walczyć z cierpieniem, chciał jakoś ułożyć złamaną nogę i zatamować dłonią krwotok z rozdartej wargi. Kiedy tylko opuszczał gorejące powieki, nad jego głową roztaczały się krwistoczerwone niebiosa. Między jedną błyskawicą a drugą przemykały cienie przepoczwarzających się w motyle gąsienic.
Odwrócił się plecami do delirycznego dźwięku dzwonka! Śnieg dla konających! Lodziarz kupczy sakramentem! Ksiądz sprzedaje śnieg! Śnieg dla konających! Dzyń, dzyń! Śnieg dla konających! Przejście dla sakramentu! Przejście dla lodziarza! Ściągaj kapelusz, zasmarkany niemoto! Śnieg dla konających!
Pod skórami, papierami, szmatami, szkieletami parasoli, rondami słomianych kapeluszy, dziurawymi gratami z pewteru, stłuczoną porcelaną, pudłami z kartonu, okładkami książek, odłamkami szkła, kołnierzami, skorupkami po jajkach, watą, resztkami jedzenia, butami o językach wygiętych od słońca Łamaga spał jak kamień. Zdawało mu się, że stoi na wielkim dziedzińcu otoczonym przez maski. A chwilę później zorientował się, że były to twarze ludzi oglądających walkę kogutów. Bój rozgorzał jak papier w ogniu. Jeden z ptasich zawodników skonał szybko, nie przeciągając tej nierównej walki, wszyscy bacznie obserwowali jego śmierć, oczy aż zaszkliły im się z radości na widok zakrzywionych ostrzy ubroczonych krwią. Odór gorzały. Plwociny zabarwione tytoniem. Flaki. Dzikie znużenie. Senność. Gnuśność. Zenit w tropikach. Ktoś szedł przez jego sen na palcach, żeby go nie zbudzić...
To była matka Łamagi, kochanka gallera8. On grał na gitarze kamiennymi paznokciami. Ona była ofiarą jego zdrad i zazdrości. Oto niekończąca się historia niedoli: dziewka na każde skinienie byle przybłędy, męczennica pod brzemieniem dziecka, na którego narodziny – jak trajkotały przemądrzałe plotkary – „bezpośredni” wpływ miał księżyc w pierwszej kwadrze, a ogromna jak dynia, pozbawiona proporcji, dwuwierzchołkowa głowa jej syna mieszała jej się w agonalnych mękach z kościstymi twarzami innych pacjentów szpitala, z grymasem przerażenia, odrazą, czkawką, trwogą i rzygowinami pijanego gallera.
Łamaga usłyszał szelest wykrochmalonej halki, wiatru oraz liści i – ze łzami w oczach – zaczął biec w kierunku, z którego dochodził dźwięk.
W łonie matki znalazł ukojenie. Trzewia tej, która go powołała do życia, wchłonęły ból z jego ran jak bibularz. Jakież bezpieczne schronienie! Jakież nietykalne! Jakaż troskliwa czułość! Lilio bieluchna! Lilio bieluśka! Chodź tu do mnie, kochanie moje! Chodź tu do mnie!
W głębi jego uszu rozległ się cichy śpiew gallera:
A czemu by nie?
A czemu by nie?
A czemu by nie, mój cukiereczku?
bo ze mnie kogucik nie lada,
i kiedy nóżkę stawiam,
skrzydłem w krąg omiatam!
Łamaga podniósł głowę i powiedział bezgłośnie:
– Wybacz mi, mamusiu! Wybacz!
Zjawa pogładziła go czule po twarzy i odpowiedziała:
– Wybacz mi, synku! Wybacz!
Z kieliszka po gorzale dobiegał słaby, daleki głos ojca:
Zaplątałem się...
Zaplątałem się...
Zaplątałem się w romans, tak bywa,
bo kiedy juka pięknie rośnie,
tylko chwasty się wyrywa.
Łamaga wyszeptał:
– Mamusiu, boli mnie dusza!
Zjawa delikatnie dotknęła jego twarzy i z czułością odpowiedziała na skargę:
– Synku, boli mnie dusza!
Szczęście smakuje inaczej niż ciało. Tuż przy nich pochylał się rześki jak rzeka cień sosny, składając pocałunki na ziemi. A z drzewa rozległ się śpiew ptaka – ptaka, co był złotym dzwoneczkiem:
– Jam jest jabłko różane ptaka z rajskiego ogrodu, jam jest życie, pół mego ciała jest kłamstwem, pół mego ciała jest prawdą, jam jest róża i jabłko, każdemu daję oko szklane i oko prawdziwe, ci, co szklanym patrzą okiem, jak przez sen widzą, ci, co okiem patrzą prawdziwym, w prawdzie widzą! Jam jest życie, jabłko różane ptaka z rajskiego ogrodu!9 Jam jest kłamstwo rzeczy prawdziwych, jam jest prawda urojonych!
Nagle Łamaga opuścił łono matki i pobiegł zobaczyć pochód cyrkowców: konie o grzywach bujnych jak wierzby płaczące, a na ich grzbietach kobiety w szklanych strojach, za nimi – chyboczące się na bruku jak pijak – wozy zdobne w chorągiewki i kwiatki z bibuły, dalej zgraja grajków od siedmiu boleści: trąbidmuchów, szarpidrutów i bębnotłuków. A grupa wybielonych mąką błaznów rozdawała kolorowe ulotki obwieszczające występ na cześć Przewodniczącego Wielkiej Partii Liberalnej odznaczonego Orderem Zasługi dla Ojczyzny, Obrońcy Młodzieży Studiującej: Pana Prezydenta.
Wzrok Łamagi błądził po łuku wysokiego sklepienia. Korowód cyrkowców już odszedł, zostawiając go samego w budynku wzniesionym na jasnozielonej, bezdennej otchłani. Ławeczki kołysały się na draperiach jak mosty wiszące. Między ziemią a niebem wznosiły się i opadały konfesjonały, windy dla dusz obsługiwane przez Anioła od Złotej Kuli oraz Diabła o Jedenastu Tysiącach Rogów10. Jak promień światła przez kryształ z oszklonej niszy wyszła Dziewica z góry Karmel, by zapytać, czego pragnie i czego poszukuje. Przystanął, by z nią – gospodynią tego przybytku, miodem aniołów, przyczyną świętych, słodyczą ubogich – prowadzić przebłogą rozmowę. Znamienita pani nie miała nawet metra wzrostu, ale wydawała się rozumieć wszystko, zupełnie jak dorośli. Łamaga pokazał jej na migi, że bardzo lubi żuć wosk, a ona – nie wiadomo, czy na poważnie, czy na żarty – pozwoliła mu zabrać jedną ze świec płonących przed ołtarzem. Następnie zaś, przytrzymując poły przydługiego srebrnego płaszcza, zaprowadziła go za rękę do stawu z kolorowymi rybami i ofiarowała mu tęczę, żeby mógł ją ciumkać jak lizaka. Pełnia szczęścia! Czuł, że od koniuszka języka aż po koniuszki palców u stóp przenika go szczęście. Oto coś, czego nie miał nigdy: podobny bursztynowi kawałek wosku do żucia, miętowy cukierek, staw z kolorowymi rybami i matka, która śpiewała, masując jego złamaną nogę: „Zdrówko, zdrówko, żabia pupko! Dla ciebie i dla mamusi siedem pierdusi!”. A wszystko to przytrafiło mu się, kiedy spał wśród śmieci.
Lecz szczęście trwa tyle co letni deszcz... Po mlecznobiałej ścieżce, którą ledwie można było dostrzec między stertami śmieci, szedł drwal: na plecach miał wiązkę drewna, na wiązce leżała kurtka, w rękach niósł maczetę, jakby kołysał dziecko, a za nim podążał pies. Parów nie był głęboki, ale zachodzące słońce pogrążyło go w mroku, który swym całunem oblekł zgromadzone na samym dnie śmieci i odpadki kojące nocny strach. Drwal obejrzał się za siebie. Mógłby przysiąc, że ktoś go śledzi. Chwilę później przystanął. Dręczyła go obecność kogoś, kto pozostawał w ukryciu. Pies zawył i nastroszył grzbiet, jakby ujrzał samego Szatana. Gwałtowny powiew wiatru uniósł jakieś papierki pokryte czerwonymi plamami, które przywodziły na myśl kobiecą krew albo plamy po burakach. Niebo zdawało się odległe, zbyt błękitne i przystrojone – niby grobowiec grobowców – koronami z krążących po sennych okręgach urubu. Nagle pies popędził w kierunku Łamagi. Drwalem wstrząsnął lodowaty dreszcz strachu. Podążył za czworonogiem, by zobaczyć, kim jest martwy człowiek. Musiał uważać, by nie zranić się ostrymi kawałkami szkła, potłuczonymi butelkami i puszkami po sardynkach; z obrzydzeniem przeskakiwał cuchnące odchody i ciemne zagłębienia. Miednice przepełnione deszczówką wyglądały jak okręty żeglujące po morzu śmieci...
Nie zrzucając wiązki z pleców – w tej chwili więcej ważył jego strach – pociągnął za nogę domniemanego trupa i jakież było jego zdziwienie, kiedy okazało się, że to żywy człowiek, którego konwulsje i trwożliwe okrzyki – zespolone ze szczekaniem psa jak wiatr z deszczem – stworzyły scenę godną uwiecznienia na rycinie. W pobliżu starych gujaw i sosnowego zagajnika rozległy się kroki, które zaniepokoiły drwala. A jeśli to policja... to byłoby... tylko tego by brakowało...
– Cicho! Sza! – krzyknął do czworonoga, a kiedy ten nie przestał szczekać, sprzedał mu kopniaka. – Cicho sza, bydlaku, przestań!
Przeszło mu przez myśl: uciekaj! Ucieczka jednak czyni winnym przestępstwa. Jeszcze gorzej, jeżeli to policja... Zwrócił się więc do rannego:
– Czekaj, zaraz pomogę ci wstać!... Mój Boże, o mały włos by cię zabili... Czekaj, nie bój się! Nie krzycz! Nie zrobię ci krzywdy! Przechodziłem obok i zobaczyłem, że tu leżysz...
– Widziałem, jak go wygrzebujesz – przerwał mu głos zza pleców – i wróciłem, myśląc, że to może być ktoś, kogo znam. Przenieśmy go tutaj...
Drwal obrócił się, żeby coś odpowiedzieć, i zamarł w przerażeniu. Wziął głęboki oddech. Nie uciekł tylko dlatego, że nie mógł porzucić rannego, który ledwie trzymał się na nogach. Ten, który do niego przemówił, był aniołem: cera ze złotego marmuru, blond włosy, drobne usta i spojrzenie zawziętej kobiety kontrastujące z czernią męskich oczu. Ubrany na szaro. W świetle zachodzącego słońca wyglądał jak odziany w obłok. Smukłymi dłońmi trzymał cienką bambusową laskę i peruwiański kapelusz, który przypominał gołębicę.
– Anioł... – Drwal nie mógł uwierzyć własnym oczom i cały czas powtarzał: – Anioł... Anioł...
– Przecież widać po jego ubraniu, że to biedaczyna – powiedział przybysz. – Ach, jakże smutną dolą jest bieda!
– To zależy. Wszystko na tym świecie od czegoś zależy. Proszę spojrzeć na mnie. Też jestem biedny, mam ciężką pracę, żonę, chatę, ale nie nazwałbym mojego losu smutnym – mamrotał jak przez sen, żeby zjednać sobie anioła, który w nagrodę za jego chrześcijańską pokorę wobec niedoli mógłby mocą choćby jednego słowa przemienić go z drwala w króla. I nagle zobaczył siebie odzianego w złoto, w szkarłatnym płaszczu, ze spiczastą koroną na głowie i berłem wysadzanym brylantami. Wysypisko nagle stało się tak odległe...
– Dziwne! – powiedział przybysz, pochylając się nad lamentującym Łamagą.
– Dlaczego dziwne? Koniec końców, my, biedni, jesteśmy najbardziej pogodzeni z niedolą. Nie mamy wyjścia... To prawda, co gadają o szkole, że ci, którzy nauczyli się czytać, zaczynają myśleć o jakichś niestworzonych rzeczach. Nawet moja żona czasami bywa smutna i mówi, że w niedziele chciałaby mieć skrzydła.
Ranny zemdlał dwa albo trzy razy, kiedy ciągnęli go po coraz bardziej stromym zboczu. W oczach konającego drzewa wznosiły się i opadały jak palce chińskich tancerek. Słowa obcych docierały do niego rozchwiane jak chód pijaka. Wielka czarna smuga legła na jego twarzy. Nagły dreszcz gorączki strząsnął z jego ciała popioły spalonych obrazów.
– Twoja żona chciałaby mieć skrzydła w niedziele? – zapytał przybysz. – Skrzydła... I pomyśleć, że nawet gdyby jej urosły, nie miałaby z nich żadnego pożytku.
– Tak jak pan mówisz. No cóż, twierdzi, że chciałaby je mieć, żeby z nimi chodzić na spacery, a kiedy się na mnie zeźli, to prosi wiatr, żeby jej dał te skrzydła. – Drwal zatrzymał się, otarł rękawem pot z czoła i krzyknął: – Piórkiem to on nie jest!
Przybysz natomiast powiedział:
– Do tego by jej wystarczyły nogi. Choćby jej nawet wyrosły te skrzydła, i tak by nie poleciała.
– A to na pewno, oczywiście nie z winy jej cudownego wdzięku, ale dlatego, że kobieta to ptak, który poza klatką żyć nie chce, no i dlatego też kilka gałęzi z tych, co je niosę na plecach, nada się, by złoić jej skórę – w tym momencie przypomniał sobie, że przecież rozmawia z aniołem i postanowił nieco spuścić z tonu – ale oczywiście wszystko po bożemu, czyż nie?
Przybysz milczał.
– Kto mógł tak urządzić tego biedaka? – zapytał drwal, by zmienić temat, poirytowany tym, co przed chwilą powiedział.
– Ktoś musiał...
– To prawda, co gadają, że są tacy, co by wszystko... ale jemu to jakby... nie wiem... obeszli się z nim jak zwierzęta... ciach nożem usta i na śmietnisko...
– Na pewno ma też inne rany.
– Wargę to po mojemu ciachnęli mu brzytwą, a potem go tu wyrzucili, żeby nikt nie odkrył zbrodni.
– Nie ma nic ukrytego, co by na jaw nie wyszło.
– To samo żem chciał powiedzieć.
Na drzewach roiło się od urubu szykujących się do odlotu, a strach potężniejszy od bólu zmuszał Łamagę do milczenia. Zwinął się jak jeż, albo jak korkociąg, i trwał tak w śmiertelnej ciszy.
Wiatr delikatnie biegł równiną, wiał z miasta w kierunku pól, snuł się przyjemnie i swobodnie...
Przybysz spojrzał na zegarek i przyspieszył kroku. Chwilę wcześniej wrzucił kilka monet do kieszeni rannego i uprzejmie pożegnał się z drwalem.
Bezchmurne niebo lśniło w pełni chwały. Światła elektryczne z przedmieść spoglądały na pola, żarząc się jak zapałki w mrocznym teatrze. Powywijane zagajniki poczęły się wyłaniać z cienia pierwszych zabudowań: lepianek o zapachu ścierniska, drewnianych baraków przesiąkniętych wonią spoconych Metysów, chat o odrażających przedsionkach śmierdzących stajnią i oberż znanych z tego, że można w nich nabyć paszę dla konia. Para kochanków milczała w świetle latarni, a poganiacze mułów siedzieli w ciemnościach.
Kiedy dotarli do pierwszych zabudowań, drwal opuścił rannego, wyjaśniwszy mu najpierw, jak dotrzeć do szpitala. Łamaga lekko uchylił powieki, aby poszukać ukojenia, czegoś, co by uciszyło czkawkę, ale tnące niby cierń spojrzenie konającego wbijało się jedynie w pozamykane drzwi na opustoszałej ulicy. Wydawało mu się, że słyszy, jak gdzieś w oddali ktoś dmie w róg – smutne echo uległości dawnych ludów koczowniczych – a dzwony, które wzywały do modlitwy za zmarłych, trzęsły się, trącając trójcami: Li-to-ści!... Li-to-ści!... Li-to-ści!...
Dźwięk dzwonów spłoszył urubu wlokącego się w cieniu. Zawziętość skarg zwierzęcia ze złamanym skrzydłem wydawała się Łamadze groźbą. I krok po kroku zaczął się przemieszczać, wspierając o ściany, o niewzruszone drżenie muru – krok po kroku i jęk za jękiem – nie wiedząc dokąd, z wiatrem wiejącym w twarz; nocnym wiatrem, który był tak mroźny, że chyba musiał gryźć lód. Dziobnęła go czkawka...
Zgodnie ze swym zwyczajem drwal położył przed chatą wiązkę drewna na opał. Pies, który pognał przodem, przywitał go teraz radośnie. Mężczyzna odsunął go na bok i nie zdejmując kapelusza, rozłożył ręce w palcie, przez co wyglądał jak nietoperz. Podszedł do rozpalonego w kącie ogniska, przy którym jego żona przygotowywała tortille, i opowiedział, co mu się przytrafiło.
– Spotkałem na wysypisku anioła...
Blask płomieni cekinował gliniane ściany i słomiany dach – skrzydła kolejnych aniołów. Z chaty ulatywał biały i chwiejny dym płonącego drewna.
Sekretarz Pana Prezydenta słuchał, co miał do powiedzenia doktor Barreño:
– Powiem panu, panie Sekretarzu, że już od dziesięciu lat, dzień w dzień, pracuję jako chirurg polowy w koszarach. I powiem panu, że zniewaga, której padłem ofiarą, przekracza wszelkie pojęcie! Zostałem aresztowany, aresztowany z powodów, o których zaraz panu opowiem: w Szpitalu Wojskowym pojawiła się dziwna choroba, codziennie umierało od dziesięciu do dwunastu pacjentów rano, od dziesięciu do dwunastu pacjentów po południu i od dziesięciu do dwunastu pacjentów w nocy. I powiem panu, że dyrektor Wojskowej Służby Zdrowia zlecił mi, żebym wraz z kolegami zbadał tę sprawę i zdał raport o przyczynach śmierci pacjentów, u których dzień wcześniej, kiedy zostali przyjęci do szpitala, nie zaobserwowano żadnych niepokojących objawów. I powiem panu, że po przeprowadzeniu pięciu autopsji udało mi się ustalić, że przyczyną śmierci tych nieszczęśników była dziura w żołądku wielkości reala, spowodowana przez nieznany mi czynnik zewnętrzny, a był nim, jak się później okazało, siarczan sodu, który podawano jako środek na przeczyszczenie. W dodatku siarczan sodu pochodził z zakładów produkujących wodę sodową, oczywiście marnej jakości. I powiem panu, że moi koledzy po fachu nie doszli do takich samych konkluzji jak ja i z tej przyczyny, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, nie zostali aresztowani. W ich opinii była to nowa choroba, która wymaga dalszych badań. I powiem panu, że umarło już stu czterdziestu żołnierzy, a zostały jeszcze dwie beczki siarczanu. I powiem panu, że za kilka pesos dyrektor Wojskowej Służby Zdrowia poświęcił stu czterdziestu ludzi i tych, którzy do nich dołączą... I powiem panu...
– Doktor Luis Barreño! – zza drzwi w sekretariacie rozległ się głos prezydenckiego asystenta.
– Opowiem panu później, panie sekretarzu, jak przebiegło spotkanie...
Sekretarz towarzyszył doktorowi Barreño przez kilka kroków. Tylko z litości słuchał tej przydługiej, monotonnej i pełnej żargonu relacji, która licowała z siwiejącą głową i wysuszoną jak befsztyk twarzą naukowca.
Prezydent Republiki przyjął go na stojąco, z wysoko podniesioną głową. Jedna ręka zwisała swobodnie, drugą miał założoną za plecy. Nie marnując czasu na formalności, zaczął mówić:
– Proszę pana, powiem to tylko raz i nie będę powtarzał: nie mam zamiaru tolerować tych znachorskich bajdurzeń, które choćby w najmniejszym stopniu mogłyby nadwątlić zaufanie do mojego rządu. Moi wrogowie powinni wiedzieć, że nie można mnie lekceważyć, a pierwszego, który spróbuje, każę skrócić o głowę! A teraz się wynoś! Won! ...i zawołaj mi tu tego osła!
Z kapeluszem w dłoni i tragicznym grymasem na bladej twarzy kogoś, kogo właśnie grzebią, doktor Barreño wycofał się nerwowo.
– Jestem zgubiony, panie Sekretarzu, zgubiony! Powiedział mi tylko: „Wynoś się, won, i zawołaj mi tego osła”...
– Ja jestem tym osłem!
Był to głos urzędnika, który wstał od kanciastego stołu i wszedł do prezydenckiego gabinetu przez drzwi, które zamknęły się za doktorem.
– Byłem przekonany, że mnie uderzy! Oj, gdyby tylko pan to widział! Gdyby pan widział! – mamrotał lekarz, wycierając pot spływający po czole. – Gdyby tylko... ale pan jest zajęty, a ja panu przeszkadzam. Ja może już pójdę... Dziękuję za wszystko!
– Ależ do usług! Żegnaj, doktorku! Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
Sekretarz skończył wypisywać depesze, które za kilka chwil miał podpisać Pan Prezydent. Miasto kończyło dopijać oranżadę wschodzącego słońca. Było odziane w prześliczny muślin z chmur, nad nim błyszczał gwiaździsty wieniec – podobny do tych, jakie nosiły anioły z loa11. Ze świetlistych dzwonnic zstąpiło na ulice zbawienne Ave Maria.
Barreño wszedł do domu. Jego życie legło w gruzach. Któż go uchroni przed marnym końcem? Zamknął drzwi, sprawdził poddasze, skąd mogłaby go dosięgnąć zbrodnicza ręka dusiciela, uciekł do swojego pokoju i ukrył się w najciemniejszym zakamarku szafy.
Długie surduty wisiały solennie jak zakonserwowani w naftalinie straceńcy z pętlą wokół szyi, a przesycona śmiercią symbolika przypomniała lekarzowi o zabójstwie jego ojca, zamordowanego nocą, wiele lat temu, na opustoszałej drodze. Rodzina musiała pogodzić się z tym, że dochodzenie sądowe nie przyniosło rezultatu. Zwieńczeniem tej haniebnej farsy był anonimowy list, którego treść brzmiała mniej więcej tak: „Około jedenastej w nocy wracaliśmy ze szwagrem drogą, która wiedzie od Vuelta Grande do La Canos, kiedy w oddali usłyszeliśmy wystrzały: pierwszy, drugi, trzeci... naliczyliśmy pięć. Schowaliśmy się w pobliskim zagajniku. Usłyszeliśmy, że w naszą stronę w pełnym galopie zbliżają się jeźdźcy. Minęli nas o włos. Poczekaliśmy, aż tętent końskich kopyt ucichnie, i ruszyliśmy dalej. Niedługo potem nasze zwierzęta zaczęły się niepokoić. Parskały i wierzgały, zsiedliśmy więc na ziemię i z pistoletami w dłoniach poszliśmy wyjaśnić przyczynę ich niepokoju. Znaleźliśmy ludzkie zwłoki leżące twarzą do ziemi, obok dogorywał ranny muł, którego męki skrócił mój szwagier. Natychmiast wróciliśmy do Vuelta Grande, żeby powiadomić władze. Na komendzie urzędował pułkownik José Parrales Sonriente, Człowiek na Mule, razem z przyjaciółmi siedział wokół stołu zastawionego kieliszkami. Poprosiliśmy go na stronę i zniżonym głosem opowiedzieliśmy o tym, co widzieliśmy. Zaczęliśmy od strzałów i dalej... Wysłuchał nas, wzruszył ramionami, zaczął wpatrywać się w płomień czerwonej świecy i odrzekł ze spokojem: «Idźcie do domu, mówię to śmiertelnie poważnie, i nigdy więcej nikomu o tym nie wspominajcie!»”.
– Luisie! Luisie!...
W szafie surdut opadł jak drapieżny ptak.
– Luisie!
Barreño wyskoczył na zewnątrz, podbiegł kilka kroków do swojej biblioteczki i naprędce zaczął przeglądać pierwszą lepszą książkę. Gdyby żona znalazła go w szafie, przestraszyłaby się nie na żarty!
– To nie jest zabawne! Zaczytasz się na śmierć albo już zupełnie ci odbije! Pamiętaj, co ci zawsze powtarzam! Nie jesteś w stanie zrozumieć najprostszych rzeczy! Żeby do czegoś dojść w życiu, przede wszystkim trzeba mieć gadane. Wiedza nie jest istotna. Co ci przyszło z tej całej nauki? Co ci to dało? Nic! Choćby parę skarpetek, ale nie... Szkoda gadać... Jak grochem o ścianę!
Światło i głos żony przywróciły mu wewnętrzny spokój.
– Jak grochem o ścianę! Czytać... Czytać... Po co? Żeby ktoś powiedział na twoim pogrzebie, że byłeś mądry? Ta sama gadka przy każdej trumnie. Ech... Zaczytywać to się mogą naukowcy. Tobie to do niczego niepotrzebne, po to masz tytuł, żeby wiedzieć bez czytania i... Nie patrz na mnie! Zamiast biblioteki powinieneś mieć klientów. Gdybyś każde bezużyteczne tomisko zamienił na pacjenta, ten dom byłby o wiele zdrowszy. Ja to bym chciała zobaczyć twoją klinikę, tłum oczekujących, słyszeć telefony dzwoniące przez cały dzień, widzieć, jak udzielasz porad... Że w końcu do czegoś doszedłeś...
– Dojść do czegoś... czyli do czego?
– No... do czegoś opłacalnego... I nawet nie próbuj mi wmówić, że musisz w tym celu ślęczeć zgarbiony nad książkami, jak masz w zwyczaju. Inni lekarze wiedzą połowę tego co ty. Tyle wystarczy, żeby uzyskać rozgłos i dobre imię. Taki lekarz Pana Prezydenta! Ach, Lekarz Pana Prezydenta! O, na pewno rozumiesz, o co mi chodzi z tym dojściem do czegoś!
– Eeeeee... – i Barreño zawiesił się na samogłosce, jakby omijał małą lukę w pamięci – ...eee, porzuć te marzenia, moja droga... Nie uwierzysz w to, co powiem, ale właśnie wróciłem ze spotkania z Prezydentem: tak, z Panem Prezydentem.
– Do licha! Co ty mówisz! Jak ci poszło?
– Źle. Jedyne, co od niego usłyszałem, to groźby, że pozbawi mnie głowy. Byłem przerażony, a co gorsza, nie mogłem znaleźć drzwi, żeby wyjść.
– Zbeształ cię? Świetnie, nie ciebie pierwszego i nie ostatniego: innych każe chłostać! – A po dłuższym milczeniu dodała: – Twoja bojaźliwość zawsze cię gubi.
– Ależ, moja żono, pokaż choć jednego, który będzie mężny w starciu z tą dziką bestią!
– Nie, mężu, nie o to mi chodziło, mówię o chirurgii, skoro kariera lekarza prezydenckiego nie jest ci pisana. Przede wszystkim musisz się pozbyć bojaźliwości. Żeby być chirurgiem, trzeba mieć w sobie odwagę, uwierz mi, wiem, co mówię, mieć odwagę i stanowczość w posługiwaniu się ostrzem. Krawcowa, która boi się zmarnować materiał, nigdy nie uszyje dobrego ubrania. A ubranie, dobre ubranie, jest przecież coś warte. Lekarze natomiast mogą odbywać praktyki w szpitalu dla Indian. A ta sprawa z Prezydentem? Zapomnij o niej. Chodź na obiad! Pan Prezydent musi być rozwścieczony po tym straszliwym zabójstwie w Portyku Pana.
– Zamilcz! Albo będę musiał zrobić coś, czego jeszcze nigdy nie zrobiłem... wymierzyć ci policzek. To nie było zabójstwo i nie ma nic straszliwego w tym, że ktoś skończył z tym ohydnym oprawcą, który odebrał życie mojemu ojcu na jakimś odludziu! Mojemu staremu ojcu, któremu nie miał kto pomóc!
– Bądźże mężczyzną! Kto wierzy niepodpisanym listom?
– Gdybym wierzył anonimowym listom...
– Bądźże mężczyzną!
– Daj mi skończyć! Gdybym wierzył anonimowym listom, nie byłoby cię w moim domu. – Barreño zaczął nerwowo przeszukiwać kieszenie, a na jego twarzy malowała się niepewność: – Tak, nie byłoby cię już w moim domu... Masz, czytaj...
Z bladością jej twarzy kontrastowała jedynie cynobrowa czerwień pomalowanych ust. Wzięła od męża kartkę i natychmiast zaczęła czytać:
„Doktorze, teraz, kiedy Człowiek na Mule odszedł do lepszego świata, pozwól nam złożyć kondolencje twojej żonie. Rada od kilku kochających cię przyjaciół i przyjaciółek”.
Wybuchła śmiechem – ale śmiechem podszytym boleścią, którego odłamki wypełniły probówki i retorty małego laboratorium w głowie Barreña, jakby miał się zabrać do badania trucizny – a po chwili oddała list mężowi.
W drzwiach pojawiła się służąca:
– Podano do stołu!
W pałacu, w obecności staruszka – nazwanego tym osłem – który wszedł zaraz po wyjściu doktora Barreño, Pan Prezydent podpisywał depesze.
Ten osioł był ubogo odzianym człowiekiem o skórze różowej jak u myszątka, miał jasne, ale przerzedzone włosy i niebieskie oczy schowane za okularami krótkowidza o barwie żółtka.
Pan Prezydent złożył ostatni podpis, a staruszek, chcąc go szybko wysuszyć, przewrócił kałamarz i wylał atrament na świeżo podpisany dokument.
– OSIOŁ!
– Pan... Przepra...
– OSIOŁ!
Dzwonek... kolejny... i jeszcze jeden... odgłos kroków, asystent w drzwiach.
– Generale! Dwieście batów dla tego osła, i to już! Teraz! – ryknął Prezydent, po czym udał się do swoich pokojów. Nadeszła pora obiadu.