Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Światła mercedesa wyłaniają się przed świtem z mgły i suną wprost w tłum bezrobotnych kobiet i mężczyzn oczekujących w kolejce do wejścia na targi pracy…
Brady Hartsfield poczuł się wspaniale, kiedy pod kołami prowadzonego przez niego samochodu ginęli ludzie. Zabił osiem osób, ranił piętnaście, po czym uciekł z miejsca zdarzenia. Policja nie zdołała poznać jego tożsamości, wszystko więc wskazuje na to, że sprawa nie zostanie rozwiązana. Gdy Bill Hodges traci już nadzieję na sprawiedliwość, otrzymuje list od „Pana Mercedesa”, jak zdążyły nazwać go media.
Hodges wie, że musi zrobić wszystko, by zapobiec kolejnej tragedii, która może pochłonąć o wiele więcej ofiar.
Pan Mercedes to historia o wojnie między dobrem a złem autorstwa niekwestionowanego mistrza pióra, który doskonale zagłębia się w umysł opętanego mordercy.
Debiut Stephena Kinga w gatunku kryminału detektywistycznego. W 2015 roku Stowarzyszenie Amerykańskich Pisarzy Kryminałów przyznało Stephenowi Kingowi Nagrodę im. Edgara Allana Poe za powieść Pan Mercedes.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 589
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
POWIEŚĆ Z DETEKTYWEM BILLEM HODGESEM
DEBIUT STEPHENA KINGA W GATUNKU POWIEŚCI DETEKTYWISTYCZNEJ
ZABIJANIE MOŻE BYĆ UZALEŻNIAJĄCE…
Brady Hartsfield poczuł się wspaniale, kiedy pod kołami prowadzonego przez niego mercedesa ginęli ludzie. I marzy o tym, by jeszcze raz przeżyć coś podobnego, tyle że znacznie bardziej spektakularnego. Jeśli jego plan się powiedzie, zginą setki, a może nawet tysiące ludzi.
Bill Hodges, emerytowany detektyw policyjny, rozwiązał w swoim życiu wiele spraw, ale tej najważniejszej nie udało mu się zamknąć. Sprawa Zabójcy z Mercedesa nie daje mu spokoju, zwłaszcza że ten rozpoczął z nim przewrotną grę. I najwyraźniej szykuje nowy atak.
Tylko Hodges wraz z dwójką swoich sprzymierzeńców – nastolatkiem i nieco zaburzoną psychicznie kobietą – może powstrzymać szalonego, ale piekielnie inteligentnego mordercę. Najpierw jednak musi się dowiedzieć, kim jest Pan Mercedes, i go odnaleźć.
Wybitny amerykański pisarz, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book, a w 2015 r. odebrał z rąk prezydenta USA National Medal of Arts. Światową sławę przyniosła mu powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, opowiadania i komiksy – opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki, jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Dolores Claiborne, Komórka, Uciekinier, Czarna bezgwiezdna noc, Cujo i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża, na podstawie którego powstał film z Matthew McConaugheyem i Idrisem Elbą w rolach głównych. W 2017 r. miała swoją premierę ekranizacja jednej z kultowych książek Kinga, To. Druga część tego świetnie ocenianego filmu wejdzie na ekrany kin już we wrześniu 2019 r.
Pod pseudonimem Richard Bachman King opublikował siedem powieści.
Stephen King wciąż szuka nowych wyzwań – w ostatnich latach napisał trylogię kryminalną z detektywem Billem Hodgesem, na motywach której nakręcono serial Pan Mercedes.
stephenking.comstephenking.pl
ROSE MADDERDOLORES CLAIBORNEGRA GERALDADESPERACJAREGULATORZYSKLEPIK Z MARZENIAMIBEZSENNOŚĆZIELONA MILAMARZENIA I KOSZMARYKOMÓRKACZTERY PO PÓŁNOCYCHUDSZYTOBASTIONOCZY SMOKAPO ZACHODZIE SŁOŃCACZTERY PORY ROKUUCIEKINIERCZARNA BEZGWIEZDNA NOCCUJOPODPALACZKAROK WILKOŁAKAMROCZNA POŁOWAWOREK KOŚCIDZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁATOMA GORDONANOCNA ZMIANAŁOWCA SNÓWOSTATNI BASTION BARTA DAWESAUNIESIENIEINSTYTUTStephen King, Richard ChizmarPUDEŁKO Z GUZIKAMI GWENDY
Trylogia PAN MERCEDES
PAN MERCEDESZNALEZIONE NIE KRADZIONEKONIEC WARTY
MROCZNA WIEŻA
ROLAND(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)POWOŁANIE TRÓJKIZIEMIE JAŁOWECZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁWIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZAWILKI Z CALLAPIEŚŃ SUSANNAHMROCZNA WIEŻA
Powieści graficzne MROCZNA WIEŻA
NARODZINY REWOLWEROWCADŁUGA DROGA DO DOMUZDRADAUPADEK GILEADBITWA O JERICHO HILLPOCZĄTEK PODRÓŻYSIOSTRZYCZKI Z ELURIIBITWA O TULLPRZYDROŻNY ZAJAZDCZŁOWIEK W CZERNI
Wyłącznie jako audiobook i e-book
Stephen King, Joe HillW WYSOKIEJ TRAWIEStephen King, Stewart O’NanTWARZ W TŁUMIE
Tytuł oryginału:MR. MERCEDES
Copyright © Stephen King 2014All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019
Polish translation copyright © Danuta Górska 2014
Redakcja: Dorota Jakubowska
Zdjęcia na okładce: Elena Schweitzer/Shutterstock, Oksana Mizina/Shutterstock
Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka
ISBN 978-83-8125-781-7
WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media
Z myślą o Jamesie M. Cainie
Wyrzucono mnie koło południa z ciężarówki załadowanej sianem…1
Tekst piosenki Pocałunki w lunaparku (napisanej przez Stephena Kinga i Shootera Jenningsa) udostępniony za pozwoleniem Bad Nineteen Music, copyright © 2012.
9—10 kwietnia 2009
Augie Odenkirk miał datsuna z 1997 roku, który mimo wielu kilometrów na liczniku wciąż dobrze ciągnął, ale benzyna była droga, zwłaszcza dla faceta bez pracy, a City Center leżało na drugim końcu miasta, więc Augie postanowił pojechać ostatnim wieczornym autobusem. Wysiadł dwadzieścia po jedenastej, z plecakiem na ramionach i zwiniętym śpiworem pod pachą. Pomyślał, że o trzeciej nad ranem będzie się cieszył z puchowego śpiwora. Noc była mglista i przejmująco zimna.
— Powodzenia, stary — pożegnał go kierowca. — Powinieneś dostać jakąś nagrodę za to, że będziesz tam pierwszy.
Tylko że nie był pierwszy. Kiedy dotarł na szczyt szerokiego, stromego podjazdu prowadzącego do wielkiej hali, zobaczył co najmniej dwa tuziny ludzi czekających już przed rzędem drzwi. Niektórzy stali, większość siedziała. Ustawiono słupki i rozciągnięto pomiędzy nimi żółtą taśmę z napisami NIE PRZEKRACZAĆ; powstało skomplikowane przejście, kręte jak labirynt. Augie znał to z kin i banku, w którym miał obecnie debet, i rozumiał cel: stłoczyć jak najwięcej ludzi na jak najmniejszej przestrzeni.
Podchodząc do grupy ludzi, którzy wkrótce utworzą korowód bezrobotnych ubiegających się o pracę, Augie ze zdumieniem i konsternacją zobaczył, że kobieta na końcu kolejki trzyma śpiące dziecko w nosidełku. Dziecko miało policzki zaczerwienione z zimna; przy każdym wydechu nieznacznie rzęziło.
Kobieta usłyszała kroki lekko zasapanego Augiego i odwróciła się. Była młoda i całkiem ładna, mimo podkrążonych oczu. Przy jej nogach stała nieduża pikowana torba. Augie przypuszczał, że zawiera rzeczy dla dziecka.
— Cześć — powiedziała kobieta. — Witamy w Klubie Rannych Ptaszków.
— Kto rano wstaje… — Zastanowił się, pomyślał: A co tam, i wyciągnął rękę. — August Odenkirk. Augie. Niedawno mnie zredukowali. Tak się mówi w dwudziestym pierwszym wieku, jak kogoś wyleją.
Podała mu rękę. Miała przyjemny uścisk, mocny, bez cienia nieśmiałości.
— Nazywam się Janice Cray, a moje małe szczęście to Patti. Mnie też chyba zredukowali. Byłam gosposią u miłej rodziny w Sugar Heights. Mój były pracodawca… ee… sprzedaje samochody.
Augie skrzywił się.
Janice kiwnęła głową.
— Wiem. Powiedział, że żałuje, ale muszą zacisnąć pasa.
— Ciągle się to słyszy — przyznał Augie, myśląc: Nie mogłaś znaleźć nikogo do dziecka? Naprawdę nikogo?
— Musiałam ją zabrać. — Janice Cray nie potrzebowała telepatycznych zdolności, żeby odczytać jego myśli. — Nie mam nikogo, kto mógłby się nią zająć. Dosłownie nikogo. Dziewczyna z mojej ulicy nie mogła zostać całą noc, nawet gdybym jej zapłaciła, a i tak nie miałabym z czego. Nie wiem, co zrobimy, jeśli nie dostanę tej pracy.
— Twoi rodzice nie mogli jej wziąć? — zapytał Augie.
— Mieszkają w Vermoncie. Gdybym miała trochę rozumu, zabrałabym Patti i pojechała do nich. Tam jest ładnie. Tylko że oni mają własne kłopoty. Tata mówi, że dom tonie. Nie dosłownie, to nie powódź ani nic takiego, tylko sprawy finansowe.
Augie kiwnął głową. To też często się słyszało.
Kilka samochodów wjeżdżało stromym podjazdem od Marlborough Street, gdzie Augie wcześniej wysiadł z autobusu. Skręciły w lewo, na rozległy, pusty parking, który z pewnością zapełni się do rana… za kilka godzin, kiedy Pierwsze Doroczne Miejskie Targi Pracy otworzą podwoje. Żaden z samochodów nie wyglądał na nowy. Kierowcy zaparkowali i prawie ze wszystkich aut wysiadło po trzech lub czterech szukających pracy, którzy skierowali się do drzwi hali. Augie nie stał już na końcu kolejki. Sięgała prawie do pierwszego zakrętu.
— Jeśli dostanę pracę, wynajmę opiekunkę — ciągnęła Janice. — Ale dzisiaj ja i Patti musimy zacisnąć zęby.
Dziewczynka zakaszlała chrapliwie, co wcale nie spodobało się Augiemu, poruszyła się w nosidełku i znowu znieruchomiała. Przynajmniej była ciepło otulona; nawet na rączkach miała maleńkie mitenki.
Dzieciaki przeżywają gorsze rzeczy, pocieszał się niepewnie Augie. Pomyślał o Dust Bowl i wielkim kryzysie. Tyle że dla niego ten był dostatecznie wielki. Dwa lata temu wszystko się układało. Nie żeby się pławił w luksusach, ale jakoś wiązał koniec z końcem i zwykle nawet mógł co miesiąc odłożyć niewielką sumę. Teraz wszystko diabli wzięli. Coś się porobiło z pieniędzmi. Nie rozumiał tego; był tylko urzędasem w dziale wysyłkowym Great Lakes Transport, znał się na fakturach i używał komputera, żeby wysyłać towary drogą morską, powietrzną i lądową.
— Ludzie widzą mnie z dzieckiem i myślą, że jestem nieodpowiedzialna — mówiła nerwowo Janice. — Wiem, widzę to w ich twarzach, widziałam w twojej twarzy. Ale co miałam robić? Nawet gdyby ta dziewczyna od sąsiadów mogła zostać na całą noc, to by kosztowało osiemdziesiąt cztery dolary. Osiemdziesiąt cztery! Mam odłożone na czynsz za przyszły miesiąc, a potem jestem spłukana. — Uśmiechnęła się i w blasku wysokich lamp sodowych z parkingu Augie dostrzegł łzy na końcach jej rzęs. — Rozgadałam się. Przepraszam.
— Nie musisz przepraszać.
Kolejka zrobiła już pierwszy zakręt i dotarła z powrotem do miejsca, gdzie stał Augie. Dziewczyna miała rację. Zauważył, że wiele osób gapi się na śpiące dziecko w nosidełku.
— Och, ciągle to robię. Jestem samotną, niezamężną matką bez pracy. Przepraszam wszystkich za wszystko.
Odwróciła się i popatrzyła na baner zawieszony nad szeregiem drzwi:
GWARANTUJEMY 1000 MIEJSC PRACY!
A poniżej:
Popieramy ludzi z naszego miasta!— BURMISTRZ RALPH KINSLER
— Czasami mam ochotę przepraszać za Columbine2 i za jedenasty września, i za to, że Barry Bonds bierze sterydy. — Zachichotała na wpół histerycznie. — Czasami chcę nawet przeprosić za wybuch promu kosmicznego, chociaż kiedy to się stało, dopiero uczyłam się chodzić.
— Nie martw się — powiedział Augie. — Wszystko będzie dobrze.
Takie rzeczy po prostu się mówi.
— Szkoda tylko, że jest tak wilgotno. Owinęłam ją na wypadek, gdyby zrobiło się bardzo zimno, ale ta wilgoć… — Pokręciła głową. — Nic to, damy radę, prawda, Patti? — Obdarzyła Augiego słabym, pozbawionym nadziei uśmiechem. — Żeby tylko nie padało.
* * *
Nie padało, ale robiło się coraz bardziej wilgotno; widzieli kropelki wody zawieszone w smugach światła lamp sodowych. W którymś momencie Augie się zorientował, że Janice Cray zasnęła na stojąco: zgarbiona, z jednym biodrem wysuniętym do przodu, z mokrymi włosami opadającymi na twarz, z brodą niemal wspartą na piersi. Spojrzał na zegarek i zobaczył, że jest za kwadrans trzecia.
Dziesięć minut później Patti Cray obudziła się i zaczęła płakać. Jej matka (niezamężna matka, pomyślał Augie) wzdrygnęła się, parsknęła jak koń, uniosła głowę i próbowała wyciągnąć dziecko z nosidełka. Nie mogła sobie poradzić — nóżki małej uwięzły. Augie pomógł, przytrzymując boki nosidełka. Wreszcie Patti się wyłoniła, teraz zawodząc na całego. Krople wody lśniły na jej maleńkim różowym kaftaniku i dopasowanym czepeczku.
— Jest głodna — powiedziała Janice. — Mogę jej dać pierś, ale w dodatku się zmoczyła. Czuję przez śpioszki. Boże, nie mogę jej tu przewijać… zobacz, jaka mgła się zrobiła!
Augie zastanawiał się, jakie bóstwo obdarzone poczuciem humoru ustawiło go w kolejce za tą kobietą. Zastanawiał się również, jak, do cholery, ona przebrnie przez resztę życia… przez całe życie, nie następne osiemnaście czy ileś lat odpowiedzialności za dziecko. Żeby wyjść w taką noc tylko z torbą pieluszek! Była aż tak zdesperowana?
Położył wcześniej swój śpiwór obok torby z pieluszkami Patti. Teraz kucnął, rozwiązał tasiemki, rozwinął śpiwór i rozsunął zamek błyskawiczny.
— Właź tam. Rozgrzejcie się. Potem podam ci to, czego potrzebujesz.
Popatrzyła na niego, trzymając wiercące się, płaczące dziecko.
— Jesteś żonaty, Augie?
— Rozwiedziony.
— Dzieci?
Pokręcił głową.
— Dlaczego jesteś dla nas taki dobry?
— Bo tu jesteśmy — odparł i wzruszył ramionami.
Patrzyła na niego jeszcze przez chwilę, podejmując decyzję, potem podała mu dziecko. Augie trzymał Patti na odległość ramienia, zafascynowany czerwoną, rozwścieczoną twarzyczką, kapką smarków wiszącą u maleńkiego zadartego noska, pedałującymi nóżkami we flanelowych śpioszkach. Janice wsunęła się do śpiwora i uniosła ręce.
— Daj mi ją, proszę.
Augie podał dziecko i kobieta zagrzebała się głębiej w śpiwór. Obok nich, tam, gdzie kolejka po raz pierwszy się dublowała, stali i gapili się dwaj młodzi mężczyźni.
— Pilnujcie własnego nosa — warknął Augie i obcy odwrócili wzrok.
— Podasz mi pieluszkę? — poprosiła Janice. — Powinnam przewinąć, zanim nakarmię.
Przyklęknął na jedno kolano na mokrym chodniku i rozpiął suwak pikowanej torby. W pierwszej chwili zdziwił się, widząc pieluszki z tkaniny zamiast pampersów, potem zrozumiał. Pieluszek z materiału można używać wiele razy. Może ta kobieta nie była całkiem beznadziejna.
— Widzę butelkę Baby Magic. Też ci dać?
Z wnętrza śpiwora, skąd wystawał teraz tylko kosmyk brązowych włosów, padła odpowiedź:
— Tak, poproszę.
Podał pieluszkę i balsam. Śpiwór zaczął się kręcić i podskakiwać. Początkowo płacz się nasilił. Z któregoś dalszego zakrętu kolejki, ginącego w gęstniejącej mgle, ktoś zawołał:
— Nie możecie uciszyć tego bachora?!
Ktoś inny dodał:
— Powinno się wezwać opiekę społeczną.
Augie czekał, obserwując śpiwór. Wreszcie materiał przestał się poruszać i wysunęła się ręka trzymająca pieluszkę.
— Włożysz to do torby? Tam jest plastikowy worek na brudne. — Janice wyjrzała jak kret z nory. — Nie bój się, to nie kupka, tylko mokre.
Augie wziął pieluszkę, włożył do plastikowego worka (z nadrukiem COSTCO), potem zamknął torbę na suwak. Płacz dochodził z wnętrza śpiwora jeszcze przez jakąś minutę, potem ucichł nagle, kiedy Patti zaczęła się pożywiać na parkingu City Center. Nad szeregiem drzwi, które nie otworzą się jeszcze przez sześć godzin, załopotał niefrasobliwie baner.
GWARANTUJEMY 1000 MIEJSC PRACY!
Akurat, pomyślał Augie. I nie złapiesz AIDS, jeśli zażywasz dużo witaminy C.
Minęło dwadzieścia minut. Na wzgórze wjechało z Marlborough Street więcej samochodów. Do kolejki dołączyło więcej ludzi. Augie oceniał, że czeka już około czterystu osób. W tym tempie zbierze się ze dwa tysiące, i to według ostrożnych szacunków, zanim drzwi się otworzą o dziewiątej.
Gdyby mi zaproponowali smażenie frytek w McDonaldzie, zgodziłbym się? — myślał.
Pewnie tak.
A stanowisko witającego klientów w Walmarcie?
Och, jasne. Szeroki uśmiech i „witamy serdecznie”. Augie uznał, że mógłby wykonywać tę pracę z palcem w nosie.
Jestem towarzyski, pomyślał. I parsknął śmiechem.
— Co cię tak rozśmieszyło?
— Nic — odparł Augie. — Karm tego dzieciaka.
— Karmię — odpowiedziała Janice z uśmiechem.
* * *
O wpół do czwartej uklęknął, podniósł klapę śpiwora i zajrzał do środka. Janice Cray spała mocno, zwinięta w kłębek, z dzieckiem przy piersi. Ten widok przypomniał mu Grona gniewu. Jak się nazywała ta dziewczyna? Ta, która na końcu karmiła piersią mężczyznę? Imię jak nazwa kwiatu, pomyślał. Lily? Nie. Dahlia? Z całą pewnością nie. Miał ochotę złożyć dłonie wokół ust, podnieść głos i zawołać do tłumu: CZY KTOŚ TU CZYTAŁ GRONA GNIEWU?!
Kiedy się podnosił (uśmiechając się na myśl o tym absurdalnym pytaniu), przypomniało mu się imię. Rose. Tak się nazywała dziewczyna w Gronach gniewu. Ale nie po prostu Rose; Rosesharon, Róża Szaronu. Brzmiało biblijnie, jednak nie dałby za to głowy; nigdy nie czytał Biblii.
Popatrzył na śpiwór, w którym spodziewał się spędzić najzimniejsze godziny nocy, i pomyślał o Janice Cray, która chciała przepraszać za Columbine, jedenasty września i Barry’ego Bondsa. Pewnie wzięłaby też na siebie winę za efekt cieplarniany. Może po wszystkim, kiedy dostaną pracę… albo nie — co było równie prawdopodobne — zaprosi ją na śniadanie. Żadna randka, nic takiego, tylko jajecznica na bekonie. A potem nigdy więcej się nie spotkają.
Przybywało coraz więcej ludzi. Zapełnili do końca serpentynowe przejścia ogrodzone taśmą z ważniackim napisem NIE PRZEKRACZAĆ. Potem kolejka rozciągnęła się na parking. Co dziwiło Augiego — i trochę niepokoiło — to panująca wszędzie cisza. Jakby wszyscy wiedzieli, że im się nie powiedzie, i tylko czekali na oficjalne potwierdzenie.
Baner znowu niefrasobliwie zatrzepotał.
Mgła wciąż gęstniała.
* * *
Tuż przed piątą Augie ocknął się z drzemki, potupał, żeby odzyskać władzę w zdrętwiałych nogach, i spostrzegł, że w ciemność wkradło się brzydkie światło barwy żelaza. Stanowiło całkowite przeciwieństwo różanopalcej jutrzenki poetów i starych filmów w technikolorze; to była antyjutrzenka, wilgotna i blada jak policzek wczorajszego trupa.
Widział halę City Center, powoli wyłaniającą się w całej tandetnej architektonicznej chwale z lat siedemdziesiątych zeszłego wieku. Widział zakręcającą dwadzieścia razy kolejkę cierpliwych ludzi, której ogon ginął we mgle. Teraz zaczęły się rozmowy, a kiedy przez hol za zamkniętymi drzwiami przeszedł woźny w szarym roboczym kombinezonie, rozległy się niegłośne, ironiczne wiwaty.
— Odkryto życie na innych planetach! — krzyknął jeden z młodych ludzi, którzy wcześniej gapili się na Janice Cray… to był Keith Frias, którego lewe ramię niedługo zostanie wyrwane.
Ta cięta uwaga wywołała śmiech i rozmowy się ożywiły. Noc minęła. Nikłe światło niespecjalnie dodawało odwagi, ale było trochę lepsze niż długie godziny przed świtem.
Augie uklęknął obok śpiwora i nadstawił ucha. Uśmiechnął się, słysząc ciche, regularne chrapanie. Może niepotrzebnie się martwił o Janice Cray. Zapewne istnieją ludzie, którzy przez całe życie polegają na innych i jakoś udaje im się przetrwać, nawet nieźle im się wiedzie. Ta młoda kobieta z małym dzieckiem, chrapiąca teraz w jego śpiworze, pewnie do nich należała.
Przyszło mu do głowy, żeby przy różnych okienkach przedstawiać się z Janice Cray jako para. Wtedy obecność dziecka nie świadczyłaby o braku odpowiedzialności, tylko raczej o wspólnym zaangażowaniu. Nie miał pewności, czy ktokolwiek w to wierzy, natura ludzka w dużym stopniu pozostawała dla niego tajemnicą, ale przypuszczał, że to możliwe. Postanowił powiedzieć Janice o tym pomyśle, kiedy się obudzi. Zobaczyć, jak zareaguje. Nie mogli udawać małżeństwa; ona nie nosiła obrączki, a on zdjął swoją na zawsze przed trzema laty, ale mogli się podawać za… jak to się teraz mówi? Partnerów.
Samochody nadal wjeżdżały po stromej pochyłości z Marlborough Street w stałych odstępach. Wkrótce pojawią się również piesi, którzy przyjadą pierwszym porannym autobusem. Augie był całkiem pewien, że zaczną napływać o szóstej. Z powodu gęstej mgły widział tylko przednie światła nadjeżdżających samochodów i niewyraźne cienie przyczajone za szybami. Kilku kierowców zniechęciło się na widok ogromnego tłumu czekających i zawróciło, większość jednak jechała dalej, w stronę nielicznych pozostałych miejsc parkingowych; tylne światła ich wozów rozmywały się we mgle.
Potem Augie zauważył sylwetkę samochodu, który ani nie zawrócił, ani nie jechał dalej na koniec parkingu. Miał niezwykle jasne reflektory i żółte światła przeciwmgielne.
Lampy ksenonowe, pomyślał Augie. To mercedes benz. Co robi merc na targach pracy?
Przypuszczał, że to burmistrz Kinsler przyjechał wygłosić przemówienie do Klubu Rannych Ptaszków. Pogratulować im ikry, starej dobrej amerykańskiej inicjatywy. Jeśli tak, myślał Augie, pojawienie się w mercedesie — nawet wiekowym — jest w złym guście.
Starszy facet w kolejce przed Augiem (Wayne Welland, w ostatnich chwilach swojej ziemskiej egzystencji) powiedział:
— Czy to benz? Wygląda jak benz.
Augie chciał już odpowiedzieć, że oczywiście tak, nie można nie rozpoznać ksenonowych reflektorów mercedesa, ale wtedy kierowca samochodu bezpośrednio za niewyraźną sylwetką nacisnął klakson — długi, niecierpliwy sygnał. Ksenonowe lampy błysnęły jeszcze jaśniej, wycinając oślepiająco białe stożki wśród wiszących w powietrzu kropelek mgły, i wóz skoczył do przodu, jakby spłoszony przez klakson.
— Hej! — zawołał Wayne Welland ze zdziwieniem. To było jego ostatnie słowo.
Mercedes przyspieszył, kierując się prosto w najgęstszy tłum bezrobotnych, otoczonych przez taśmy z napisami NIE PRZEKRACZAĆ. Kilka osób próbowało uciekać, ale tylko ci na tyłach tłumu zdołali się wyrwać. Ci bliżej drzwi — prawdziwe ranne ptaszki — nie mieli szans. Uderzyli w słupki i przewrócili je, zaplątali się w taśmy, odbijali się od siebie. Tłum kołysał się do przodu i do tyłu, falował gwałtownie. Starsi i mniejsi przewracali się, inni ich tratowali.
Augie został mocno popchnięty w lewo, potknął się, odzyskał równowagę i poleciał do przodu. Czyjś łokieć z rozmachem walnął go w kość policzkową tuż pod prawym okiem i połowę pola widzenia wypełniły jaskrawe fajerwerki przypominające te z okazji Czwartego Lipca. Drugim okiem widział, jak mercedes nie tyle wyłania się z mgły, ile jakby z niej powstaje. Wielki szary sedan, może SL500 z dwunastoma cylindrami, i wszystkie dwanaście teraz wyło.
Augie został rzucony na kolana obok śpiwora i zarobił mnóstwo kopniaków, kiedy usiłował wstać: w ramię, w szyję, w bark. Ludzie wrzeszczeli. Usłyszał krzyk kobiety: „Uważaj, uważaj, on nie hamuje!”.
Zobaczył, jak Janice Cray wystawia głowę ze śpiwora, mrugając w oszołomieniu. Znowu skojarzyła mu się z płochliwym kretem wyglądającym z nory. Krecicą, zaspaną i rozczochraną.
Przelazł na czworakach i nakrył sobą śpiwór, kobietę i dziecko w środku, jakby własnym ciałem mógł ich osłonić przed dwutonowym wytworem niemieckiej techniki. Słyszał krzyki, niemal zagłuszone przez zbliżający się ryk potężnego silnika sedana. Ktoś rąbnął go mocno w tył głowy, ale prawie tego nie poczuł.
Zdążył pomyśleć: Chciałem postawić Róży Szaronu śniadanie.
Zdążył pomyśleć: Może on skręci.
Tak, to była ich szansa, prawdopodobnie jedyna szansa. Zaczął podnosić głowę, żeby sprawdzić, czy tak się stanie, ale ogromna czarna opona przesłoniła mu świat. Poczuł, że kobieta ściska jego przedramię. Poczuł jeszcze przebłysk nadziei, że dziecko ciągle śpi. Potem czas się skończył.
Hodges wychodzi z kuchni z puszką piwa w ręku, siada w fotelu telewizyjnym La-Z-Boy i stawia puszkę na stoliku z lewej strony, obok broni. To rewolwer Smith & Wesson .38 z oznaczeniem M & P stosowanym w wyposażeniu wojskowym i policyjnym. Hodges poklepuje go z roztargnieniem, jak się poklepuje starego psa, potem bierze pilota i włącza Kanał Siódmy. Trochę się spóźnił i publiczność w studiu już klaszcze.
Myśli o modzie, przelotnej i zgubnej, która nawiedziła miasto pod koniec lat osiemdziesiątych. Czy może raczej „zaraziła”, bo to było jak przejściowa gorączka. Trzy miejskie gazety pisały o tym wstępniaki tamtego lata. Teraz dwie z tych gazet wyciągnęły nogi, a trzecia dogorywa.
Prezenter wkracza na scenę w eleganckim garniturze, machając do publiczności. Hodges ogląda ten show prawie codziennie, odkąd przeszedł na emeryturę, i uważa, że prowadzący jest za inteligentny do takiej roboty, przypominającej nurkowanie w ścieku bez kombinezonu. Myśli, że prezenter należy do tego typu ludzi, którzy popełniają samobójstwo, a potem wszyscy krewni i znajomi zapewniają, że nic na to nie wskazywało; opowiadają, jaki był wesoły, kiedy go widzieli ostatni raz.
Na tę myśl Hodges znowu z roztargnieniem poklepuje rewolwer. To model Victory. Stary, ale jary. Kiedy Hodges był w czynnej służbie, miał glocka kaliber .40. Kupił go — policjanci w tym mieście musieli sami sobie kupować służbową broń — i teraz glock leży bezpiecznie ukryty w sypialni. Bezpieczny w bezpiecznym sejfie. Rozładował go i schował po uroczystym pożegnaniu, i od tamtej pory nawet na niego nie spojrzał. Nic ciekawego. Lubi jednak trzydziestkęósemkę. Jest do niej sentymentalnie przywiązany, ale nie tylko o to chodzi. Rewolwer nigdy się nie zacina.
Oto pierwszy gość, młoda kobieta w krótkiej błękitnej sukience. Twarz ma ociupinkę bezmyślną, za to ciało fantastyczne. Hodges wie, że pod tą sukienką kryje się tatuaż z rodzaju tych nazywanych obecnie tramp-stamp. Może dwa albo trzy. Mężczyźni na widowni gwiżdżą i tupią. Żeńska część widowni klaszcze trochę oszczędniej. Niektóre panie przewracają oczami. Żadna nie chciałaby, żeby jej mąż się gapił na taką kobietę.
Dziewczyna jest wkurzona od samego początku. Opowiada prezenterowi, że jej chłopak ma dziecko z inną i ciągle ich odwiedza. Ona nadal go kocha, mówi, ale nienawidzi tej…
Rozlega się przeciągły dźwięk zagłuszający jej następne słowa, ale Hodges odczytuje z ruchu warg: „pieprzonej kurwy”. Publiczność wiwatuje. Hodges pociąga łyk piwa. Wie, co będzie dalej. Ten program jest przewidywalny jak serial w piątkowe popołudnie.
Prezenter pozwala jej jeszcze trochę pogadać, po czym przedstawia… DRUGĄ KOBIETĘ! Ta też ma fantastyczne ciało i burzę blond włosów, i tatuaż. Podchodzi do pierwszej kobiety i mówi:
— Rozumiem, jak się czujesz, ale ja też go kocham.
Zamierza powiedzieć coś jeszcze, ale nie zdąża, ponieważ Fantastyczne Ciało Jeden przechodzi do ataku. Ktoś za sceną daje sygnał dzwonkiem, jakby rozpoczynała się runda bokserska. Hodges myśli, że program rzeczywiście przypomina walkę i że wszyscy goście tego show muszą otrzymywać wynagrodzenie; inaczej czemu by to robili? Dwie kobiety okładają się pięściami i drapią paznokciami przez kilka sekund, po czym rozdziela je dwóch mięśniaków w koszulkach z napisem OCHRONA, którzy obserwowali całą scenę z pewnej odległości.
Przez jakiś czas kobiety wrzeszczą na siebie, gruntowna i szczera wymiana poglądów (wiele niecenzuralnych słów zostaje zagłuszonych), podczas gdy prezenter przygląda im się dobrotliwie. Tym razem Fantastyczne Ciało Dwa podejmuje walkę na nowo, wymierzając rywalce siarczysty policzek. Głowa Fantastycznego Ciała Jeden odskakuje do tyłu. Znowu rozlega się dzwonek. Kobiety przewracają się na scenę, zadzierając sukienki, biją się, drapią i gryzą. Publika szaleje. Mięśniaki z ochrony rozdzielają zapaśniczki i prezenter staje między nimi, przemawiając tonem z pozoru uspokajającym, w rzeczywistości podżegającym. Kobiety deklarują głębię swojej miłości, plując jedna drugiej w twarz. Prezenter zapowiada, że zaraz wrócą na antenę, a potem aktorka klasy C reklamuje pigułki odchudzające.
Hodges pociąga następny łyk piwa i wie, że nie wypije nawet pół puszki. Dziwne, bo kiedy był gliną, niemal popadł w alkoholizm. Kiedy picie zniszczyło jego małżeństwo, uznał, że naprawdę jest alkoholikiem. Zmobilizował całą siłę woli i pohamował się, obiecując sobie, że będzie pił, ile dusza zapragnie, jak już odpracuje swoje czterdzieści lat… Imponująca liczba, skoro pięćdziesiąt procent miejskich gliniarzy odchodziło na emeryturę po dwudziestu pięciu latach służby, a siedemdziesiąt procent po trzydziestu. Tyle że teraz, gdy już przepracował swoją czterdziestkę, alkohol przestał go interesować. Kilka razy upił się na siłę, żeby sprawdzić, czy jeszcze może, i mógł, ale po pijaku wcale nie czuł się lepiej niż na trzeźwo. Właściwie nawet trochę gorzej. Dziwne.
Koniec reklam. Prezenter show zapowiada następnego gościa i Hodges wie, kto to będzie. Publiczność też wie. Ujadają wyczekująco. Hodges podnosi broń ojca, zagląda do lufy i odkłada rewolwer z powrotem na program telewizyjny.
Mężczyzna, o którego tak zawzięcie rywalizują Fantastyczne Ciało Jeden i Fantastyczne Ciało Dwa, wyłania się zza kulis po prawej stronie. Wiadomo, jak będzie wyglądał, zanim jeszcze wszedł dumnym krokiem, i tak, to on: pompiarz na stacji benzynowej albo magazynier w Targecie, albo może gość, który zrobił ci detailing samochodu (źle) w warsztacie Mr. Speedy. Jest chudy i blady, z czarnymi włosami sterczącymi nad czołem. Nosi drelichowe spodnie i krzykliwy żółto-zielony krawat, zaciśnięty jak postronek tuż poniżej wystającego jabłka Adama. Spod nogawek spodni wystają spiczaste czubki zamszowych butów. Wiedziałeś, że kobiety mają tatuaże, i wiesz, że ten mężczyzna ma kutasa wielkiego jak koń, strzela spermą mocniej niż lokomotywa i szybciej niż rozpędzony pocisk; dziewica, która usiądzie na toalecie, gdzie ten facet się spuścił, zajdzie w ciążę. Prawdopodobnie urodzi bliźnięta. Mężczyzna szczerzy zęby w cwaniackim uśmieszku równego gościa na luzie. Wymarzony zawód: życiowy inwalida. Wkrótce znowu zabrzmi dzwonek i dwie kobiety rzucą się na siebie. Później, kiedy wysłuchają już wystarczająco dużo jego chamskich uwag, wymienią spojrzenia, lekko kiwną głowami i obie go zaatakują. Tym razem personel ochrony zaczeka trochę dłużej, ponieważ ta końcowa bitwa to jest to, co publiczność w studiu i w domach naprawdę chce zobaczyć: kwoki napastujące koguta.
Ta krótka i fatalna moda pod koniec lat osiemdziesiątych — infekcja — nazywała się „walki meneli”. Jakiś rynsztokowy geniusz wpadł na pomysł, który okazał się zyskowny, a wtedy trzech czy czterech impresariów doskoczyło, żeby dopracować umowę. Brało się dwóch meneli i płaciło każdemu po trzydzieści dolców, żeby się naparzali w wyznaczonym czasie i miejscu. Z miejsc Hodges najlepiej pamiętał stację obsługi za obskurną farmą krabów należącą do klubu striptizowego Bam Ba Lam, po wschodniej stronie miasta. Jak już ustaliłeś program walk, reklamowałeś imprezę (ustnie, bo w tamtych czasach internet nie był jeszcze powszechnie dostępny) i inkasowałeś od widzów dwadzieścia dolców od łebka. W tej, na którą Hodges i Pete Huntley zrobili nalot, uczestniczyło ponad dwie setki, obstawiali wyniki i przebijali stawki jak zwariowani. Były też kobiety, niektóre w wieczorowych sukniach i obwieszone biżuterią; patrzyły, jak dwaj żule z rozmiękłymi mózgami rzucają się na siebie, młócą i kopią, przewracają się i podnoszą, wrzeszcząc niezrozumiale. Tłum śmiał się, wiwatował i dopingował przeciwników.
Ten show jest podobny, tyle że stawkę podbijają pigułki odchudzające i towarzystwa ubezpieczeniowe, więc Hodges przypuszcza, że zawodnicy (bo to zawodnicy, chociaż prezenter nazywa ich „gośćmi”) dostają trochę więcej niż trzydzieści dolarów i butelkę bełta. I żadne gliny się nie wtrącają, bo to równie legalne jak loteria.
Kiedy show się kończy, pojawia się sędzina, która nie bierze jeńców, osłonięta zawodową maską zniecierpliwionej prawości, i wysłuchuje skarg różnych małych gnojków, ledwie hamując wściekłość na ich głupotę i małostkowość. Następny jest tłusty psycholog rodzinny, który doprowadza swoich gości do płaczu (nazywa to „przebiciem muru zaprzeczenia”) i każe im wyjść, jeśli któryś ośmieli się zakwestionować jego metody. Hodges przypuszcza, że tłusty psycholog nauczył się tych metod ze starych filmów instruktażowych KGB.
Hodges przełyka tę porcję kolorowego gówna codziennie po południu, siedząc w fotelu La-Z-Boy z rewolwerem ojca — tym, który tato nosił jako krawężnik — na podręcznym stoliku. Zawsze podnosi go kilka razy i zagląda do lufy. Bada tę okrągłą ciemność. Przy kilku okazjach wsunął go do ust, żeby sprawdzić, jakie to uczucie, kiedy naładowana broń leży na języku i celuje w podniebienie. Można się przyzwyczaić.
Gdybym potrafił pić z dobrym skutkiem, myśli, mógłbym to odłożyć. Mógłbym to odłożyć przynajmniej na rok. A gdybym to odłożył na dwa, ta potrzeba mogłaby minąć. Mógłbym się zainteresować ogrodnictwem albo obserwowaniem ptaków, albo nawet malowaniem. Tim Quigley zaczął malować. Na Florydzie, na osiedlu dla emerytów zamieszkanym przez starych gliniarzy. Podobno Quigley naprawdę się tym pasjonował i nawet sprzedał kilka swoich prac na Ulicznym Festynie Sztuki w Venice. To znaczy do czasu udaru. Po udarze spędził osiem czy dziewięć miesięcy w łóżku, ze sparaliżowaną całą prawą stroną ciała. Skończyło się dla niego malowanie. A potem odszedł. Pa, pa.
Rozlega się dzwonek oznajmiający początek rundy i rzeczywiście obie kobiety rzucają się na chuderlawego faceta w krzykliwym krawacie, błyskają pomalowane paznokcie, powiewają długie włosy. Hodges znowu sięga po broń, ale zaledwie jej dotknął, słyszy kliknięcie klapki we frontowych drzwiach i szelest poczty spadającej na podłogę w holu.
Nic ważnego nie przychodzi pocztą w tych czasach e-maili i Facebooka, ale Hodges mimo wszystko wstaje. Przejrzy listy i odłoży ojcowski M & P .38 na następny dzień.
Kiedy Hodges wraca na fotel ze skromną kupką listów, prezenter show żegna się i zapowiada widzom TV Land, że jutro w programie zobaczą karłów. Fizycznych czy umysłowych, nie precyzuje.
Obok fotela stoją dwa małe plastikowe kosze, jeden na butelki zwrotne i puszki, drugi na śmiecie. Do kosza na śmiecie trafia reklamówka z Walmartu obiecująca OBNIŻKĘ CEN; oferta ubezpieczenia pogrzebowego adresowana do NASZEGO ULUBIONEGO SĄSIADA; ogłoszenie, że wszystkie DVD będą sprzedawane o pięćdziesiąt procent taniej tylko przez jeden tydzień w Discount Electronix; pocztówka z prośbą o „Państwa ważny głos” na faceta startującego do zwolnionej posady w radzie miejskiej. Na zdjęciu kandydat przypomina Hodgesowi niejakiego doktora Oberlina, dentystę, który stanowił postrach jego dzieciństwa. Jest też ulotka z supermarketu Albertsona. Tę Hodges odkłada (przykrywając chwilowo rewolwer ojca), ponieważ pełno w niej kuponów.
Ostatnia przesyłka wygląda na prawdziwy list — dość gruby — w standardowej biznesowej kopercie. Zaadresowany jest do Det. K. Williama Hodgesa (Em.) na Harper Road 63. Nie ma adresu nadawcy. W górnym lewym rogu, tam, gdzie zawsze, Hodges widzi drugą w dzisiejszej poczcie uśmiechniętą buźkę. Tylko że to nie Śmieszek z Walmartu z przymrużonym okiem, ale raczej e-mailowy emotikon Śmieszka w ciemnych okularach, szczerzącego zęby.
Budzi wspomnienia, i to niedobre.
Nie, myśli Hodges. Nie.
Ale otwiera list tak szybko i gwałtownie, że rozdziera kopertę i wysypują się cztery zadrukowane kartki — nie napisane na maszynie, tylko wydrukowane komputerową czcionką, która wygląda jak maszynowa.
„Drogi detektywie Hodges”, brzmi nagłówek.
Hodges sięga, nie patrząc, strąca ulotkę Albertsona na podłogę, po omacku omija broń, nawet tego nie zauważywszy, i chwyta pilota. Wyłącza telewizor, przerywając gderanie sędziny niebiorącej jeńców, i skupia uwagę na liście.
Drogi detektywie Hodges!
Mam nadzieję, że pozwoli mi Pan używać tego tytułu, chociaż od 6 miesięcy jest Pan na emeryturze. Uważam, że jeśli niekompetentni sędziowie, skorumpowani politycy i głupi dowódcy wojskowi mogą zatrzymać swoje tytuły po zakończeniu kariery, to samo powinno dotyczyć jednego z najczęściej odznaczanych oficerów policji w historii tego miasta.
A więc niech będzie detektyw Hodges!
Sir (następny tytuł, na który Pan zasługuje, gdyż jest Pan prawdziwym Rycerzem Odznaki i Spluwy), piszę z wielu powodów, ale powinienem zacząć od pogratulowania Panu wielu lat służby, 27 jako detektyw i 40 ogółem. Oglądałem fragmenty ceremonii pożegnalnej w telewizji (kanał drugi publicznej TV, przez wielu pomijany), i przypadkiem wiem, że później wieczorem w Raintree Inn przy lotnisku odbyło się przyjęcie.
To na pewno była prawdziwa ceremonia pożegnalna!
Oczywiście nigdy nie uczestniczyłem w takim „jublu”, ale oglądam dużo policyjnych programów w telewizji i chociaż zdaję sobie sprawę, że wiele z nich przedstawia bardzo fałszywy obraz „służb policyjnych”, w kilku pokazano takie pożegnalne przyjęcia (NYPD Blue, Homicide, The Wire itd.) i chciałbym wierzyć, że DOKŁADNIE w ten sposób Rycerze Odznaki i Spluwy żegnają jednego ze swoich współtowarzyszy. To całkiem możliwe, bo czytałem również epizody z „pożegnalnych przyjęć” w co najmniej dwóch książkach Josepha Wambaugh i są bardzo podobne. On powinien się na tym znać, bo też jest „Det. Em.”, jak Pan.
Wyobrażam sobie baloniki zawieszone pod sufitem, mnóstwo alkoholu, mnóstwo świntuszenia, mnóstwo wspominania dawnych czasów i dawnych spraw. Pewnie jest też głośna, wesoła muzyka i może striptizerka albo dwie, „kręcące kuperkami”. I przemówienia, dużo zabawniejsze i dużo prawdziwsze niż na wcześniejszej „sztywnej” uroczystości.
Jak mi idzie?
Całkiem nieźle, pomyślał Hodges. Całkiem nieźle.
Według moich informacji w trakcie kariery detektywistycznej rozwiązał Pan dosłownie setki spraw, wiele z nich tego rodzaju, które dziennikarze (nazywani przez Teda Williamsa Rycerzami Klawiatury) określają jako „głośne”. Złapał Pan Zabójców i Rabusiów, Podpalaczy i Gwałcicieli. W jednym artykule (opublikowanym w odpowiednim czasie, żeby zbiegł się z Pańskim odejściem na emeryturę) Pański długoletni partner (Det. 1. stopnia Peter Huntley) opisuje Pana jako „połączenie praworządności i intuicyjnej błyskotliwości”.
Miły komplement!
Jeśli to prawda, a myślę, że tak, zrozumiał Pan już, że jestem jednym z tych niewielu, których Pan nie złapał. W rzeczywistości jestem człowiekiem, którego prasa nazywa:
a) Jokerem
b) Klaunem
albo
c) Zabójcą z Mercedesa.
Wolę to ostatnie!
Z pewnością dołożył Pan „wszelkich starań”, lecz niestety (dla Pana, nie dla mnie) podniósł Pan porażkę. Wyobrażam sobie, detektywie Hodges, że ze wszystkich „sprafców” najbardziej chciał Pan schwytać tego, który przed rokiem umyślnie wjechał w tłum przed Targami Pracy w City Center, zabijając osiem osób i raniąc dużo więcej. (Muszę powiedzieć, że wynik przekroczył moje najśmielsze oczekiwania). Czy myślał Pan o mnie, kiedy wręczali Panu tamtą plakietkę na Oficjalnej Ceremonii Pożegnalnej? Czy myślał Pan o mnie, kiedy koledzy z Bractwa Rycerzy Odznaki i Spluwy opowiadali historyjki o (tylko zgaduję) przestępcach przyłapanych dosłownie z opuszczonymi gaciami albo zabawnych kawałach urządzanych w starej dobrej sali odpraw?
Założę się, że tak!
Chcę Panu opowiedzieć, jaka to była zabawa. (Jestem teraz szczery). Kiedy nacisnąłem „gaz do dechy” i wjechałem mercedesem biednej starej pani Olivii Trelawney w ten tłum ludzi, miałem największy „wzwód” w życiu! A czy moje serce waliło 200 razy na minutę? „Jeszcze jak!”
W tym miejscu pojawił się następny Śmieszek w ciemnych okularach.
Zdradzę Panu coś, co jest prawdziwą „tajną informacją”, i jeśli chce Pan się śmiać, proszę bardzo, bo to rzeczywiście trochę śmieszne (chociaż świadczy również o mojej ostrożności). Miałem na nim kondom! „Gumę”! Ponieważ obawiałem się Spontanicznej Ejakulacji i w rezultacie zostawienia DNA! No, nie doszło do tego, ale od tamtego czasu wiele razy się masturbowałem, wspominając, jak oni próbowali uciekać i nie mogli (byli ściśnięci jak sardynki, i jacy byli przestraszeni (to było takie śmieszne), i jak szarpnęło mnie do przodu, kiedy samochód się w nich „worał”. Tak mocno, że pas bezpieczeństwa się zablokował. Rany, to było podniecające.
Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, co ię może stać. Myślałem, że mam szanse 50 na 50, że mnie złapią. Ale jestem „niepoprawnym optymistą”, przygotowanym raczej na Sukces niż na Porażkę. Kondom to „tajna informacja”, ale założę się, że wasz wydział techniczny (oglądam też CSI) był cholernie rozczarowany, kiedy nie znaleźli żadnego DNA na wewnętrznej stronie maski klauna. Na pewno powiedzieli: „Szlag! Ten cwany sprafca widocznie założył siatkę na włosy!”.
I mieli rację! W dodatku umyłem maskę WYBIELACZEM!
Wciąż jeszcze przeżywam te łupnięcia, kiedy w nich walnąłem, i chrzęst zgniatania, i podskakiwanie samochodu na amortyzatorach, kiedy przejeżdżał po ciałach. Pod względem mocy i sterowności nie ma to jak 12-cylindrowy mercedes! Kiedy przeczytałem w gazecie, że jedną z moich ofiar było niemowlę byłem zachwycony! Zdmuchnąć tak młode życie! Pomyśleć, ile ona straciła, hę? Patricia Cray, niech spoczywa w pokoju! Mamuśkę też dopadłem! Dżem truskawkowy w śpiworze! Co za rozkoszny dreszczyk, no nie? Lubię też myśleć o tym facecie, który stracił ramię, i jeszcze bardziej o tych dwóch, którzy są sparaliżowani. Martine Stover, mężczyzna tylko od pasa w górę, jest teraz „bezwładnym klocem”. Nie umarli, ale pewnie ŻAŁUJĄ, że nie umarli! Co Pan na to, detektywie Hodges?
Teraz Pan pewnie myśli: Co to za chory i pokręcony zbok? W zasadzie nie dziwię się Panu, ale możemy o tym podyskutować! Myślę, że bardzo wielu ludzi z radością zrobiłoby to co ja i dlatego lubią książki i filmy (i w naszych czasach nawet programy TV) o Torturach i Ćwiartowaniu, itd., itd., itd. Jedyna różnica polega na tym, że ja to naprawdę zrobiłem. Ale nie dlatego, że jestem szalony (w każdym sensie). Po prostu dlatego, że choć nie wiedziałem dokładnie, jakie to będzie doświadczenie, wiedziałem, że będzie absolutnie porywające, „niezapomniane”, jak to się mówi. Większości ludzi w dzieciństwie zakłada się Ołowiane Buty i muszą je nosić przez całe życie. Te Ołowiane Buty to inaczej SUMIENIE. Ja go nie mam, więc mogę szybować wysoko ponad głowami Zwyczajnego Tłumu. A gdyby mnie złapali? No, gdyby mnie złapali na miejscu, gdyby w mercedesie pani Trelawney zgasł silnik albo coś (małe szanse, bo wydawał się bardzo dobrze utrzymany), pewnie tłum rozerwałby mnie na strzępy, brałem pod uwagę taką możliwość, ale to tylko zwiększało podniecenie. Wątpię jednak, czyby do tego doszło, bo większość ludzi to owce, a owce nie jedzą mięsa. (Pewnie mogliby mnie trochę pobić, ale potrafię znieść bicie). Prawdopodobnie zostałbym aresztowany i postawiony przed sądem, gdzie zgłosiłbym niepoczytalność. Może nawet jestem szalony (naturalnie taka myśl przyszła mi do głowy), ale to szczególny rodzaj szaleństwa. W każdym razie moneta upadła reszką do dołu i uciekłem.
Mgła pomogła!
No i widziałem coś jeszcze, tym razem na filmie. (Nie pamiętam tytułu). Był sobie Seryjny Zabójca, bardzo sprytny, i z początku gliniarze (jednego z nich grał Bruce Willis, dawniej, kiedy jeszcze miał trochę włosów) nie mogli go złapać. Więc Bruce Willis powiedział: „On to znowu zrobi, bo nie może się powstrzymać, i prędzej czy później popełni błąd, a wtedy go złapiemy”.
I złapali!
To nie dotyczy mojego przypadku, detektywie Hodges, ponieważ ja asolutnie nie czuję potrzeby żeby to znowu zrobić. W moim przypadku jeden raz wystarczył. Mam swoje wspomnienia, jasne jak słońce. I oczywiście to, jak się ludzie bali potem, bo byli pewni, że znowu to zrobię. Pamięta Pan publiczne zgromadzenia, które odwoływano? To okazało się niezbyt ekscytujące, ale było „tres amusant”.
Więc jak Pan widzi, obaj jesteśmy „Em.”.
Skoro o tym mowa, żałuję tylko, że nie mogłem uczestniczyć w Pańskim przyjęciu pożegnalnym w Raintree Inn i wznieść toastu za Pana zdrowie, mój poczciwy Sir Detektywie. Zrobił Pan absolutnie wszystko, co w Pana mocy. Oczywiście detektyw Huntley też, ale jeśli dokumenty i doniesienia internetowe o Waszych karierach mówią prawdę, Pan grał w Pierwszej Lidze, a on był i zawsze będzie graczem trzecioligowym. Z pewnością śledztwo ciągle jest „w toku” i od czasu do czasu on wyciąga stare raporty, żeby je studiować, ale do niczego nie dojdzie. Obaj chyba o tym wiemy.
Czy mogę dołączyć Wyrazy Zaniepokojenia?
W niektórych programach telewizyjnych (a także w jednej z książek Wambaugh, chyba, chociaż może u Jamesa Pattersona) po wielkim przyjęciu z balonikami, popijawą i muzyką następuje smutna scena końcowa. Detektyw wraca do domu i odkrywa, że bez Spluwy i Odznaki jego życie nie ma sensu. Co potrafię zrozumieć. Jak się zastanowić, cóż jest smutniejszego niż Stary Emerytowany Rycerz? W każdym razie Detektyw na końcu strzela do siebie (zawsze ze Służbowego Rewolweru). Sprawdziłem w internecie i dowiedziałem się, że to wcale nie jest fikcją. Takie rzeczy naprawdę się zdarzają!
Wśród emerytowanych policjantów jest niezwykle wysoki wskaźnik samobójstw!
W większości przypadków gliniarze, którzy popełniają ten smutny uczynek, nie mają bliskiej rodziny, więc nikt nie zauważa Znaków Ostrzegawczych. Wielu, jak Pan, jest rozwiedzionych. Wielu ma dorosłe dzieci, mieszkające daleko od domu. Wyobrażam sobie, jak siedzi Pan samotnie w swoim domu na Harper Road, detektywie Hodges, i zczynam się martwić. Co Panu zostało z życia, kiedy „dreszczyk polowania” przeminął? Ogląda Pan dużo telewizji? Możliwe. Więcej Pan pije? Prawdopodobnie. Czy godziny mijają wolniej, odkąd życie stało się takie puste? Czy cierpi pan na bezsenność? Ojej, mam nadzieję, że nie.
Ale obawiam się, że jednak tak!
Pewnie potrzebuje Pan jakiegoś Hobby, żeby mieć o czym myśleć, zamiast o „tym, który zwiał” i że nigdy mnie Pan nie złapie. Szkoda byłoby, gdyby Pan zaczął myśleć, że cała Pańska kariera była stratą czasu, bo facet, który zabił tylu Niewinnych Ludzi, „prześliznął się Panu przez palce”.
Nie chciałbym, żeby zaczął Pan myśleć o swojej broni.
Ale Pan o niej myśli prawda?
Chciałbym na koniec przekazać ostatnie pozdrowienie od „tego, który zwiał”. Pozdrowienie brzmi:
PIERDOL SIĘ, ZŁAMASIE!
Żartowałem!
Szczerze oddany
ZABÓJCA Z MERCEDESA
Poniżej znajdował się jeszcze jeden Śmieszek. A pod nim:
PS! Przykro mi z powodu pani Trelawney, ale kiedy Pan przekaże ten list detektywowi Huntleyowi, niech Pan mu powie, żeby się nie fatygował przeglądaniem zdjęć, które policja z pewnością zrobiła na jej pogrzebie. Byłem tam tylko w wyobraźni. (Mam bardzo bujną wyobraźnię).
PPS: Chce Pan się ze mną skontaktować? Przekazać mi swoją „opinię”? Niech Pan spróbuje Pod Niebieskim Parasolem Debbie. Podam Panu nawet nazwę użytkownika: „kermitżaba19”. Może nie odpowiem, ale „hej, nigdy nie wiadomo”.
PPPS: Mam nadzieję, że ten list Pana rozweselił!
Hodges siedzi bez ruchu przez dwie minuty, cztery minuty, sześć, osiem. Całkiem nieruchomo. Trzyma list w ręku i patrzy na grafikę Andrew Wyetha na ścianie. W końcu odkłada kartki na stolik obok fotela i bierze kopertę. Stempel pocztowy jest z tego miasta, co go nie dziwi. Nadawca chce mu pokazać, że jest blisko. To kolejna prowokacja. Jak by to ujął jego korespondent…
Na tym polega zabawa!
Dzięki nowym środkom chemicznym i komputerowo wspomaganym procesom skanowania będzie można zdjąć z papieru wyraźne odciski palców, jednak Hodges wie, że jeśli przekaże ten list technikom, znajdą tylko jego odciski. Ten facet jest szalony, ale jego samoocena — „cwany sprawca” — jest absolutnie słuszna. Tylko że napisał „sprafca” zamiast „sprawca”, i to dwa razy. Poza tym…
Zaraz, zaraz.
Co to znaczy: „jeśli przekaże”?
Hodges wstaje, z listem w ręku podchodzi do okna i wygląda na Harper Road. Córka Harrisonów śmiga przed jego domem na motorowerze. Jest za młoda, żeby tym jeździć, nieważne, co mówi prawo, ale przynajmniej nosi kask. Furgonetka lodziarza przejeżdża z dzwonieniem; przy ładnej pogodzie obsługuje wschodnią stronę miasta od zakończenia lekcji do zmierzchu. Przetacza się czarny minisamochód Smart. Kobieta za kierownicą ma siwiejące włosy zakręcone na lokówki. Czy to na pewno kobieta? To może być mężczyzna w sukience i peruce. Wałki są idealnym dopełnieniem kamuflażu, prawda?
On chce, żebyś tak myślał.
Ale nie. Nie całkiem.
Nie konkretnie. Ten samozwańczy Zabójca z Mercedesa (chociaż miał rację, gazety i telewizja naprawdę go tak nazwały) chce, żebyś ogólnie myślał w ten sposób.
To lodziarz!
Nie, to facet przebrany za kobietę w smarcie!
Nie, nie, to kierowca cysterny z propanem albo inkasent odczytujący liczniki!
Jak się zaszczepia taką paranoję? Warto mimochodem napomknąć, że znasz nie tylko adres eksdetektywa. Wiesz, że jest rozwiedziony, i co najmniej sugerujesz, że ma dziecko albo więcej dzieci.
Teraz Hodges spogląda na trawnik, zauważa, że trzeba go skosić. Jeśli Jerome wkrótce się nie zgłosi, myśli, będę musiał do niego zadzwonić.
Dziecko albo dzieci? Nie oszukuj się. On wie, że moja była ma na imię Corinne i mamy jedno dorosłe dziecko, córkę Alison. On wie, że Alison ma trzydzieści lat i mieszka w San Francisco. Pewnie wie również, że Alison ma sto sześćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i gra w tenisa. Takie informacje są powszechnie dostępne w sieci. W naszych czasach wszystkiego można się tam dowiedzieć.
Następnym posunięciem Hodgesa powinno być przekazanie listu Pete’owi i nowej partnerce Pete’a, Isabelle Jaynes. Odziedziczyli tę aferę z mercedesem i kilka innych nierozwiązanych spraw, kiedy Hodges przeszedł na emeryturę. Niektóre sprawy są jak bezczynne komputery: jeśli nikt się nimi nie zajmuje, to je usypia. Ten list natychmiast obudzi sprawę mercedesa.
Prześledził w myślach trasę listu.
Ze szpary w drzwiach na podłogę w holu. Z podłogi do fotela La-Z-Boy. Z fotela do okna, gdzie teraz Hodges obserwuje furgonetkę pocztową wracającą tą samą drogą — Andy Fenster skończył na dzisiaj. Stąd do kuchni, gdzie list trafi do całkiem niepotrzebnej plastikowej torebki, takiej ze strunowym zapięciem, bo stare nawyki są najsilniejsze. Następnie do Pete’a i Isabelle. Od Pete’a do laboratorium policyjnego na pełne rozwarcie i łyżeczkowanie, gdzie zostanie udowodnione ponad wszelką wątpliwość, że plastikowa torebka była niepotrzebna: żadnych odcisków palców, żadnych włosów, żadnego DNA, papier dostępny na kopy w każdym sklepie papierniczym w mieście, i wreszcie — końcowy akcent — standardowy laserowy druk. Może potrafią określić typ komputera, na którym napisano list (co do tego nie miał pewności; nie znał się na komputerach i kiedy miał kłopoty ze swoim, zwracał się do Jerome’a, który mieszkał dogodnie po sąsiedzku), a wtedy okaże się, że to mac albo PC. Hip, hip, hura.
Z laboratorium list wróci do Pete’a i Isabelle, którzy niewątpliwie zorganizują idiotyczne gliniarskie sympozjum w rodzaju tych, jakie pokazują w telewizyjnych serialach BBC, jak Luther albo Główny podejrzany (zapewne uwielbianych przez psychopatycznego korespondenta Hodgesa). Na tym sympozjum nie zabraknie oczywiście białej tablicy i fotograficznego powiększenia listu, może nawet laserowego wskaźnika. Hodges też ogląda czasami brytyjskie seriale kryminalne i podejrzewa, że Scotland Yard zapomniał o starym przysłowiu: gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść.
Sympozjum glin osiągnie tylko jedno i Hodges przypuszcza, że właśnie na tym zależy temu psycholowi: przy zaangażowaniu dziesięciu czy dwunastu detektywów wiadomość o liście w nieunikniony sposób przecieknie do prasy. Psychol raczej nie mówi prawdy, kiedy twierdzi, że nie czuje potrzeby powtórzenia swojej zbrodni, ale jednego Hodges jest absolutnie pewien: chciałby, żeby znowu o nim pisano. Brakuje mu tego.
Na trawniku kiełkują mlecze. Stanowczo trzeba zadzwonić do Jerome’a. I nie chodzi tylko o trawnik — Hodges tęskni za towarzystwem chłopaka. Fajny dzieciak.
Coś jeszcze. Nawet jeśli psychol mówi prawdę, że nie czuje potrzeby, żeby popełnić kolejne masowe morderstwo (mało prawdopodobne, ale niewykluczone), nadal jest żywo zainteresowany śmiercią. Podtekst listu jest bardzo wyraźny. „Skończ ze sobą. I tak już o tym myślisz, więc zrób następny krok. Który będzie również krokiem ostatnim”.
Czy widział, jak się bawię trzydziestkąósemką taty? — myśli Hodges.
Widział, jak ją wkładam do ust?
Hodges musi przyznać, że to możliwe; nigdy nie pomyślał, żeby zaciągnąć zasłony. Czuł się głupio bezpieczny we własnym salonie, do którego każdy mógł zajrzeć przez lornetkę. Albo Jerome mógł go zobaczyć. Jerome nadchodzący rozhuśtanym krokiem, żeby zapytać, czy jest jakaś robota: dla zgrywu mówiący „robota-durnota”.
Tylko gdyby Jerome zobaczył go bawiącego się tym starym rewolwerem, przestraszyłby się śmiertelnie. Powiedziałby coś.
Czy Pan Mercedes naprawdę masturbuje się, kiedy wspomina, jak rozjechał tamtych ludzi?
Przez lata pracy w policji Hodges widział rzeczy, o jakich nigdy nie rozmawiałby z kimś, kto ich nie widział. Takie toksyczne wspomnienia każą mu uwierzyć, że jego korespondent mówi prawdę o masturbacji, podobnie jak mówi prawdę o braku sumienia. Hodges czytał, że na Islandii są studnie tak głębokie, że można do nich wrzucić kamień i wcale nie usłyszeć plusku. Myśli, że niektóre ludzkie dusze przypominają te studnie. Walki meneli są dopiero w połowie ich głębokości.
Wraca do fotela La-Z-Boy, otwiera szufladę stolika i wyjmuje telefon komórkowy. Na jego miejsce wkłada trzydziestkęósemkę i zamyka szufladę. Naciska przycisk szybkiego wybierania i dzwoni na policję, ale kiedy recepcjonistka pyta, dokąd przełączyć rozmowę, Hodges mówi:
— O cholera. Wybrałem zły numer. Przepraszam za kłopot.
— Żaden kłopot, proszę pana — odpowiada ona z uśmiechem w głosie.
Na razie żadnych telefonów. Żadnego działania. Musi o tym pomyśleć.
Naprawdę, naprawdę musi o tym pomyśleć.
Hodges siedzi i gapi się w telewizor, wyłączony po południu pierwszy raz od miesięcy.
Tego wieczoru jedzie na Newmarket Plaza i zjada kolację w tajskiej restauracji. Pani Buramuk osobiście go obsługuje.
— Dawno pana nie widziałam, detektywie Hodges. — Wymawia to „dedekta Hutches”.
— Sam sobie gotuję, odkąd jestem na emeryturze.
— Lepiej niech ja gotuję. Dużo lepiej.
Skosztowawszy ponownie tom yum gang pani Buramuk, uświadamia sobie, jak serdecznie ma dość niedosmażonych hamburgerów i spaghetti z gotowym sosem Newmana. A sang kaya fug tong uświadamia mu, jak bardzo mu się przejadło kokosowe ciasto Pepperidge Farm. Gdybym już nigdy nie zjadł porcji kokosowego ciasta, myśli, żyłbym długo i umarłbym szczęśliwy. Wypija do posiłku dwie puszki singhy, najlepsze piwo, jakie pił od czasu przyjęcia pożegnalnego w Raintree, które odbyło się prawie dokładnie tak, jak opisał Pan Mercedes; była nawet striptizerka „kręcąca kuperkiem”. Razem ze wszystkim innym.
Czyżby tamtego wieczoru Pan Mercedes czaił się w głębi sali? Jak mawiał szeryf Dawg: „Całkiem możliwe, Piżmusiu, całkiem możliwe”.
Po powrocie do domu Hodges znowu siada w La-Z-Boyu i bierze list. Wie, jaki powinien być następny krok — to znaczy jeśli nie przekaże listu Pete’owi Huntleyowi — ale wie również, że nie powinien tego robić po kilku browarach. Wkłada więc list do szuflady, przykrywając nim trzydziestkęósemkę (nie fatygował się szukaniem plastikowej torebki), i bierze następne piwo z lodówki. To tylko ivory special, miejscowa marka, ale nie smakuje ani trochę gorzej od singhy.
Skończywszy piwo, Hodges odpala komputer, otwiera Firefoxa i wpisuje: „Pod Niebieskim Parasolem Debbie”. Opis pod spodem nie jest specjalnie pomocny: „Portal społecznościowy, gdzie interesujący ludzie wymieniają interesujące poglądy”. Hodges zastanawia się, czy wejść dalej, potem wyłącza komputer. Też nie. Nie dzisiaj.
Zwykle kładzie się późno, ponieważ to oznacza mniej godzin przewracania się w pościeli i roztrząsania dawnych spraw i dawnych błędów, ale tego wieczoru wcześnie idzie do łóżka i wie, że zaśnie niemal natychmiast. Wspaniałe uczucie.
Ostatnia myśl przed snem dotyczy zakończenia listu Pana Mercedesa, napisanego zatrutym piórem. Pan Mercedes chce, żeby Hodges popełnił samobójstwo. Ciekawe, co by pomyślał, gdyby wiedział, że właśnie dał temu konkretnemu eks-Rycerzowi Odznaki i Spluwy powód do życia. Przynajmniej na jakiś czas.
Potem zapada w sen. Przesypia twardo pełne sześć godzin, zanim budzi go pęcherz. Człapie do łazienki, sika i wraca do łóżka, gdzie śpi przez kolejne trzy godziny. Kiedy się budzi, promienie słońca wpadają ukośnie przez okna i ptaki śpiewają. Idzie do kuchni i przygotowuje sobie obfite śniadanie. Kiedy zsuwa obustronnie smażone jajka sadzone na talerz z boczkiem i grzanką, nieruchomieje zaskoczony.
Ktoś śpiewa.
To on.
Wkłada naczynia po śniadaniu do zmywarki, po czym idzie do gabinetu, żeby rozłożyć list na czynniki pierwsze. Robił to już ze dwadzieścia razy, ale nigdy samodzielnie; jako detektyw zawsze miał Pete’a Huntleya do pomocy, a wcześniej dwóch poprzednich partnerów. Większość listów zawierała pogróżki od byłych mężów (i parę od byłych żon). Nic specjalnego. Niektóre stanowiły próby wymuszenia. Niektóre próby szantażu — właściwie inna forma wymuszenia. Jeden przysłał kidnaper żądający śmiesznie małego i niezbyt oryginalnego okupu. I trzy — cztery, licząc ten od Pana Mercedesa — pochodziły od morderców przyznających się do winy. Dwa były czystym fantazjowaniem. Jeden mógł napisać seryjny morderca o przezwisku Joe Rogatka.
A co z tym? Prawdziwy czy fałszywy? Prawda czy fantazja?
Hodges otwiera szufladę biurka, wyjmuje żółty blok do notatek, odrywa z wierzchu listę zakupów sprzed tygodnia. Potem wyciąga długopis Uni-Ball z kubka obok komputera. Najpierw zastanawia się nad kondomem. Jeśli facet rzeczywiście go założył, wziął go ze sobą… ale to ma sens, prawda? Z kondomów można zebrać odciski palców, nie tylko spermę. Hodges rozważa inne szczegóły: jak pas bezpieczeństwa się zablokował, kiedy facet wbił się w tłum, jak mercedes podskakiwał, przejeżdżając po ciałach. Szczegóły, których nie podawały żadne gazety, ale które mógł sam wymyślić. Napisał nawet…
Hodges przegląda list i znajduje: „Mam bardzo bujną wyobraźnię”.
Jednakże dwóch szczegółów nie mógł wymyślić. Dwa szczegóły, których nie ujawniono dziennikarzom.
Na notatniku, pod pytaniem: CZY JEST PRAWDZIWY?, Hodges pisze: SIATKA NA WŁOSY. WYBIELACZ.
Pan Mercedes zabrał siatkę ze sobą, podobnie jak kondom (pewnie wciąż zwisający na kutasie, zakładając, że w ogóle go założył), ale Gibson z laboratorium miał pewność co do siatki, ponieważ Pan Mercedes zostawił maskę klauna i do gumy nie przykleiły się włosy. Również chlorowy zapach wybielacza niszczącego DNA nie budził wątpliwości. Zabójca sporo go zużył.
Ale chodzi nie tylko o to; chodzi o całokształt. Pewność siebie. Żadnej nieśmiałości.
Hodges waha się, potem pisze drukowanymi literami:
TO TEN FACET.
Znowu się waha. Zamazuje FACET i pisze: DRAŃ.
Minęło już trochę czasu, odkąd myślał jak gliniarz, i jeszcze więcej, odkąd zajmował się taką robotą — specjalnym rodzajem badań kryminalistycznych, które nie wymagają aparatów fotograficznych, mikroskopów ani odczynników chemicznych — ale jak już się do tego zabrał, szybko się wciąga. Zaczyna od wypisania spostrzeżeń.
JEDNOZDANIOWE AKAPITY
ZWROTY PISANE DUŻĄ LITERĄ
ZWROTY W CUDZYSŁOWIE
WYSZUKANE ZWROTY
NIEZWYKŁE SŁOWA
WYKRZYKNIKI
W tym miejscu przerywa, stuka długopisem o dolną wargę i jeszcze raz odczytuje list, od „Drogi detektywie Hodges” do „Mam nadzieję, że ten list Pana rozweselił!”. Potem dopisuje jeszcze dwa spostrzeżenia na kartce, na której zrobiło się gęsto:
UŻYWA BASEBALLOWYCH PORÓWNAŃ, MOŻE KIBIC ZNA SIĘ NA KOMPUTERACH (PONIŻEJ 50?)
Co do ostatnich dwóch punktów bynajmniej nie ma pewności. Sportowe metafory upowszechniły się, zwłaszcza wśród speców od polityki, a w tych czasach osiemdziesięciolatkowie szaleją na Facebooku i Twitterze. Sam Hodges może wykorzystuje tylko dwanaście procent możliwości swojego maca (jak twierdzi Jerome), ale to nie znaczy, że należy do większości. Zresztą od czegoś trzeba zacząć, a ten list ma taką składnię, jakby napisał go ktoś młody.
Zawsze miał talent do takiej roboty i znacznie więcej niż dwanaście procent intuicji.
Wypisał prawie tuzin przykładów NIEZWYKŁYCH SŁÓW i teraz obrysowuje kółkami dwa: „współtowarzysze” i „Spontaniczna Ejakulacja”. Obok dodaje nazwisko: „Wambaugh”. Pan Mercedes to gnojek, ale bystry, oczytany gnojek. Dysponuje bogatym słownictwem i nie robi błędów ortograficznych. Hodges wyobraża sobie, jak Jerome Robinson mówi: „Funkcja sprawdzania pisowni, stary. Elementarne”.
Jasne, jasne, w naszych czasach każdy z edytorem tekstu może być mistrzem ortografii, ale Pan Mercedes napisał „Wambaugh”, nie „Wombough” czy nawet „Wombow”, bo tak to brzmi. Sam fakt, że pamiętał o tym bezdźwięcznym „gh”, sugeruje dość wysoki poziom inteligencji. Wprawdzie epistoła Pana Mercedesa nie jest literaturą najwyższej klasy, ale jest napisana dużo lepiej niż dialogi w takich serialach, jak NCIS czy Kości.
Nauczyli go tego rodzice, szkoła czy sam się nauczył? Czy to ważne? Może nie, ale może tak.
Hodges odrzuca pomysł, że ten drań to samouk. Styl jest zbyt… jaki?
— Wylewny — mówi do pustego pokoju, ale to coś więcej. — Zewnętrzny. Skierowany na zewnątrz. Ten facet uczył się z innymi. I pisał dla innych.
Chwiejna dedukcja, ale poparta pewnymi ozdobnikami — te WYSZUKANE ZWROTY. „Powinienem zacząć od pogratulowania Panu”, pisze. „Dosłownie setki spraw”, pisze. I pytanie: „Czy myślał Pan o mnie?”, zadane dwukrotnie. Hodges miał piątkę z angielskiego w szkole średniej, czwórkę w college’u i pamięta, jak coś takiego się nazywa: paralelizm. Czy Pan Mercedes wyobraża sobie, że jego list zostanie opublikowany w gazecie, zamieszczony w internecie, cytowany (z pewną dozą niechętnego szacunku) w wiadomościach o szóstej na Kanale Czwartym?
— Jasne, że tak — potwierdza Hodges. — Dawno temu czytałeś w klasie swoje wypracowania. I lubiłeś to. Jakbyś stał w świetle reflektorów. Prawda? Kiedy cię znajdę… jeśli cię znajdę… okaże się, że byłeś równie dobry z angielskiego jak ja.
Prawdopodobnie lepszy. Hodges nie pamięta, żeby kiedyś stosował paralelizm, chyba że przypadkiem.
Tylko że w mieście są cztery szkoły publiczne i Bóg wie ile prywatnych. Nie licząc szkół przygotowawczych, szkół pomaturalnych, miejskiego uniwersytetu i Katolickiego Uniwersytetu św. Judy. Mnóstwo stogów siana, żeby ukryć zatrutą igłę. Jeśli w ogóle chodził do szkoły tutaj, a nie w Miami czy Phoenix.
W dodatku to szczwany lis. Jego list jest pełen fałszywych odcisków palców — zwroty pisane dużą literą, jak „Ołowiane Buty” i „Wyrazy Zaniepokojenia”, cudzysłowy, nadużywanie wykrzykników, cięte jednozdaniowe akapity. Poproszony o próbkę pisania, Pan Mercedes nie użyłby żadnego z tych stylistycznych środków wyrazu. Hodges zna się na tym równie dobrze, jak zna własne nieszczęsne imię: Kermit, jak „kermitżaba19”.
Ale.
Ten dupek nie jest taki sprytny, jak myśli. List prawie na pewno zawiera dwa prawdziwe odciski palców, jeden zamazany, jeden kryształowo wyraźny.
Zamazany odcisk to uporczywe pisanie liczb cyframi zamiast słowami. „27”, nie „dwadzieścia siedem”. „40” zamiast „czterdzieści”. „Det. 1. stopnia” zamiast „det. pierwszego stopnia”. Jest kilka wyjątków, ale Hodges uważa, że tylko potwierdzają regułę. Zdaje sobie sprawę, że cyfry mogą stanowić kolejny kamuflaż, jednak są spore szanse, że Pan Mercedes naprawdę używa ich nieświadomie.
Gdybym mógł go sprowadzić do PP4 i kazać mu napisać: „Czterdziestu złodziei ukradło osiemdziesiąt obrączek…”?
Tylko że K. William Hodges już nigdy nie wejdzie do pokoju przesłuchań, włącznie z PP4, jego ulubionym… jego szczęśliwym PP, jak zawsze myślał. To znaczy jeśli go nie przyłapią na zabawie tym szajsem, bo wtedy może wylądować po niewłaściwej stronie metalowego stołu.
No więc dobrze. Pete sprowadzi faceta do PP. Pete albo Isabelle, albo oboje. Każą mu napisać: „40 złodziei ukradło 80 obrączek”. I co dalej?
Potem każą mu napisać: „Gliny złapały sprawcę ukrytego w alejce”. Tylko że „sprawcę” powiedzą niewyraźnie. Ponieważ mimo całej umiejętności pisania Pan Mercedes myśli, że osobę popełniającą przestępstwo określa się słowem „sprafca”.
Hodgesa to nie dziwi. Dopóki nie poszedł do college’u, sam myślał, że „może” i „morze” pisze się jednakowo. Widział słowo „morze” w wielu książkach, ale jego umysł jakoś je odrzucał. Matka mówiła: „Pojedźmy nad morze, Kerm”, jednak on po prostu nie mógł się przestawić.
Rozpoznam cię, skarbeczku, jak cię znajdę, myśli Hodges. Pisze to słowo drukowanymi literami i obrysowuje je kilkakrotnie, tworząc obwódkę. Jesteś dupkiem, który zamiast „sprawca” pisze „sprafca”.
Idzie na spacer dookoła swojego kwartału, żeby sobie przejaśnić w głowie, wita się z ludźmi, których nie widział od dawna. Niekiedy od kilku tygodni. Pani Melbourne pracuje w ogrodzie i kiedy go widzi, zaprasza na kawałek ciasta kawowego.
— Martwiłam się o pana — mówi, kiedy już usiedli w kuchni. Ma bystre, ciekawskie spojrzenie wrony wpatrzonej w rozjechaną przed chwilą wiewiórkę.
— Trudno się przyzwyczaić do emerytury. — Bierze łyk kawy. Jest paskudna, ale bardzo gorąca.
— Niektórzy nigdy się nie przyzwyczają — odpowiada pani Melbourne, mierząc go bystrym wzrokiem. Nadawałaby się do PP4, myśli Hodges. — Zwłaszcza ci, którzy mieli nerwową pracę.
— Na początku nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić, ale teraz lepiej sobie radzę.
— Cieszę się. Czy ten miły czarnuch dalej u pana pracuje?
— Jerome? Tak. — Hodges uśmiecha się, wyobrażając sobie, jak by zareagował Jerome na określenie „miły czarnuch”. Pewnie wyszczerzyłby zęby w uśmiechu i wykrzyknął: „Ja być miły!”. Jerome i jego „robota-durnota”. Startujący już do Harvardu. Princeton jako wyjście awaryjne.
— On się opuszcza — wyrokuje pani Melbourne. — Pana trawnik jest zaniedbany. Jeszcze kawy?
Hodges odmawia z uśmiechem. Zła kawa tylko trochę zyskuje, jeśli jest gorąca.
Znowu w domu. Mrowienie w nogach, głowa pełna świeżego powietrza, w ustach smak gazety z dna ptasiej klatki, ale mózg buzujący od kofeiny.
Loguje się do witryny miejskiej gazety i otwiera kilka artykułów o masakrze w City Center. Nie znajduje tego, czego szuka, w pierwszym artykule, który ukazał się pod krzyczącymi nagłówkami jedenastego kwietnia 2009 roku, ani w znacznie dłuższym kawałku z niedzielnego wydania dwunastego kwietnia. To jest w poniedziałkowej gazecie: zdjęcie kierownicy w samochodzie porzuconym przez zabójcę. Oburzony podpis: ON MYŚLAŁ, ŻE TO ZABAWNE. Na środku kierownicy, naklejona na emblemat mercedesa, uśmiecha się żółta buźka. Taka w ciemnych okularach, szczerząca zęby.
Policja porządnie się wściekła z powodu tego zdjęcia, ponieważ detektywi prowadzący sprawę — Hodges i Huntley — prosili media, żeby nie publikowały tej uśmiechniętej ikonki. Wydawca, jak pamięta Hodges, przepraszał uniżenie. Pomyłka, zapewniał. To się więcej nie powtórzy. Przyrzekam. Słowo harcerza.
— Pomyłka, akurat — kipiał Pete. — Mieli zdjęcie, które mogło wstrzyknąć porcję sterydów w obwisły tyłek nakładu, więc oczywiście je wykorzystali.
Hodges powiększa gazetowe zdjęcie, aż wyszczerzona żółta morda wypełnia ekran komputera. Znak bestii, myśli, w stylu dwudziestego pierwszego wieku.
Tym razem łączy się przyciskiem szybkiego wybierania nie z departamentem policji, tylko z komórką Pete’a. Dawny partner odbiera po drugim dzwonku.
— Siema, stary byku. Jak ci leci na emeryturze?
Wydaje się naprawdę ucieszony, co wywołuje uśmiech na twarzy Hodgesa. Wywołuje również wyrzuty sumienia, ale Hodges ani przez chwilę nie zamierza się wycofać.
— Nieźle — odpowiada — ale tęsknię za twoją tłustą gębą, ofiaro nadciśnienia.
— No jasne. I zwyciężyliśmy w Iraku.
— Przysięgam na Boga, Pete. Może pójdziemy na lunch i odrobimy zaległości? Ty wybierasz lokal, ja stawiam.
— Czemu nie, ale dzisiaj już jadłem. Może jutro?
— Mam napięty grafik, Obama przyjeżdża poradzić się w kwestii budżetu, ale spróbuję przełożyć parę spraw. Skoro to dla ciebie.
— Pierdol się, Kermit.
— Przecież ty to robisz lepiej. — Przekomarzanki to ich stara śpiewka z prostym tekstem.
— Co powiesz na DeMasio? Zawsze lubiłeś tę knajpę.
— Może być DeMasio. W południe?
— Pasuje.
— I na pewno znajdziesz czas dla takiego starego pryka jak ja?
— Billy, nawet nie pytaj. Chcesz, żebym zabrał Isabelle?
Wolałby spotkać się tylko z Pete’em, ale mówi:
— Jeśli chcesz.
Widocznie trochę dawnej telepatii jeszcze działa, bo po krótkiej pauzie Pete decyduje:
— Może tym razem urządzimy bal samców.
— Okay. — Hodges oddycha z ulgą. — Będę czekał niecierpliwie.
— Ja też. Dobrze słyszeć twój głos, Billy.
Hodges rozłącza się i patrzy jeszcze przez chwilę na wyszczerzony uśmiech, który wypełnia ekran komputera.