Pamiętam - Agnieszka Janiszewska - ebook + książka

Pamiętam ebook

Janiszewska Agnieszka

4,5

Opis

Dwadzieścia lat po zakończeniu II wojny światowej z Paryża do Warszawy przyjeżdża młoda kobieta, Izabella Seigner, aby odszukać i poznać rodzinę swojej zmarłej matki.

Prowansja, Paryż, Lyon, majątek ziemski w Bolesławicach oraz Warszawa – oto miejsca, w których rozgrywa się nie tylko piękna, ale i mądra historia o miłości i nienawiści. A także o tym, jak wiele zależy od nas samych.
Pamiętam opisuje skomplikowane losy czterech związanych ze sobą kobiet, których życie toczy się na tle dramatycznych wydarzeń pierwszej połowy XX wieku. Odwzorowany z talentem malarza portret rodziny, której członkowie, wbrew niesprzyjającym okolicznościom, usiłują kochać, realizować pragnienia, dokonywać dobrych wyborów, a przede wszystkim nigdy nie poddawać się.

Agnieszka Janiszewska zabrała mnie w refleksyjną podróż po czasie i przestrzeni. W tej książce jest wszystko – miłość, nienawiść, śmierć, kłamstwo i tajemnica. To wspaniała, literacka uczta dla każdego, bowiem od lektury tego utworu po prostu nie da się oderwać.

Wioleta Sadowska, www.subiektywnieoksiazkach.pl


Czy czas naprawdę leczy rany? A może tylko wymazuje wszystko z pamięci? Joanna jednak pamięta. I ja też na zawsze zapamiętam. Obiecałam rodzicom, że pójdę spać, gdy tylko skończę rozdział. Na rozdziale się nie skończyło, ale dla tej książki warto było zarwać noc!

Joanna Adamczyk, redakcja-essentia.pl


Każde zdanie i każde słowo uderza w czytelnika z siłą pocisku. Prawdziwa historia, która pokazuje, jak ciężkie potrafi być życie i jak wielką siłę pocieszenia mogą nieść ze sobą więzy krwi.

Beata Moskwa, thievingbooks.blogspot.com


Plastyczne opisy, piękna polszczyzna, lekkie pióro oraz wiarygodne portrety bohaterów, to cechy tej niezwykle klimatycznej książki, która uwodzi czytelnika od pierwszych wersów.
Polecam!


Agnieszka Krizel (Recenzje Agi), www.nietypowerecenzje.blogspot.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 676

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (95 ocen)
58
31
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Beatanerka

Nie oderwiesz się od lektury

Agnieszko , książka b. ciekawa i napisana z wielkim polotem . Czytając ją byłam oczarowana , opisy i fabuła trzymała w napięciu . Mirosława Sulikowska z Gdańska
00
Wiosna333

Nie oderwiesz się od lektury

Książkę przeczytałam "jednym tchem'. Zakwalifikowałabym ją jako jedną z najlepszych jakie czytałam. Polecam.
00
GlusioChn

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, wzruszająca, ukazująca różne oblicza życia…. ale przede wszystkim pełna wyrozumiałości, miłości i nadziei
00

Popularność




ROZDZIAŁ 1

Rok 1946

Od lat czuję tę samą tęsknotę i wiem, że nie ma na nią lekarstwa. Nikt go nie wynalazł. Czy tak się kiedyś stanie? Czy pojawi się ktoś, kto wynajdzie cudowny środek na smutek i melancholię, które towarzyszą tęsknocie? I czy ludzie będą wtedy szczęśliwsi? Czy ja potrafiłabym być wtedy szczęśliwa? Przecież, idąc tym tokiem rozumowania, musiałabym wszystko zapomnieć. Wymazać całą moją przeszłość. A ja wolę wszystko pamiętać, nawet jeśli tym wspomnieniom towarzyszy poczucie nieodżałowanej straty. A także winy. Zresztą wbrew rozsądkowi nie pozbyłam się do końca nadziei, ona wciąż się we mnie tli. Może właśnie dlatego, że… pamiętam.

Maurice właśnie w ten sposób mnie pociesza. Nie wszystko stracone, mówi, póki życia, póty nadziei. Kochany, dobry Maurice. Doprawdy nie wiem, co zrobiłabym bez niego, bez jego ciepła, miłości i przyjaźni. On dobrze wie, dlaczego nie wrócę do kraju, w którym się urodziłam i wychowałam. Wie, dlaczego nie mogłabym tego zrobić. Zresztą to nie tęsknota za krajem jest najpoważniejszym powodem tego smutku, którego nie potrafię i nie chcę się pozbyć. Akurat z nostalgią za rodzinnymi stronami szybko sobie poradziłam. To nie znaczy, że czasem tam nie wracałam… myślami. Zimą wspominałam śnieg iskrzący się od mrozu, otulone białym tiulem pola i lasy. Wiosną, gdy wokół naszego letniego domu w Prowansji zaczynały kwitnąć pola lawendy, nie potrafiłam powstrzymać się przed przywoływaniem w pamięci kolorowych łąk w moich rodzinnych Bolesławicach, pełnych maków i stokrotek, a także zagajników, w których odnajdywałam ukryte fiołki, zawilce. Przywoływałam też wspomnienia bolesławickiego ogrodu, gdzie można było zrywać całe naręcza bzów i konwalii.

Tak, brakowało mi tego i widziałam w oczach nielicznych rodaków, jakich spotykałam we Francji, że również ich myśli pełne są wspomnień. Lecz i oni nie wracali. Woleli wspomnienia i nostalgię. Każdy z nas miał swoje powody. A ja?

– Naprawdę nie tęskni pani za rodziną? – spytała kiedyś z niedowierzaniem jedna z sąsiadek i popatrzyła na mnie jak na osobę niespełna rozumu, gdy z całym spokojem odpowiedziałam, że nie. Nie tęsknię.

A potem – by przestała wreszcie dociekać – wyjaśniłam krótko, że w Polsce nie mam już żadnej rodziny.

Ale to nie była prawda… przynajmniej z formalnego punktu widzenia. Ponieważ właśnie ta rodzina była powodem, dla którego nie chciałam i nie mogłam tam wrócić.

Już gdy umierał mój ojciec, wiedziałam, że nie zostanę w Bolesławicach dłużej, niż to będzie konieczne. Oczywiście nie musiałam opuszczać rodzinnego domu. Wtedy, wkrótce po śmierci ojca, nikt mnie stamtąd nie wypędzał, wręcz przeciwnie. Ale dla mnie było oczywiste, że nie potrafiłabym wytrzymać pod jednym dachem z moją matką. Nigdy nie mogłyśmy się zrozumieć. Zawsze mnie drażniła. Jej nieporadność, niedojrzałość wywoływały we mnie irytację, nad którą nie potrafiłam zapanować. I pewnie też nie chciałam.

Ojciec reagował na nią identycznie, wielokrotnie miałam okazję to zauważyć. To była jedna z przyczyn, dla których z kolei ja i on tak dobrze się rozumieliśmy. Był mądrym, prawdziwie wartościowym człowiekiem, nigdy nie miałam co do tego najmniejszych wątpliwości. Dlatego jego odejście okazało się dla mnie tak trudne do przyjęcia. Postanowiłam, że wyjadę tak szybko, jak to tylko możliwe. Ojciec wiedział o moich planach studiowania za granicą i popierał je w całej rozciągłości. Odbyliśmy na ten temat wiele rozmów. Zapewniał mnie, że zabezpieczył przeznaczone na ten cel fundusze i nie będę musiała martwić się o pieniądze na studia i utrzymanie. Zachorował, gdy jeszcze byłam uczennicą liceum. Od początku doktorzy nie dawali nadziei. Pan kapitan za długo zwlekał ze zgłoszeniem się do lekarza, mówili. Choroba poczyniła zbyt duże postępy. Wyniki prześwietleń nie pozostawiały wątpliwości. Ojciec przyjął diagnozę z niewzruszonym spokojem, jaki cechował go zawsze. Nigdy nie podnosił głosu, nawet w chwilach największego wzburzenia, nigdy też nie panikował i nie lamentował. Tak było i tym razem. Takie jest życie, powiedział tylko, zresztą lepiej skończyć je na własnych warunkach, niż przechodzić męczącą kurację, która, nawet gdyby została podjęta wcześniej, z pewnością nie przyniosłaby pożądanego wyniku.

Kilka miesięcy później zmarł, a ja pogrążyłam się w ciężkiej żałobie.

Nie uciekałam od wspomnień, także w pewnym sensie na przekór mojej matce i braciom. Wiedziałam bowiem, że oni nie podzielali mojego smutku. Moja żałoba nie była ich żałobą. Na Maćka, mojego starszego, przyrodniego brata, nie potrafiłam się jednak o to gniewać, czułam jedynie żal, że nigdy się z ojcem do siebie nie zbliżyli. Był synem mojego ojca z jego pierwszego małżeństwa i chociaż – jak wieść gminna niosła – ojciec uwielbiał matkę Maćka, nie potrafił okazać ciepła synowi. Ludzie powiadali, że poniekąd winił Maćka za śmierć Anieli, umarła bowiem zaraz po bardzo ciężkim, wielogodzinnym porodzie.

Ojciec – rzecz jasna – nigdy nie czynił przede mną wyznań na ten temat, nie tłumaczył też, dlaczego wobec syna zachowywał pełną chłodu rezerwę. Chyba miał tego świadomość, a mimo to nie potrafił się przemóc. Może zresztą by to w końcu zrobił – czas, jak to mówią, leczy rany – problem leżał jednak chyba w tym, że ojciec potrzebował dużej ilości tego czasu. Maciek w każdym razie zdążył już dorosnąć i w wieku kilkunastu lat ostatecznie przestał potrzebować ojcowskiej przyjaźni czy nawet akceptacji. Zapewne pomógł mu w tym fakt, że dość wcześnie wyjechał do szkoły, potem na studia i od tej pory rzadko przyjeżdżał do domu, choć zawsze można było na niego liczyć przy okazji świąt i przynajmniej miesiąca wakacji. Nie przypominam sobie, by obaj z ojcem prowadzili ze sobą długie, przyjacielskie pogawędki. Ich rozmowy – jeśli już do nich dochodziło – miały na ogół dość burzliwy przebieg. I bynajmniej nie sprawy osobiste były tego przyczyną – jak już wspomniałam, w miarę upływu lat kwestia wzajemnie okazywanego chłodu i dystansu nie miała już dla mojego brata znaczenia. Prowadzili za to zajadłe spory natury politycznej, obaj bowiem, na domiar złego, mieli diametralnie różne poglądy na te sprawy.

Lubiłam mojego starszego brata, czekałam na jego przyjazdy, miał zawsze coś ciekawego do powiedzenia i w głębi serca naprawdę cierpiałam, że nie potrafił porozumieć się z ukochanym przeze mnie ojcem, ale rozumiałam go. Wiedziałam, jaka jest istota problemu, i nie nalegałam, by spróbował otworzyć się przed ojcem, by wyciągnął do niego dłoń, by pierwszy wyszedł mu naprzeciw. Raz wprawdzie coś na ten temat napomknęłam, ale spojrzał na mnie z pozornym zdziwieniem.

– Przecież nie jesteśmy ze sobą skłóceni. Czasami tylko musimy podyskutować – odparł obojętnie, zamykając mi tym usta.

Nigdy więcej nie wróciłam do tematu, a z kolei z ojcem w ogóle go nie podjęłam.

Musiałam przyjąć do wiadomości nieodwołalność pewnych faktów, co w niczym nie zaważyło na mojej szczerej sympatii wobec Maćka.

Inaczej rzecz się miała z młodszym ode mnie o rok rodzonym bratem Łukaszem. Był oczkiem w głowie matki, jej beniaminkiem, słodkim syneczkiem i choćby z tego powodu nie potrafiłam i nie chciałam się do niego przekonać. Nie był to jednak powód jedyny ani najważniejszy. Mój młodszy brat nienawidził ojca, był przekonany, że matka była źle traktowana przez swojego męża, że to ojciec ponosił odpowiedzialność za niepowodzenie ich związku, podczas gdy ona była niewinną jego ofiarą. Nie wiem, bo nigdy nie zdołałam do tego dojść, czy to matka wmówiła Łukaszowi te brednie, czy sam doszedł do takiego wniosku, ale to jego niezłomne przekonanie stało się przeszkodą nie do sforsowania, by naprawić nasze wzajemne stosunki, a właściwie by nie dopuścić do tego, aby problemy małżeńskie naszych rodziców poróżniły nas oboje.

On z kolei zarzucał mi, że bezwarunkowo wierzyłam ojcu i przyjęłam jedynie jego wersję, że nigdy nie próbowałam wysłuchać matki. I nie uwierzył, gdy go zapewniałam, że ojciec nigdy nie zwierzał mi się z tych spraw, bo takie miał zasady, a matka… Cóż, może nie dałam jej na to szansy, a może ona za mało się starała i zabrakło jej odwagi. W każdym razie nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek potrzebowała towarzystwa tej płaczliwej, niezaradnej życiowo kobiety, która przepadłaby z kretesem, gdyby małżeństwo z tak energicznym człowiekiem jak mój ojciec nie zapewniło jej utrzymania. Wcześniej zaś zadbał o nią mój dziadek. Nigdy sama nie musiała się o nic starać. Nigdy nie musiała pracować. Nie miałaby pojęcia, jak się do tego zabrać.

Już jako trzynastoletnia dziewczynka postanowiłam, że będę inna. Samodzielna. Niezależna. Zwierzyłam się z tego ojcu, a on mnie poparł, choć przecież mógł nie wyrazić na to zgody. Był właścicielem dobrze prosperującego majątku, który odziedziczył po przodkach. Obawiałam się trochę, czy zgodnie z obyczajami nie zaplanował dla mnie bardziej tradycyjnej roli w życiu. Pamiętam, że roześmiał się, gdy mu o tym wspomniałam.

– Czasy się zmieniają – zauważył. – Nigdy już nie będzie tak jak kiedyś. Sztywne reguły, które do niedawna krępowały kobiety, zanikają na naszych oczach. Żyj tak, abyś była szczęśliwa.

Pamiętam, że naszej rozmowie przysłuchiwał się wtedy Maciek. Spojrzał na ojca z ironią w oczach i wyglądał, jakby chciał powiedzieć mu coś wyjątkowo kąśliwego, ale w ostatniej chwili zrezygnował i wyszedł.

– Nie wierzysz, że ojciec dotrzyma słowa? – zapytałam go zaczepnie, gdy tylko mieliśmy okazję wymienić parę zdań.

Spojrzał na mnie z rozbawieniem, w którym kryła się jednak szczypta złośliwości, i wzruszył ramionami.

– Wierzę – mruknął niechętnie i ponownie zamierzał zagłębić się w czytaniu, ale mu nie pozwoliłam.

– No to o co ci chodzi?

Energiczniej, niż należało, zamknął książkę, a na jego wargach pojawił się drwiący uśmieszek.

– Śmieszy mnie, gdy ten akurat facet zaczyna prawić frazesy o prawie dzisiejszych kobiet do zerwania ze zwyczajami, jakie krępowały kobiety jeszcze na początku naszego wieku.

– A to niby dlaczego? – Od razu przybrałam postawę wojownika ruszającego do boju.

– Popatrz tylko, jak traktuje swoją żonę…

A zatem Maciek również uważał, że mojej matce działa się krzywda. Podzielał zdanie Łukasza. Kogo jeszcze? Nie chciałam tego słuchać. Pamiętam, że jego słowa potraktowałam jak zdradę. Oczywiście nie chowałam długo urazy, choćby dlatego, że mój starszy brat z niemal jednakowym dystansem odnosił się także do swojej macochy. Zresztą, w gruncie rzeczy rodzina niewiele go już wtedy obchodziła.

Potem, w obliczu choroby i śmierci ojca, takie rozważania straciły na znaczeniu. Wtedy liczyło się dla mnie tylko to, że jako jedyna w gronie tak zwanej najbliższej rodziny zmagałam się z żałobą. I rozpaczliwie tęskniłam za ojcem.

To zresztą sprawiło, że sąsiedzi i dalsza rodzina traktowali mnie życzliwie i starali się dodawać mi otuchy, pocieszać. Zachowanie wdowy po zmarłym i jego synów wzbudzało powszechne oburzenie, z którego jednak tamci niewiele sobie robili.

Ale – jak się miało okazać – to nie było wszystko. Skoncentrowana na bólu i mglistych planach na przyszłość, przeoczyłam coś znacznie gorszego. Znacznie gorszą zdradę.

Pamiętam, że tak wówczas przyjęłam decyzję mojej matki – jako zdradę.

ROZDZIAŁ 2

Listopad 1963

– To ona.

Iza w pierwszej chwili nie zareagowała odpowiednio szybko na słowa Podhoreckiego. Błądziła wzrokiem po cmentarzu rozświetlonym płomieniami zniczy, udekorowanym kwiatami i pełnym ludzi. Czegoś takiego nie miała okazji do tej pory oglądać i dlatego pozwoliła się unieść nastrojowi miejsca i dnia. Starszy człowiek, który podjął się wobec niej roli przewodnika, w pierwszej chwili odniósł wrażenie, że nie dosłyszała lub może nie zrozumiała jego słów. Raczej jednak nie dosłyszała. Przekonał się bowiem, że jej znajomość języka polskiego była bez zarzutu, aczkolwiek mówiła z wyraźnym francuskim akcentem.

– Tam, na wprost… To Zawilska – dodał na wszelki wypadek.

Iza oderwała wzrok od nagrobnych pomników i spojrzała we wskazanym kierunku. Inaczej wyobrażała sobie tę chwilę. Oczekiwała wzruszenia, może nawet przyspieszonych uderzeń serca. Tymczasem… nie czuła nic. Miała kompletną pustkę w głowie. W jej kierunku zbliżała się starsza kobieta w towarzystwie znacznie młodszego od niej mężczyzny i jeszcze młodszej kobiety, a Iza obserwowała całą trójkę z całkowitą świadomością, że zaraz przejdą obok, przypuszczalnie nie zwrócą na nią uwagi, zaś ona nawet się do nich nie odezwie.

Podhorecki patrzył na nią wyczekująco, ale postanowił nie komentować ani słowem jej zachowania. Był jednak zdziwiony i wobec tego postanowiła wyjaśnić mu swoje zachowanie.

– Chciałam ją tylko zobaczyć… na razie. Ją i tych dwoje.

W odpowiedzi pokiwał głową.

Iza zdawała sobie sprawę, że nie musiała mu niczego tłumaczyć. Był przecież w gruncie rzeczy obok tego wszystkiego. Nie należał jednak do zupełnie przypadkowych ludzi, nie był obcy, w dodatku podjął się bezinteresownej pomocy, toteż dodała:

– Pani Zawilska byłaby bez wątpienia zdumiona, a może nawet zszokowana, gdybym zaczepiła ją na tej alejce… tak zupełnie niespodziewanie. Porozmawiam z nią później. W każdym razie spróbuję to zrobić.

W tym momencie wiedziała już jednak, że tego nie zrobi. Przynajmniej nie tym razem. Może wróci tu za rok, za dwa lata, może wtedy podejdzie do tych ludzi, przedstawi się, powie, dlaczego w ogóle do nich przyjechała. Może tak zrobi, a może nie. Jednego była jednak pewna – nie dziś, nie jutro, nie tym razem.

– Jak pani uważa.

Stali przez chwilę w milczeniu, przesunęli się tylko w bok od głównej alejki, aby pozwolić na przejście niekończącemu się strumieniowi ludzi.

– Proszę mnie zaprowadzić na grób porucznika Zawilskiego – odezwała się wreszcie Iza, gdy jako tako pozbierała myśli.

Podhorecki spojrzał na nią zakłopotany.

– Może później – odparł cicho. – Przypuszczalnie tam właśnie teraz poszli. A skoro nie chce pani teraz porozmawiać z Zawilską…

– Tak, ma pan rację – przytaknęła mu pospiesznie. – W takim razie…

– Najpewniej wracali z miejsca spoczynku kapitana Boguszewskiego. W każdym razie stamtąd szli. Może zechciałby pani tam się najpierw udać? – zaproponował nieśmiało staruszek.

Gdy tylko usłyszała tę propozycję, natychmiast przyszło jej do głowy, że mogłaby z niej skorzystać. I to nie tylko dlatego, że w ten sposób zyskiwała trochę czasu potrzebnego, aż Zawilska odejdzie od grobu drugiego męża.

– Do pana kapitana trzeba pójść tędy. – Podhorecki jakby nagle nabrał animuszu, jakby na nowo wstąpiła weń odwaga.

W milczeniu dotarli do dużego grobowca, gdzie umieszczono kilka tabliczek nagrobkowych. W środku za kratą paliły się dwie świece. Pomnik wyglądał naprawdę godnie, był bez wątpienia zadbany, a mimo to, w porównaniu z tonącymi wokoło w kwiatach, pozornie znacznie skromniejszymi grobami, sprawiał wrażenie zapomnianego. Może to spowodowało, że Iza niemal od razu poczuła, że znalazła się tu, gdzie powinna była przyjść już dawno temu.

„Ty także na mnie czekałeś. Mój Boże, przecież to zupełnie naturalne. Ale już jestem… tak jak kiedyś… ona”.

Poczuła łzy zbierające się pod powiekami, a stojący tuż obok starszy człowiek chyba także spostrzegł jej wzruszenie, bo przemógłszy swój własny smutek, ponownie przerwał ciszę:

– Pan kapitan, jego rodzice i dziadkowie Boguszewscy… Bardzo szacowna rodzina, bardzo…

Iza przez chwilę zastanawiała się, co odpowiedzieć.

– Piękny grobowiec – rzekła wreszcie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak banalnie zabrzmiały jej słowa. Zresztą te, które zaraz dodała, brzmiały niewiele lepiej, o ile nie gorzej. – Czy będzie służyć także następnym pokoleniom?

Oczywiście pytanie nie miało sensu. Tak naprawdę chciała zapytać o coś zupełnie innego, a to jedynie miało być wstępem mającym na celu wyciągnięcie z Podhoreckiego bardziej osobistych wyznań. Starszy człowiek miał prawo zwrócić jej uwagę na niestosowność tego, co powiedziała.

Nie zrobił tego jednak. Wręcz przeciwnie – zareagował tak, jakby sprawiło mu ulgę wypowiedzenie tego, co musiało bardzo mu ciążyć.

– Ich to wcale nie obchodzi – odezwał się ze słabo tajonym gniewem w głosie. – No, myślę o Zawilskiej i jej synu… bo przecież córka to już zupełnie inna sprawa – sprostował, napotkawszy wzrok dziewczyny. – Niech no tylko sama pani spojrzy… Dwa marne znicze… żadnych kwiatów… A przecież wczoraj było Wszystkich Świętych, dziś Zaduszki. To u nas w kraju ważne święta. Pamięć o zmarłych. A oni, żeby nie wzgląd na tych wprawdzie nielicznych, co jeszcze pamiętają pana kapitana, pewnie nawet by tu nie zajrzeli. Przed ludźmi im wstyd, to wszystko. Przyjdą raz na rok, odklepią swoje i koniec.

– Oprócz nich nikt tu więcej nie zagląda? – Iza nie potrafiła powstrzymać się przed tym pytaniem.

Zrozumiał aluzję.

– Mało kto z żyjących pamięta jeszcze pana kapitana – odparł tonem usprawiedliwienia. – Stare dzieje. Ja przychodzę, a oprócz mnie dwie czy trzy stare osoby. Niedługo i nas zabraknie.

– A dalsza rodzina?

Przez chwilę nie odpowiadał, potem pokręcił głową.

– Rodzina – prychnął z niechęcią. – Tylko żona i syn… A oni mają za nic pamięć po panu kapitanie. Postawią jeden znicz i tyle…

– Palą się dwa – sprostowała Iza i w tym momencie poczuła, że spokój zaczyna ją opuszczać. Przygnębienie starego człowieka udzieliło się także jej. Zaraz też zrozumiała, co mógł mieć na myśli.

– Ten drugi znicz to pewnie od pana – szepnęła.

Podhorecki zaczerwienił się, ale nie odpowiedział. Iza już nie naciskała i na pewien czas ponownie zapadła między nimi cisza.

– Lubił pan kapitana Boguszewskiego – odważyła się wreszcie, po paru minutach, odezwać.

– A pewnie. Cóż to był za człowiek! – Oczy starego zabłysły, a na policzki ponownie wstąpił rumieniec.

Iza w jednej chwili wyobraziła sobie, jak Podhorecki wyglądał jako młody chłopak – wtedy, gdy służył jako ordynans przy Boguszewskim.

– Razem na wojnie byliśmy. Bohater, prawdziwy bohater. A jaka fantazja ułańska… A potem, gdy wrócił, uratował cały majątek. Wszystkim wokoło pomagał. Tylko ożenił się nie tak, jak trzeba… wtedy, za drugim razem.

Iza spostrzegła, że w ostatniej chwili Podhorecki powstrzymał się, by nie splunąć. Serce jej podeszło do gardła, gdy spojrzała na tablicę nagrobną.

„Kapitan Władysław Boguszewski, urodzony 14 kwietnia 1885 roku, zmarł 20 marca 1935 roku. Uczestnik wojny 1914-1918, a następnie wojny w 1920 r.”.

Nie wszystko się zgadzało.

– Podobno napis był trochę inny – rzekła niepewnie i zaraz napotkała baczne spojrzenie Podhoreckiego. – Czytałam, że były wymienione ordery, jakie otrzymał, a poza tym…

Starała się przypomnieć sobie szczegóły. Na pewno były jakieś słowa o legionach czy też legii, a do tego wspomnienia o wojnie z tysiąc dziewięćset dwudziestego roku coś jeszcze było dodane.

– Litery się zatarły, poza tym cały pomnik był już stary i zniszczony – odparł stary, nie patrząc jej już jednak w oczy. – Kilka lat po ostatniej wojnie rodzina uznała, że trzeba wszystko odnowić. To i napis przy okazji trochę zmienili – dodał, a widząc, że Iza chciała to jakoś skomentować, powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu: – Tak trzeba było i tyle. Nie ma co nad tym deliberować. Nawet na takie słowa, co je pani teraz tu widzi, miejscowe władze kręciły nosem. Zresztą… – Machnął ręką, ucinając w ten sposób temat.

Wobec tego Iza postanowiła przejść do innej kwestii, takiej, która interesowała ją znacznie bardziej.

– Wdowa wyszła powtórnie za mąż pół roku po jego śmierci – zagadnęła.

– Sama pani widzi – warknął. – I na tym nie koniec zgorszenia… Tfu…

– Trwała jeszcze żałoba, przynajmniej formalnie. Musiał być skandal.

Wiedziała przecież o wszystkim, a mimo to świadomie prowokowała tego człowieka do zwierzeń. Chciała to usłyszeć od naocznego świadka tamtych wydarzeń.

– Jeszcze jaki – mówił z wyraźną satysfakcją. – Wszyscy państwo w okolicznych dworach, cała dalsza rodzina, wszyscy byli oburzeni. A ta nic… Dalej swoje. Inna sprawa, że w jej sytuacji nie było wyjścia.

Uśmiechnął się złośliwie.

Iza odgadła, co miał na myśli, ale najpierw spytała o co innego:

– Mówi pan, dalsza rodzina, sąsiedzi… A co z tymi najbliższymi? Jak zareagowały dzieci Boguszewskiej?

Twarz starego pociemniała. Oczy przygasły. Policzki zaczerwieniły się z gniewu.

– Syn ją poparł – mruknął. – W głowie się nie mieściło… A pasierbowi było wszystko jedno, częściej zresztą był za granicą jak w domu. Ale Łukasz?!… Szkoda gadać… – mówił, a Izie trudno było sobie wyobrazić większą pogardę w głosie.

Wreszcie zebrała się na odwagę.

– To był on? – spytała cicho. – Ten, który tu dzisiaj towarzyszył Zawilskiej?

– On… Jej syn, Łukasz. – Ton głosu Podhoreckiego przypominał teraz odległy grzmot zapowiadający nadchodzącą nawałnicę.

– A gdzie jest pochowany starszy syn kapitana… Maciek? – spytała szeptem. – Dlaczego nie tutaj, razem z ojcem i dziadkami?

Podhorecki rzucił na nią okiem. Wykrzywił wargi jakby w jakimś upiornym uśmiechu.

– Żona chciała pochować go gdzie indziej? – naciskała Iza. Poczuła się jednak niepewnie.

Śmierć starszego z synów Boguszewskiego napełniała ją grozą od samego początku, jak tylko się o niej dowiedziała. Ta groza nie mijała. Patrząc na starego Podhoreckiego, Iza czuła, że to jeszcze nie koniec tej okropności. Że było coś więcej… coś gorszego. Lecz – na Boga – czy mogło być coś jeszcze?!

– Gdzie jest jego grób?

– A któż to może wiedzieć – wycedził staruszek. – Tacy jak on byli w tamtych latach pozbawiani poświęconych mogił. Rodzina dostała tylko zawiadomienie o śmierci. To wszystko. A gdzie go te psubraty pogrzebały… i jeszcze wielu innych… Tylko Pan Bóg wie… no i tamci, co go…

Nie dokończył. Głos mu się załamał i odszedł parę kroków, by się uspokoić.

Iza postanowiła nie dręczyć go tym dłużej. Sama była wystarczająco przerażona. Zastanawiała się teraz, jak w świetle tego, co usłyszała na temat powtórnego zamęścia Boguszewskiej-Zawilskiej, poprosić Podhoreckiego o to, by zaprowadził ją w miejsce wiecznego spoczynku drugiego męża tej kobiety. Wyobrażała sobie, że zdanie starego na temat tamtego człowieka musiało być tak samo niedobre jak na temat Zawilskiej i jej syna Łukasza. O ile nawet nie gorsze.

– Ale panienka Joasia nie darowała tego matce – usłyszała nagle i spojrzała zdziwiona na staruszka. Jednak to nie jego słowa ją zaskoczyły. To, co powiedział, nie było dla niej niespodzianką, o tym wiedziała już wcześniej. Zszokował ją ton, jakim zostały wypowiedziane.

Na twarzy Podhoreckiego nie było w tym momencie przygnębienia. Wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, gdy wygłaszał entuzjastyczną opinię o kapitanie. Oczy pałały mu radością i dumą.

– Córka pana Boguszewskiego zachowała się wtedy, jak należy – dodał z satysfakcją.

ROZDZIAŁ 3

Rok 1935

– Nie zrobisz tego – powiedziałam. – Nigdy ci na to nie pozwolę.

Nie miałam pojęcia, jak mogłabym zapobiec jej zamiarom, ale niemal dosłownie gotowałam się ze złości i oburzenia. I to było powodem, że rzucałam pogróżki bez możliwości ich spełnienia. Wiedziałam, że matka i tak to zrobi. Wyjdzie za tego swojego porucznika, choćby się paliło i waliło. Tak zdecydowanej nie widziałam jej jeszcze nigdy i chyba nie istniała siła, która mogłaby ją powstrzymać. Czułam to, ale postanowiłam, że zrobię wszystko, aby dokuczyć jej tak, że zapamięta to na długo. Tak, właśnie tak. Aby paliło się i waliło wszystko wokół. Szkoda, że tylko w przenośni, lecz nawet w takiej formie mogło sprawić jej ból. Niczego innego nie pragnęłam, jak właśnie tego, aby ją to wściekle bolało. Chyba zrozumiała, bo w jej oczach wreszcie dostrzegłam strach. Nie zwykłą obawę, lecz strach. Znowu wyglądała tak jak wówczas, gdy jej słabiutkie argumenty musiały ustąpić przed wolą mojego ojca.

Chyba jednak za bardzo dałam jej odczuć, co o niej myślę. Byłam zbyt młoda, by rozegrać całą sprawę chłodno i dyplomatycznie. Miałam szesnaście lat, a w tym wieku człowiek rzadko potrafi zapanować nad emocjami. Zapewne matka zdołała dostrzec w moich oczach coś, co paradoksalnie dodało jej sił. Może zobaczyła w nich pogardę wobec niej i zadowolenie, że zdołałam jej dopiec i wywołać w niej tę samą reakcję, jaką wywoływał mój ojciec. A może wystarczył sam fakt, że ojca już z nami nie było i wobec tego nie musiała już liczyć się ani z nim, ani ze mną. Nie wiem, mogę się tylko domyślać, jakie myśli kłębiły się w jej głowie, w każdym razie ze spojrzenia zniknął wyraz zalęknienia i niepewności. Popatrzyła na mnie lodowato.

– Nie możesz mi na nic ani nie pozwolić, ani pozwolić – odparła cierpko. – Uważaj na to, co mówisz. Jesteś mi winna posłuszeństwo. Pamiętaj o tym.

Na chwilę zaniemówiłam. Nigdy dotąd w ten sposób do mnie nie mówiła. Do tej pory to ja dyktowałam jej warunki naszego współistnienia. Ona zaś lękliwie i niepewnie zabiegała o moją życzliwość, na ogół bez powodzenia. Z perspektywy czasu mam świadomość, że nie przynosi mi to chwały, ale skoro postanowiłam po latach rozprawić się z moją, z naszą przeszłością, oczyścić się z tego wszystkiego, to powinnam również spojrzeć uczciwie i obiektywnie na samą siebie z tamtych lat. Nie oznacza to jednak sypania sobie pokutnego popiołu na głowę. Nie zmieniłam zdania w zasadniczej sprawie. Matka popełniała wobec mnie błędy wychowawcze, nie miała pojęcia, jak ze mną postępować, długo była wobec mnie bezradna i wreszcie dała sobie ze mną spokój. Po śmierci mojego ojca postanowiła jednak, że spróbuje wziąć mnie w ryzy – problem w tym, że nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać. Ale to był jej problem. Wtedy postanowiłam już nieodwołalnie, że tak szybko, jak to będzie możliwe, opuszczę dom. Na razie miałam jednak dopiero szesnaście lat. Nie mogłam jeszcze wyjechać za granicę.

– Chcę wrócić do szkoły – oświadczyłam stanowczo.

Zdziwiła się. Chyba liczyła na to, że zacznę drążyć sprawę jej powtórnego małżeństwa, wyciągać argumenty przeciwko tym planom i człowiekowi, z którym chciała się formalnie związać. Do głowy mi bowiem nie przyszło, że nieformalnie już była z nim związana. Mogłam ją podejrzewać o różne sprawy, mieć wobec niej różne żale i pretensje, ale – na miłość boską – nie to. Spodziewała się raczej tego, że zrobię awanturę o tak prędki termin ślubu – minęło raptem pięć miesięcy od śmierci ojca, a ona zaplanowała ślub za miesiąc – nie podjęłam jednak tego tematu. Postanowiłam, że skoro tak stanowczo trzymała się tej decyzji i jeszcze próbowała nieudolnie przywołać mnie do porządku, nie będę już z nią rozmawiać o jej sprawach. Będę ją ignorować, nie wymienię imienia i nazwiska jej wybranka, oboje staną się dla mnie obcymi ludźmi. Gdybym postąpiła inaczej, oznaczałoby to moje zainteresowanie ich ślubem i życiem. Nie zamierzałam dać im tej satysfakcji. Pomyślałam, że moja obojętność zaboli matkę najbardziej.

Niestety, na razie nawet w sprawie mojego powrotu do szkoły miała nade mną przewagę, wynikającą zresztą z przyczyn jak najbardziej prozaicznych. Zaraz też mi je wytknęła:

– Teraz są wakacje. Szkoła zaczyna się dopiero za miesiąc.

„Po moim ślubie” – tak zapewne chciała dodać i choć tego nie zrobiła, nie miałam wątpliwości, że to właśnie miała na myśli.

Ponownie zagotowałam się ze złości.

– Chcę pojechać do Warszawy teraz – oświadczyłam hardo.

Także ona musiała być wściekła, choć potrafiła to ukryć znacznie lepiej niż ja, a ściślej mówiąc, ja nie starałam się o to wcale.

– Co będziesz robiła w Warszawie latem? – spytała z nutką uszczypliwej ironii w głosie. – Pomijając fakt, że jesteś za młoda, abyś mogła przebywać tam całkiem sama. Internat jest zamknięty, podobnie jak cała szkoła.

To nie była prawda. Niektóre z moich koleżanek mieszkały latem w internacie. Nie miały dokąd wrócić na wakacje. Wiedziałam jednak, że w moim przypadku to żaden argument, toteż zaperzyłam się jeszcze bardziej.

– Mogę zamieszkać u ciotki Marty – rzekłam. – Na pewno chętnie by się mną zaopiekowała. Mogłabym się zapisać na letnie kursy teatralne.

Matka skrzywiła się, gdy to usłyszała. Marta Borzęcka, gwoli ścisłości nie była moją prawdziwą ciotką, lecz siostrą pierwszej żony mojego ojca. Ojciec zawsze okazywał jej przyjaźń, a ja chętnie nazywałam ją ciotką, widząc, że sprawiało mu to radość. Był jeszcze jeden powód mojej atencji wobec Marty Borzęckiej – matka jej nie cierpiała. Dlaczego? Nigdy tego nie dochodziłam, tym bardziej że matka nigdy nie okazywała swojej niechęci jawnie. Nigdy jej nie demonstrowała, być może z obawy przed reakcją ojca. Ja jednak byłam pewna, że nie cierpiała tamtej, i teraz miałam okazję, by jej dokuczyć także na tym polu.

Matka nie bawiła się zresztą w żadne wyjaśnienia. Najwyraźniej, prawdopodobnie za czyjąś radą – sama bowiem nie wykrzesałaby z siebie tyle stanowczości – postanowiła teraz konsekwentnie ujarzmiać moje zapędy.

– Wrócisz do szkoły po wakacjach – oświadczyła lodowatym tonem. – A do tego czasu masz się zachowywać bez zarzutu… także wobec porucznika Zawilskiego.

Minęła mnie i wyszła z pokoju, ale znałam ją na tyle, by natychmiast się zorientować, jak bardzo się bała. Ile kosztowała ją ta stanowczość, tak obca jej prawdziwej naturze.

Nie miałam wyjścia, musiałam zostać w domu. Gdy odwiedzał nas Zawilski – matka musiała dbać o elementarne pozory przed sąsiadami i towarzystwem, toteż przed ślubem jej wybranek nie mieszkał w naszym majątku – witałam się z nim chłodno i cierpiałam prawdziwe katusze podczas tych wizyt. Odzywałam się tylko wtedy, gdy ktoś zadał mi pytanie. Gdy robił to on albo matka, odpowiadałam najbardziej lakonicznie, jak tylko było to możliwe. Poza tym uparcie milczałam, patrząc w okno.

Gdy którakolwiek z naszych sąsiadek zagadywała mnie o niego, odpowiadałam, że ten pan w ogóle mnie nie obchodzi. I w pewnym momencie dotarło do mnie, że nie byłam osamotniona. Moje oburzenie podzielało wielu ludzi wokół. Dalsza rodzina, przy wsparciu przyjaciół mojego ojca, przypuściła generalny atak na matkę i Zawilskiego. Nie zostawiano na nich suchej nitki, zwłaszcza na niej. Pomijając fakt, że owdowiała zaledwie kilka miesięcy wcześniej, była także starsza od nowego wybranka o – bagatela – osiem lat. Uczciwie mówiąc, wtedy jeszcze nie było widać tej różnicy wieku. Matka miała wówczas trzydzieści sześć lat, trudno zatem było ją uznać za starszą panią, tym bardziej że wyglądała młodo. A on… No cóż, oboje mieli, jak to się mówi, dobrą prezencję, z pewnością było im razem dobrze… wtedy. Jednak ich związek nie został zaakceptowany w towarzystwie. Gdy to spostrzegłam, natychmiast nabrałam ducha.

– Czy nie uważasz, że naszej matce należy się choć trochę szczęścia w życiu?! – zaatakował mnie któregoś dnia Łukasz.

Do tej pory nie odważył się na bezpośrednią zaczepkę, toteż jego słowa trochę mnie zaskoczyły. Mimo to nie zamierzałam wdawać się z nim w słowną szermierkę. Uważałam, że nie był tego wart, traktowałam go z pogardą. Popatrzyłam na jego pryszczatą wówczas twarz i wzruszyłam obojętnie ramionami, a następnie wyjrzałam przez okno.

Nie ustępował.

– Traktujesz ją skandalicznie – zaperzył się, widząc moją znudzoną minę. – A do niego prawie się nie odzywasz. Jak śmiesz…

Podniosłam się leniwie z kanapy. Moim zdaniem nie był wart mojej odpowiedzi.

– Zachowujesz się wobec niej jak ojciec – zawołał, gdy skierowałam się do wyjścia. – Jesteś taka jak on, ale to nie powód do dumy. A mama i tak będzie szczęśliwa. Czy ci się to podoba, czy nie. Stary już nie może jej skrzywdzić.

Wtedy – przyznam – nie wytrzymałam. Odwróciłam się i wykrzywiłam do niego twarz.

– Skoro tak, to dlaczego się wściekasz? – prychnęłam i chciałam jeszcze dodać, że najwidoczniej on także nie do końca wierzy, że matce wszystko się powiedzie, ale dałam temu spokój. Łukasz tylko czekał, by sprowokować mnie do awantury. Bo tym samym musiałabym wreszcie zacząć otwarcie mówić o małżeństwie naszej rodzicielki. A ja zamierzałam dalej ten fakt ignorować, przynajmniej pozornie.

Tak czy owak, nie pozostawało mi jednak nic innego, jak doczekać do tej ceremonii. Jedyne, co mogłam zrobić, to do samego końca zachować ostentacyjną obojętność, choć nie było to łatwe. Oprócz mnie, i oczywiście Łukasza, na uroczystości nie było nikogo z naszej rodziny. Maciek nie zamierzał przerywać pobytu za granicą, choć akademickie wakacje jeszcze trwały. Kuzyni konsekwentnie trzymali się taktyki wrogiej niechęci i potępienia wobec mojej matki. Przybyło jednak trochę znajomych. Domyślałam się, że przygnała ich zwykła ciekawość, i początkowo miałam im to za złe. Jednak tylko początkowo, bo dzięki tym ludziom atmosferę w kościele trudno było uznać za szczególnie uroczystą. Co chwilę rozlegał się czyjś z trudem tłumiony chichot tudzież wypowiadane scenicznym szeptem komentarze. Nie wszystkie zresztą wtedy zrozumiałam.

Dwa dni później matka pozwoliła mi wreszcie wyjechać do Warszawy, jako że za kilka dni zaczynał się rok szkolny. Postanowiłam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by przyjeżdżać do domu najrzadziej, jak tylko będzie to możliwe. Do świąt Bożego Narodzenia chwytałam się każdego pretekstu, by się tam nie zjawiać. Szczęśliwie w Bolesławicach niespecjalnie na to nalegano, a ja nie zastanawiałam się nad przyczynami tej rezerwy. Na Boże Narodzenie musiałam tam jednak przyjechać, choć na samą myśl, kogo zastanę na miejscu mojego ojca, niemal odchodziłam od zmysłów. Do głowy mi jednak nie przyszło, że zastanę tam jeszcze kogoś. Poczciwy Podhorecki, który po mnie przyjechał, postanowił mnie o tym uprzedzić. I nie bawił się przy tym w ceregiele.

– Ma panienka siostrę – oświadczył, a widząc, że na chwilę odjęło mi mowę, dodał ponuro: – Dwa dni temu matka panienki urodziła córkę.

 

Kwiecień 1965

Anna skończyła zajęcia i pospiesznie pakowała rzeczy do torby, gdy do pokoju nauczycielskiego zajrzała woźna Michalska, ulubiona „ciocia” wszystkich licealistów.

– Jakaś pani czeka na panią profesor na dole – oświadczyła.

Anna westchnęła.

– To wykluczone. Spieszę się do przedszkola po dziecko. Zresztą zebranie z rodzicami odbędzie się w przyszłym tygodniu. Ludziom się wydaje, że my, nauczyciele, jesteśmy stale do ich dyspozycji.

– Ale to nie tak… To jakaś Francuzka. – Michalska ściszyła konspiracyjnie głos.

Anna pokręciła głową. Do Michalskiej w dalszym ciągu nie docierało, że czasy, gdy jakiekolwiek podejrzenia o kontakty z zagranicą mogły oznaczać najcięższe represje, minęły. Trudno jednak było mieć pretensje do starej, doświadczonej przez życie kobiety. Anna przecież także miała powody, by ją rozumieć.

– Skąd pani wie, że to Francuzka? – spytała jednak na wszelki wypadek. Samo przypuszczenie, by jakakolwiek osoba z Francji, nie mówiąc już o rodowitej Francuzce, miała do niej interes, wydawała jej się absurdalna. – Mówiła po francusku?

– Eee… Co też pani profesor takie rzeczy… Mówiła po naszemu, ale tak jakoś… inaczej… I to nazwisko…

– Jakie nazwisko? – zainteresowała się Anna mimo woli.

Michalska z irytacją wzruszyła ramionami.

– Nie wiem, nie powtórzę. Prosta kobieta jestem – odparła niemal gniewnie. – Ale to było na pewno francuskie nazwisko. Słyszałam raz w kinie, jak aktorzy do siebie mówili. To brzmiało tak samo.

– Na pewno chciała widzieć właśnie mnie? – Schodziły już pospiesznie po schodach, choć Michalska z trudem nadążała za szczupłą i energiczną Anną, która zresztą miłosiernie zwolniła i zaraz pozwoliła sobie na smutną refleksję, że nie potrafi już chodzić powoli. Nie ma także czasu, by długo czekać na odpowiedź. Na wszystko brakuje jej czasu.

– Tak. Pytała o panią profesor. O, tam stoi, przy samych drzwiach.

„Podobna do mnie” – to była pierwsza refleksja, która Annie przyszła do głowy, a kiedy spojrzała tamtej w oczy, nie potrafiła oprzeć się przekonaniu, że obie pomyślały to samo.

Jednak… jak to możliwe?

– Podobno czeka pani na mnie – zagaiła i natychmiast poczuła, że się denerwuje. Nawet własny głos zabrzmiał nienaturalnie w jej uszach.

Dziewczyna wyciągnęła nieśmiało rękę i chociaż w przeciwieństwie do Anny miała czas, by dobrze przygotować się do tego spotkania, zadrżała.

– Pani Anna Brzeska? – spytała cicho, choć przecież znała odpowiedź. Nie mogła jednak zdradzić tej wiedzy, a należało jakoś zacząć rozmowę.

– Tak, słucham. W czym mogę pani pomóc?

Tamta jednak nie od razu odpowiedziała, ale Anna w tym samym momencie uzmysłowiła sobie, że ewentualna odpowiedź z pewnością nie dotarłaby do jej świadomości. Jej myśli bowiem oscylowały wokół zupełnie innych kwestii.

„Na czym polega podobieństwo między nami? Przecież to kompletna bzdura. Nie znam nikogo, kto mieszkałby we Francji…”

I natychmiast przypomniała sobie, że prawda wygląda inaczej. W każdym razie wyglądała. W przeszłości.

Poza tym porównując się z nieznajomą pod względem ewentualnego podobieństwa, Anna musiała stanąć twarzą w twarz z niewesołą refleksją. Wyglądała zdecydowanie mniej korzystnie niż tamta – i to oględnie rzecz ujmując. Jej niegdyś popielato-blond włosy nie miały już żadnego połysku, a w dodatku źle ostrzyżone, nie dawały się ułożyć w żadną przyzwoitą fryzurę. Szczupła, niebrzydka przecież twarz odzwierciedlała wszystkie troski codziennego bytowania. Tymczasem stojąca przed nią młoda szatynka wyglądała bardzo szykownie w modnie skrojonym płaszczu i odpowiednio dobranym gustownym kapelusiku. Wokół niej unosiła się dyskretna, a zarazem przyjemna woń perfum. Wszystkie te atrybuty nie były dostępne dla przeważającej większości kobiet w PRL-u.

Anna westchnęła. Stojąca przed nią młoda kobieta zapewne nie była Francuzką, nie zmieniało to jednak faktu, że przybyła z kraju leżącego za żelazną kurtyną, a akcent bez wątpienia wskazywał na Francję.

„Czego ona może ode mnie chcieć? To musi być pomyłka”.

– Nazywam się Izabella Seigner – usłyszała i obie spojrzały sobie prosto w oczy.

Oczy… Brązowe, duże, łagodne… Na tym polegało podobieństwo między nimi.

– Nadal nie rozumiem. – Anna wypowiedziała te słowa niepewnie, wciąż nie odrywając spojrzenia od tamtej.

– Chciałabym z panią porozmawiać. To ważne.

Iza patrzyła jednak w dal, ponad głową Anny, tak że ta, obejrzawszy się, natychmiast zrozumiała. Nieopodal wciąż stała Michalska i przypatrywała się całej scenie ze źle ukrywanym zainteresowaniem.

– Dobrze. Wyjdźmy na zewnątrz. – Mówiąc to, Anna skierowała się do wyjścia, a w ślad za nią ruszyła Iza.

Minęły dziedziniec szkoły w całkowitym milczeniu i dopiero gdy wyszły na ulicę Wawelską i skierowały się w stronę placu Narutowicza, Anna zdecydowała się powtórzyć pytanie:

– W czym mogę pani pomóc? Nadal nie rozumiem…

– Może pani zwolnić?

– Słucham?

– Czy może pani iść wolniej? Prawie biegniemy…

Anna przystanęła i zmieszała się.

– Przepraszam panią – powiedziała zawstydzona. – Szybko chodzę. To dlatego, że stale się gdzieś spieszę…

– Rozumiem… – Iza uspokajała oddech i wreszcie się uśmiechnęła. – To ja przepraszam. Zaskoczyłam panią, a przecież ma pani swoje sprawy.

„Tak” – Anna nie starała się nawet zapanować nad goryczą. „Żebyś wiedziała…”

Popatrzyła na tamtą, a potem pomyślała, jak fatalnie musi wyglądać przy tej „Francuzce” w swoim schodzonym paletku i spłowiałym berecie nasadzonym na mysie włosy. Spostrzeżenie to nie wpłynęło kojąco na jej nastrój.

– Od kilku dni chciałam się z panią spotkać, ale nie byłam pewna, jak do tego doprowadzić. Nie chciałam zaskakiwać pani w domu.

W domu? Anna na moment stanęła jak zaczarowana.

– Zna pani mój adres? – wyjąkała zaskoczona.

– Tak. Potem… to pani wyjaśnię. To nie jest w tej chwili najważniejsze. Wolałam jednak nie zaskakiwać pani w mieszkaniu… tak bez żadnego wyjaśnienia, bez zapowiedzi.

„Dzięki Bogu” – Anna nie starała się nawet bronić przed tą myślą. Tylko tego brakowało, by ta elegancka kobieta zobaczyła zaniedbane mieszkanie Brzeskich. A dla Marcina byłaby to z pewnością okazja do kolejnej awantury. Marcin… A może ta elegantka właśnie z nim miała coś wspólnego? Może to ona? Nie, to absurd. Marcin nie miałby okazji poznać kogoś takiego. Zresztą, czy można być czegokolwiek pewnym?

– Proszę wyjaśnić, o co chodzi. Spieszę się. Muszę odebrać dziecko z przedszkola. – Nawet Annę zaskoczył oschły ton we własnym głosie.

– Jesteśmy rodziną – usłyszała w odpowiedzi i ponownie się zatrzymała.

– Co takiego? To pomyłka, proszę pani. Ja nie mam rodziny za granicą – odparła, ale w jej głosie zabrakło pewności.

„To z powodu zaskoczenia” – wytłumaczyła sobie ten fakt.

Iza uśmiechnęła się lekko.

– Słychać, że przyjechałam z zagranicy?

– Jak najbardziej, proszę pani – odparła Anna bez cienia uśmiechu i znowu napotkała spojrzenie dużych brązowych oczu. Takich jak jej własne.

– To bez znaczenia. Jesteśmy rodziną.

– Powtarzam, że nie mam rodziny we Francji – powtórzyła dobitnie Anna, ale w tym momencie obudził się w niej strach.

Czyżby to jakaś prowokacja? Tylko – na miłość boską – z jakiego powodu? Od lat nikt się już nimi nie interesował. Zarówno ona, jak i jej bliscy przypuszczali, że wreszcie różne służby w tym państwie dały im już upragniony spokój.

– A pani siostra?

– Co takiego?

Anna patrzyła jak zaklęta. W głowie miała kompletną pustkę. Przestały do niej docierać jakiekolwiek odgłosy rozpędzonej warszawskiej ulicy. Poruszyła ustami, ale w pierwszej chwili nie była w stanie wydobyć z nich żadnego dźwięku. Siostra… No tak, ale przecież… Ocknęła się z osłupienia, gdy potrącił ją jakiś biegnący przechodzień. Przywróciło jej to zmysły, a przynajmniej mogła już mówić.

– Ona nie żyje – szepnęła. – Przecież…

– Nie żyje – potwierdziła tamta i zaraz dodała: – Zgadza się. Jestem jej córką.

„No tak… Wszystko jasne. Jesteś jej córką. Nie, do cholery! Nic nie jest jasne”.

– Po co pani tu przyjechała? – spytała ostro Anna.

Uśmiech na twarzy Izabelli zamarł.

– Nie cieszysz się, że mnie widzisz? Że wreszcie możemy się poznać?

Anna ruszyła z miejsca swoim zwykłym, szybkim krokiem i nie dbała już o to, czy tamta za nią nadąży, czy nie. Pewnie nie nadąży w tych swoich błyszczących pantofelkach na cieniutkim obcasie. I bardzo dobrze! Niech wraca, skąd przyjechała. Niech wraca do wygodnego życia w słodkiej Francji. Tutaj nikt jej nie potrzebuje. Tak właśnie trzeba to powiedzieć.

– Nikt tu na panią nie czekał. – Zabrzmiało to niczym warknięcie złego, ale zarazem też trochę przestraszonego psa.

– Na nią też tu nikt nie czekał? – usłyszała Anna i na moment ponownie się zatrzymała. W dużych brązowych oczach tamtej zobaczyła łzy. Jasna cholera! Że też obie musiały mieć tak podobne oczy!

– Siostry nikt stąd nie wypędzał. Uparła się, żeby wyjechać. I zerwała wszelkie kontakty z rodziną.

– Tak powiedzieli pani matka i brat?

Zabrzmiało to prowokacyjnie. Nieznajoma krewna z Francji przestała się miło uśmiechać i zachowywać potulnie. Nawet łzy z jej oczu gdzieś zniknęły. Anna miała wrażenie, jakby im obu wyrastały kolce.

– Tak właśnie było – odparła oschle. – Nie wiem, co powiedziała ci matka, ale…

– Napisała – przerwała Iza. – Nie zdążyła mi niczego powiedzieć. Nie zdążyłam jej dobrze poznać.

Anna poczuła lekkie ukłucie, ale postanowiła nie pozwolić się wzruszyć. Nie da się sprowokować do pytań. Nie ma powrotu do tamtych spraw. I wtedy do niej dotarło, że wbrew sobie, zupełnie odruchowo, zwróciła się przed chwilą do tamtej w sposób zupełnie nieformalny. Czas naprawić ten błąd.

– To już bez znaczenia, proszę pani – rzekła wyniośle, ruszając z miejsca. – To mnie już zupełnie nie obchodzi.

– A może w takim razie zainteresuje pani matkę i brata?

Anna poczuła, jak wstępuje w nią furia. Gwałtownie przystąpiła do Izy, tak że ta mimowolnie się cofnęła.

– Zostaw w spokoju moją matkę. Już dość złego jej zrobiła ta twoja… Czego tu chcesz? Ona kazała ci przyjechać?

– Nie… Nie wprost.

– Miała dość czasu, aby osobiście nawiązać z nami kontakt – zaczęła Anna z oburzeniem i wtedy uzmysłowiła sobie, że Joanna tego czasu nie miała. Wyjechała z kraju w trzydziestym siódmym roku, a dwa lata później wybuchła wojna. Dwa lata to przecież za mało, by ochłonąć i spróbować wyjaśnić wszystko między skłóconymi ze sobą ludźmi. Potem kilka lat wojny, a po wojnie… No cóż, po wojnie nie wszyscy decydowali się wracać do kraju znajdującego się w zmienionej sytuacji politycznej, pogrążonego w nędzy. Ci zaś, którzy to uczynili, na ogół ciężko tę decyzję odpokutowali. Jak Maciek…

Pomiędzy dwiema kobietami zapadło na chwilę milczenie, które pierwsza przerwała Iza. Wykorzystując moment zawahania Anny, wyjęła z torebki wizytówkę i bez odrobiny onieśmielenia, które cechowało ją na początku spotkania, wręczyła ją Brzeskiej.

– Gdybyś chciała jednak porozmawiać ze mną, to będziesz wiedziała, gdzie mnie szukać – powiedziała cicho i dodała: – Nie gniewaj się, ale musiałam spróbować…

Nie czekała na odpowiedź. Odwróciła się na pięcie i odeszła w przeciwną stronę. Nawet nie spojrzała. Coś dławiło ją w gardle.

„Ma panienka siostrę. Dwa dni temu nasza pani urodziła córkę”.

Zatrzymała się. Przecież nie mogła bez końca iść przed siebie i zgubić drogi. Nie znała tego miasta na tyle, by poruszać się po nim zupełnie swobodnie.

„Boże, ona ma rację. Po co tu przyjechałam? Co ja tu robię?” – pomyślała, wracając pamięcią do spotkania z Anną. „Przecież oni tu wcale na mnie nie czekali. Na moją matkę też nie, skoro ona sama nie ukrywała, co o nich myśli. Jej zapiski nie pozostawiają żadnych złudzeń…”

 

Dwa dni temu moja matka urodziła córkę. Tak powiedział Podhorecki i nie krył wzburzenia. Wiedziałam, w czym rzecz. Natychmiast to zrozumiałam. Matka urodziła nowemu mężowi dziecko zaledwie cztery miesiące po ślubie. Nagle pojęłam znaczenie wszystkich komentarzy, jakie słyszałam za moimi plecami podczas uroczystości ślubnej. Wszystkie te tłumione, a niekiedy jawne chichoty. Wszystko stało się jasne. Matka ostatecznie skompromitowała się w moich, i nie tylko w moich, oczach. To, co zrobiła, oznaczało, że nie miałam ochoty jej widzieć ani mieć z nią jakkolwiek do czynienia.

Siostra? Wtedy była w moich oczach częścią tego wstydu, brudu i kompromitacji. Niczym więcej.

ROZDZIAŁ 4

Gdy zdyszana dotarła do przedszkola, zbliżało się już wpół do piątej. Niedobrze. Dyżurująca przedszkolanka z pewnością okaże swoje niezadowolenie. Teoretycznie placówka była otwarta do piątej, ale od godziny czwartej po południu na posterunku zostawały tylko dwie wychowawczynie, a bywało, że jedna, na ogół bardzo z tego faktu niezadowolona, pomimo że pod jej opieką pozostawała nieliczna już gromadka maluchów z różnych grup. Większość rodziców bowiem, świadoma tego niezadowolenia, robiła, co tylko mieściło się w granicach ich możliwości, aby dziecko odebrać przed zaczarowaną czwartą po południu. W razie konieczności posiłkowali się pomocą babć lub opiekunek. Anna nie mogła liczyć na nikogo. Na ogół plan lekcji w szkole pozwalał jej odebrać dziecko niedługo po przedszkolnym podwieczorku, czyli w granicach trzeciej trzydzieści. Wyjątek stanowiły wtorki. Kończyła wtedy zajęcia przed szesnastą i gnała co sił w nogach, aby nie nadużywać cierpliwości pań. A – jakby tego było mało – właśnie dziś cenny czas zabrała jej „krewna z Francji”, co dodatkowo nie usposobiło Anny przychylnie wobec tamtej. Nareszcie jednak, spocona i zziajana, oznajmiła woźnej swoje przybycie, a ta, mrucząc coś pod nosem, podążyła do sali, gdzie przebywały maluchy. Zwykle Krzyś wybiegał na jej spotkanie sam, radosny i w podskokach. Tym razem zamiast niego pojawiła się przedszkolanka, pani Krysia – Anna rozpoznała ją od razu i westchnęła w duchu. Pani Krysia należała bowiem do tych najmniej sympatycznych, wiecznie niezadowolonych pracownic przedszkola.

„Nie powinnam się jej czepiać. Za kilka lat będę wyglądała tak jak ona i kto wie, czy nie będę się identycznie zachowywać. W każdym razie jestem na dobrej drodze do tego” – przemknęło jej przez myśl, ale w tym momencie poczuła, że włosy stają jej dęba na głowie ze strachu.

Co z Krzysiem? Dlaczego nie towarzyszy swojej wychowawczyni?

Otrzymała odpowiedź, zanim zadała te pytania na głos. Odpowiedź zresztą spotęgowała jej przerażenie.

– Pani mąż odebrał dziecko, trzy godziny temu.

O Boże, chciała krzyknąć Anna. Boże, tylko nie to, błagam, ulituj się nade mną. A może to zły sen?

Patrzyła ze zgrozą w oczy tamtej i nie była w stanie wydusić następnego pytania. Co się stało?

Trzy godziny temu? Przecież Marcin nie odbierał Krzysia z przedszkola prawie nigdy. Uważał, że to jej psi obowiązek. Podobnie jak pozostałe obowiązki w ich cholernym domu. Tak właśnie mówił. A potrafił wyrażać się jeszcze dosadniej. W tym cholernym burdelu, mówił, gdzie nigdy nic nie stoi na miejscu, panuje wieczny bałagan, bo jego cholerna żona, urodzona jako panienka we dworze, ma dwie lewe ręce do roboty. W każdym razie, zdaniem Marcina, Anna, jako nauczycielka, dysponowała nadmiarem czasu i powinna chociaż jedną rzecz zrobić dobrze – o odpowiedniej godzinie odebrać dziecko z przedszkola, potem zająć się synkiem i starszą córką. On jako pracownik Instytutu Lotnictwa przebywał w swoim zakładzie zdecydowanie dłużej niż pracująca w szkole żona, a bądź co bądź jego zajęcia wymagały więcej wysiłku. Tego typu opinie wyrażał przy każdej okazji. Anna, żyjąc z tym człowiekiem przez kilka lat pod jednym dachem (jego dachem – jak mawiał), nauczyła się niejednego, a już na pewno tego, aby nawet nie próbować wchodzić z nim w dyskusje.

Jeśli tym razem to on odebrał Krzysia, nie mogło to oznaczać niczego dobrego. Nie pozostawało jej nic innego, jak tylko skupić swoje rozbiegane, pełne przerażenia myśli i wysłuchać wymówek pani Krysi.

– Przyprowadziła dziś pani do przedszkola chore dziecko – tak zaczęła się ta litania. – Krzyś od rana skarżył się, że boli go główka i brzuszek. To nieodpowiedzialne, proszę pani. W tej placówce przebywa dużo dzieci, a potem ich rodzice mają do nas pretensje, że ich pociechy zarażają się od chorych kolegów.

„Ciekawe… Jak do tej pory to wy macie pretensje do rodziców. O wszystko” – pomyślała zjadliwie Anna, ale nie powiedziała tego na głos. To byłoby wysoce… nieroztropne. Na nieliczne uwagi, na które faktycznie ten czy ów rodzic czasem się odważył, odpowiedź była jedna. Jeśli się komuś nie podoba przedszkole, można zabrać dzieciaka. Na każde miejsce czeka kolejka chętnych. Kolejka! Jak po wszystko w tym kraju. Takie słowa skutecznie zamykały usta „pieniaczom”. Niemal każde dziecko zapisane do tej placówki zawdzięczało ów przywilej znajomościom bądź różnym pokątnym układom całej rodziny. W przypadku Krzysia też tak było. W ruch zostały wprawione rozliczne koneksje teściowej, zdaje się, jakiś kuzyn jej krawcowej. Jednak mniejsza z tym. Teraz musiała skupić się na czym innym.

– Dlaczego nie zadzwoniły panie do sekretariatu szkoły, w której pracuję? – spytała słabym głosem.

Nie było w tym pytaniu nawet nutki pretensji. Wychowawczyni odniosła jednak zgoła inne wrażenie. Pytanie w każdym razie zirytowało ją w najwyższym stopniu.

– Ależ dzwoniłyśmy, jakżeby inaczej! Niestety nie doczekałyśmy się pani!

No tak! Zapewne sekretarka w liceum albo zapomniała o tym telefonie, jak tylko odłożyła słuchawkę, albo uznała, że to nie jej problem. W przypadku Trzeciakowskiej oba rozwiązania były możliwe. Tym bardziej jeśli wiadomość z przedszkola nadeszła w czasie lekcji, a jedną z nadrzędnych zasad szkoły, w której pracowała Anna, było niewywoływanie nauczyciela z lekcji do prywatnej rozmowy telefonicznej.

Dalej już wszystko było jasne. Pani Krysia mogła sobie darować wyjaśnienia. Ponieważ jednak o tym nie wiedziała, kontynuowała swą wypowiedź, obserwując przy tym z nieskrywaną ciekawością malujące się na twarzy Anny przerażenie.

– Wobec tego zadzwoniłyśmy do miejsca pracy ojca Krzysia. To przecież naturalne w tej sytuacji, prawda?

„Nie, do cholery, nie, nieprawda!” – krzyczała, choć tylko w myślach, coraz bardziej spanikowana Anna.

– Przyjechał i zabrał dziecko do domu – zakończyła przedszkolanka, a Anna była niemal pewna, że usłyszała w jej głosie złośliwą satysfakcję. Zaraz jednak przywołała się do porządku. Mogła nie lubić pani Krysi za jej humory, za wieczne niezadowolenie na jej twarzy i w sposobie mówienia, ale przecież nie powinna wpadać w paranoję i doszukiwać się zła tam, gdzie go nie było. Nie mogło być. Pani Krysia ani nikt inny w przedszkolu nie znał szczegółów małżeńskiego bytowania Anny. Mało kto zresztą wiedział cokolwiek na ten temat. Główni zainteresowani skutecznie o to zadbali. Krzyś także nie należał do wylewnych, jeśli chodzi o sprawy rodzinne, dzieci.

– W takim razie idę, do widzenia pani – rzekła cicho Anna, z trudem rozpoznając własny głos.

Dopiero wtedy wychowawczyni bacznie się jej przyjrzała.

– No, już dobrze… Na szczęście nie ma powodu do nerwów. Tata zajął się dzieckiem i nie musiało siedzieć chore tyle godzin w sali przedszkolnej i zarażać innych. Radzę jednak zaprowadzić je do lekarza. Wątpię, czy mąż to zrobił. Mężczyźni w tych sprawach są bardzo opieszali i sobie nie radzą. Wszystko na ogół jest na głowie matek. Taki jest świat i nic na to nie poradzimy. A pani mąż był taki zdenerwowany i raczej nieprzyjemny, że wolałyśmy już niczego mu nie doradzać.

„No jasne, jak wszyscy” – myślała ponuro Anna, zbliżając się do domu. Marcin miał pod tym względem niezaprzeczalny talent. Sprawił, że wszyscy wokół, obawiając się jego ciętego języka i upiornych niekiedy reakcji, starali się nie popadać z nim w konflikty i nie prowokować awantur.

Ona nie miała wyboru, była skazana na tego człowieka. Gadanie przyjaciółki i szwagierki, które namawiały ją, by postawiła się okoniem, a nawet odeszła od męża, jedynie ją drażniło. Dokąd miałaby odejść z dwojgiem dzieci? Do matki? Matka by tego nie przeżyła. Anna dokonywała niemal cudów, by rodzicielka nie poznała całej prawdy o jej małżeństwie. Odejść od męża?! Nie mając mieszkania ani pieniędzy, Anna mogła co najwyżej o tym pomarzyć. Nie mówiąc już o piekle, jakie rozpętałoby się w całej rodzinie. Nie, nie mogła sobie pozwolić na luksus odejścia, a na samą myśl o sprawie rozwodowej, kwestii alimentów i przyznania opieki nad dziećmi robiło jej się słabo. Znając męża, wiedziała, że byłby w swoim żywiole, mogąc przy tej okazji wszczynać wściekłe awantury. Prawdopodobnie ona by tego nie wytrzymała i cała sprawa zakończyłaby się nie tyle rozwodem, co jej pogrzebem.

Pochłonięta ponurymi refleksjami, które przecież nie były jej obce, nawet nie spostrzegła, że stała już przed swoim blokiem. Dopiero wtedy poczuła, że drży, a nogi uginają się pod nią, jakby były z waty.

„Boże, co mnie tam, na górze, czeka…”

Weszła do klatki schodowej, a widok odłażącej warstwami ze ścian brudnej farby, zniszczonej podłogi i pękniętej szyby na pierwszym piętrze dodatkowo ją przygnębił.

„Jak nisko upadłam, by trzymać się pazurami takiej egzystencji. By nie mieć żadnej alternatywy. A przecież wyrosłam wśród ludzi o zupełnie innym sposobie bycia”.

Nagle przypomniała sobie Izabellę Seigner, ale nie miała już czasu dłużej o tym myśleć, bo drzwi na drugim piętrze otworzyły się tak gwałtownie przed jej nosem, że aż podskoczyła ze strachu. Marcin zdecydowanym ruchem wciągnął ją za łokieć do mieszkania.

– Gdzieś ty się, do diabła, podziewała? – warknął.

– Skończyłam lekcje przed czwartą, pobiegłam do przedszkola i tam mi powiedzieli… – tłumaczyła się bezradnie, czując, że to na nic. Marcin i tak wiedział swoje. Miał własną wersję zdarzeń. I nie miało dla niego znaczenia, czy ta wersja jest prawdziwa, czy nie. Sam jej to kiedyś wyjaśnił. Że nie obchodzi go taka bzdura jak prawda obiektywna. Że liczy się dla niego jedynie ta prawda, w którą on wierzy. Słuchając go wówczas, czuła się bezsilna. Miała pustkę w głowie. Tak już było od lat, gdy tylko do niej mówił. Tak było i teraz.

– Co za bezdenna idiotka – cedził słowa, nie spuszczając z niej wzroku, w którym czytała bezgraniczną pogardę, nienawiść i obrzydzenie. – Co za krowa! I pomyśleć, że mam z takim gównem dożywocie.

Słyszała te słowa setki razy – nawet Marcin nie potrafił bez końca wymyślać nowych obelg – i reagowała tak jak zawsze. Kuliła się w sobie, z trudem hamowała łzy zbierające się pod powiekami. Daremny trud! Przecież i tak za chwilę popłyną.

– Tylko ryczeć potrafisz! – Słuchała bezradnie. – Tylko to ci dobrze wychodzi. W domu burdel, wszystko się lepi od brudu, niczego nie potrafisz dobrze zrobić.

„Nieprawda” – buntowała się w myślach.

Nieprawda. Nie mieli pieniędzy na nowe meble, w dalszym ciągu to były te same stoły, krzesła, szafy i łóżko, które Marcin wraz z tym małym, niefunkcjonalnym mieszkankiem odziedziczył po bezdzietnej ciotce. Łóżka dla dzieci kupili im w prezencie teściowie. Dywan do dużego pokoju sprezentowała im jej matka. Nawet cerata na stole w kuchni należała kiedyś do zmarłej ciotki. Łazienka i kuchnia nie były remontowane od lat. Anna mogła sobie urobić ręce po łokcie, a nie przywróciłaby starym meblom i sprzętom ich dawnego blasku. O ile kiedykolwiek takowy posiadały. Znowu przypomniała sobie dwór w Bolesławicach, zanim razem z matką i bratem musiała się stamtąd wynieść przed laty – po tak zwanym wyzwoleniu. Na Bolesławicach położyła łapy władza ludowa… więc zapewne do tej pory tamtejsze meble wyglądały tak jak te, w jej obecnym miejscu zamieszkania. W mieszkaniu jej męża.

„Spójrz, z kim się zadajesz”.

Do końca życia słowa brata i matki będą jej dźwięczeć w uszach. Wtedy, przed dziewięcioma laty, nie chciała ich słuchać. Była śmiertelnie oburzona, że najbliżsi nie potrafią cieszyć się jej szczęściem. Że są tacy nieżyciowi. Nie potrafią przystosować się do nowej rzeczywistości. Uznać pewnych faktów za dokonane. Trzymają się dawnego, przedwojennego, przestarzałego, jej zdaniem, systemu wartości i wedle tamtych zamierzchłych reguł oceniają innych ludzi. Ona, wpatrzona w Marcina, widziała jego uśmiech, wysportowaną sylwetkę, piękne oczy i gęste kruczoczarne włosy. Od pierwszego wejrzenia zakochała się w tych oczach i iskrzącym humorze, zachwycił ją jego nieokiełznany temperament i apetyt na życie, korzystanie z uroków tego życia pełnymi garściami. Tylko to się wtedy dla niej liczyło. Aha, i jeszcze to, że żadna z jej koleżanek nie miała tak przystojnego chłopaka. Który w dodatku świetnie tańczył. I uprawiał wspinaczkę wysokogórską. Ależ była nim zachwycona, zauroczona, szczęśliwa! Wtedy. Oprzytomniała dopiero tej nocy, gdy po raz pierwszy obrzucił ją stekiem wyzwisk, jakich nigdy dotąd nie słyszała z ust najbliższych jej ludzi, a także przyjaciół, kolegów i znajomych. Ale wtedy już było za późno, by coś z tym zrobić. Wtedy na świecie była już Kasia.

– Nie zauważyłaś rano, że dzieciak jest chory? – Cały majstersztyk podobnych wypowiedzi Marcina polegał na tym, że mąż raczej nie podnosił wtedy głosu. Mówił spokojnym, beznamiętnym tonem, a przy tym tak lodowatym, że Anna zawsze niemal fizycznie czuła, jakby sopel lodu wwiercał się jej w mózg i do serca.

– Nie, rano wszystko było z nim w porządku – odparła cichym, a zarazem piskliwym tonem.

Nienawidziła takiego brzmienia swojego głosu, ale nie potrafiła nad tym zapanować. Właściwie nawet rozumiała, dlaczego, gdy Marcin słyszał taki pisk, wyzwalała się w nim agresja. Która nigdy nie przejawiała się w czynach, a jedynie w słowach. Nigdy jej nie uderzył. Nie musiał. Słowa, które do niej kierował, tembr jego głosu, spojrzenie raniły ją nie mniej boleśnie, niż mogły to zrobić uderzenia. Była tego pewna.

– Jesteś kompletną kretynką – skwitował. – Ale mniejsza z tym. Na to już nic nie poradzę. Gorzej, że z powodu twojej głupoty musiałem wyjść wcześniej z biura, wytłumaczyć się przed kierownikiem, a następnie stać jak palant przed jakąś grubą babą w przedszkolu i słuchać jej durnych uwag. Nie widzę powodu, dla którego miałbym odpowiadać za twój debilizm.

Na tę uwagę Anna także nie udzieliła odpowiedzi. Za plecami Marcina zobaczyła natomiast Kasię stojącą w drzwiach dziecięcego pokoiku i z trudem się do niej uśmiechnęła. Wykonała taki ruch, jakby chciała wyminąć męża, ale w ciasnym przedpokoju okazało się to niemożliwe. Tym bardziej że Marcin, nie przejmując się obecnością córki, nie zamierzał zakończyć tyrady.

„Że też mu się to nie znudzi” – pomyślała ze zmęczeniem Anna. „Jest pod tym względem gorszy niż najbardziej gderliwa baba. Jest nienormalny”.

Ostatnie spostrzeżenie sprawiło, że niespodziewanie dla samej siebie nabrała trochę odwagi.

– Muszę zajrzeć do Krzysia – oznajmiła spokojnie, a wyraz zaszczutego zwierzęcia zniknął z jej twarzy.

W oczach Marcina pojawił się na moment ten znany jej już niebezpieczny błysk. Wiedziała jednak, że na tym się skończy. Już kilka razy spostrzegła, że gdy zdołała opanować strach, Marcin ustępował. Szkoda tylko, że tak rzadko potrafiła się na to zdobyć.

Usunął się nieco na bok, tak że mogła przejść dalej. Siedmioletnia Kasia natychmiast do niej przylgnęła.

– Jak się czuje Krzyś? – spytała, zwracając się do córeczki.

– Jej się pytasz, głupia krowo?! – Tym razem Marcin podniósł głos. Czasem mu się to zdarzało. Na przykład w takich sytuacjach jak ta – gdy mimowolnie okazał, że jej opanowanie budzi w nim obawę wymuszającą coś w rodzaju niechętnego respektu.

Anna drgnęła i natychmiast zauważyła identyczną reakcję u dziewczynki.

„Ty bydlaku, ażebyś wreszcie zdechł” – wymówiła, rzecz jasna znowu tylko w myślach, nawiedzające ją od czasu do czasu pragnienie.

– Mówię do ciebie! – Marcin dał się ponieść wściekłości. – Spieszę się na pociąg, a zamiast tego muszę czekać w domu jak jakiś głupek, bo ty nie potrafisz nawet wywiązać się z tej jednej jedynej roli, jakiej jeszcze od ciebie oczekuję, to znaczy siedzieć w domu i pilnować dzieciaków.

Nie wytrzymała.

– Nie wspominałeś mi wcześniej, że gdzieś wyjeżdżasz – powiedziała, rzuciwszy mu spojrzenie z ukosa.

– Bo co, do cholery? Mam cię prosić o pozwolenie, tłumaczyć ci się z tego, co robię?! – Najwyraźniej się rozkręcał. – Haruję jak wół, aby utrzymać ten burdel, i jeszcze mam się spowiadać?

„Zarabiasz niewiele więcej ode mnie” – pragnęła mu to przypomnieć, ale tym razem nie żałowała, że nie powiedziała tego na głos. Nie musiała mu bowiem przypominać o takich sprawach. Sam to wiedział, choć nieudolnie robił, co mógł, by zakłamać i tę rzeczywistość. Tego jednak nie potrafił. Dobrze wiedział, ile zarabiał, i prawdopodobnie to potęgowało jego agresję. Dlatego Anna wolała mu tego nie wypominać. Teraz liczyło się dla niej jedno – żeby wreszcie wyszedł z domu, zanim ten cholerny pociąg ucieknie mu sprzed nosa.

– Dokąd jedziesz? – spytała, choć nawet i to pytanie mogło okazać się dla niej ryzykowne. Musiała jednak wiedzieć. Musiała wiedzieć, ile czasu będzie mogła cieszyć się spokojem spowodowanym jego nieobecnością. Poza tym żaden inny aspekt jego częstych wyjazdów jej nie interesował. Już nie.

– Bo co? – odparł zaczepnie, ale spodziewała się takiej reakcji.

Poczuła, że nie ma już siły na tę „rozmowę”. Ani na patrzenie na niego.

– Nieważne. – Wzruszyła z rezygnacją ramionami, modląc się, by wreszcie się wyniósł. Nie daj Boże, by zmienił zdanie i zdecydował się jednak zostać. Było to wprawdzie mało prawdopodobne, ale któż to mógł wiedzieć? Ona w każdym razie wiedziała, że mogła spodziewać się po nim wszystkiego.

Jej reakcja wzbudziła w nim nowe podejrzenie, więc Anna zaczęła się już nie na żarty obawiać, że mąż porzuci jednak plany wyjazdu i zostanie. Jednak tak się nie stało.

– Jadę do Wrocławia w delegację. Wracam w piątek – odezwał się nadspodziewanie spokojnie.

Anna poczuła się tak, jakby w jednej chwili skrzydła wyrosły jej u ramion. Z trudem opanowała się, by nie zacząć krzyczeć i tańczyć z radości. Boże drogi! W środę, czwartek i do tego jeszcze przez cały wtorkowy wieczór będzie miała spokój. Ona i jej dzieci. Razem, we trójkę, wspaniale spędzą czas. Jak zawsze, gdy Marcina nie było w domu. A zdarzało się to dość często. Średnio co dwa, trzy tygodnie. Anny nie obchodziły już szczegóły tych delegacji. Na początku domyślała się, przeżywała, płakała. Potem coś w niej pękło i zaczęła dostrzegać zalety tego stanu rzeczy. Do tych zalet należały kradzione godziny spokoju. Dlatego kiedy już ponad wszelką wątpliwość wiedziała, dlaczego tak często starał się wyjeżdżać właśnie do Wrocławia, nie miało to już dla niej znaczenia. Wręcz przeciwnie – marzyła, by zechciał tam w końcu zostać, by zamieszkał na stałe z tamtą kobietą, której nie poznała i nie zamierzała poznać. Niestety, Marcin wolał nie podejmować takiego ryzyka. Znacznie bardziej odpowiadały mu romantyczne i upojne spotkania – bez stałego zobowiązania. Podobnie jak żona cieszył się wykradanymi chwilami szczęścia. Podobnie, a zarazem inaczej. W każdym razie nie zamierzał zamieniać romantyzmu sporadycznych spotkań na kolejny stały związek, którego nieuchronną konsekwencją była codzienna rutyna, czyli, w jego przekonaniu, koszmarna, frustrująca nuda zabijająca każdą miłość.

Najważniejsze jednak, że wreszcie wyszedł. Razem z Kasią usłyszały jeszcze jego kroki na schodach a potem trzaśnięcie drzwi od klatki schodowej. I obie – jak na komendę – odetchnęły.