Dziedzictwo elfów. Tom II - Agnieszka Janiszewska - ebook

Dziedzictwo elfów. Tom II ebook

Janiszewska Agnieszka

5,0

Opis

Czy da się śnić o szczęściu, gdy wokół płonie świat?

Magdalena ponownie staje na rozdrożu. W związku z tragicznym zdarzeniem porzuca posadę guwernantki w Zalesicach i wraca do rodzinnego domu w Warszawie. Tam staje wobec wyboru między spokojem, który daje jej oddany przyjaciel, a płomieniem uczucia, którego nie potrafi zgasić.
Tymczasem na ulicach Warszawy wrze. W odpowiedzi na rosyjską brankę wybuchają powstańcze walki, a terror zaborcy narasta z każdym dniem. Bohaterowie muszą dokonać wyboru: podjąć ryzyko i stanąć do bitwy czy wycofać się w imię bezpieczeństwa?

Gorzkie rozczarowania, potrzeba wyrzeczeń i tęsknota za dawnym życiem doprowadzą ich do miejsc, w których nigdy nie spodziewali się znaleźć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewka1957

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę się ciagnie
00



Agnieszka Janiszewska

Dziedzictwo elfów

Tom II

Rozdział 1

Przygotowania do ślubu i wesela Rozalii i Ksawerego trwały całe lato, sprawiając, że wszelkie inne sprawy zeszły na plan dalszy. W tym także zmiany na stanowisku namiestnika – zmarłego pod koniec maja Gorczakowa zastąpił najpierw Nikołaj Suchozanet, a potem hrabia Karol Lambert. I choć w rozmowach, zarówno w gronie rodzinnym, jak i ze składającymi wizyty sąsiadami, poruszano także aktualne wydarzenia w kraju – trudno było przecież od nich uciec – to jednak z przyjemnością podejmowano potem kwestie związane z zaręczynami, a następnie ślubem i weselem. Taki powiew spokojnej normalności w tym niespokojnym, rozszalałym świecie – jak to ujęła pani Szaniawska. Bo przecież nie można ciągle być tylko w podniosłym czy, jak twierdzą niektórzy, patriotycznym nastroju. Potrzebujemy trochę radości, trochę zabawy.

– Zabawy? – westchnęła moja matka. – Ubolewam, że to wesele nie będzie niestety takie, jak sobie wyobraziłam. A to wszystko z powodu żałoby, i to bynajmniej nie w rodzinie. A jednak nie będziemy ryzykować wyprawiania wielkiego balu. Niektórzy próbowali i na ogół spadały na nich kłopoty ze strony różnych oszołomów wymachujących hasłami, ponoć patriotycznymi. Lecz są to hasła, z którymi trudno dyskutować, by nie zostać oskarżonym o zdradę. Dlatego, chcąc nie chcąc, musimy poprzestać na uroczystym przyjęciu, bez tańców.

– Ależ z pewnością będzie to wspaniałe przyjęcie – zapewniła pospiesznie jej przyjaciółka. Nie była zresztą wyjątkiem, wszyscy to powtarzali, mimo to moja matka była niepocieszona.

Co jednak było szczególnie zastanawiające, a nawet zaskakujące, sama Rozalia bynajmniej nie żaliła się z powodu zapowiadanego przyjęcia bez tańców. Zdaniem części naszej służby, która z przejęciem komentowała wszystkie szczegóły (i plotki) dotyczące wesela, dla Rozalii najważniejsza była perspektywa wyjazdu. Wszystko inne stanowiło jedynie środek do osiągnięcia tego celu. Wprawdzie niektóre pokojówki nie dawały wiary takiemu tłumaczeniu – no bo jak to tak, by panna nie cieszyła się z sukni ślubnej, nie brała udziału w kompletowaniu wyprawy i nie interesowała się innymi szczegółami przygotowań – jednak starsze pokojowe wiedziały swoje. Panience marzyły się wielkie zmiany w życiu. I to głównie zaprzątało jej uwagę. Tak czy owak, dziwnie i smutno będzie bez niej w Zalesicach. Bo nawet jeśli czasem bywała nieznośna, rozkapryszona i trudno za nią nadążyć, to jednak od dziecka zaprzątała uwagę wszystkich. I w pewien sposób wypełniała sobą każde miejsce w domu. Nie to co ten mruk, ta mała dziwaczka, jej siostra.

Słuchałam tych opinii, jak zwykle ukryta za kotarami, wciąż przede wszystkim zdumiona, że pozwalały sobie na te wszystkie uwagi, choć zdawały sobie sprawę, że w każdej chwili ktoś je może usłyszeć. Jak choćby dziewczynka, o której tak się wyrażały – zwłaszcza że znając moje zwyczaje, mogły podejrzewać, że jestem w pobliżu i je podsłuchuję. Dopiero później przyszło mi do głowy, że być może właśnie dlatego pozwalały sobie na te słowa. Instynktownie wyczuwały, że nie naskarżę na nie nikomu. Być może przypisywały to mojej bezradności i niewielkiemu znaczeniu w rodzinie – w gruncie rzeczy jednak po prostu nie dbałam o ich opinię. W tamtych dniach myślałam tylko o Rozalii… i o naszej guwernantce.

Jeśli chodzi o moją siostrę, w całej rozciągłości popierałam zdanie pokojówek. Rozalia zawsze traktowała mnie z góry i nie raz okazywała lekceważenie, lecz mimo to ciężko mi było sobie wyobrazić nasz dom bez niej. Wiedziałam, że będzie mi jej brakować, nawet jej docinków lub dla odmiany ignorowania mnie, bez wyraźnego powodu, ot tak, z powodu złego humoru, dla kaprysu. Lecz z drugiej strony potrafiła też być całkiem znośna i chętna do rozmowy. Jednak w tych dniach, wypełnionych przygotowaniami do ślubu i wesela, przede wszystkim liczyło się dla mnie to, że siostra była obecna w całym moim dotychczasowym życiu i, chcąc nie chcąc (bo różnie z tym bywało), spędzałyśmy ze sobą dużo czasu. I to miało się już wkrótce skończyć. Gdy o tym myślałam, widziałam przed sobą cały szereg pustych, samotnych dni, a przecież samotność nie była dla mnie niczym nowym i dotąd żyłam z nią za pan brat. Jakże chętnie pogadałabym o tym z Rozalią, otworzyłabym przed nią moje serce, wiedziałam jednak, że to na nic, bo ona dla odmiany wcale nie zamierzała za mną tęsknić. Nie byłam jej potrzebna do szczęścia, znalazła sobie nowy cel w życiu. Błąkając się samotnie po zalesickich łąkach i zagajnikach, życzyłam jej po cichu, by wszystko jej się powiodło.

Była jeszcze inna kwestia, która zaprzątała wtedy moją głowę – co będzie dalej z lekcjami, skoro panna Magdalena zrezygnowała z posady? Czy zostanie na jej miejsce zatrudniony ktoś nowy, kolejna guwernantka? W dodatku tylko dla mnie?

– Amelię pewnie wyślą do szkoły – usłyszałam kiedyś, przechodząc obok kuchni. Rozpoznałam głos Marcysi, która czasem zajmowała się garderobą mojej matki, i dlatego rozpowszechniane przez nią wiadomości były w kuchni uważane za wiarygodne. Jedynie stara Matylda i kucharka próbowały ją wtedy temperować. Serce mi załomotało, gdy usłyszałam te słowa, lecz zaraz kucharka surowo upomniała pokojówkę, by nie tworzyła plotek. Bo przecież Matylda, która z kolei usługiwała starszej dziedziczce (czyli mojej babce), twierdziła, że w sprawie młodszej panienki nic jeszcze nie zostało postanowione.

To jednak znaczy, że coś jest na rzeczy, coś w mojej sprawie planują – pomyślałam, przyciskając dłonie do serca. W przeciwnym razie jego głośne bicie z pewnością zostałoby usłyszane w kuchni.

– W każdym razie powinni ją wysłać do szkoły – odparła najwyraźniej urażona Marcysia. – Jak służyłam u państwa Dworakowskich, to ich obie córki zostały wysłane do szkół. I dobrze im to zrobiło. Lepiej niż te wszystkie domowe nauczycielki, które nic nie są warte. Panny dużo więcej nauczyły się na pensji i do tego stały się bardziej układne i grzeczniejsze. Nie takie dziwadła jak nasza Amelia.

A potem służące zaczęły rozprawiać o pannie Biłowicz. „Mrukliwa była i nie trzymała ze służbą. Ale z drugiej strony, nie sprawiała większych kłopotów, nie przydawała pokojówce zbyt wiele roboty, bo sama utrzymywała nieskazitelny porządek w swoim pokoju i nie oczekiwała, by jej usługiwano. A że maniery miała niczym jakaś księżniczka? Ciągle tylko te książki czytała i włóczyła się po polach i lasach? W dodatku nie zawsze sama, bo czasem w towarzystwie panicza? A i sam pan Zalewski lubił jej towarzystwo; no i te ich wspólne podróże do Warszawy… Nic dziwnego, że młodszej pani Zalewskiej się to nie podobało, ale cokolwiek to było, już się skończyło. Teraz przyjdzie pannie guwernantce zakasać rękawy i wziąć się do prawdziwej roboty, by pomóc własnej rodzinie. Takie życie, nigdy człowiek nie wie, co mu los zgotuje. A bez wątpienia śmierć małego braciszka, w dodatku taka śmierć, to jednak wielkie nieszczęście”. Słuchając tego, odgadłam, że właśnie to nieszczęście, ta tragedia sprawiły, że nasze służące wybaczyły pannie Biłowicz wszelkie wcześniejsze „przewinienia” i kładły kres złośliwym i nieżyczliwym plotkom na jej temat.

Czekałam na przyjazd Romka – miałam nadzieję, że jego towarzystwo mnie ożywi i rozweseli, w każdym razie rozpędzi nastrój melancholii, który w tym czasie mnie nie odstępował. Dość szybko jednak zorientowałam się, że i jego dręczył jakiś niepokój i rozterki. Nie znajdowałam w nim tej radości i zachwytu, jakimi emanował dotąd zawsze, gdy przyjeżdżał na wakacje po całej jesieni i zimie spędzonych w mieście. A gdy pół żartem, lecz także jak najbardziej serio, zapytałam go, czy przyczyną jego złego humoru jest zbliżający się ślub naszej siostry, wzruszył ramionami, po czym odparł, że tak, owszem. Pomysł ze ślubem mu się nie podoba, ale jakie to ma znaczenie, co on myśli? Przecież nikt go o zdanie nie pytał. I to było wszystko, co z niego wydobyłam, bo nie chciał kontynuować tematu, w każdym razie nie ze mną. Wolał rozmawiać o tym z babką. Widziałam ich, jak z markotnymi minami spacerowali kiedyś o zmierzchu po ogrodzie, lecz poza pojedynczymi słowami niczego więcej nie wychwyciłam.

Ślub odbył się we wrześniu 1861 roku, lecz choć pełniłam zaszczytną funkcję jednej z druhen, wszystko pamiętam jak przez mgłę, jakbym nie była uczestnikiem wydarzeń, a obserwatorem oglądającym wszystko z tylnego rzędu teatru. Kościół, świece i ta klęcząca przed księdzem para. Blada jak kreda oblubienica w ślubnym stroju nie przypominała mojej siostry. Przystojny młody człowiek u jej boku był mi zupełnie obcy. Przyjęcie weselne bez tańców przypominało uroczysty świąteczny obiad, tyle że w większym gronie. Wszyscy mówili jeden przez drugiego, ale nie potrafiłabym powtórzyć, o czym rozmawiano. Do dziś tego nie wiem, mogę się co najwyżej domyślać. Siedzący obok mnie młodzieniec, poczuwając się do uprzejmości i kurtuazji, także próbował do mnie zagadywać, lecz moje odpowiedzi były na tyle drętwe, że w końcu dał sobie z tym spokój.

Kilka dni później moja siostra i jej świeżo poślubiony mąż wyjechali do Paryża. Lato miało się ku końcowi, zboże już dawno zebrano z pola; pamiętam, że patrzyłam na smutne rżyska i serce mi się ściskało. Nie chciałam zmian w moim życiu – lecz one i tak nadeszły. Zalesice nie były już takie same, a do tego szóstym zmysłem czułam, że to nie koniec. Jakby nadciągał jakiś potężny walec, a może zawierucha, w każdym razie coś, czego nie można już było zatrzymać. Co najwyżej uciec najdalej, jak się da. Lecz czy byłabym zdolna do takiej ucieczki? Raczej nie. Coraz częściej myślałam natomiast o szkole.

Czy naprawdę zamierzają wysłać mnie na pensję? Nikt o tym nie mówił, ale gdyby zaczęto snuć takie projekty… Mój ewentualny opór i tak nikogo by nie powstrzymał. Tak jak w przeszłości nie powstrzymał ojca przed wysłaniem Romka do gimnazjum w Warszawie. A może jednak szkoła nie byłaby takim złym rozwiązaniem, skoro po raz pierwszy w życiu samotność w Zalesicach coraz bardziej mi doskwierała? Nawet elfy gdzieś zniknęły, bo już ich nie słyszałam.

Lecz w październiku doszło do kolejnego napięcia w kraju. W połowie tego miesiąca, wkrótce po pogrzebie arcybiskupa Fijałkowskiego (na którym, jakżeby inaczej, obecne były tłumy) w Królestwie został ogłoszony stan wojenny. Zamknięto parki, kawiarnie i inne lokale publiczne. Wszelkie zgromadzenia uliczne powyżej trzech osób zostały surowo zabronione, za ich złamanie groziła interwencja policji i wojska. Podobnie jak za nieprzestrzeganie godziny policyjnej. Wszystkie te obostrzenia i zapowiedź surowych kar nie zapobiegły przygotowywanym już od pewnego czasu okolicznościowym nabożeństwom w rocznicę śmierci Kościuszki.

Zaczęły się – zgodnie z planem – piętnastego października. Wojsko otoczyło wówczas trzy świątynie; z kościoła Świętego Krzyża udało się ludziom wymknąć bocznymi drzwiami, żołnierze wtargnęli za to do katedry warszawskiej i kościoła Bernardynów, gdzie aresztowano modlących się tam wiernych, a tysiące ludzi zamknięto w Cytadeli. Kobiety i dzieci potem zwolniono, zatrzymano półtora tysiąca mężczyzn. Warszawska kuria nazwała to profanacją świątyń i ogłosiła zamknięcie wszystkich kościołów i kaplic w Warszawie. Na znak solidarności z klerem katolickim to samo uczyniły protestanckie zbory i synagogi. Zgodnie z oświadczeniem duchownych świątynie miały pozostać zamknięte, dopóki władze nie dadzą gwarancji bezpieczeństwa, że nigdy więcej nie doprowadzą do podobnej profanacji, a modlący się ludzie będą w kościołach bezpieczni. Wszak nawet w starożytnych cywilizacjach szanowano nienaruszalność świątyni, które nie raz stawały się bezpiecznym azylem dla każdego szukającego tam ochrony przed prześladowaniem ze strony władz, w tym także zbiegłych niewolników. Nikt nie ośmielił się narazić bóstwu.

Postawa duchownych i kapłanów (różnych zresztą wyznań i religii) spowodowała niejakie zamieszanie wśród władz, sytuacja stała się bowiem dla nich bardzo niewygodna, zwłaszcza że została powszechnie nagłośniona. Ponoć namiestnik Lambert odżegnywał się od tego, co się stało, próbując całą odpowiedzialność zrzucić na swojego następcę, jako dowodzącego całą akcją. Co w rezultacie skończyło się samobójstwem tego ostatniego. Inny ważny urzędnik kierujący Komisją Śledczą dostał apopleksji, wreszcie sam namiestnik ciężko się rozchorował, podał do dymisji i wyjechał. To samo uczynił też margrabia Wielopolski, zapewniając wcześniej, że nie tylko nie miał nic wspólnego z decyzją o wtargnięciu wojska do kościołów, ale nawet nie wiedział o takich planach.

Wydarzenia te i wszelkie restrykcje związane ze stanem oblężenia sprawiły jednak, że publiczne manifestacje stopniowo traciły swój impet i nie gromadziły już tłumów, w Warszawie właściwie zupełnie ustały. Niektórzy byli skłonni przypuszczać, że sytuacja się stabilizuje, że obie strony znajdą wreszcie jakiś kompromis, w każdym razie nie dojdzie do wybuchu otwartej rewolucji, której wynik byłby z góry przesądzony, a skutki katastrofalne dla całego kraju. Ojciec mój jednak uważał, że sytuacja w dalszym ciągu jest wysoce niepewna i napięta, a w związku z tym nadal wszystko jest możliwe.

Czasami zastanawiałam się, czy w ogóle zamierzają coś postanowić w kwestii mojej dalszej edukacji. I coraz częściej docierało do mnie, że zupełnie świadomie uciekają od tego tematu. Tak jakby w gruncie rzeczy nie mieli pojęcia, co właściwie ze mną począć. Co zrobić z dzieckiem, którego nikt nigdy nie chciał, które pojawiło się przez przypadek, niepotrzebnie tylko komplikując życie reszcie rodziny. Czułam, że zawadzam im jak nigdy dotąd. I jak nigdy dotąd pragnęłam zejść im z oczu, zniknąć, rozpłynąć się we mgle… lecz nawet i to nie było możliwe. Pozostawało mi jedynie czekać. Choć, Bóg mi świadkiem, sama już nie wiedziałam na co.

Rozdział 2

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13

Dziedzictwo elfów. Tom II

ISBN: 978-83-8373-888-8

© Agnieszka Janiszewska i Wydawnictwo Zaczytani 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Zaczytani.

REDAKCJA: Marta Grochowska

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Zaczytani należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://zaczytani.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek