Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marzymy o odkryciu nowych galaktyk. Fantazjujemy o życiu, które może istnieć na pobliskich planetach. Tymczasem tuż obok nas, pod powierzchnią oceanów, znajduje się świat, o którym wciąż wiemy bardzo niewiele. Nic dziwnego – jest to świat ciemny, lodowaty i niegościnny, w którym na człowieka pozbawionego wyrafinowanych zabezpieczeń czeka tylko śmierć.
Dzięki Helen Scales możemy zanurzyć się w tę tajemniczą otchłań, nie opuszczając bezpiecznego zacisza własnego domu. Staniemy tam oko w oko ze zwierzętami o najczarniejszej na świecie skórze i wabiącymi swe ofiary oszałamiająco kolorowym pokazem świetlnym. Spotkamy cuchnące ryby, przerażająco żarłoczne organizmy, stworzenia pławiące się we wrzącej, przesyconej truciznami wodzie i tańczące włochate kraby.
Otchłań to świadectwo istnienia ukrytego przed naszymi oczami, fascynującego świata pełnego niezliczonych i niewyobrażalnych form życia, a także przestroga przed nadmierną eksploatacją oceanów i dramatyczny apel o ich ochronę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 407
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Josha, Sama i Davida
Preludium
Trzymałam się w bezpiecznej odległości na środkowym pokładzie 35-metrowego statku badawczego „Pelican” i obserwowałam rozwój wydarzeń na rufie. Odbiliśmy od brzegu półtora dnia wcześniej i przez całą noc podążaliśmy krętym kursem wśród słonych bagien południowej Luizjany, zanim rozkołysały nas ciepłe fale Zatoki Meksykańskiej. Mój świat natychmiast się skurczył. Byłam jedną z dziesięciorga oceanologów na pokładzie, mających za zadanie przeprowadzić serię badań morskich głębin, a jedenastu członków załogi zapewniało sprawne funkcjonowanie statku. Wszyscy zbieraliśmy się w mesie w porze posiłków i sporadycznie po to, by pooglądać telewizję. Oddano nam do dyspozycji małe laboratorium i kilka prywatnych kabin, chociaż to ostatnie słowo jest dość górnolotnym określeniem tych ciasnych, czteroosobowych pomieszczeń. W jednym z nich miałam koję, nieodparcie kojarzącą mi się z trumną, do której nauczyłam się wślizgiwać i wyślizgiwać. Była też wspólna łazienka ‒ kingston, jak nazywają ją marynarze ‒ z solidnym poziomym drążkiem, którego można się było przytrzymać, by nie stracić równowagi na wzburzonym morzu. Pierwszego ranka po przebudzeniu dostrzegłam przez bulaj tylko sięgające aż po horyzont fale. Wkrótce jednak moje pole widzenia miało się znacznie poszerzyć.
Najważniejsze dla nas urządzenie unosiło się na linie nad tylnym pokładem, oczekując na podróż w głębiny. Rozmiarami mniej więcej dorównywało małemu samochodowi. Pojazd podwodny, bo o nim mowa, składał się z metalowego korpusu w kształcie walca, do którego przymocowano imponującą liczbę elektronicznych gadżetów i najróżniejszych czujników. Po bokach znajdowały się jaskrawożółte pływaki i zbiorniki balastowe. Z przodu para blisko osadzonych, szklanych oczu nadawała mu ujmujący wyraz twarzy zatroskanego robota ‒ były to obiektywy systemu kamer stereowizyjnych, dzięki którym wkrótce mieliśmy zajrzeć w głębiny. Całości dopełniały dwa ramiona. Jedno z nich, wyposażone w siedem przegubów, wykonywało skomplikowane polecenia wydawane przez specjalnie przeszkolonego operatora, sterującego nim ze statku. Drugie, obsługiwane przyciskami, realizowało proste zadania ‒ chwyć, obróć i puść. Długa, karbowana rura ze sztucznego tworzywa, znana jako eżektor lub podwodny odkurzacz, służyła do zasysania przedmiotów z głębin i wydobywania ich na powierzchnię. Dzięki kilku małym śrubom napędowym pojazd mógł się poruszać pod wodą w górę i w dół, w lewo i w prawo. Gruby jak mój nadgarstek kabel prowadził do ważącego dobre ćwierć tony obciążnika stabilizującego, w którego wnętrzu kryło się mnóstwo sprzętu elektronicznego, a ten z kolei był połączony ze statkiem bardzo długim przewodem. Za jego pośrednictwem do pojazdu docierał prąd i komendy, a w drugą stronę płynęły z głębin obrazy w czasie rzeczywistym. W pojeździe nie przewidziano miejsca dla człowieka. Wszyscy badacze mieli pozostać na statku.
Czterech mężczyzn w żółtych kaskach uwiesiło się lin przywiązanych do rogów pojazdu. Niczym poskramiacze starali się opanować jego zapędy, gdy uniósł się nad pokładem i po chwili znalazł się za burtą statku, zawisając niecierpliwie w powietrzu. Gdyby był żywym zwierzęciem, wiedziałby, co się szykuje, i szarpałby za smycz, pragnąc powrócić do środowiska, w którym czuje się najswobodniej. Wysięgnik żurawia skłonił się i zaczął opuszczać gondolę, która z pluskiem osiadła na powierzchni morza. Podwodny pojazd kołysał się w niewielkiej odległości od statku wśród pęcherzyków piany. Z pokładu powyżej z zapartym tchem śledziłam, jak ogromna wciągarka budzi się do życia i odwija linę, opuszczając w głębiny skomplikowany sprzęt wart wiele milionów dolarów.
Monitory rozmieszczone w różnych miejscach statku pokazywały obraz pojazdu i śledziły jego postępy: spieniona, błękitna woda, w której unosiły się złote liście gronorostów, zwanych też sargasami, wkrótce ustąpiła miejsca barwie zielonej. W miarę jak na ekranach miarowo zmieniały się liczby, odzwierciedlające głębokość zanurzenia, zieleń coraz bardziej ciemniała. Po chwili całkowity mrok rozproszyły światła reflektorów.
Pojazd potrzebował godziny, by dotrzeć do dna znajdującego się nieco ponad dwa kilometry pod powierzchnią wody. Po drodze mijał intrygujące oznaki życia w głębinach ‒ cienie meduz i kałamarnic ‒ lecz piloci nie otrzymali polecenia, by wstrzymać zanurzanie i pozwolić nam popatrzeć. Pierwsze zwierzę, które zdołałam dokładniej obejrzeć, unosiło się tuż nad dnem morza. Było to półprzezroczyste, szkarłatne stworzenie, niekiedy nazywane bezgłowym kurczakiem-potworem (lub potwornym bezgłowym kurczakiem), ponieważ kształtem przypomina oskubaną z piór tuszkę z półki w supermarkecie, którą ktoś ożywił i wrzucił do morza[1*]. Oficjalnie nazywa się Enypniastes, jest ogórkiem morskim i, co nietypowe dla gromady strzykw, do których się zalicza, potrafi pływać. W przeciwieństwie do swoich bardziej ospałych krewniaków, preferujących włóczęgę po dnie morza, ten co jakiś czas uaktywnia się i z wdziękiem przemyka tuż nad nim. Przemieszcza się dzięki falującym ruchom ciała, a właściwie poruszając czymś, co wygląda jak falbaniasta spódnica tancerki flamenco. Enypniastes przez pewien czas dryfuje z prądem, po czym ląduje, by kontynuować flegmatyczną przechadzkę po dnie i żerowanie. Pływacki zryw obserwowanego przeze mnie zwierzęcia zapewne oznaczał, że przestraszyło się ono naszego podwodnego pojazdu lub właśnie wyruszało na poszukiwania świeżo spadłego z góry kąska pokarmu. W głębinach trudno o pożywienie, toteż opłaca się wiedzieć, jak znaleźć możliwie największe jego ilości. Podobnie jak wielu mieszkańców oceanicznych głębin, Enypniastes posiadł zdolność do bioluminescencji. Zaniepokojony zrzuca zewnętrzną warstwę świecącej skóry przypuszczalnie po to, by zmylić napastnika, a potem pozostawia lśniącego ducha samego siebie, sam zaś umyka. Lecz reflektory naszego podwodnego pojazdu świeciły zbyt jasno, byśmy mogli dostrzec tę sztuczkę, poza tym plan badań nie przewidywał śledzenia ogórków morskich.
Przez następnych dwanaście godzin naukowcy na pokładzie „Pelicana” na zmianę po dwoje lub troje wchodzili do sterowni ‒ niewielkiego kontenera przymocowanego do pokładu ‒ i wydawali polecenia pilotom łodzi, realizując poszczególne punkty programu. Ani na chwilę nie spuszczaliśmy oka z monitorów, delektując się obrazem przesyłanym na górę z głębokości dwóch kilometrów pod naszymi stopami. Każdy z nas miał okazję badać głębiny na odległość.
Oceany od zawsze kształtowały życie człowieka, lecz do niedawna największe znaczenie miały ich powierzchnia i brzegi. Ludzie podróżowali wzdłuż wybrzeży, osiedlali się na granicy lądu i morza, żeglowali w poszukiwaniu żywności i odległych krain, wysyłali wojska, zdobywając kolonie oraz egzotyczne bogactwa. Do dziś znaczna część żywności pochodzi z płytkich wód powierzchniowych, gdzie przebiegają szlaki transportowe licznych dóbr codziennego użytku, których wymiana zdominowała światową gospodarkę. A ludzie z upodobaniem wędrują nad brzegi mórz, by poszukiwać spokoju, wpatrywać się w dzikie fale i odpoczywać. To, co znajduje się głęboko pod powierzchnią wód, bardzo długo pozostawało poza zasięgiem wzroku i zazwyczaj także zainteresowania. Teraz jednak bliskie więzi ludzkości z oceanami coraz bardziej się zacieśniają.
Bez wątpienia wkroczyliśmy w złoty wiek eksploracji głębin. Wspomagani nowymi technologiami i narzędziami, takimi jak pojazdy podwodne specjalnie przystosowane do schodzenia na duże głębokości, naukowcy uzyskują znacznie szerszy i bardziej złożony obraz oceanów niż kiedykolwiek wcześniej. Nie tak dawno temu uważano życie na dużych głębokościach za niemożliwe, okazało się jednak, że są one domem dla niezliczonych i niewyobrażalnych form życia. To żywioł galaretowatych stworzeń tak delikatnych, że przelewają nam się przez palce, gdy próbujemy je wziąć do ręki, co wcale nie przeszkadza im znosić ogromnego ciśnienia, które w mgnieniu oka zniszczyłoby komórki i cząsteczki naszych ciał. Tutaj żyją miliardy i biliony małych, świecących rybek, które przez całe życie na przemian to zdążają ku powierzchni, to nurkują w najciemniejsze odmęty. Tutaj znajdują się całe ekosystemy zamknięte w ciemnościach, wykorzystujące zdolności drobnoustrojów do chemosyntezy, gdzie robaki[2*] mierzą nawet po trzy metry długości, kraby tańczą, a ślimaki porastają lśniącymi, metalowymi zbrojami.
Badania głębin zmuszają nas do nieustannego modyfikowania naszych wyobrażeń na temat tego, jak powstawało życie na Ziemi, do określania na nowo granic tego, co jest możliwe. Może właśnie tam zaczęło się życie, jakie znamy, stopniowo różnicowało się i nabierało złożoności, po czym wyruszyło na podbój wszystkich płytszych i suchszych części naszej planety. I nie tylko – im dłużej i uważniej naukowcy przyglądają się głębinom, tym lepiej rozumieją, jak wielkie mają one znaczenie. Sieć niewidzialnych zależności łączy oceany z resztą naszej planety, pomaga utrzymać równowagę klimatyczną i skład atmosfery, magazynuje i wyrzuca z siebie niezbędne związki chemiczne ‒ inicjuje wszelkie procesy, bez których życie na Ziemi stałoby się nie do zniesienia lub byłoby zupełnie niemożliwe. Każda żywa istota potrzebuje głębin.
Oceanografowie dokonujący niezwykłych odkryć uświadamiają sobie coraz pilniejszą potrzebę poznania i zrozumienia głębin. To, co niegdyś uważano za modelowy przykład nietkniętego pustkowia, coraz bardziej odczuwa obecność i oddziaływanie człowieka, który zbiorowo wywiera coraz większą presję na naszą planetę.
Jednocześnie coraz więcej oczekujemy od oceanu. Pojawiają się pytania, czy może on rozwiązać problemy, przed którymi stajemy dziś jako ludzkość. Czy głębiny morskie nas nakarmią? Czy nas wyleczą? Czy uratują nas przed kryzysem klimatycznym?
Inni zastanawiają się, jak na nich zarobić. Pod powierzchnią mórz znajdują się związki chemiczne i zwierzęta, których wydobywanie i wykorzystanie do tej pory było zbyt trudne i kosztowne, lecz to się szybko zmienia. Wskutek przełowienia wyczerpaliśmy zasoby płytkich mórz, toteż flotylle statków rybackich z roku na rok zapuszczają się coraz dalej i głębiej, dziesiątkując populacje zazwyczaj wolno rosnących, długowiecznych ryb. Planuje się również rozpoczęcie eksploatacji dna morskiego. Ta zupełnie nowa gałąź przemysłu zniszczy kruche ekosystemy oceaniczne, a z czasem odciśnie największy ślad ekologiczny na naszej planecie ‒ wszystko po to, by wydobywać rudy metali leżące w otchłani i wykorzystywać je do produkcji urządzeń elektronicznych, od których coraz bardziej się uzależniamy.
Tak czy inaczej, ocean przyszłości to głębiny. A przyszłość ta już teraz zależy od podejmowanych przez nas decyzji i dokonywanych przez nas wyborów. Jeżeli przemysłowcy i wpływowe państwa postawią na swoim i rozpoczną eksploatację tej części wód, to jak na ironię czeka nas przerażająca perspektywa: głębiny rzeczywiście staną się tak puste i pozbawione życia, jak niegdyś uważano.
Historia podpowiada nam, że eksploracja i eksploatacja Ziemi oraz jej bogactw zawsze szły ze sobą w parze bez względu na konsekwencje. Odkrywamy i sporządzamy mapy wciąż nowych terenów, przekraczamy kolejne granice, wykorzystujemy aż do całkowitego wyczerpania wszelkie zasoby: ropę naftową i minerały, lasy i ryby, wieloryby i wydry morskie, słonie dla ich kłów i tygrysy dla ich kości.
A przecież może być inaczej.
Mamy teraz szansę nawiązać nową relację z żywą planetą. Mamy sposobność zadecydować, iż są rzeczy, których po prostu nie potrzebujemy, oraz miejsca, które są wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju i na tyle ważne, że trzeba pozostawić je w spokoju – a jedno z tych miejsc to morskie odmęty.
Część pierwsza
Eksploracja
Oto głębia
Gdy z daleka obserwujemy Ziemię wirującą w przestrzeni kosmicznej, jej najbardziej charakterystyczną cechą jest obecność wody. 70 procent powierzchni naszej planety pokrywa coś, co postrzegamy jako błękitny ocean. Niebieskie światło słoneczne przenika przez wodę morską, pozostawiając wszystkie pozostałe barwy na płyciźnie, gdzie pochłaniają je wibrujące cząsteczki H2O. To właśnie te krótsze fale światła, o długości poniżej 450 nanometrów, nadają Ziemi ów szczególny odcień błękitu. Lecz nawet najgłębiej nurkujące fotony nie docierają do dna. Poniżej pierwszych 200 metrów ‒ co odpowiada mniej więcej długości kwartału zabudowy miejskiej w Chicago ‒ pozostają zaledwie przyćmione resztki niebieskiego światła. Od tej granicy warunki fizyczne ulegają jakościowej zmianie i życie w oceanie staje się zupełnie inne niż to, jakie toczy się w płytszych morzach powierzchniowych. Przyjęto, że właśnie od tego poziomu zaczynają się morskie głębiny.
Przeciętna głębokość oceanów wynosi około 3810 metrów, czyli dziesięć razy więcej niż wysokość nowojorskiego Empire State Building. Promienie słoneczne nie docierają w ogóle na głębokość poniżej 1000 metrów, co oznacza, że ogromna część naszej planety pozostaje pogrążona w mroku. A zatem na dużym obszarze Ziemi zawsze panuje noc, lecz większość z nas nie zwraca uwagi na nią ani na bytujące w niej stworzenia.
Dużo prawdy kryje się w stwierdzeniu, że wiemy więcej o powierzchni Księżyca niż o dnie morza. Mapę całego naturalnego satelity Ziemi sporządzono z rozdzielczością siedmiu metrów, podczas gdy najbardziej szczegółowa mapa głębokiego dna morskiego ujawnia tylko te cechy jego ukształtowania, których rozmiary przekraczają 4800 metrów. Ale uciekanie się do porównań astronomicznych raczej mija się z celem częściowo ze względu na wielką różnicę powierzchni Księżyca i Otchłani. Gdyby można było całą powierzchnię Księżyca przenieść na dno oceanu, zmieściłaby się tam prawie 10 razy[1]. I chociaż Księżyc leży znacznie dalej niż głębokie dno oceaniczne, o wiele łatwiej sporządzić jego mapę, ponieważ jest on suchy jak pieprz i nie przeszkadzają nam oceany ani jeziora. Wystarczy teleskop i pogodna noc, by każdy z nas mógł zobaczyć jasną stronę Księżyca (dostęp do jego ciemnej strony jest nieco bardziej skomplikowany). Spróbujmy zrobić to samo w przypadku dna oceanu.
Gdyby nie zasłaniała nam widoku wodna peleryna ‒ błękitna od góry, czarna od dołu ‒ Ziemia wyglądałaby zupełnie inaczej. Dostrzeglibyśmy złożoną topografię dna oceanicznego wraz z licznymi efektownymi cechami ukształtowania terenu.
Przede wszystkim nasza planeta wyglądałaby tak, jakby została niestarannie zszyta po gigantycznej eksplozji. Wielkie, poszarpane blizny przecinające dno oceanu są najdłuższym i najbardziej spektakularnym pasmem górskim na świecie. Złożone z formacji geologicznych znanych jako grzbiety śródoceaniczne, łańcuchy górskie ciągną się przez 54 718 kilometrów, wysokość podwodnych szczytów przekracza 3,2 kilometra, a u podstawy osiągają one szerokość nawet 1600 kilometrów. Nazwy poszczególnych części tego pasma podmorskich gór odzwierciedlają ich położenie geograficzne: Grzbiet Śródatlantycki przecina Atlantyk od Grenlandii na południe w kierunku Antarktydy, a w Oceanie Indyjskim znajdują się grzbiety Arabsko-Indyjski, Środkowoindyjski i Zachodnioindyjski; łańcuch ten okrąża od południa Australię i Nową Zelandię jako Grzbiet Pacyficzno-Antarktyczny (zwany także Południowopacyficznym), następnie zaś skręca na północ ku Kalifornii jako Grzbiet Wschodniopacyficzny. Z tym ogromnym łańcuchem górskim łączą się inne grzbiety. Grzbiet Adeński rozciąga się między Somalią a Półwyspem Arabskim, Grzbiet Chilijski przecina wschodni Pacyfik ku krańcowi Ameryki Południowej, a mierzący niemal 500 kilometrów długości grzbiet Juan de Fuca rozpoczyna się u wybrzeży Pacyfiku w Ameryce Północnej między Oregonem a wyspą Vancouver. Wszystkie te łańcuchy powstały na styku siedmiu głównych i licznych mniejszych płyt tektonicznych, jak gigantyczne kawałki puzzli wykonane ze skorupy ‒ najbardziej zewnętrznej, sztywnej warstwy Ziemi, ślizgające się po leżącym poniżej lepkim płaszczu. Wszędzie tam, gdzie zanurzone pod wodą płyty tektoniczne rozdzielają się, z głębi płaszcza wydostaje się lawa, wypiętrzając śródoceaniczne szczyty górskie. W ten sposób powstają zupełnie nowe fragmenty dna morskiego, które rozszerza się na boki, tworząc bazaltową skorupę oceaniczną o grubości od pięciu do niemal ośmiu kilometrów.
Pasma górskie nie zawsze ciągną się wzdłuż linii prostych, lecz są połamane lub przesunięte, formując gigantyczne pofałdowania. Strefy pęknięć ‒ ryftów ‒ powstają, gdy fragmenty płyt tektonicznych przemieszczają się względem siebie, wywołując trzęsienia ziemi i wysyłając fale tsunami w najdalsze zakątki globu.
Po przeciwległych stronach grzbietów śródoceanicznych oddalają się od siebie równiny abisalne ‒ na wschód i zachód od Grzbietu Śródatlantyckiego oraz na północ i południe od Grzbietu Pacyficzno-Antarktycznego. Te prerie, znajdujące się na głębokościach od trzech do pięciu kilometrów pod powierzchnią morza, ciągną się w nieskończoność. Łącznie stanowią one największy element ukształtowania dna morskiego i pokrywają ponad połowę powierzchni Ziemi. Nawet Wielki Step Euroazjatycki ‒ porośnięty trawami obszar rozciągający się między Węgrami i Chinami ‒ ma mniejszą powierzchnię niż równiny abisalne. Te obszary dna morskiego są dość miękkie ‒ gdybyśmy zdecydowali się na spacer, w większości miejsc musielibyśmy przekopać się przez ponad 1,5 kilometra mułu, a w niektórych punktach nawet przez ponad 10 kilometrów, zanim natrafilibyśmy na leżącą pod nim warstwę skał. Mapa osadów dna morskiego, zaktualizowana ostatnio w 2019 roku, sugeruje, że jest tam o 30 procent więcej osadów[2], niż szacowano w poprzednich badaniach. Osady te są mieszaniną drobinek pochodzących z erodujących skał, wymywanych przez rzeki, pozostawionych przez lodowce lub niesionych wiatrem. Wraz z drobnymi ciałkami organizmów planktonowych osiadają na dnie oceanu, układając się w ogromne kleksy.
Ale równiny abisalne to nie tylko niekończące się płaskie połacie mułu. Przecinają je pofałdowane wzgórza i kręte doliny, czkające wulkany błotne i jacuzzi bulgocące bąbelkami metanu. Są one także usiane tysiącami wysokich wulkanów, aktywnych i nieaktywnych, stożkowatych lub o płaskich wierzchołkach, jeżeli zostały oszlifowane przez fale w minionych epokach, gdy jeszcze sięgały powierzchni morza. Znane jako podmorskie góry, te odizolowane szczyty różnią się od pasm grzbietów śródoceanicznych, chociaż mogą powstawać w ich pobliżu. Najwyższe góry zazwyczaj formują się niedaleko środka płyt tektonicznych ‒ w miejscach zwanych plamami gorąca, gdzie płynna magma co jakiś czas przebija skorupę oceaniczną. Gdy płyty tektoniczne przesuwają się nad tymi plamami, jeden po drugim wypiętrzają się tam łańcuchy podwodnych gór, niczym ciastka na taśmie produkcyjnej.
Zwróceni plecami do grzbietu śródoceanicznego omijamy podmorskie góry i podążamy dalej równiną abisalną. Docieramy do coraz starszych i starszych fragmentów dna, aż wreszcie zatrzymujemy się na skraju najgłębszych części oceanu. Jesteśmy teraz w strefie subdukcji, gdzie jedna płyta tektoniczna zagłębia się pod drugą. W tych miejscach stare fragmenty dna oceanu są wciągane do gorącego, płynnego wnętrza Ziemi, gdzie ulegają stopieniu i przetworzeniu. W wyniku tego procesu powstają także rowy oceaniczne, których głębokość niekiedy przekracza 6100 metrów. W skład strefy hadalnej, nazwanej tak na cześć Hadesa[3], starożytnego greckiego boga podziemi, wchodzi 27 tego rodzaju rowów na całym globie.
W przekroju poprzecznym rowy te mają kształt litery V, a w poziomie mogą się rozciągać na tysiące kilometrów. W oceanach Atlantyckim i Indyjskim znajduje się po jednym rowie. Rów Portorykański leży na północ od Portoryko i Wysp Dziewiczych[3*], a Rów Sundajski omija od południowego zachodu indonezyjskie wyspy Jawę i Sumatrę. Na Oceanie Południowym za cyplem Tierra del Fuego zlokalizowane są rowy Sandwichu Południowego i Orkadów Południowych. Wszystkie pozostałe rowy stanowią część Pierścienia Ognia (Okołopacyficznego Pierścienia Sejsmicznego) ‒ strefy przypominającej kształtem podkowę, okalającej wschodnią, północną i zachodnią część Pacyfiku, gdzie stykają się różne płyty tektoniczne. Na tym bardzo aktywnym sejsmicznie obszarze występuje 90 procent trzęsień ziemi na świecie. Wszystkie rowy ciągnące się od Rosji po Nową Zelandię ‒ Kurylsko-Kamczacki, Filipiński, Tonga i Kermadec ‒ mają głębokość ponad 9750 metrów. Dno najgłębszego ze wszystkich ‒ Rowu Mariańskiego ‒ jest położone 10 970 metrów pod poziomem morza.
Sejsmolodzy pilnie nasłuchują odgłosów dochodzących z rowów tektonicznych. Stromymi zboczami tych rowów w pobliżu stref subdukcji, gdzie napierają na siebie płyty tektoniczne, regularnie targają najpotężniejsze wstrząsy w skali całego globu. Sieć czujników rozmieszczonych w Rowie Japońskim ma za zadanie wykrywać odgłosy mogące zapowiadać kolejne gigantyczne trzęsienie ziemi, takie jak to z 2011 roku, które wywołało niszczycielskie tsunami, doprowadziło do śmierci 18 000 ludzi i zalało elektrownię Fukushima Daiichi, powodując najpoważniejszą katastrofę nuklearną od czasów Czarnobyla. W kwietniu 2020 roku grupa doradców japońskiego rządu ostrzegła, że w każdej chwili północną część tego kraju w okolicach wyspy Hokkaido mogą nawiedzić potężne wstrząsy sejsmiczne oraz tsunami[4]. Choć naukowcy nie potrafią przewidzieć, kiedy dokładnie nastąpi katastrofa, po zbadaniu starożytnych osadów odkryli oni, że silne trzęsienia ziemi nawiedzają ten region co 300‒400 lat, a ostatnie nastąpiło w XVII wieku.
Oddalając się od niepokojonej wstrząsami strefy hadalnej, przez spokojne i ciche równiny abisalne podążamy ku lądowi. Głębokie dno oceaniczne kończy się tam, gdzie zaczynają się szelfy kontynentalne. Aby dostać się na te płytkie płaskowyże, lepiej znane nam części oceanu sięgające wybrzeża, trzeba pokonać wielkie stosy osadów ‒ obszary zwane wyniesieniem kontynentalnym (lub podnóżem kontynentalnym). Następnie pojawiają się skarpy stoków kontynentalnych, przypominające gigantyczne klify poprzecinane niemal dziewięcioma tysiącami stromych kanionów. Wiele spośród największych rzek, w tym Amazonka, Kongo, Hudson i Ganges, toczy swe nurty w kierunku głębokich kanionów utworzonych nie wskutek stałego przepływu wody, jak w przypadku kanałów rzecznych, lecz wyrzeźbionych przez podwodne osuwiska, gdzie przez tysiąclecia osady na przemian gromadziły się i ześlizgiwały z krawędzi szelfów kontynentalnych. Podmorskie kaniony mają przeciętnie nieco ponad 40 kilometrów długości i niecałe 2,5 kilometra głębokości. Wiele spośród nich cechuje się jeszcze bardziej widowiskowym ukształtowaniem. Na przykład największy w Europie kanion Nazaré ciągnie się około 230 kilometrów w kierunku wybrzeża Portugalii, gdzie spiętrza niespokojne wody Atlantyku w monstrualne fale. To właśnie tutaj w 2017 roku Rodrigo Koxa, brazylijski surfer specjalizujący się w pływaniu na grzbietach wielkich fal, ślizgał się na najwyższej fali, jaką kiedykolwiek zmierzono (24,38 m). Trzy lata później jego rodaczka Maya Gabeira ustanowiła rekord świata w kategorii kobiet. Fala, na której płynęła, miała wysokość 22,4 metra i była największą falą, na jakiej ślizgał się jakikolwiek surfer w tamtym sezonie zimowym, pierwszym dla profesjonalnych surferek. Po drugiej stronie planety, na Morzu Beringa u wybrzeży Alaski, kanion Zhemchug ma 96 kilometrów szerokości (dla porównania szerokość Wielkiego Kanionu nie przekracza 12,9 kilometra). A ikoniczny lądowy kanion Ameryki Północnej jest o połowę płytszy od swojego najbardziej imponującego odpowiednika w oceanie, Wielkiego Kanionu Bahamskiego, którego ściany wznoszą się na wysokość 4285,5 metra nad dnem oceanu.
Ale ta zapierająca dech w piersiach panorama dna oceanu kryje się pod ogromną ilością wody morskiej. Całkowita objętość głębokich wód oceanicznych, czyli tych znajdujących się poniżej 200 metrów pod falami, wynosi 1 000 363 638 kilometrów sześciennych. Przedstawmy to w odpowiednim kontekście: zakładając, że Amazonka co sekundę odprowadza do oceanu 210 000 metrów sześciennych wody, zapełnienie głębin zajęłoby jej ponad 150 000 lat[5].
Lecz rzeki nie mogły dostarczyć tak gigantycznych ilości wody do pierwotnych basenów oceanicznych. Oceany istnieją prawie równie długo jak nasza planeta, chociaż pochodzenie mas wody od dawna stanowi zagadkę dla kosmologów. Wielu ekspertów przypuszcza, że kształtującą się dopiero Ziemię cyklicznie bombardowały lodowe komety, przybywające z najdalszych krańców Układu Słonecznego. Ślady wody wykryte w cząstkach pyłu pobranych z Itokawy ‒ kamiennej asteroidy o kształcie orzeszka ziemnego ‒ wskazują, iż połowa ziemskich zasobów wody mogła pochodzić z tej często spotykanej postaci kosmicznej skały[6]. Pewna ilość wody mogła się również znajdować w skałach pierwotnej skorupy ziemskiej, które uformowały się 4,55 miliarda lat temu[7]. Na naszej planecie panowała wówczas znacznie wyższa temperatura, a minerały bogate w wodór i tlen topiły się i reagowały ze sobą, wyrzucając wodę ze skorupy. Powstała w ten sposób woda parowała i unosiła się do nowo utworzonej atmosfery. Gdy Ziemia się ochłodziła, para wodna uległa skropleniu, pojawiły się chmury, a wraz z nimi deszcze ‒ być może już 4,4 miliarda lat temu ‒ co zapoczątkowało powstawanie oceanów[8].
Pradawną historię oceanów trudno opowiedzieć, ponieważ ich zapis geologiczny jest nieustannie wymazywany[4*]. Skorupa oceaniczna jest cienka, młoda i nietrwała w porównaniu z grubymi, starymi kontynentami zajmującymi resztę planety. Istnieje zaledwie przez dziesiątki, może setki milionów lat (czyli niedługo w skali geologicznej), po czym zostaje wciągnięta w głąb w strefach subdukcji, stopiona, przetworzona i znów wyciśnięta na zewnątrz jako nowe dno oceanu. Niekiedy fragment pradawnej płyty zostaje wypchnięty na kontynent, dając geologom sposobność odtworzenia tego, co wydarzyło się w zamierzchłej przeszłości. Jeden z takich tworów znaleziony w outbacku Australii Zachodniej pozwala nam zajrzeć w bardzo odległe czasy. Najwyraźniej ponad trzy miliardy lat temu większość naszej planety przykrywała woda. Skład chemiczny tej skały wskazuje na istnienie wodnego świata pozbawionego ogromnych, bogatych w glebę kontynentów, lecz z licznymi mikrokontynentami niewiele większymi niż skaliste wysepki tu i ówdzie wyłaniające się ponad grzbiety fal[9]. Z czasem wykształciły się z nich pełnowymiarowe kontynenty, a w ciągu eonów zaczęły one wykonywać powolny, posuwisty taniec wokół całej planety. Temu procesowi towarzyszyły nieustanne zmiany kształtu otaczającego je globalnego oceanu.
Pradawne oceany pojawiały się i znikały, tworząc częściowo zamknięte baseny. Po pewnym czasie wody otoczyły pojedynczy prakontynent. Istnieje hipoteza, że miliard lat temu rozległy ocean zwany Mirowią otaczał superkontynent Rodinię. Rodinia rozdzieliła się na kontynenty, które następnie znów się połączyły (ostatnio 355 milionów lat temu) w Pangeę otoczoną wszechoceanem Panthalassą. Ten z kolei rozdzielił się na znane nam dziś oceany. Najstarszym, największym i najgłębszym z nich jest Pacyfik, który liczy sobie co najmniej 250 milionów lat. Potem uformowały się oceany Atlantycki, Indyjski i Arktyczny. 30 milionów lat temu kontynenty Antarktydy i Ameryki Południowej oddzieliły się od siebie, a Ocean Południowy (Antarktyczny) rozpoczął swój zgodny z ruchem wskazówek zegara ruch wirowy wokół bieguna południowego naszej planety.
Rozległe obszary dna oceanicznego, równiny abisalne oraz podmorskie góry, kaniony i rowy, a także przykrywająca je warstwa wody stanowią łącznie największą pojedynczą przestrzeń życiową na naszej planecie. Ponad 95 procent ziemskiej biosfery ‒ objętości siedlisk dostępnych dla żywych organizmów ‒ to morskie głębiny[10]. Cała reszta ‒ lasy i łąki, rzeki i jeziora, góry, pustynie i płytkie wody przybrzeżne ‒ ustępuje pod tym względem gigantycznym odmętom oceanów, przykrytym błękitną warstwą wody.
Gdybyśmy wypłynęli na otwarty ocean i wyrzucili za burtę szklaną kulkę, przez pierwsze sześć czy siedem minut pokonywałaby ona najwyżej położoną warstwę wody ‒ tę, do której docierają promienie słońca[11]. Niektórzy nazywają ją strefą epipelagiczną lub eufotyczną, albo po prostu nasłonecznioną. Jest to najbardziej znana część oceanów, gdzie żyje większość zidentyfikowanych gatunków flory i fauny oraz gdzie zachodzą wszystkie procesy związane z fotosyntezą. Z promieni słonecznych korzystają zarówno duże wodorosty, jak i mikroskopijne, jednokomórkowe stworzenia zwane zbiorowo fitoplanktonem[5*], które pobierają dwutlenek węgla i zamieniają go w pokarm dla prawie wszystkich pozostałych form życia w głębinach.
Kulka opada dalej, a światło słoneczne słabnie. Na głębokości około 200 metrów przyćmiona, niebieska poświata co prawda umożliwia jeszcze widzenie, lecz nie wystarcza do zasilania fotosyntezy. Dlatego gatunki składające się na fitoplankton nie zapuszczają się głębiej (przynajmniej gdy jeszcze żyją). Teraz kulka dociera do głębin. Poniżej znajdują się ułożone poziomo strefy, przywodzące na myśl warstwy galaretki w wysokiej szklance. Najwyżej położona z nich, sięgająca 200 metrów w dół, to strefa zmierzchu (zwana też mezopelagiczną). Opadająca kulka potrzebuje prawie pół godziny, by przejść przez tę strefę błękitnego zmierzchu do głębokości 1000 metrów, gdzie trafia w całkowite ciemności strefy batypelagicznej. Na tej głębokości temperatura, która dotąd spadała, zaczyna się wyrównywać. Dotychczas kulka przechodziła przez tak zwaną termoklinę ‒ warstwę gwałtownie ochładzającej się wody od rozgrzanej słońcem powierzchni do ciemnych otchłani oceanu. W strefie nocy (batypelagicznej) na większej części planety woda utrzymuje stałą temperaturę około czterech stopni Celsjusza[6*]. Kulka potrzebuje jeszcze półtorej godziny, aby przebyć całą strefę nocy, po czym dociera do następnej wielkiej warstwy głębin morskich leżącej pomiędzy 4000 a 6000 metrów, znanej oficjalnie jako strefa abisalna (lub abisal)[7*].
Podczas podróży w kierunku dna morskiego kulka nieustannie mija żywe stworzenia. Na jej powierzchni igrają światła ‒ ich źródłem nie są jednak zabłąkane promienie słoneczne, lecz liczne rodzaje zwierząt posiadających zdolność bioluminescencji: świecące robaki i migocące ryby z rodziny świetlikowatych, które zapewne się zastanawiają, co to za istota błyska do nich w odpowiedzi. Na powierzchni kulki gromadzą się drobiny materii organicznej, a niekiedy dosiada jej maleńka krewetka, zeskrobując co smaczniejsze cząstki pożywienia. W otwartych wodach strefy batypelagicznej kulka może nagle zmienić kurs, odrzucona w bok machnięciem potężnej płetwy ogonowej kaszalota spermacetowego, ścigającego kałamarnicę. Może się odbić od stromych, skalistych zboczy kanionu lub wylądować na miękkiej równinie abisalnej, być może w pobliżu stada ogórków morskich, które wyglądają jak małe, bladoróżowe prosięta ze zbyt dużą liczbą nóg. Nie mają się one gdzie ukryć, toteż niektórych z nich dosiadają czerwone kraby kolczaste. Kulka może też wylądować na zboczu podmorskiej góry i zagubić się w splątanych lasach nieruchomych zwierząt, żyjących tam od wieków, lub spocząć przy jednym z niesamowicie gorących źródeł wytryskujących ze szczelin w grzbiecie śródoceanicznym, wśród kolonii gigantycznych małży i ogromnych robaków ozdobionych szkarłatnymi piórami.
Jeżeli dobrze wycelowaliśmy, kulka trafi do rowu i dotrze do strefy hadalnej ‒ najgłębszej warstwy oceanu. Nawet tam mijała żywe istoty ‒ smugi bladych jak duchy ryb. Wreszcie ‒ sześć godzin po wyrzuceniu z łodzi ‒ ląduje na samym dnie, niecałe 10 kilometrów pod powierzchnią oceanu, gdzie z pewnością przyciągnie rój wygłodniałych, bladych skorupiaków, pragnących ją zjeść.
Całkowitą liczbę gatunków żyjących w głębinach oczywiście bardzo trudno określić, zważywszy na kolosalne rozmiary oceanu, lecz systematycznie prowadzone badania dają nam pojęcie o tym, czego jeszcze nie odkryliśmy. W 1984 roku dwoje amerykańskich naukowców, Fred Grassle i Nancy Maciolek, użyło czerpaka skrzynkowego ‒ narzędzia przypominającego gigantyczną wycinarkę do ciastek ‒ do wydobywania nienaruszonych rdzeni mułu z głębokiego dna oceanicznego u wybrzeży New Jersey i Delaware na głębokościach od 1500 do 2500 metrów. Starannie przesiewając muł i wyławiając zeń każdą, nawet najmniejszą żywą istotę ‒ robaka, skorupiaka, rozgwiazdę, ogórka morskiego, małża i ślimaka ‒ zidentyfikowali 798 gatunków, z których ponad połowa była wcześniej nieznana nauce[12]. Przyjmując za średnią jeden nowy gatunek na kilometr kwadratowy dna morskiego, Grassle i Maciolek oszacowali, że równiny abisalne na całej planecie może zamieszkiwać nawet 30 milionów nieznanych gatunków. Naukowcy przyznali, że niektóre części głębin mogą się charakteryzować mniejszym zagęszczeniem flory i fauny, toteż obniżyli swoje i tak ostrożne szacunki do 10 milionów.
Ponad 35 lat po przełomowym badaniu Grassle’a i Maciolek zadanie poznania wszystkich przejawów życia w głębinach nadal nie zostało ukończone. W 2019 roku zespół siedemnastu naukowców opublikował wyniki trzyletniego badania głębin morskich Pacyfiku na obszarze większym niż Kalifornia, podczas którego zdalnie sterowane pojazdy spędziły łącznie kilkaset godzin w zanurzeniu[13]. Sfotografowano 347 000 zwierząt, a tylko jedno na pięć było przedstawicielem znanego gatunku. Niektóre były zbyt małe lub zdjęcia okazały się zbyt niewyraźne, by je zidentyfikować, lecz w większości były to stworzenia, których nikt nigdy wcześniej nie widział. Głębiny oceaniczne zamieszkuje niesłychana różnorodność gatunków. Pod tym względem dorównują one płytkim, dobrze znanym morzom, a być może nawet lądom.
Objętość Światowego Rejestru Gatunków Głębinowych ‒ centralnego katalogu form życia w głębinach ‒ systematycznie rośnie od 2012 roku, lecz nie można go uznać za kompletny, gdyż nieustannie dołączają do niego nowe organizmy[14]. W 2020 roku zawierał on 26 363 pozycje. Wszystkie te gatunki, a także wiele innych, wypracowały sposoby przetrwania i rozwijania się w ekstremalnych warunkach oceanicznych głębin, co jeszcze stosunkowo niedawno uznawano za niemożliwe.
Przez całe stulecia ludzie uważali, że oceaniczne odmęty zamieszkują wyłącznie potwory, demony i bóstwa. Twórcy mitów właśnie tam ukrywali te potężne istoty przed ciekawskim wzrokiem gapiów. O ich obecności tuż pod powierzchnią wód co pewien czas zaświadczali stęsknieni za domem, cierpiący na halucynacje żeglarze, co skutecznie podtrzymywało wiarę ludzi w istnienie tych niezwykłych stworzeń.
Słynne potwory i bóstwa, by wspomnieć tylko o Krakenie, Lewiatanie, Trytonie i Posejdonie, dzielą oceany z wieloma innymi, powołanymi do życia przez kultury całego świata, które powierzyły im władzę nad wodnym królestwem. Umi-bōzu ‒ japońska ryba (mnich morski) przypominająca kształtem człowieka o czarnej jak węgiel skórze, niekiedy wyposażona w macki ‒ rozpętuje sztormy na morzu. W celtyckich mitach szkockich powraca olbrzymi wąż morski Ceirean, a w islandzkich sagach gigantyczny potwór morski Hafgufa upodabnia się do wysp. Tangaroa to maoryski bóg morza, ojciec wielu morskich stworzeń. Starożytna fińska bogini morza Vellamo miała wiele córek, których uosobieniem są fale. Hodowały one bydło i uprawiały zboże na dnie morza. Starobabilońską boginię morza Tiamat często przedstawiano jako węża morskiego. W mitologii norweskiej Jörmungandr, znany również jako Wąż Midgardu, został wrzucony do morza przez boga Odyna. Tam urósł do takich rozmiarów, że opasał całą Ziemię i chwycił w paszczę koniec własnego ogona, ale gdy tylko rozewrze szczęki, rozpocznie się ragnarök ‒ wielka bitwa bogów z olbrzymami.
Wszystkie wyżej wspomniane istoty zaludniające ludzką wyobraźnię mają głębokie związki z oceanem, lecz nie wszystkie pisma i opowieści o otchłani traktują o głębinach morza. Angielskie słowo abyss (otchłań) ma wiele innych znaczeń. Wywodzi się ono od łacińskiego słowa abyssus, oznaczającego bezdenną otchłań, lub od starogreckiego ἄβυσσος, czyli „wielka głębia”. Tym słowem określano także pierwotny chaos, z którego powstały Ziemia i niebiosa, bezdenną przepaść, a nawet czeluści piekielne uosabiane przez starotestamentowego anioła otchłani, o którym John Milton tak pisał w Raju utraconym w 1667 roku:
Nad tą przepaścią, kolebką przyrody
I grobem może, gdzie ni wód, ni brzegu,
Ani powietrza, ognia, lecz zarody
Wszystkiego tego, zmieszane bez ładu.
Muszą bez końca walczyć między sobą,
Dopóki Sprawca Najwyższy nie zechce
Z tego odmętu nowe światy tworzyć;
Nad tą przepaścią, na krawędzi Piekła,
Stał Czart ostrożny, spoglądał przez chwilę,
Ważąc swą podroż, bo nie lada morze
Miał do przebycia[8*].
Otchłanią lub odmętem może być wszystko, co bezkresne, niepojęte i niezgłębione. Jak napisał siedemnastowieczny niemiecki filozof Jakob Böhme w swojej książce O narodzinach i nazwaniu wszystkich istot, istnieje „oko wieczności, oko otchłani, które stoi i widzi w nicości”. Niezliczeni autorzy wysyłali swoich bohaterów na skraj przepaści, by wpatrywali się lub wskoczyli dosłownie bądź w przenośni w miejsce, z którego nie spodziewają się wrócić. W swojej powieści A Patchwork Screen for the Ladies (Patchworkowy parawan dla dam) z 1723 roku Jane Barker zamieściła wiersz o następującej treści:
To właśnie z ludzkich szaleństw,
Czy to we wspólnej ich masie, czy z osobnych,
Powstaje otchłań, w której ginie umysł.
Metaforyczna otchłań z pewnością doskonale odzwierciedla rzeczywistą głębię oceanu. Łatwo sobie wyobrazić, że oceany mogą być bezdenne. Dla wielu z nas głębiny są czymś nieodgadnionym i niezrozumiałym, a jeżeli coś w nie wrzucimy, to raczej nigdy więcej nie wypłynie. Lecz najgłębsze części oceanu zaczęto określać mianem otchłani dopiero w połowie XIX wieku, czyli mniej więcej wówczas, gdy żeglarze i naukowcy zaczęli dokonywać pomiarów głębokości mórz. Byli oni pierwszym pokoleniem badaczy, którzy podjęli się żmudnego zadania opuszczania zawieszonych na linkach ołowianych ciężarków za burtę statku aż do chwili, gdy dotkną one dna.
Popularyzatorem wizji oceanu jako otchłani był Edward Forbes, młody brytyjski przyrodnik, który przy okazji wypędził z głębin potwory i wszelkie inne żywe istoty. W 1841 roku wyruszył on na wyprawę badawczą na Morze Egejskie ‒ obfitującą w cyple i zatoki część Morza Śródziemnego, która oddziela Grecję od Turcji ‒ pragnąc zrozumieć siły kształtujące żywy świat istot podwodnych. Na pokładzie statku badawczego HMS „Beacon” spędził półtora roku, wydobywając zwierzęta z głębokości aż 230 sążni, czyli 420 metrów[9*].
Było to niesłychanie trudne zadanie, dysponował bowiem jedynie siłą wiatru i ludzkich mięśni do przeciągania sieci po dnie morskim i wydobywania ich na powierzchnię. Forbes zgromadził imponującą kolekcję zwierząt. Wykorzystując kajutę kapitańską jako muzeum i laboratorium, przeprowadzał sekcje, konserwował i ilustrował zgromadzone okazy. Nie tylko identyfikował różne gatunki, lecz także dokładnie badał miejsca, w których je znajdował. Czterdzieści lat wcześniej niemiecki przyrodnik Alexander von Humboldt sformułował własną teorię na temat stref życia na lądzie, zauważając, że na zboczach gór występują odmienne rośliny niż w lasach na poziomie morza oraz że wraz z przemieszczaniem się od równika w kierunku biegunów różnorodność flory maleje. Forbes poszukiwał analogicznych zależności w morzach.
Dzięki swoim badaniom odkrył on wiele ważnych prawidłowości ekologicznych rządzących życiem w morzach. Udowodnił, że rodzaj zwierząt bytujących na dnie morza zależy od tego, czy jest ono pokryte piaskiem, skałami czy też mułem, a pewne ich grupy zamieszkują tylko określone siedliska. Co najważniejsze, stwierdził, iż głębokość nie sprzyja życiu: im głębiej szukał, tym mniej żywych stworzeń znajdował.
Forbes dokonał zatem logicznej ekstrapolacji swoich ustaleń z Morza Egejskiego, określając głębokość, poniżej której, jak przypuszczał, życie nie może istnieć. W 1843 roku przedstawił ogólną zasadę, że żadne ślady życia w morzu nie pojawiają się poniżej głębokości 300 sążni, czyli 550 metrów. Nakreślił linię w pobliżu górnych krańców strefy zmierzchu (mezopelagicznej) i ogłosił ją granicą życia na Ziemi.
W swoich czasach Forbes był bardzo wpływowy, a jego idee zyskały dużą popularność. Gdyby żył dłużej, być może dokonałby wielu innych odkryć dotyczących głębin. W 1852 roku jako pierwszy zastosował termin abyss (otchłań) w odniesieniu do głębin morskich, określając nim strefę poniżej 100 sążni (183 m). Lecz dwa lata później, w wieku 39 lat, zmarł w trakcie pisania książki The Natural History of European Seas (Historia naturalna mórz europejskich). Jego przyjaciel Robert Godwin-Austen dokończył dzieło, zawierające przemyślenia Forbesa na temat pozbawionych życia głębin.
W miarę jak schodzimy coraz głębiej w te rejony, ich mieszkańcy coraz bardziej się przeobrażają i stają się coraz mniej liczni, co wskazuje, że zbliżamy się do otchłani, w której życie wygasło lub pojawia się tylko kilka iskierek zdradzających resztki jego obecności.
Teoria ta, nazwana później azoiczną, zyskała dużą popularność częściowo dlatego, że Forbes przytaczał twarde dane na poparcie swojego rozumowania: ciemne, zimne głębiny, w których panowało wysokie ciśnienie, musiały być niegościnne dla życia. Dane te były jednak błędne z trzech powodów. Po pierwsze, wykorzystywany przez niego sprzęt do zbierania próbek ‒ płócienny worek z niewielkimi otworami ‒ był daleki od ideału. Kiedy Forbes i załoga HMS „Beacon” wlekli go po dnie morskim, szybko wypełniał się mułem zatykającym otwory. A zatem wszelkie zwierzęta, jakie udało się złapać, trafiały do worka w ciągu pierwszych kilku chwil prowadzenia połowu.
Po drugie, na podstawie wyników badań Morza Egejskiego nie powinno się formułować uogólnień dotyczących oceanów. Tak się składa, że bez względu na głębokość ta część Morza Śródziemnego jest niezwykle uboga we florę i faunę. W wodach powierzchniowych brakuje składników odżywczych, a cały ekosystem praktycznie głoduje. Gdyby Forbes prowadził swoje poszukiwania w innym miejscu Morza Śródziemnego i używał lepszego, mniej podatnego na zapychanie mułem sprzętu do wydobywania próbek, z pewnością stwierdziłby, że życie może istnieć znacznie poniżej wytyczonej przez niego granicy 300 sążni.
I po trzecie, Forbes, podobnie jak większość ówczesnego establishmentu naukowego, nie uwzględnił odkryć dokonanych przez innych. Ponad 30 lat wcześniej, bo w 1818 roku, kapitan John Ross dowodził wyprawą HMS „Isabella” w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego, łączącego oceany Atlantycki ze Spokojnym. W Morzu Baffina u wybrzeży Kanady członkowie jego załogi mierzyli głębokość wody za pomocą urządzenia, w którym zamiast zwykłego ołowianego ciężarka zamontowano specjalne szczęki, w chwili uderzenia w dno zatrzaskujące się i pobierające próbkę materiału. W powstałej w ten sposób pułapce oprócz mułu znaleziono żywe robaki oraz duże wężowidło z rodziny Euryalidae[15]. Wężowidło jest przedstawicielem szkarłupni, krewnym rozgwiazdy, ma pięć szeroko rozgałęzionych ramion połączonych przypominającymi koronki strukturami i jest wystarczająco duże, by zrobić z niego misterny kapelusz. Ross i jego załoga wyciągnęli ten nowo odkryty gatunek z głębokości około 600 sążni, czyli 1100 metrów. Odkrycie to powinno było raz na zawsze położyć kres teorii azoicznej, lecz nie zostało szeroko rozpowszechnione z powodu kontrowersji i sporów, które rozgorzały po powrocie kapitana do Wielkiej Brytanii. Kilku członków jego załogi pokłóciło się o raporty, które, jak utrzymywali, nie uwzględniały w pełni ich wkładu w ekspedycję, a Rossa zdyskredytowano po podważeniu prawdziwości jego stwierdzeń na temat pasma górskiego, które miało się rzekomo wznosić nad Cieśniną Lancastera u wybrzeży Morza Baffina.
Napływały także inne doniesienia o formach życia znajdowanych na mniejszych głębokościach. W tym samym czasie, gdy Forbes badał dno Morza Egejskiego, siostrzeniec Johna Rossa James Clark Ross stanął na czele wyprawy naukowej na Antarktydę. Podczas badań wydobył koralowce z głębokości 400 sążni (731,5 m). W latach pięćdziesiątych XIX wieku profesor zoologii Michael Sars wyłowił z wód u wybrzeży Norwegii o wiele więcej koralowców zimnowodnych, udowadniając, że zwierzęta te budują rafy nie tylko na tropikalnych płyciznach, lecz także rozwijają się w ciemnych głębinach co najmniej 200‒300 sążni (366‒550 m) pod powierzchnią. Mimo to większość przyrodników domagała się bardziej wiarygodnych dowodów występowania życia na znacznie większych głębokościach.
W 1860 roku establishment naukowy odrzucił kolejne dowody na istnienie życia w głębinach ‒ doniesienia brytyjskiego chirurga i przyrodnika George’a Charlesa Wallicha, uczestnika wyprawy na Islandię i Grenlandię na pokładzie HMS „Bulldog”. Na własne oczy widział on, jak podczas pomiarów głębokości wyciągnięto sondę, do której przyssało się trzynaście rozgwiazd. Jako gatunki zamieszkujące dno morskie nie mogły one uchwycić sondy na otwartych wodach. Sonda dotarła do dna na głębokości 1260 sążni, czyli 2304 metrów, gdzie musiały się znajdować te rozgwiazdy. Mimo to odkrycie zignorowano, a teoria azoiczna Forbesa trwała niewzruszona. Większość przyrodników uparcie trzymała się przekonania, że życie pod wodą na dużych głębokościach jest niemożliwe, odmawiając przyjęcia dowodów podważających tę tezę. Odkrycie Wallicha zlekceważono, ponieważ sprzęt, którego używał, nie był specjalnie skonstruowanym urządzeniem naukowym, a także dlatego, że wielu ówczesnych naukowców postrzegało go jako megalomana o paskudnym usposobieniu[16]. Do jego najbardziej zaciekłych wrogów zaliczali się zwłaszcza Charles Wyville Thomson i William Carpenter ‒ wpływowi członkowie londyńskiego Towarzystwa Królewskiego. Dwaj ostatni postanowili sami przetrząsnąć głębiny, prowadząc ekspedycje w latach 1868‒1870 na okrętach marynarki wojennej HMS „Lightning” i HMS „Porcupine”. Zaadaptowali oni sieci, przywiązując do nich pęki sznurów konopnych, w które zaplątywały się rozgwiazdy, wężowidła i setki innych gatunków żyjących na dnie morza. Wreszcie w ostatnich dekadach XIX wieku azoiczną teorię Forbesa ostatecznie obalono.
Niezmierzony ogrom oceanów i panujące w ich głębinach ekstremalne warunki sprawiły, że ludzie tacy jak Edward Forbes powątpiewali w to, by cokolwiek mogło tam przetrwać. Po pierwsze, każde bytujące tam stworzenie musiałoby znosić ogromne ciśnienie. Jako zwierzęta lądowe zapominamy o tym, że nieustannie napiera na nas z góry kolumna powietrza. Gdy jednak wskoczymy do morza, wstrzymamy oddech i zanurkujemy, bardzo szybko poczujemy siłę działającą na nas ze wszystkich stron. Już na głębokości 10 metrów płuca nurka ulegają ściśnięciu do połowy normalnych rozmiarów, a 30 metrów pod powierzchnią kurczą się o trzy czwarte. Organizm człowieka nie jest przystosowany do bytowania w strefie zmierzchu ani na większych głębokościach. W strefie abisalnej ciśnienie wody jest 400 razy większe niż na powierzchni, a ponad 150 razy większe niż wewnątrz opony samochodowej.
Na stworzenia głębinowe czekają jeszcze dwa inne poważne wyzwania. W tak rozległej i ciemnej przestrzeni trudno znaleźć żywność i partnera bez względu na to, czy wędruje się po równym dnie, czy dryfuje po bezkresnych wodach otwartych. A ponieważ nie zachodzi tu fotosynteza, nie powstaje także nowe pożywienie (z nielicznymi godnymi uwagi wyjątkami). Dlatego większość zwierząt zamieszkujących głębiny oceanu wykorzystuje mikroskopijne ilości materii organicznej opadającej na dno z powierzchni mórz.
W latach pięćdziesiątych XX wieku japońscy naukowcy Noboru Suzuki i Kenji Kato jako pierwsi zaobserwowali cząstki organiczne i nieorganiczne opadające w stronę dna na otwartym oceanie przez okno „Kuroshio” ‒ ciasnej metalowej kuli służącej do badania oceanu. Nazwali je morskim śniegiem i zasugerowali, że jest on częścią zachodzącego w oceanach cyklu „przemian związków znajdujących się w wodzie w materię ożywioną, a następnie w ziemię”[17]. Innymi słowy, morskie zwierzęta mogą się żywić morskim śniegiem. I rzeczywiście tak jest, choć jego płatki nie są tak ładne, jak sugeruje nazwa. Przeważnie składają się one z martwego fitoplanktonu, zooplanktonu[10*] i ich odchodów, sklejonych lepką substancją utworzoną ze związków chemicznych wydzielanych przez plankton oraz bakterie ‒ ale nie można wybrzydzać: jedzenie to jedzenie.
W większej części głębin morski śnieg jest jedynym źródłem pożywienia dla zwierząt zajmujących dolne piętra sieci pokarmowej. Stada ogórków morskich wędrują przez równiny abisalne w poszukiwaniu świeżych opadów morskiego śniegu, podobnie jak przedstawiciele szkarłupni ‒ rozgwiazdy i wężowidła. Na wodach otwartych zwierzęta chwytają śnieg niejako w locie. Równonogi z rodziny Munnopsidae wykorzystują swoje długie, wielokrotnie dłuższe od ciała włochate ramiona do przeczesywania wody w poszukiwaniu śniegu. Maleńkie, pływające ślimaki, znane jako motyle morskie, wytwarzają szerokie, lepkie pajęczyny, w które łapią spadające płatki. Niezwykłym uzupełnieniem gildii łowców morskiego śniegu jest zwierzę, którego już sama nazwa budzi przerażenie. Wampirzyca piekielna (Vampyroteuthis infernalis)[11*] ma krwistoczerwoną skórę, duże, wypukłe, czerwone oczy i kostny dziób[18]. Kiedy jest zagrożona, owija osiem ramion wokół ciała, jak parasol wywrócony na lewą stronę podmuchem wiatru, ukazując rzędy przerażająco wyglądających haczyków. Wampirzyca jest stosunkowo małym głowonogiem o rozmiarach płaszcza nieprzekraczających 30 centymetrów. Większość czasu spędza nieruchomo w głębokiej wodzie z wyprostowanym jednym z dwóch długich, giętkich filamentów, ośmiokrotnie dłuższych niż jej ciało. Ten wąski wyrostek można by wziąć za przynętę, lepką pułapkę lub wrażliwy czułek, sprawdzający, czy w pobliżu znajduje się potencjalna ofiara. W rzeczywistości jednak filament ten po prostu swobodnie unosi się w wodzie, a opadające ku dnu płatki morskiego śniegu przyklejają się do niego. Co jakiś czas wampirzyca powoli zwija filament i delikatnie ociera go pozostałymi ramionami, zlepia pokarm w kulki, po czym używając gibkich haczyków na ramionach, wsuwa śnieżne kulki do otworu gębowego i połyka. Następnie znów rozwija filament i kontynuuje zbieranie śniegu. Jak widać, dieta wampirzycy piekielnej nie różni się od diety jakiegokolwiek innego głowonoga.
Kłopot w tym, że do głębin dociera bardzo niewiele morskiego śniegu. Co najwyżej dwa procent pokarmu wyprodukowanego w wodach powierzchniowych opada na dno oceanu. Wyobraźmy sobie analogiczną sytuację na lądzie: nie ma traw, drzew, kwiatów, nasion ani owoców, a jedynie garść okruchów spadających z nieba ‒ i sporadycznie trafiający się martwy wieloryb.
Gigantyczne rozmiary oceanicznych głębin oznaczają również, że naukowcy zajmujący się ich biologią stoją przed nie lada wyzwaniem, gdyż jest to wciąż stosunkowo nowa i wąska dziedzina nauki. Obecnie około 500 osób na świecie określa siebie jako pełnoetatowych biologów głębinowych, a ich wspólnym zadaniem jest badanie tej niewyobrażalnie wielkiej i mało znanej przestrzeni. Gdyby całe odmęty podzielić między nimi po równo, każdemu z nich przypadłyby ponad dwa miliony kilometrów sześciennych oceanu.
Dostęp do głębin umożliwiają im technologie, o których nie śniło się nawet badaczom w czasach Edwarda Forbesa i innych biologów epoki wiktoriańskiej. Te nieosiągalne dla człowieka przestrzenie przemierzają podwodne roboty niczym mechaniczne wieloryby, wykorzystując wiązki dźwięków do orientacji w ciemnościach. Żaden z nich nie napotkał jeszcze demona ani bóstwa, ale zawsze natrafiają na prawdziwe żywe cuda. Lepiej znane jako autonomiczne lub bezzałogowe pojazdy podwodne (AUV – autonomous underwater vehicles), te swobodnie pływające jednostki zazwyczaj wyglądają jak torpedy i mają długość 3–4,5 metra. Są wyposażone w urządzenia pomiarowe, sonary i kamery oraz systemy nawigacyjne podobne do tych używanych w pociskach rakietowych. Na wypadek zagubienia nurkującego robota, co zdarza się bardzo rzadko, na jego burcie zazwyczaj umieszcza się napis o treści: NIESZKODLIWY SPRZĘT NAUKOWY. Naukowcy wprowadzają do komputera sterującego AUV-em program planowanej misji, po czym wpuszczają go do wody. Do zakończenia misji i powrotu maszyny nie mogą się z nią bezpośrednio komunikować. Większymi pojazdami służącymi do eksploracji oceanu steruje się zdalnie za pośrednictwem długich kabli, dzięki czemu uzyskuje się obraz głębin w czasie rzeczywistym i możliwość zebrania interesujących próbek wody, fauny oraz skał i osadów z dna morskiego. Maszyny te, znane powszechnie jako zdalnie kierowane pojazdy podwodne (ROV – remote-operated underwater vehicles)[12*], pierwotnie opracowano na potrzeby przemysłu naftowego i gazowego do budowy i konserwacji morskich platform wiertniczych oraz rurociągów. Mają one różne konstrukcje, lecz łączy je zdolność schodzenia na głębokości sięgające nawet 6100 metrów. Istnieje również grupa odważnych szczęśliwców, którzy osobiście podróżują w głębiny; wojenne okręty podwodne przypuszczalnie trzymają się górnych granic strefy zmierzchu (chociaż dokładne parametry ich zanurzenia pozostają pilnie strzeżoną tajemnicą), a naukowcy zapuszczają się znacznie głębiej.
Jak powszechnie wiadomo, astronomów jest znacznie więcej niż astronautów. Ta sama prawidłowość dotyczy biologów głębinowych i akwanautów interesujących się głębinami. Zaledwie kilka pojazdów podwodnych może zabrać człowieka na głębokość większą niż 300 metrów[13*]. Najlepiej znanym spośród nich jest „Alvin” ‒ pojazd podwodny Marynarki Wojennej USA wykorzystywany przez Instytut Oceanograficzny w Woods Hole, w stanie Massachusetts ‒ używany do różnych celów od lat sześćdziesiątych XX wieku. Może zabrać na pokład dwóch naukowców i sternika. Japońska Agencja do spraw Nauki i Technologii Morsko-Lądowych (JAMSTEC) dysponuje „Shinkaiem 6500” ‒ pojazdem mogącym zabrać trzy osoby na głębokość 6500 metrów. Chińczycy nazwali swój pojazd podwodny „Jialong” na cześć morskiego smoka, sprawcy powodzi. Utrzymanie ludzi przy życiu w głębinach morskich jest o wiele bardziej kosztowne niż zastosowanie zdalnie sterowanych lub autonomicznych maszyn, dlatego względnie ograniczone budżety dostępne na badania głębin przeznacza się na wysyłanie tam robotów[14*]. Mimo to badacze oceanów zwykle o kilka kroków wyprzedzają swoich odpowiedników w kosmosie. Ludzie zapuszczali się w głębiny, zanim oderwali się od powierzchni planety. W latach trzydziestych XX wieku dwaj Amerykanie ‒ przyrodnik William Beebe i wynalazca Otis Barton ‒ weszli do ciasnej metalowej batysfery i opuścili się na głębokość ponad 800 metrów do strefy zmierzchu u wybrzeży Bermudów 20 lat przed wystrzeleniem przez ZSRR kosmonauty Jurija Gagarina na orbitę okołoziemską. W 1960 roku szwajcarski oceanograf Jacques Piccard i porucznik amerykańskiej marynarki wojennej Don Walsh jako pierwsi ludzie dotarli do najgłębszego miejsca oceanu ‒ w batyskafie „Trieste” zeszli na dno Rowu Mariańskiego. I choć dzisiejsi miliarderzy wciąż marzą o tym, by polecieć w kosmos, niektórzy z nich preferują wizyty w głębinach. W 2012 roku kanadyjski reżyser James Cameron opuścił się do Rowu Mariańskiego w jednoosobowym batyskafie „Deepsea Challenger”, a siedem lat później amerykański finansista Victor Vescovo zrealizował swoje marzenie dotarcia do najgłębszych punktów każdego z pięciu głównych basenów oceanicznych[19].
Astronauci regularnie przebywają po kilka miesięcy w przestrzeni kosmicznej. Ta sztuka jeszcze nie udała się akwanautom, których wizyty w odmętach zazwyczaj trwają krócej niż 24 godziny. Nie powstały oceaniczne stacje badawcze, toteż na razie odwiedzamy i badamy głębiny, wykorzystując jako bazy duże statki nawodne. Pełnią one funkcję mobilnych platform badawczych, a na ich pokładach zespoły biologów, geologów, chemików, fizyków i inżynierów wspólnie starają się zrozumieć, co się dzieje pod wodą. Rejsy badawcze, jak to się określa, trwają zwykle kilka tygodni lub miesięcy, podczas których naukowcy badają dzikie, odległe akweny. I raz za razem okazuje się, że biolodzy głębinowi muszą odrzucić swoje dotychczasowe przeświadczenia, nauczyć się dostrzegać to, czego nie szukali, oraz przygotować się na to, czego się nie spodziewali.
Przypisy
Oto głębia