Otchłań rozgrzeszenia - Alastair Reynolds - ebook + książka

Otchłań rozgrzeszenia ebook

Alastair Reynolds

4,5

Opis

Jest XXVII wiek. Człowiek już dawno podzielił się na kilka podgatunków, a zmodyfikowane zwierzęta stanowią część ludzkiej społeczności. W Galaktyce znów grasują Inhibitorzy, wyrafinowane maszyny, które tępią wszystkie istoty inteligentne. Ocaleńcy z poprzedniej wojny wyruszają w kierunku dalekiego gazowego giganta. Tam na lodowym księżycu Hela żyje ktoś, kto umiałby pokonać odwiecznego wroga. Na Heli panuje dziwna teokracja. Źródłem tamtejszej religii było nietypowe zjawisko astronomiczne, a ośrodkami kultu są wielkie wędrujące po globie katedry, które zmierzają ku otchłani. Do jednej z katedr trafia wrażliwa, lecz bezkompromisowa nastolatka Rashmika. Dziewczyna potrafi kontaktować się z istotami z sąsiedniej kosmicznej brany. Czy dzięki swym parapsychicznym zdolnościom ocali ludzkość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 982

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (21 ocen)
11
10
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
poczyk851

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna wciągająca cześć cyklu
10

Popularność



Kolekcje



Prolog

Pro­log

Samot­nie stoi na końcu mola i obser­wuje niebo. Pomost z desek bie­gnie do brzegu poły­sku­jącą srebrno-nie­bie­ską wstęgą na morzu czar­nym jak atra­ment. Świeci księ­życ, sły­chać cichy plusk fal ude­rza­ją­cych o pod­pory mola. Zachodni hory­zont pać­kają migo­czące paste­lowe zie­lone smugi, jakby za hory­zontem zni­kały floty gale­onów z zapa­lo­nymi świa­tłami.

Spo­wija ją biała chmura mecha­nicz­nych motyli. Każe im pod­le­cieć bli­żej; pod­la­tują i two­rzą coś w rodzaju zbroi, ich skrzy­dła cia­sno się spla­tają. Nie jest jej zimno – wieje cie­pły wiatr prze­sy­cony sła­bym egzo­tycz­nym zapa­chem odle­głych wysp – ale czuje, że jest wysta­wiona na nie­bez­pie­czeń­stwo, że obser­wuje ją coś ogrom­nego i star­szego od niej. Gdyby dotarła tu mie­siąc temu, gdy na tej pla­ne­cie prze­by­wały jesz­cze dzie­siątki tysięcy ludzi, ocean nie zwra­całby na nią uwagi. Teraz jed­nak na wyspach pra­wie nikt nie mieszka; została tylko garstka opie­sza­łych lub tych, któ­rzy tu późno przy­byli, jak ona. Jest tu nowa – a w zasa­dzie od dawna nie­obecna – i jej sygnał che­miczny zbu­dził morze. Gdy tu wylą­do­wała, po dru­giej stro­nie zatoki poja­wiły się świetlne plamy. To nie przy­pa­dek.

Tyle czasu upły­nęło, a morze na­dal ją pamięta.

– Powin­ni­śmy już iść – wzywa opie­kun. Jego głos dociera ze skrawka ziemi, gdzie oparty na lasce czeka nie­cier­pli­wie. – Nie jest bez­piecz­nie, od kiedy prze­stali pil­no­wać pier­ście­nia.

Tak, widzi ten pier­ścień – prze­cina niebo jak prze­sadny, nie­zręczny rysu­nek Drogi Mlecz­nej; skrzy się i migo­cze; nie­zli­czone krze­mienne odłamki odbi­jają świa­tło naj­bliż­szego słońca. Gdy tu przy­była, wła­dze pla­nety na­dal kon­ser­wo­wały pier­ścień: co kilka minut widziała różowy błysk rakiety ste­ru­ją­cej, gdy jeden z dro­nów zmie­niał orbitę jakie­goś odłamka, zapo­bie­ga­jąc jego wej­ściu w atmos­ferę pla­nety i upad­kowi do morza. Jak ją poin­for­mo­wano, miesz­kańcy na widok bły­sku wypo­wia­dali w duchu życze­nia. Nie byli bar­dziej prze­sądni od miesz­kań­ców innych pla­net, ale rozu­mieli, że ich świat jest nie­zwy­kle deli­katny, że bez tych bły­sków nie ma przy­szło­ści. Kon­ser­wo­wa­nie pier­ście­nia nie pocią­ga­łoby za sobą żad­nych kosz­tów. Samo­na­pra­wia­jące się drony wyko­ny­wały tę samą bez­myślną pracę od czte­ry­stu lat, od ponow­nego zasie­dle­nia pla­nety. Wyłą­cze­nie dro­nów było gestem czy­sto sym­bo­licz­nym, mają­cym zachę­cić do ewa­ku­acji.

Przez zasłonę pier­ście­nia widzi drugi, dal­szy księ­życ, ten, który nie został roz­bity na kawałki. Pra­wie nikt nie wie­dział, co się tu stało. Ona wie­działa. Oglą­dała to na wła­sne oczy, choć z pew­nej odle­gło­ści.

– Jeśli zosta­niemy… – mówi opie­kun.

Odwró­ciła się w stronę lądu.

– Jesz­cze tro­chę. Potem możemy iść.

– Boję się, że ktoś może ukraść sta­tek. Nie­po­koją mnie Budow­ni­czo­wie Gniazd.

Ski­nęła głową. Rozu­miała jego obawy, ale trwała w posta­no­wie­niu, by zro­bić to, co pla­no­wała, przy­jeż­dża­jąc tutaj.

– Stat­kowi nic się nie sta­nie. A o Budow­ni­czych Gniazd nie ma co się nie­po­koić.

– Mam wra­że­nie, że jakoś szcze­gól­nie się nami inte­re­sują. – Odga­nia z czoła zabłą­ka­nego mecha­nicz­nego motyla.

– Zawsze się inte­re­so­wali. Są po pro­stu wścib­scy.

– Tylko godzina, a potem cię zosta­wiam – mówi.

– Nie zro­bisz tego.

– Możesz się o tym prze­ko­nać tylko w jeden spo­sób.

Uśmie­cha się. Wie, że opie­kun jej nie opu­ści, choć ma powód do zde­ner­wo­wa­nia: w tę stronę lecieli pod prąd ewa­ku­acji; gdy dotarli do orbity, sta­cje tran­zy­towe były już zablo­ko­wane i wła­dze zabra­niały zjazdu na powierzch­nię pla­nety. Tylko dzięki prze­bie­gło­ści i łapówce zdo­łali wejść do wago­nika jadą­cego na dół. Mieli dla sie­bie cały prze­dział, ale towa­rzysz kobiety stwier­dził, że wszystko tu pach­nie panicz­nym stra­chem. Ludz­kie sygnały che­miczne pozo­sta­wiły swój ślad na meblach. Cie­szyła się, że nie ma aż tak wyostrzo­nego powo­nie­nia. Czuła strach, choć nie chciała, by o tym wie­dział. Jesz­cze bar­dziej prze­ra­żała ją wia­do­mość, że Budow­ni­czo­wie Gniazd podą­żali za nią do tego układu. Ich skom­pli­ko­wany sta­tek o kadłu­bie spi­ral­nym, żłob­ko­wa­nym i podzie­lo­nym na komory, quasi-prze­zro­czy­sty, jest jed­nym z ostat­nich stat­ków na orbi­cie. Czy cze­goś od niej chcą, czy po pro­stu przy­byli jako widzo­wie?

Znów patrzy na morze. Nie wie, czy to kwe­stia wyobraźni, ale jasne plamy wydają się więk­sze, licz­niej­sze. Już nie koja­rzą się z odpły­wa­jącą flotą gale­onów, lecz z zato­pioną metro­po­lią. I peł­zną w stronę mola. Ocean pobiera jej smak: drob­niut­kie orga­ni­zmy prze­my­kają mię­dzy powie­trzem a wodą. Prze­ni­kają przez skórę do krwi, do mózgu.

Zasta­na­wia się, co ocean o niej wie. Musiał wyczuć, że tyle ludz­kich umy­słów odpły­nęło w fali ewa­ku­acji. Musiał odczuć, że nie ma już pły­wa­ków, któ­rzy niosą ze sobą neu­ro­nalne infor­ma­cje. Musiał nawet wyczuć, że zakoń­czono ope­ra­cję kon­ser­wa­cji: dwa czy trzy nie­wiel­kie odłamki byłego księ­życa spa­dły w wodę, choć z dala od tych wysp. Ale co w zasa­dzie morze wie o tym, co ma nastą­pić?

Wydaje roz­kaz moty­lom. Od rękawa odrywa się ich regi­ment i sku­pia cia­sno przy jej twa­rzy, two­rząc zasłonę wiel­ko­ści chu­s­teczki; tylko skrzy­dełka na skraju na­dal trze­po­czą. Zasłona o postrzę­pio­nych brze­gach zmie­nia barwę, staje się ide­al­nie prze­zro­czy­sta i jedy­nie rąbek jest fio­le­towy. Kobieta wyciąga szyję i spo­gląda w niebo, przez pier­ścień gruzu. Sto­su­jąc odpo­wiedni algo­rytm, motyle wyma­zują pier­ścień i księ­życ. Niebo ciem­nieje, czerń staje się czar­niej­sza, gwiazdy – jaśniej­sze. Kobieta chce zoba­czyć pewną kon­kretną gwiazdę – wyła­wia jej obraz, kon­cen­tru­jąc się przez chwilę.

W tej gwieź­dzie nie ma nic szcze­gól­nego. Jest to bliż­sza z gwiazd podwój­nych tego układu, kilka lat świetl­nych stąd. Ale ta gwiazda stała się teraz wskaź­ni­kiem, czo­łową falą cze­goś, czego nie da się powstrzy­mać. Kobieta była tam, gdy ewa­ku­owano układ. Trzy­dzie­ści lat temu.

Motyle znów zasto­so­wały trick obli­cze­niowy. Zoom i sku­pie­nie: gwiazda jaśnieje, ujaw­niają się na niej barwy. Nie jest już biała, nawet nie nie­bie­sko-biała; nie­wąt­pli­wie ma odcień zie­lony.

Tak nie powinno być.

Jeden

JEDEN

Ara­rat, układ Þ Eri­dani A, 2675

Scor­pio obser­wo­wał pły­ną­cego do brzegu mło­dego Vaska. Przez całą drogę myślał: „Jak by to było, gdy­bym się uto­pił, pogrą­żył w pozba­wio­nych świa­tła głę­bi­nach?”. Mówiono, że jeśli już musisz umrzeć, jeśli nie masz innego wyj­ścia, to uto­nię­cie nie jest naj­gor­szym spo­so­bem zakoń­cze­nia życia. Zasta­na­wiał się, skąd ten pogląd i czy doty­czy świń.

Cią­gle o tym myślał, gdy łódź zatrzy­mała się z pośli­zgiem, a elek­tryczny sil­nik przy­cze­piony na zewnątrz na­dal się krę­cił. Scor­pio wresz­cie go wyłą­czył.

Zaczął son­do­wać dno tyczką. Głę­bo­kość wody wyno­siła naj­wy­żej pół metra. Miał nadzieję, że uda mu się zlo­ka­li­zo­wać jeden z kana­łów umoż­li­wia­ją­cych bliż­sze pod­pły­nię­cie do wyspy, ale musiała mu wystar­czyć taka odle­głość od lądu. Po pierw­sze, uzgod­nił to miej­sce na spo­tka­nie z Vaskiem, po dru­gie, nie było czasu, by znów wypły­nąć w morze, krę­cić się i szu­kać cze­goś, co trudno było zna­leźć nawet przy bez­chmur­nym nie­bie i prze­zro­czy­stym morzu.

Scor­pio prze­szedł na dziób i wziął powle­czoną pla­sti­kiem linę, która wcze­śniej słu­żyła Vaskowi za poduszkę. Jeden koniec owi­nął sobie cia­sno wokół nad­garstka, po czym płyn­nym ruchem wysko­czył z łodzi. Ciem­no­zie­lona woda się­gała mu do kolan. Pra­wie nie czuł zimna przez grube gumowe buty i obci­słe spodnie. Pozba­wiona jego cię­żaru łódź odpły­wała powoli, ale Scor­pio szarp­nię­ciem dłoni napiął linę i łódź zato­czyła mały łuk w jego stronę. Szedł mocno pochy­lony, holu­jąc łódź. Skały na dnie były zdra­dliwe, ale teraz zakrzy­wione nogi dobrze Scor­piowi słu­żyły. Dotarł do miej­sca, gdzie woda się­gała tylko do połowy butów, a spód łodzi tarł o dno. Zro­bił jesz­cze kil­ka­na­ście kro­ków w stronę brzegu. Dalej nie chciał ryzy­ko­wać.

Zoba­czył, że Vasko dopły­nął na pły­ci­znę i sta­nął w wodzie.

Scor­pio chwy­cił za nad­bur­cie i płatki złusz­czo­nego sko­ro­do­wa­nego metalu przy­warły mu do ręki. Łódź spę­dziła w wodzie ponad sto dwa­dzie­ścia godzin i była to praw­do­po­dob­nie jej ostat­nia podróż. Się­gnął do łodzi i wyrzu­cił na zewnątrz małą kotwicę. Mógłby to zro­bić wcze­śniej, ale kotwice rdze­wiały rów­nie szybko jak kadłuby i nie nale­żało im zbyt­nio ufać.

Vasko tym­cza­sem szedł w stronę łodzi, ostroż­nie wybie­ra­jąc drogę. Roz­po­starł ramiona dla zacho­wa­nia rów­no­wagi.

Scor­pio wepchnął ubra­nia towa­rzy­sza do ple­caka, w któ­rym już znaj­do­wały się racje żyw­no­ściowe, świeża woda i lekar­stwa. Zarzu­cił ple­cak na ramiona i ruszył do brzegu. Od czasu do czasu oglą­dał się na Vaska. Wie­dział, że był dla niego surowy, ale kiedy czuł w sobie wzbie­ra­jący gniew, nie potra­fił się opa­no­wać. Nie­po­ko­iło go to. Od dwu­dzie­stu trzech lat nie pod­niósł ręki na czło­wieka, chyba że był zmu­szony pod­czas wypeł­nia­nia obo­wiąz­ków służ­bo­wych. Zorien­to­wał się jed­nak, że słowa rów­nież mogą zawie­rać agre­sję. Kie­dyś by to wyśmiał, ale ostat­nio usi­ło­wał pro­wa­dzić inne życie. Myślał, że pewne sprawy ma już za sobą.

Oczy­wi­ście to per­spek­tywa spo­tka­nia z Cla­va­inem spo­wo­do­wała, że cała złość znów się ujaw­niła. Za dużo lęków, za dużo emo­cjo­nal­nych wąt­ków, mają­cych swe źró­dło w krwa­wym bagnie prze­szło­ści. Cla­vain wie­dział, kim był Scor­pio. Cla­vain dokład­nie wie­dział, do czego jest zdolny.

Zatrzy­mał się i pocze­kał na mło­dego towa­rzy­sza.

– Pro­szę pana… – Vasko drżał i led­wie dyszał.

– Jak było?

– Miał pan rację. Było tro­chę zim­niej, niż się wyda­wało.

Scor­pio zrzu­cił z ramion ple­cak.

– Domy­śla­łem się, że będzie zimno, ale dobrze się spra­wi­łeś. Wzią­łem twoje rze­czy. Zaraz wyschniesz i się roz­grze­jesz. Nie żału­jesz, że się tu wybra­łeś?

– Nie, pro­szę pana. Chcia­łem tro­chę przy­gody, no nie?

Scor­pio prze­ka­zał mu jego rze­czy.

– Jak osią­gniesz mój wiek, tro­chę mniej ci będzie na tym zale­żało.

***

Dzień był spo­kojny, jak zwy­kle, gdy pokrywa chmur nad Ara­ra­tem wisiała nisko. Bliż­sze słońce – wokół któ­rego krą­żył Ara­rat – to wybla­kła plama nisko na zachod­nim nie­bie. Jego odle­gły binarny towa­rzysz był wyraź­nym bia­łym klej­no­tem po dru­giej stro­nie hory­zontu, przy­szpi­lo­nym w szcze­li­nie mię­dzy chmu­rami. þ Eri­dani A i B – ale nikt ni­gdy ich tak nie nazy­wał. Zawsze mówiono o nich Słońce Jasne i Słońce Słabe.

Sre­brzy­sto­szare świa­tło dnia ode­brało morzu zwy­kłą barwę i woda zmie­niła się w ponurą sza­ra­wo­zie­loną zupę. Gdy chlu­po­tała wokół butów Scor­pia, wyda­wała się gęsta. Choć nie była przej­rzy­sta, to – jak na Ara­rat – żyło w niej nie­wiele mikro­or­ga­ni­zmów. Pły­nąc, Vasko nieco ryzy­ko­wał, ale to była słuszna decy­zja, bo dzięki temu mogli bli­żej pod­pły­nąć łódką do brzegu. Scor­pio, choć nie znał się na tym zbyt dobrze, wie­dział, że zna­czące kon­takty mię­dzy Żon­gle­rami a ludźmi odby­wały się w rejo­nach oce­anu tak nasy­co­nych mikro­or­ga­ni­zmami, że powierzch­nia wody wyglą­dała jak pokryta tra­twami z mate­rii orga­nicz­nej. W tym aku­rat miej­scu jej kon­cen­tra­cja była dość niska i nie ist­niało zbyt duże nie­bez­pie­czeń­stwo, że pod­czas ich nie­obec­no­ści Żon­gle­rzy skon­su­mują łódkę lub wyge­ne­rują lokalny przy­pływ, który zmyje ją do morza.

Idąc na suchy ląd, poko­ny­wali łagod­nie nachy­loną skalną płasz­czy­znę, widoczną z morza jako ciemna linia. Miej­scami zachmu­rzone niebo odbi­jało się w płyt­kich kału­żach srebrną sza­ro­ścią. Lawi­ro­wali mię­dzy nimi, kie­ru­jąc się na nie­od­le­gły biały pagó­rek.

– Nie powie­dział mi pan, o co cho­dzi.

– Nie­długo się dowiesz – odparł Scor­pio. – Nie eks­cy­tuje cię już samo spo­tka­nie z tym star­cem?

– Raczej prze­raża.

– On tak działa na ludzi, ale nie daj się. Czo­ło­bit­ność go nie raj­cuje.

***

Po dzie­się­ciu minu­tach mar­szu Scor­pio odzy­skał siły, które stra­cił, cią­gnąc łódź. Tym­cza­sem pagó­rek stał się kopułą przy­kle­joną do ziemi, a wresz­cie oka­zał się namio­tem pneu­ma­tycz­nym przy­mo­co­wa­nym do wbi­tych w skałę koł­ków. Biała tka­nina miała przy pod­sta­wie plamy w róż­nych odcie­niach mor­skiej zie­leni. Powłoka nosiła ślady łata­nia i repe­ra­cji. Namiot obło­żono wydo­by­tymi z wody kawał­kami konch, któ­rych roz­miesz­cze­nie nie­wąt­pli­wie wska­zy­wało na zamysł arty­styczny.

– Mówił mi pan wcze­śniej, że Cla­vain w końcu nie obje­chał świata, prawda?

– Tak?

– Jeśli przy­był tutaj, dla­czego nam tego nie powie­dziano?

– Cho­dziło o powód, dla któ­rego tu został – wyja­śnił Scor­pio.

Obe­szli pneu­ma­tyczną kon­struk­cję i zna­leźli her­me­tyczne drzwi. Obok nich stał mały brzę­czący zasi­lacz, który utrzy­my­wał wła­ściwe ciśnie­nie, dostar­czał cie­pło i zapew­niał inne udo­god­nie­nia.

Scor­pio uważ­nie obej­rzał jeden z odłam­ków kon­chy, prze­su­nął pal­cem po ostrej kra­wę­dzi – odła­mek musiał być ode­rwany od więk­szej cało­ści.

– Chyba prze­cze­sy­wał plażę.

Vasko wska­zał na otwarte zewnętrzne wej­ście.

– Coś mi się zdaje, że nikogo teraz nie ma w domu.

Scor­pio otwo­rzył drzwi wewnętrzne. Zoba­czył pry­czę i sta­ran­nie zło­żoną pościel. Małe skła­dane biurko, piec i syn­te­za­tor jedze­nia. Butlę oczysz­czo­nej wody i pudełko z racjami żyw­no­ścio­wymi. Pompa, na­dal tło­cząca powie­trze, i kawałki konch na stole.

– Trudno powie­dzieć, kiedy ostat­nio tu był – stwier­dził Vasko.

Scor­pio pokrę­cił głową.

– Nie­dawno. Naj­wy­żej ze dwie godziny temu.

Vasko rozej­rzał się, szu­ka­jąc dowo­dów, które mogły umknąć uwagi Scor­pia. Nie zna­lazł ich. Świ­nie dawno temu prze­ko­nały się, że dosko­nały węch, który odzie­dzi­czyły po swo­ich przod­kach, nie jest cechą ludzi linii głów­nej. Prze­ko­nały się rów­nież bole­śnie, że ludzie wolą, by im o tym nie przy­po­mi­nać.

Wycho­dząc na zewnątrz, zher­me­ty­zo­wali wewnętrzne drzwi, tak jak je wcze­śniej zastali.

– Co teraz? – spy­tał Vasko.

Scor­pio odpiął z nad­garstka zapa­sową bran­so­letę komu­ni­ka­cyjną i wrę­czył Vaskowi. Usta­wiono ją na bez­pieczną czę­sto­tli­wość i nie było obawy pod­słu­chu z jakiejś innej wyspy.

– Wiesz, jak się tego używa?

– Dam sobie radę. Czy w związku z tym ma pan dla mnie jakieś szcze­gólne pole­ce­nia?

– Tak. Cze­kaj tu do mojego powrotu. Możesz się spo­dzie­wać, że wrócę z Cla­va­inem. Ale gdyby on pierw­szy cie­bie zna­lazł, masz mu powie­dzieć, kim jesteś i kto cię wysłał. Potem do mnie zadzwo­nisz i spy­tasz Cla­va­ina, czy chce ze mną roz­ma­wiać. Zro­zu­mia­łeś?

– A jeśli pan nie wróci?

– Wtedy wezwij Blo­oda.

Vasko prze­je­chał pal­cami po bran­so­le­cie.

– Mówi pan tak, jakby się pan tro­chę bał o stan jego umy­słu. Uważa pan, że może być nie­bez­pieczny?

– Mam nadzieję – odparł Scor­pio. – Ponie­waż jeśli nie jest nie­bez­pieczny, nie­wiele z niego będzie pożytku. – Pokle­pał chło­paka po ramie­niu. – Pocze­kaj tu, a ja obejdę wyspę. Zaj­mie mi to naj­wy­żej godzinę i spo­dzie­wam się, że znajdę go gdzieś nad brze­giem.

***

Scor­pio szedł pła­skim ska­li­stym skra­jem wyspy. Krót­kie ręce roz­po­starł dla rów­no­wagi, nie przej­mu­jąc się, że śmiesz­nie przy tym wygląda.

Zwol­nił, ufa­jąc, że w ciem­nie­ją­cej mgiełce póź­nego popo­łu­dnia roz­po­zna sunącą postać. Zmru­żył oczy, usi­łu­jąc wspo­móc wzrok nie tak sprawny jak daw­niej, gdy Scor­pio był młod­szy i żył w Chasm City. Miał nadzieję, że widzia­dło okaże się Cla­va­inem, ale z dru­giej strony miał nadzieję, że to wytwór wyobraźni, gra świa­teł i cieni na for­ma­cji skal­nej.

Choć się do tego przed sobą nie przy­zna­wał, czuł nie­po­kój. Ostatni raz widział Cla­va­ina przed sze­ścioma mie­sią­cami. W zasa­dzie nie­dawno, zwa­żyw­szy na dłu­gość życia tego czło­wieka. Scor­pio jed­nak cały czas czuł się tak, jakby szedł na spo­tka­nie ze zna­jo­mym, któ­rego nie widział od dzie­się­cio­leci i który po wszyst­kich swo­ich prze­ży­ciach może być tak zmie­niony, że w ogóle nie da się go roz­po­znać. A jeśli się okaże, że Cla­vain rze­czy­wi­ście zwa­rio­wał? Czy będę w sta­nie to oce­nić? – myślał. Dość dużo czasu spę­dził wśród ludzi linii głów­nej i uwa­żał, że umie odczy­ty­wać ich inten­cje, nastroje i kon­dy­cję psy­chiczną. Twier­dzono, że nie ma zbyt wiel­kich róż­nic mię­dzy mózgami czło­wieka i świni.

Jed­nakże zawsze pamię­tał, żeby w przy­padku Cla­va­ina nie kie­ro­wać się stan­dar­do­wymi poglą­dami. Cla­vain róż­nił się od innych ludzi. Ukształ­to­wała go histo­ria, zmie­niła w osobę uni­ka­tową, a może nawet potworną.

Scor­pio miał pięć­dzie­siąt lat. Znał Cla­va­ina przez pół swego życia, od cza­sów, gdy w ukła­dzie Yel­low­stone został zła­pany przez odłam ludzi, do któ­rego wtedy nale­żał Cla­vain. Wkrótce potem Cla­vain zbiegł od Hybry­dow­ców i – mimo począt­ko­wych wza­jem­nych obaw – Scor­pio i Cla­vain pod­jęli wspólną walkę. Zebrali grupę żoł­nie­rzy i róż­nych poma­gie­rów z oko­lic Yel­low­stone i ukra­dli sta­tek, któ­rym pole­cieli do układu Resur­gamu. Po dro­dze nękali ich i napa­dali Hybry­dowcy, poprzedni towa­rzy­sze Cla­va­ina. Potem Scor­pio i Cla­vain już zupeł­nie innym stat­kiem przy­le­cieli z kosmosu wokół Resur­gamu tutaj, na nie­bie­sko-zie­loną wodną pla­netę Ara­rat. Po wylo­cie z Resur­gamu już nie musieli wal­czyć i obaj dalej współ­pra­co­wali przy zakła­da­niu tym­cza­so­wej kolo­nii.

Zapro­jek­to­wali i stwo­rzyli całe spo­łecz­no­ści. Czę­sto się sprze­czali, ale tylko w spra­wach naj­istot­niej­szych. Gdy jeden z nich skła­niał się ku zbyt twar­dej lub zbyt mięk­kiej poli­tyce, drugi wyra­żał zda­nie prze­ciwne, dla rów­no­wagi. W tym okre­sie Scor­pio zna­lazł w sobie dość siły cha­rak­teru i porzu­cił nie­na­wiść do ludzi, którą przed­tem czuł w każ­dej chwili swego przy­tom­nego życia. Przy­naj­mniej to zawdzię­czał Cla­va­inowi.

Nie wszystko jed­nak było takie pro­ste.

Pro­blem pole­gał na tym, że Cla­vain uro­dził się pięć­set lat temu i znaczną część tego okresu prze­żył świa­do­mie. A jeśli ten Cla­vain, któ­rego Scor­pio znał – któ­rego znali kolo­ni­ści – był tylko fazą przej­ściową, jak zwod­ni­czy błysk słońca pod­czas burz­li­wego dnia? We wcze­snym okre­sie zna­jo­mo­ści Scor­pio zawsze go obser­wo­wał, przy­naj­mniej kątem oka, wyczu­lony na wszel­kie symp­tomy świad­czące o powro­cie tem­pe­ra­mentu zaśle­pio­nego rzeź­nika. Nic jed­nak nie wzbu­dziło jego podej­rzeń i utwier­dził się w prze­ko­na­niu, że wbrew temu, co twier­dzi histo­ria, Cla­vain nie jest upio­rem.

Jed­nakże w ciągu ostat­nich dwóch lat Scor­pio stra­cił pew­ność w tej mate­rii. Nie cho­dzi o to, że Cla­vain stał się bar­dziej okrutny, kłó­tliwy czy agre­sywny, ale coś się w nim prze­sta­wiło. Jakby w jed­nej chwili zmie­niło się oświe­tle­nie kra­jo­brazu. Scor­pia nie pocie­szało zbyt­nio to, że inni żywili podobne wąt­pli­wo­ści rów­nież co do psy­chicz­nej sta­bil­no­ści jego samego. Scor­pio znał stan swego umy­słu i miał nadzieję, że już ni­gdy nie zrobi krzywdy isto­cie ludz­kiej, jak to bywało w prze­szło­ści. Mógł się jedy­nie domy­ślać, co dzieje się w umy­śle przy­ja­ciela. Miał tylko pew­ność, że ten Cla­vain, któ­rego znał, z któ­rym wal­czył ramię w ramię, wyco­fał się w głąb swego pry­wat­nego świata. W pew­nym momen­cie, jesz­cze zanim Cla­vain zaszył się na wyspie, Scor­pio w ogóle prze­stał go rozu­mieć.

Nie winił za to Cla­va­ina. Zresztą któż by go winił?

Scor­pio miał wresz­cie pew­ność, że widzi rze­czy­wi­stą postać. Po chwili zaczął roz­róż­niać szcze­góły: osoba sie­działa w kucki, bez ruchu, tuż nad wodą, jakby zato­piona w zadu­mie, która sta­no­wiła prze­ryw­nik w obser­wo­wa­niu żyją­tek w nad­brzeż­nej kałuży.

Roz­po­znał Cla­va­ina i od razu poczuł ulgę. Cla­vain żył i nale­żało to uznać za suk­ces, bez względu na inne dzi­siej­sze wyda­rze­nia.

Gdy Scor­pio zna­lazł się w zasięgu krzyku, Cla­vain wyczuł czy­jąś obec­ność i rozej­rzał się. Wiatr tar­gał białe włosy wokół jego różo­wej twa­rzy. Broda – zwy­kle sta­ran­nie przy­cięta – była teraz długa i w nie­ła­dzie. Chude ciało przy­oble­kała czarna szata, z ramion zwi­sała ciemna chu­sta czy pele­ryna. Cla­vain ni to klę­czał, ni stał, zasty­gnąw­szy na chwilę w nie­wy­god­nej pozy­cji.

Scor­pio był pewien, że przy­ja­ciel wpa­truje się tak w morze od wielu godzin.

– Nevil! – zawo­łał.

Ten coś odpo­wie­dział – usta się poru­szyły, ale słowa zagłu­szył poryw wia­tru.

– To ja, Scor­pio.

Usta Cla­va­ina znów się poru­szyły. Chra­pliwy głos miał moc szeptu.

– Mówi­łem ci, żebyś tu nie przy­jeż­dżał.

– Wiem. – Scor­pio pod­szedł bli­żej. Białe włosy Cla­va­ina to zakry­wały, to odsła­niały głę­boko zapad­nięte star­cze oczy. Wyda­wało się, że wzrok kon­cen­truje się na jakimś bar­dzo odle­głym, posęp­nym obiek­cie. – Wiem o tym i przez sześć mie­sięcy sza­no­wa­li­śmy prze­cież ten zakaz.

– Sześć mie­sięcy? – Pra­wie się uśmiech­nął. – Aż tak długo?

– Sześć mie­sięcy i jeden tydzień, jeśli zależy ci na pre­cy­zji.

– Nie zda­wa­łem sobie sprawy. To jakby chwila. – Znów spoj­rzał w morze.

Scor­pio widział jego głowę z tyłu. Mię­dzy pasmami rzad­kich bia­łych wło­sów prze­świ­ty­wała skóra różowa jak skóra Scor­pia.

– Ale cza­sami wydaje mi się, że trwa to znacz­nie dłu­żej. Jak­bym nic innego w życiu nie robił, tylko trwo­nił tu kolejne dni. Cza­sami mam wra­że­nie, że na tej pla­ne­cie nie ma innej żywej duszy.

– Cią­gle tu jeste­śmy – odparł Scor­pio. – Jest nas sto sie­dem­dzie­siąt tysięcy. Na­dal cię potrze­bu­jemy.

– Pro­si­łem wyraź­nie, żeby mi nie prze­szka­dzano.

– O ile nie będzie to coś waż­nego. Taka była umowa, Nevil.

Cla­vain wypro­sto­wał się, powoli i z bólem. Zawsze był wyż­szy od Scor­pia, ale teraz, wychu­dzony, spra­wiał wra­że­nie istoty nary­so­wa­nej pośpieszną kre­ską. Koń­czyny wyglą­dały jak pocią­gnię­cia ołów­kiem na tle nieba.

Scor­pio spoj­rzał na jego dło­nie – dło­nie chi­rurga o deli­kat­nych kościach. Albo może dło­nie śled­czego. Dłu­gie paznok­cie zgrzy­tały o wil­gotną czarną tka­ninę spodni i Scor­pio aż się skrzy­wił.

– Tak?

– Zna­leź­li­śmy coś – rzekł Scor­pio. – Nie wiemy dokład­nie, co to jest ani kto to wysłał, ale przy­pusz­czamy, że pocho­dzi z kosmosu. Podej­rze­wamy rów­nież, że w środku może ktoś być.

Dwa

DWA

Świa­tło­wiec Gno­styczne Wnie­bo­wstą­pie­nie, prze­strzeń mię­dzy­gwiezdna, 2615

Gre­lier, naczelny medyk, kro­czył okręż­nym, zie­lono oświe­tlo­nym kory­ta­rzem fabryki ciał.

Nucił i pogwiz­dy­wał, szczę­śliwy w swym żywiole, szczę­śliwy w oto­cze­niu brzę­czą­cych maszyn i na wpół ufor­mo­wa­nych ludzi. Z dresz­czy­kiem myślał o tym, że sta­tek zbliża się do układu sło­necz­nego. Wiele spraw od tego zależy! Doty­czą wpraw­dzie nie bez­po­śred­nio Gre­liera, tylko Quaiche’a, jego rywala o względy kró­lo­wej. Gre­lier zasta­na­wiał się, jak kró­lowa potrak­tuje kolejną porażkę Quaiche’a. O ile ją znał, nie przyj­mie tego dobrze.

Uśmiech­nął się. To dziwne, ale ten układ, od któ­rego tak wiele zale­żało, nie miał nazwy. Ni­gdy nie było powodu, by sobie zawra­cać głowę tą odle­głą gwiazdą z grupą nie­cie­ka­wych pla­net. W astro­na­wi­ga­cyj­nej bazie danych Gno­stycz­nego – i pra­wie wszyst­kich innych stat­ków – z pew­no­ścią ist­niał odpo­wiedni rekord, wraz z krótką notatką na temat słońca i pla­net, praw­do­po­dob­nych zagro­żeń w ukła­dzie i tak dalej. Ale tych baz danych nie prze­zna­czono dla ludz­kich oczu; były prze­glą­dane i aktu­ali­zo­wane przez maszyny, które wyko­ny­wały zada­nia pokła­dowe uwa­żane za zbyt nudne lub zbyt trudne dla czło­wieka. Rekord to tylko ciąg binarny, kilka tysięcy zer i jedy­nek. O tym, jak nie­istot­nego doty­czył układu, świad­czy fakt, że infor­ma­cji o nim zasię­gano trzy razy pod­czas całego życia Gno­stycz­nego Wnie­bo­wstą­pie­nia. Aktu­ali­zo­wano ją jeden raz.

Gre­lier to wie­dział, bo spraw­dził z cie­ka­wo­ści.

Teraz jed­nak, może po raz pierw­szy w histo­rii, układ był obiek­tem poważ­niej­szego zain­te­re­so­wa­nia. Na­dal nie miał nazwy, ale teraz brak nazwy stał się kło­po­tliwy, a kró­lowa Jasmina mówiła nieco poiry­to­wa­nym gło­sem, gdy musiała uży­wać okre­śleń „ten układ przed nami” lub „układ, do któ­rego zmie­rzamy”. Gre­lier wie­dział jed­nak, że kró­lowa nie raczy nadać ukła­dowi nazwy, póki się nie prze­kona, że miej­sce jest tego warte. A jego war­tość leżała cał­ko­wi­cie w gestii Quaiche’a, słab­ną­cego fawo­ryta kró­lo­wej.

Gre­lier zatrzy­mał się na chwilę przy jed­nym z ciał zawie­szo­nych w pół­prze­zro­czy­stym żelu odżyw­czym, za zie­lo­nym szkłem zbior­nika wiwi­fi­ka­cyj­nego. Wokół pod­stawy zbior­nika wid­niały rzędy kon­tro­lek przy­po­mi­na­jące reje­stry orga­nów, nie­które wysu­nięte, inne wci­śnięte. Ste­ro­wały deli­kat­nym bio­che­micz­nym śro­do­wi­skiem matrycy odży­wia­nia. Z boku zbior­nika brą­zowe pokrę­tła zawo­rów ste­ro­wały dostawą sub­stan­cji maso­wych, jak woda czy solanka.

Do zbior­nika przy­cze­piono zeszyt infor­ma­cyjny z histo­rią klo­nalną ciała. Gre­lier przej­rzał szybko lami­no­wane pla­sti­kiem strony, usa­tys­fak­cjo­no­wany, że wszystko idzie dobrze. Choć więk­szość ciał ni­gdy nie zmie­niała miej­sca pobytu, ta aku­rat jed­nostka – doro­sła kobieta – była już raz ogrzana i użyta. Ślady obra­żeń na ciele zni­kały po zasto­so­wa­niu pro­ce­dur rege­ne­ru­ją­cych, szramy na brzu­chu stały się pra­wie nie­wi­doczne, nowa noga była tylko odro­binę krót­sza od tej dru­giej, nie­na­ru­szo­nej. Jasmina nie apro­bo­wała takiej łata­niny, ale zapo­trze­bo­wa­nie na ciała prze­kra­czało zdol­no­ści pro­duk­cyjne fabryki.

Gre­lier pokle­pał z czu­ło­ścią szybę.

– Dobrze idzie.

Ruszył dalej, spraw­dza­jąc na wyrywki stan innych ciał. Cza­sami wystar­czyło jedno spoj­rze­nie, ale dość czę­sto Gre­lier prze­glą­dał zeszyt i doko­ny­wał drob­nych zmian w usta­wie­niach. Był bar­dzo dumny ze swo­jej spo­koj­nej kom­pe­tent­nej pracy. Ni­gdy się nie prze­chwa­lał, nie obie­cy­wał rze­czy, co do któ­rych nie miał abso­lut­nej pew­no­ści, że jest w sta­nie je wyko­nać. Quaiche prze­ciw­nie, od pierw­szego dnia na statku sypał prze­sad­nymi obiet­ni­cami.

Przez krótki czas to dzia­łało. Gre­lier, nale­żący od dawna do naj­bar­dziej zaufa­nych ludzi kró­lo­wej, czuł się chwi­lowo zagro­żony przez szpa­nu­ją­cego przy­by­sza. Sły­szał stale: Quaiche to, Quaiche tamto, Quaiche cał­ko­wi­cie odmieni nasz los. Kró­lowa zaczy­nała nawet narze­kać na to, jak Gre­lier wypeł­nia swoje obo­wiązki. Bia­do­liła, że fabryka dostar­cza ciał opie­szale, a tera­pie zespołu nad­po­bu­dli­wo­ści psy­cho­ru­cho­wej prze­stały być sku­teczne. Przez chwilę Gre­lier miał ochotę spró­bo­wać cze­goś praw­dzi­wie spek­ta­ku­lar­nego, dzięki czemu znów zaskar­biłby sobie łaskę kró­lo­wej.

Teraz bar­dzo się cie­szył, że tego nie zro­bił. Musiał tylko cze­kać na wła­ściwy moment. Niech Quaiche sam sobie wyko­pie grób, wzbu­dza­jąc nadzieje, któ­rych nie jest w sta­nie speł­nić. To smutne – może nie dla Gre­liera, lecz dla Quaiche’a – że Jasmina przyj­mo­wała obiet­nice dosłow­nie. Jeśli Gre­lier potrafi odczy­tać jej nastroje, to biedny stary Quaiche zosta­nie potrak­to­wany tak, jak się palan­towi należy.

Przy­sta­nął przy doro­słym męż­czyź­nie, który pod­czas poprzed­niej inspek­cji wyka­zy­wał pewne nie­nor­malne cechy roz­woju. Wtedy Gre­lier zmo­dy­fi­ko­wał para­me­try zbior­nika, ale oka­zało się to nie­sku­teczne. Dla nie­spe­cja­li­sty ciało wyglą­dało nor­mal­nie, ale bra­ko­wało mu ide­al­nej syme­trii, tak pożą­da­nej przez Jasminę. Chi­rurg pokrę­cił głową i poło­żył dłoń na jed­nym z pole­ro­wa­nych brą­zo­wych zawo­rów. To zawsze trudna decy­zja. Ciało nie speł­niało zwy­kłych stan­dar­dów fabryki, ale też nie było łata­niną. Czy czas skło­nić Jasminę do zaak­cep­to­wa­nia niż­szej jako­ści? Prze­cież sama naci­skała, by dążyć do per­fek­cji.

Nie, posta­no­wił Gre­lier. Nauczył się cze­goś z tych nie­czy­stych zagrań Quaiche’a: należy trzy­mać wła­sne stan­dardy. Jasmina obruga go za prze­rwa­nie życia, ale w dłuż­szej per­spek­ty­wie usza­nuje jego opi­nię, jego spo­kojne odda­nie dosko­na­ło­ści.

Prze­krę­cił brą­zowe koło, zamy­ka­jąc dopływ solanki. Uklęk­nął i wci­snął więk­szość zawo­rów skład­ni­ków odżyw­czych.

– Przy­kro mi, ale nie dałeś rady – zwró­cił się do gład­kiej, pozba­wio­nej wyrazu twa­rzy za szybą.

Ostatni raz spoj­rzał na ciało. Za kilka godzin pro­ces roz­kładu komór­ko­wego sta­nie się oczy­wi­sty, wręcz kary­ka­tu­ralny. Ciało zosta­nie roz­mon­to­wane, two­rzące go związki che­miczne ule­gną recy­klin­gowi i zostaną ponow­nie użyte w innym miej­scu fabryki.

W słu­chawce usły­szał dźwięki. Dotknął urzą­dze­nia pal­cem.

– Gre­lier… cze­kam na cie­bie.

– Idę, madame.

Na szczy­cie zbior­nika zapa­liło się czer­wone świa­tełko zsyn­chro­ni­zo­wane z alar­mem. Gre­lier włą­czył ste­ro­wa­nie ręczne, uci­sza­jąc alarm i gasząc świa­tełko awa­ryjne. Do fabryki ciał wró­ciła cisza, zakłó­cana tylko nie­kiedy gul­go­ta­niem pły­nów odżyw­czych czy stłu­mio­nym klik­nię­ciem dale­kiego regu­la­tora zawo­rów.

Gre­lier kiw­nął głową, zado­wo­lony, że wszystko kon­tro­luje, i wzno­wił swój nie­śpieszny marsz.

***

W tym samym momen­cie, gdy Gre­lier wci­snął ostatni zawór, w apa­ra­tu­rze czuj­ni­ko­wej Gno­stycz­nego Wnie­bo­wstą­pie­nia wystą­piła ano­ma­lia. Krótka, trwa­jąca drobny uła­mek sekundy, ale na tyle nie­zwy­kła, że w stru­mie­niu danych poja­wił się znacz­nik wyjątku, wska­zu­jący, że coś zasłu­guje na uwagę.

Na tym skoń­czyła się akcja software’u czuj­ni­ków. Ano­ma­lia nie prze­dłu­żała się i wszyst­kie sys­temy dzia­łały nor­mal­nie. Znacz­nik to była czy­sta for­mal­ność i reak­cja na niego nale­żała do zupeł­nie oddziel­nej i nieco bar­dziej inte­li­gent­nej war­stwy opro­gra­mo­wa­nia moni­to­ru­ją­cego.

Druga war­stwa – któ­rej zada­niem było moni­to­ro­wa­nie kon­dy­cji podu­kła­dów czuj­ni­ko­wych na całym statku – wykryła ten znacz­nik oraz milion innych, powsta­łych w tym samym cyklu, i przy­dzie­liła im har­mo­no­gram w pro­filu zadań do wyko­na­nia. Od końca poja­wie­nia się ano­ma­lii minęło mniej niż dwie stu­ty­sięczne sekundy – z punktu widze­nia obli­czeń to wiecz­ność, ale była to nie­unik­niona kon­se­kwen­cja roz­le­gło­ści cyber­ne­tycz­nego układu ner­wo­wego świa­tło­wca. Komu­ni­ka­cja mię­dzy jed­nym koń­cem statku a dru­gim odby­wała się trzy-, czte­ro­ki­lo­me­trową magi­stralą, więc w tę i z powro­tem sygnał musiał poko­nać sześć do sied­miu kilo­me­trów.

Na statku tej wiel­ko­ści nic nie działo się szybko, ale nie miało to prak­tycz­nego zna­cze­nia. Sta­tek o takiej masie ospale reago­wał na wyda­rze­nia zewnętrzne – bły­ska­wiczne odru­chy były mu rów­nie potrzebne jak bron­to­zau­rowi.

War­stwa moni­to­ringu kon­dy­cji statku prze­su­wała się w sto­sie pole­ceń.

Nad­zo­ro­wała kilka milio­nów zda­rzeń i więk­szość z nich była zupeł­nie nie­szko­dliwa. Opie­ra­jąc się na ana­li­zie wzorca war­to­ści ocze­ki­wa­nej zda­rzeń błęd­nych, war­stwa była w sta­nie bez waha­nia ska­so­wać więk­szość znacz­ni­ków. Były to błędy przej­ściowe, nie wska­zy­wały na żadne głęb­sze ułom­no­ści stat­ko­wego har­dware’u. Tylko sto tysięcy z nich wzbu­dzało nie­ja­sne podej­rze­nia.

Druga war­stwa zro­biła to, co zawsze robiła w tym momen­cie: umie­ściła sto tysięcy nie­nor­mal­nych zda­rzeń w jed­nym pakie­cie, dołą­czyła wła­sne komen­ta­rze i wstępne dia­gnozy i prze­ka­zała pakiet trze­ciej war­stwie opro­gra­mo­wa­nia moni­to­ru­ją­cego.

Trze­cia war­stwa przez więk­szość czasu nic nie robiła: ist­niała tylko po to, by spraw­dzać ano­ma­lie prze­ka­zane jej przez war­stwy bar­dziej pry­mi­tywne. Wzbu­dzona spraw­dziła pakiet z takim zain­te­re­so­wa­niem, na jakie pozwa­lała jej ogra­ni­czona nie­mal-świa­do­mość. Według stan­dar­dów kom­pu­te­ro­wych war­stwę nale­ża­łoby zakla­sy­fi­ko­wać poni­żej inte­li­gen­cji poziomu gamma, ale wyko­ny­wała ona swoje zada­nie już tak długo, że nabyła olbrzy­miego heu­ry­stycz­nego doświad­cze­nia. Z jasno­ścią stwier­dziła, że ponad połowa pakietu abso­lut­nie nie zasłu­gi­wała na jej uwagę. Co za obraza! Ale pozo­stałe przy­padki były cie­kaw­sze i war­stwa nie­śpiesz­nie zaczęła je ana­li­zo­wać. Dwie trze­cie tych ano­ma­lii to zwy­kli wino­wajcy – świa­dec­two, że pewne układy mają rze­czy­wi­ste, choć przej­ściowe pro­blemy. Jed­nak żadna z nich nie wystą­piła w kry­tycz­nych rejo­nach statku, więc można je było odło­żyć na bok, póki pro­blem nie sta­nie się poważ­niej­szy.

Jedna trze­cia inte­re­su­ją­cych przy­pad­ków była nowa. Z tego około dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cent to taki rodzaj awa­rii, jakich można by ocze­ki­wać raz na jakiś czas, kie­ru­jąc się wie­dzą war­stwy na temat roz­ma­itych kom­po­nen­tów har­dware’u i software’u poszcze­gól­nych ele­men­tów statku. Zale­d­wie garstka z tego mogła się znaj­do­wać w rejo­nach kry­tycz­nych i na szczę­ście te uszko­dze­nia dawały się usu­nąć stan­dar­do­wymi meto­dami naprawy. Pra­wie bez waha­nia war­stwa wysłała instruk­cje do czę­ści statku odpo­wie­dzial­nych za kon­ser­wa­cję infra­struk­tury.

W róż­nych miej­scach statku ser­wi­tory – zatrud­nione już przy innych napra­wach – otrzy­mały nowe zle­ce­nia od bufo­rów zadań. Do tych prac mogą ruszyć nawet po kilku tygo­dniach, ale w końcu je wyko­nają.

Wresz­cie zostało samo sedno – usterki poten­cjal­nie nie­po­ko­jące, znacz­nie trud­niej­sze do wyja­śnie­nia. W tym wypadku nie od razu było oczy­wi­ste, jakie pole­ce­nie naprawy wydać ser­wi­to­rom.

War­stwa nie mar­twiła się prze­sad­nie – o ile w ogóle była zdolna do mar­twie­nia się o cokol­wiek. Dotych­cza­sowe doświad­cze­nia nauczyły ją, że takie cho­chliki oka­zują się łagodne. Na razie jed­nak nie miała innego wyj­ścia, jak prze­słać te zagad­kowe nie­re­gu­lar­no­ści na wyż­szy poziom stat­ko­wej auto­ma­tyki.

Wspi­nały się tak przez trzy kolejne, coraz bar­dziej inte­li­gentne war­stwy.

Gdy w pro­ces zaan­ga­żo­wała się ostat­nia war­stwa, w pakie­cie pozo­stało tylko jedno wyda­rze­nie: ory­gi­nalny ano­malny sygnał czuj­nika, trwa­jący nieco ponad pół sekundy. Żadna z poprzed­nich warstw nie potra­fiła wyja­śnić tego zja­wi­ska za pomocą zwy­kłych wzor­ców sta­ty­stycz­nych i algo­ryt­mów wyszu­ki­wa­nia.

Tylko raz lub dwa razy na minutę jakieś zda­rze­nie docie­rało w sys­te­mie tak wysoko.

Teraz po raz pierw­szy zajęła się tym praw­dziwa inte­li­gen­cja. W war­stwie szó­stej podo­soba poziomu gamma, odpo­wie­dzialna za nad­zór nad nie­ty­po­wymi zda­rze­niami, sta­no­wiła ele­ment ostat­niej linii obrony mię­dzy ukła­dami cyber­ne­tycz­nymi a cie­le­sną załogą statku. Do tej podo­soby nale­żała trudna decy­zja, czy dane zda­rze­nie zasłu­guje na uwagę ludz­kich zarząd­ców. Przez lata nauczyła się nie pod­no­sić alarmu zbyt czę­sto. Gdyby to robiła, jej wła­ści­ciele mogliby dojść do wnio­sku, że potrze­buje mody­fi­ka­cji. W kon­se­kwen­cji podo­soba zadrę­czała się przez wiele sekund przed pod­ję­ciem decy­zji.

Uznała, że to naj­dziw­niej­sza ano­ma­lia, jaką kie­dy­kol­wiek spo­tkała. Sta­ranne bada­nie wszyst­kich ście­żek logicz­nych w ukła­dzie czuj­ni­ków nie dało odpo­wie­dzi na pyta­nie, jak mogło zajść coś tak nad­zwy­czaj nie­ty­po­wego.

Do sku­tecz­nego wyko­na­nia swo­jego zada­nia podo­soba musiała posia­dać zdol­ność abs­trak­cyj­nego rozu­mie­nia rze­czy­wi­stego świata. Bez spe­cjal­nego wyra­fi­no­wa­nia, ale w takim stop­niu, by potra­fiła sen­sow­nie oce­nić, na jakie zewnętrzne zja­wi­ska mogą się natknąć czuj­niki, a jakie sygnały są na tyle mało praw­do­po­dobne, że nale­ża­łoby je inter­pre­to­wać tylko jako zwidy, wpro­wa­dzone na póź­niej­szym eta­pie obróbki danych. Podo­soba musiała rozu­mieć, że Gno­styczne Wnie­bo­wstą­pie­nie jest obiek­tem fizycz­nym znaj­du­ją­cym się w prze­strzeni kosmicz­nej. Musiała rów­nież rozu­mieć, że zda­rze­nia reje­stro­wane przez sieć stat­ko­wych czuj­ni­ków są wywo­łane przez obiekty i kwanta, któ­rymi prze­nik­nięty jest kosmos. Pył kosmiczny, pola magne­tyczne, echo sygna­łów rada­ro­wych odbi­tych od bli­skich ciał, jak rów­nież pro­mie­nio­wa­nie dale­kich obiek­tów, takich jak pla­nety, gwiazdy, galak­tyki, kwa­zary. Ponadto pro­mie­nio­wa­nie tła. Podo­soba musiała potra­fić dokład­nie osza­co­wać, jak powinny się zacho­wy­wać dane o tych wszyst­kich zja­wi­skach. Nikt ni­gdy nie prze­ka­zał jej pomoc­nych zasad. Podo­soba sama je sobie z cza­sem sfor­mu­ło­wała, a potem mody­fi­ko­wała w miarę zdo­by­wa­nia nowych infor­ma­cji. Ta praca ni­gdy się nie koń­czyła, ale teraz, na póź­nym eta­pie gry, podo­soba uznała, że jest w tym zna­ko­mita.

Wie­działa na przy­kład, że pla­nety – czy raczej odpo­wia­da­jące im abs­trak­cyjne obiekty w modelu, jakim podo­soba dys­po­no­wała – z pew­no­ścią nie wywo­łały tej ano­ma­lii. Nie dało się jej zin­ter­pre­to­wać jako wyda­rze­nia w świe­cie zewnętrz­nym. Coś się musiało bar­dzo zepsuć na pozio­mie pobie­ra­nia danych.

Podo­soba zasta­na­wiała się nad tym jesz­cze przez chwilę. Nawet gdyby dopu­ścić to wnio­sko­wa­nie, to i tak trudno byłoby wyja­śnić ano­ma­lię. Miała tak szcze­gólne cechy, że musia­łaby doty­czyć tylko samej pla­nety. Nawet księ­życe tej pla­nety nie zazna­czyły swo­jego wpływu.

Podo­soba zmie­niła zda­nie: ano­ma­lia musi pocho­dzić ze źró­dła zewnętrz­nego. Zatem model świata rze­czy­wi­stego, jaki miała podo­soba, był obar­czony strasz­nymi wadami. Podo­so­bie nie spodo­bał się ten wnio­sek. Dawno temu zmu­szono ją do dra­stycz­nej aktu­ali­za­cji modelu i podo­soba z doj­mu­ją­cym poczu­ciem znie­wagi myślała o per­spek­ty­wie kolej­nego uno­wo­cze­śnie­nia.

Co gor­sza, obser­wa­cja mogła ozna­czać, że sam sta­tek był… może nie w bez­po­śred­nim nie­bez­pie­czeń­stwie, gdyż owa pla­neta znaj­do­wała się kil­ka­dzie­siąt godzin świetl­nych stąd… ale nie­wy­klu­czone, że zmie­rzał ku cze­muś, co mogłoby w pew­nym momen­cie w przy­szło­ści sta­no­wić zagro­że­nie, któ­rego nie można lek­ce­wa­żyć.

Wła­śnie. Podo­soba pod­jęła decy­zję: nie ma wyboru, należy w tej spra­wie zaalar­mo­wać załogę.

Ozna­czało to jedno: prio­ry­te­towe prze­rwa­nie dla kró­lo­wej Jasminy.

Podo­soba usta­liła, że w tym momen­cie kró­lowa prze­gląda raporty sta­tusu za pośred­nic­twem ulu­bio­nego displeju infor­ma­cji. Ponie­waż podo­soba miała odpo­wied­nie upraw­nie­nia, prze­jęła ste­ro­wa­nie prze­sy­łem danych i wyczy­ściła oba ekrany urzą­dze­nia, przy­go­to­wu­jąc je do wysła­nia wia­do­mo­ści.

Przy­go­to­wała pro­stą wia­do­mość tek­stową: ano­ma­lia czuj­nika: potrzebna rada.

Przez chwilę – trwa­jącą znacz­nie kró­cej niż pół­se­kun­dowe pier­wotne zda­rze­nie – wia­do­mość uno­siła się na ekra­nie kró­lo­wej, doma­ga­jąc się jej uwagi.

Nagle podo­soba zmie­niła zda­nie.

Może popeł­nia błąd? Ta dziwna ano­ma­lia znik­nęła. Z żad­nej niż­szej war­stwy nie docie­rały nowe raporty o nie­ty­po­wych zda­rze­niach. Pla­neta zacho­wy­wała się w spo­sób zgodny z ocze­ki­wa­niami.

Dając sobie jesz­cze tro­chę czasu, podo­soba doszła do wnio­sku, że zda­rze­nie na pewno można inter­pre­to­wać jako awa­rię per­cep­cyjną czuj­ni­ków. Nale­żało ponow­nie spoj­rzeć na wszyst­kie skła­dowe z wła­ści­wej per­spek­tywy, nie­sza­blo­nowo. Tego wła­śnie ocze­ki­wano od podo­soby. Gdyby tylko bez selek­cji prze­sy­łała dalej infor­ma­cje o wszel­kich ano­ma­liach, któ­rych nie potra­fiła bez­po­śred­nio wyja­śnić, załoga mogłaby ją wymie­nić na inną durną war­stwę lub – co gor­sza – pod­wyż­szyć jej inte­li­gen­cję.

Podo­soba usu­nęła wia­do­mość tek­stową z kró­lew­skiego moni­tora i natych­miast umie­ściła tam dane, które kró­lowa oglą­dała poprzed­nio.

Podo­soba na­dal ana­li­zo­wała pro­blem, gdy minutę póź­niej na wej­ściu poja­wiła się u niej druga ano­ma­lia. Tym razem cho­dziło o nie­re­gu­lar­ność napędu, upo­rczywe jed­no­pro­cen­towe drga­nia w pra­wych sil­ni­kach Hybry­dow­ców. Nale­żało się zająć nowym pil­nym zada­niem, więc podo­soba prze­su­nęła na póź­niej pro­blem pla­nety. Minuta to długo, nawet według stan­dar­dów dość powol­nej stat­ko­wej komu­ni­ka­cji. Gdy miną kolejne minuty bez sygna­łów o nie­nor­mal­nych zacho­wa­niach pla­nety, to dokucz­liwe zda­rze­nie nie­uchron­nie zosta­nie zepchnięte do niż­szego prio­ry­tetu.

Podo­soba o nim nie zapo­mni – niczego nie zapo­mi­nała, nie była do tego zdolna – ale w ciągu następ­nej godziny będzie musiała się zająć mnó­stwem innych rze­czy.

Dobrze. Posta­no­wione. Zała­twie­nie pro­blemu spro­wa­dzi się do uda­wa­nia, że ni­gdy nie wystą­pił.

Zatem kró­lowa Jasmina była infor­mo­wana o ano­mal­nym zda­rze­niu tylko przez uła­mek sekundy. Zatem do świa­do­mo­ści ludzi – ani Jasminy, ani Gre­liera, ani Quaiche’a, ani żad­nego Ultrasa – nie docie­rało dłu­żej niż przez pół sekundy to, że w ukła­dzie, do któ­rego sta­tek zmie­rzał, w ukła­dzie o pozba­wio­nej polotu nazwie 107 Piscium, znik­nął naj­więk­szy gazowy gigant.

Kró­lowa Jasmina sły­szała kroki naczel­nego medyka, idą­cego do niej wyło­żoną meta­lem zej­ściówką łączącą jej ste­row­nię z resztą statku. Jak zwy­kle udało mu się nie oka­zy­wać szcze­gól­nego pośpie­chu. Czy testo­wała jego lojal­ność, wychwa­la­jąc Quaiche’a? Może. W takim razie czas, by znów dowar­to­ścio­wać Gre­liera.

Zwró­ciła uwagę na mignię­cie na moni­to­rach czaszki. Przez chwilę zamiast rapor­tów poja­wiła się linijka tek­stu – coś o ano­ma­liach czuj­ni­ków.

Kró­lowa Jasmina pokrę­ciła głową. Zawsze była prze­ko­nana, że ta okropna rzecz jest czymś opę­tana, a teraz wyda­wało się, że rów­nież nie­do­łęż­nieje. Gdyby kró­lowa była mniej prze­sądna, już dawno by to wyrzu­ciła, ale powszech­nie mówiono, że straszne rze­czy przy­da­rzają się temu, kto igno­ruje rady czaszki.

Roz­le­gło się uprzejme puka­nie do drzwi.

– Wejdź, Gre­lier.

Pan­cerne drzwi się otwo­rzyły. W pomiesz­cze­niu poja­wił się Gre­lier. Pró­bo­wał dosto­so­wać wzrok do mroku, otwie­ra­jąc sze­roko oczy. Nie­wy­soki, szczu­pły, schlud­nie ubrany, o ścię­tych na jeża gęstych, olśnie­wa­jąco bia­łych wło­sach. Miał spłasz­czoną twarz o płyt­kich rysach bok­sera. Nosił czy­sty biały lekar­ski kitel i far­tuch oraz, jak zawsze, ręka­wiczki. Jego mina nie­odmien­nie bawiła Jasminę: Gre­lier zawsze spra­wiał wra­że­nie, że za chwilę wybuch­nie pła­czem lub śmie­chem. To złu­dze­nie – oba te uczu­cia były obce głów­nemu medy­kowi.

– Byłeś zajęty w fabryce ciał, Gre­lier?

– Tro­szeczkę, madame.

– Prze­wi­duję, że czeka nas okres dużego zapo­trze­bo­wa­nia. Pro­duk­cja nie może spaść.

– Pra­wie nie ma nie­bez­pie­czeń­stwa, madame.

– O ile jesteś tego świa­dom. – Wes­tchnęła. – Dość tych kon­we­nan­sów. Do dzieła.

Gre­lier ski­nął głową.

– Widzę, że już zaczę­łaś, madame.

Cze­ka­jąc na niego, przy­pięła swoje ciało do tronu: skó­rza­nymi bran­so­le­tami wokół kostek i ud, grubą taśmą wokół brzu­cha, prawa ręka została przy­mo­co­wana do porę­czy i tylko lewa poru­szała się swo­bod­nie. W lewej dłoni trzy­mała czaszkę, twa­rzą zwró­coną do sie­bie, by mogła widzieć moni­tory wysta­jące z oczo­do­łów. Nim ujęła czaszkę, wło­żyła prawe ramię w szkie­le­talną maszynę wspartą o bok fotela. Maszyna – uła­ga­dzacz – była klatką z suro­wego czar­nego żeliwa z regu­lo­wa­nymi za pomocą śrub podu­szecz­kami zgnia­ta­ją­cymi.

– Zadaj mi ból – powie­działa kró­lowa Jasmina.

Na twa­rzy Gre­liera natych­miast poja­wił się uśmiech. Medyk pod­szedł do tronu i spraw­dził usta­wie­nia uła­ga­dza­cza. Potem zaczął po kolei dokrę­cać śruby urzą­dze­nia, każdą z nich dokład­nie o ćwierć obrotu za jed­nym razem. Podu­szeczki naci­skały na przed­ra­mię kró­lo­wej, które było unie­ru­cho­mione przez sys­tem sta­łych podu­szek. Gre­lier przy­krę­cał śruby z taką sta­ran­no­ścią, że kró­lo­wej koja­rzyło się to ze stro­je­niem jakie­goś upior­nego instru­mentu smycz­ko­wego.

Nie było to przy­jemne. I o to cho­dziło.

Po minu­cie prze­stał zaj­mo­wać się śru­bami i prze­szedł za tron, gdzie zawsze stała pod­ręczna lekar­ska skrzy­neczka. Kró­lowa obser­wo­wała, jak Gre­lier wyszar­puje ze szpuli koniec rurki, wtyka ją do dużej butli ze słom­ko­wo­zie­lo­nym pły­nem, a drugi koniec pod­łą­cza do strzy­kawki. Cały czas nucił i pogwiz­dy­wał. Pod­niósł butlę, zamo­co­wał ją na sto­jaku z tyłu tronu, a potem wetknął strzy­kawkę w prawe ramię kró­lo­wej – grze­bał tro­chę, nim zna­lazł żyłę. Kró­lowa widziała, jak medyk wraca przed tron, skąd miał widok na jej ciało.

Tym razem było to ciało kobiety, ale nie musiało tak być. Choć wszyst­kie ciała zostały wyho­do­wane z gene­tycz­nego mate­riału Jasminy, Gre­lier potra­fił inter­we­nio­wać na wcze­snym eta­pie roz­woju i wpro­wa­dzać je na różne ścieżki płci. Zwy­kle powsta­wali chłopcy lub dziew­czynki. Od czasu do czasu, dla przy­jem­no­ści, two­rzył dziw­nych bez­pł­ciow­ców lub warianty mię­dzy­pł­ciowe. Wszyst­kie były ste­rylne, ale tylko dla­tego, że wypo­sa­ża­nie je w funk­cjo­nu­jące układy repro­duk­cyjne to strata czasu. I tak spory kło­pot spra­wiał mon­taż implan­tów sprzę­żeń neu­ral­nych, żeby kró­lowa mogła ste­ro­wać cia­łami.

Nagle poczuła, że ból traci ostrość.

– Gre­lier, nie chcę ane­ste­ty­ków.

– Katu­sze bez cza­so­wej ulgi to jak muzyka bez chwili ciszy – odparł. – Musisz zaufać mojej wie­dzy, madame, jak zawsze w prze­szło­ści.

– Ufam ci, Gre­lier – stwier­dziła nie­chęt­nie.

– Szcze­rze, madame?

– Tak. Szcze­rze. Zawsze byłeś moim ulu­bień­cem. Doce­niasz to, prawda?

– Mam pracę do zro­bie­nia, madame. I wyko­nuję ją naj­le­piej, jak potra­fię.

Kró­lowa poło­żyła głowę na kola­nach. Wolną dło­nią potar­gała białą czu­prynę medyka.

– Wiesz, że bez cie­bie bym prze­pa­dła. Zwłasz­cza teraz.

– Non­sens, madame. Pani wie­dza osią­gnęła takie sta­dium, że za chwilę może przy­ćmić moją.

Nie było to tylko mecha­niczne pochleb­stwo. Choć życiową spe­cjal­no­ścią Gre­liera stały się stu­dia nad bólem, Jasmina szybko się uczyła i wie­działa mnó­stwo o fizjo­lo­gii bólu: czym są bodźce ura­zowe; jaka jest róż­nica mię­dzy bólem epi­kry­tycz­nym a pro­to­pa­tycz­nym; czym się cha­rak­te­ry­zują blo­kada pre­sy­nap­tyczna i drogi neo­r­dze­niowe. Znała akty­wa­tory pro­sta­glan­dyny na pod­sta­wie swo­ich recep­to­rów GABA.

Ale kró­lowa poznała rów­nież ból w aspek­tach nie­do­stęp­nych Gre­lie­rowi. Jego upodo­ba­nia spro­wa­dzały się wyłącz­nie do zada­wa­nia bólu. Nie doświad­czył tego uczu­cia z uprzy­wi­le­jo­wa­nej pozy­cji odbiorcy. Teo­re­tycz­nie mógł znać to zagad­nie­nie nad­zwy­czaj wni­kli­wie, ale ona zawsze miała nad nim prze­wagę.

Jak więk­szość ludzi jego epoki, Gre­lier potra­fił sobie jedy­nie wyobra­zić męczar­nię, mno­żąc w wyobraźni tysiąc­krot­nie rela­tyw­nie drobny dys­kom­fort przy zadar­ciu paznok­cia.

Nie wie­dział, jak to jest.

– Może wiele się nauczy­łam, ale ty, Gre­lier, zawsze będziesz mistrzem sztuki klo­no­wa­nia. Przed chwilą mówi­łam poważ­nie. Spo­dzie­wam się zwięk­szo­nego zapo­trze­bo­wa­nia. Potra­fisz mi to dać?

– Powie­dzia­łaś, że pro­duk­cja nie powinna spaść. A to co innego.

– Z pew­no­ścią nie pra­cu­jesz obec­nie pełną parą.

Gre­lier pod­krę­cił śruby.

– Powiem otwar­cie: nie­wiele do tego bra­kuje. Teraz przy­go­to­wuję się do odrzu­ce­nia jed­no­stek, które nie speł­niają naszych zwy­kłych stan­dar­dów. Ale jeśli fabryka ma zwięk­szyć pro­duk­cję, to trzeba poluź­nić stan­dardy.

– Jedno dziś odrzu­ci­łeś, prawda?

– Skąd wiesz?

– Przy­pusz­cza­łam, że posta­rasz się speł­nić swoje zobo­wią­za­nie do dosko­na­ło­ści. – Unio­sła palec. – W porządku. Dla­tego dla mnie pra­cu­jesz. Jestem oczy­wi­ście roz­cza­ro­wana – wiem dokład­nie, które ciało zli­kwi­do­wa­łeś – ale stan­dardy to stan­dardy.

– To zawsze moja dewiza.

– Szkoda, że nie można tego powie­dzieć o wszyst­kich na tym statku.

Nucił coś i pogwiz­dy­wał przez chwilę, a potem spy­tał z wystu­dio­waną obo­jęt­no­ścią:

– Madame, zawsze mia­łem wra­że­nie, że masz dosko­nałą załogę.

– Nie mam pro­blemu ze swoją załogą zawo­dową.

– Ach, w takim razie mówisz o jed­nym z nie­za­wo­dow­ców? Mam nadzieję, że nie o mnie.

– Świet­nie wiesz, o kim mówię, więc nie uda­waj.

– Quaiche? Z pew­no­ścią nie.

– Och, Gre­lier, nie kom­bi­nuj. Dobrze wiem, co sądzisz o swoim rywalu. Chciał­byś wie­dzieć, na czym polega para­doks? Wy dwaj jeste­ście bar­dziej do sie­bie podobni, niż wam się wydaje. Obaj jeste­ście ludźmi linii głów­nej, obaj usu­nięci poza nawias wła­snych spo­łe­czeństw. W sto­sunku do obu was żywi­łam duże nadzieje, ale teraz mogła­bym Quaiche’a zwol­nić.

– Chyba dasz mu, madame, ostat­nią szansę? Zbli­żamy się prze­cież do nowego układu.

– Chciał­byś tego, tak? Chciał­byś widzieć, jak ten ostatni raz ponosi porażkę, żeby moja kara była tym surow­sza.

– Mia­łem na myśli tylko dobro statku.

– Oczy­wi­ście, Gre­lier. – Uśmiech­nęła się roz­ba­wiona jego kłam­stwami. – W isto­cie jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łam, co zro­bić z Quaiche’em. Ale sądzę, że muszę z nim poroz­ma­wiać. Otrzy­ma­łam dzięki naszym part­ne­rom han­dlo­wym pewną nową infor­ma­cję na jego temat.

– A to dopiero!

– Gdy go zatrud­nia­łam, chyba nie był zupeł­nie szczery w kwe­stii swo­ich poprzed­nich doświad­czeń. To moja wina. Powin­nam była sta­ran­niej spraw­dzić jego karierę zawo­dową. To jed­nak nie uspra­wie­dli­wia faktu, że prze­sad­nie chwa­lił się swo­imi wcze­śniej­szymi suk­ce­sami. Myśla­łam, że zatrud­niamy facho­wego nego­cja­tora, który rów­no­cze­śnie instynk­tow­nie rozu­mie śro­do­wi­ska pla­ne­tarne. Że to czło­wiek swo­bod­nie poru­sza­jący się zarówno wśród ludzi linii głów­nej, jak i wśród Ultra­sów. Że potrafi wyne­go­cjo­wać umowę na naszą korzyść i zna­leźć skarb tam, gdzie my nie zoba­czy­li­by­śmy zupeł­nie nic.

– To pasuje do Quaiche’a.

– Nie, Quaiche chciał się nam tak zapre­zen­to­wać. To fik­cyjna histo­ryjka. W rze­czy­wi­sto­ści jego doko­na­nia są znacz­nie mniej impo­nu­jące. Tu i tam jakiś przy­pad­kowy suk­ces, ale rów­nie wiele pora­żek. To cwa­niak, fan­fa­ron, opor­tu­ni­sta i kłamca. I do tego zaka­żony.

Gre­lier uniósł brwi.

– Zaka­żony?

– Ma wirusa indok­try­na­cyj­nego. Prze­ska­no­wa­li­śmy go, szu­ka­jąc typo­wych wiru­sów, ale tego nie wykry­li­śmy, bo nie był w naszej bazie danych. Na szczę­ście nie jest bar­dzo zaraź­liwy. Przede wszyst­kim nie ma wiel­kiego nie­bez­pie­czeń­stwa, że ktoś z nas zosta­nie zara­żony.

– O jakiego wirusa indok­try­na­cyj­nego cho­dzi?

– Nie­udolny misz­masz: nie­do­koń­czony melanż pojęć reli­gij­nych z ostat­nich trzech tysięcy lat bez uni­fi­ku­ją­cej deistycz­nej kon­cep­cji. To nie buduje u niego żad­nych spój­nych prze­ko­nań, tylko po pro­stu uczu­cie reli­gij­no­ści. Oczy­wi­ście na ogół Quaiche potrafi trzy­mać to pod kon­trolą. To mnie jed­nak nie­po­koi. A co, jeśli jego stan się pogor­szy? Nie chcę czło­wieka, któ­rego odru­chów nie potra­fię prze­wi­dzieć.

– Więc go zwol­nisz?

– Jesz­cze nie teraz. Musimy naj­pierw minąć 107 Piscium. Niech ma ostat­nią szansę, żeby się zre­ha­bi­li­to­wać.

– Dla­czego sądzisz, że teraz uda mu się coś zna­leźć?

– Nie spo­dzie­wam się tego po nim, ale uwa­żam, że jest więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że coś znaj­dzie, jeśli stwo­rzę mu odpo­wied­nią moty­wa­cję.

– Mógłby dać dyla.

– Wzię­łam to pod uwagę. Jeśli cho­dzi o Quaiche’a, to pomy­śla­łam chyba o wszyst­kich aspek­tach. Potrzebny mi tylko on sam, w jakimś sta­nie oży­wie­nia. Możesz mi to zor­ga­ni­zo­wać?

– Teraz, madame?

– A czemu nie? Trzeba kuć żelazo, póki gorące.

– Tylko że on jest zamro­żony. Sześć godzin zaj­mie wybu­dze­nie, zakła­da­jąc, że będziemy postę­po­wać zgod­nie z zale­ca­nymi pro­ce­du­rami.

– A jeśli nie? – Zasta­na­wiała się, ile jesz­cze pocią­gnie jej nowe ciało. – Ile godzin można by real­nie zaosz­czę­dzić?

– Naj­wy­żej dwie, jeśli nie chce się ryzy­ko­wać, że zosta­nie uśmier­cony. A i tak będzie to odro­binę nie­przy­jemne.

Jasmina uśmiech­nęła się do naczel­nego medyka.

– Jestem pewna, że uda mu się to prze­trwać. A, Gre­lier, jesz­cze jedno.

– Madame?

– Przy­nieś mi ska­fan­der orna­men­to­wany.

Trzy

TRZY

Świa­tło­wiec Gno­styczne Wnie­bo­wstą­pie­nie,prze­strzeń mię­dzy­gwiezdna, 2615

Kochanka pomo­gła mu wydo­stać się z kasety. Quaiche leżał na kozetce, drżał nękany mdło­ściami, a Mor­wenna zaj­mo­wała się licz­nymi gniazd­kami i prze­wo­dami, zanu­rzo­nymi w jego posi­nia­czo­nym ciele czło­wieka linii głów­nej.

– Leż spo­koj­nie – powie­działa.

– Nie czuję się dobrze.

– To jasne. Czego się spo­dzie­wa­łeś, kiedy te sukin­syny tak szybko cię odmro­ziły?

Czuł się tak, jakby kop­nięto go w kro­cze – kro­cze ogar­nia­jące całe ciało. Miał ochotę sku­lić się w prze­strzeni mniej­szej niż ta, którą sam zaj­mo­wał, zawęź­lić się, poskła­dać w mistrzow­skie ori­gami. Chciałby zwy­mio­to­wać, ale zwią­zany z tym wysi­łek wydał mu się znie­chę­ca­jący.

– Nie powinni byli ryzy­ko­wać – stwier­dził. – Ona wie, że jestem zbyt cenny.

Miał odruch wymiotny. Obrzy­dliwy dźwięk przy­po­mi­nał prze­dłu­żone szcze­ka­nie psa.

– Chyba zaczęła się nie­cier­pli­wić – odparła Mor­wenna, prze­cie­ra­jąc jego ciało pie­kącą maścią.

– Wie, że mnie potrze­buje.

– Radziła sobie już przed­tem bez cie­bie. Może doszła do wnio­sku, że znów sobie bez cie­bie pora­dzi.

Quaiche się roz­ch­mu­rzył.

– Może wystą­pił jakiś kry­zys.

– Na przy­kład u cie­bie.

– Chry­ste, tego wła­śnie potrze­bo­wa­łem: współ­czu­cia.

Skrzy­wił się, gdy do jego czaszki dotarł sygnał bólu znacz­nie bar­dziej pre­cy­zyjny od nie­okre­ślo­nej nie­wy­gody zwią­za­nej z szo­kiem prze­bu­dze­nia.

– Nie powi­nie­neś uży­wać imie­nia Pana nada­rem­nie – przy­po­mniała Mor­wenna tonem nagany. – Wiesz, że spra­wia ci to ból.

Spoj­rzał jej w twarz, na siłę otwie­ra­jąc oczy w okrut­nym ośle­pia­ją­cym świe­tle komory oży­wia­nia.

– Jesteś po mojej stro­nie czy nie?

– Usi­łuję ci pomóc. Leż spo­koj­nie, już wyj­muję ostatni prze­wód.

Quaiche poczuł w udzie lek­kie ukłu­cie bólu, gdy wysko­czyła sztuczna prze­toka, zosta­wia­jąc po sobie równą ranę w kształ­cie oka.

– Zro­bione.

– Do następ­nego razu. Zakła­da­jąc, że będzie następny raz.

Mor­wenna mil­czała, jakby coś ją po raz pierw­szy zasko­czyło.

– Jesteś naprawdę prze­ra­żony?

– A ty byś na moim miej­scu nie była?

– Kró­lowa jest obłą­kana. Wszy­scy to wie­dzą. Ale też dość prag­ma­tyczna i roz­po­znaje war­to­ściowe zasoby, gdy je dostrzeże. – Mor­wenna mówiła otwar­cie. Wie­działa, że kró­lowa nie ma urzą­dzeń pod­słu­cho­wych w komo­rze oży­wia­nia. – Rany, weź choćby takiego Gre­liera. Myślisz, że tole­ro­wa­łaby tego dzi­waka, gdyby nie był dla niej uży­teczny?

– Wła­śnie o to mi cho­dzi. – Quaiche pogrą­żał się coraz bar­dziej w przy­gnę­bie­niu i bez­na­dziei. – Gdy tylko któ­ryś z nas prze­sta­nie być uży­teczny… – Gdyby mógł się ruszać, wyko­nałby ruch naśla­du­jący wbi­ja­nie noża w gar­dło. Ale tylko wydał odgłos, jakby się dusił.

– Masz nad Gre­lie­rem prze­wagę – stwier­dziła Mor­wenna. – Masz mnie, sojusz­nika wśród zało­gan­tów. A on kogo ma?

– Mówisz słusz­nie, jak zawsze.

Z olbrzy­mim wysił­kiem wycią­gnął dłoń i zamknął ją na sta­lo­wej ręka­wicy Mor­wenny.

Nie chciał być bez­względny i nie przy­po­mniał jej, że podob­nie jak on ona rów­nież była izo­lo­wana na statku. Jakie­kol­wiek oso­bi­ste rela­cje z czło­wie­kiem linii głów­nej skut­ko­wały wyklu­cze­niem ze spo­łecz­no­ści Ultra­sów. Mor­wenna się tym nie przej­mo­wała, ale Quaiche wie­dział, że gdyby musiał liczyć na jej pomoc, gdy kró­lowa i reszta załogi zwrócą się prze­ciwko niemu, to jest skoń­czony.

– Możesz teraz usiąść? – spy­tała.

– Spró­buję.

Dole­gli­wo­ści nieco usta­wały – wie­dział, że musiały ustą­pić – i w końcu mógł bez pła­czu poru­szać głów­nymi gru­pami mię­śni. Siadł na kozetce i pod­cią­gnął kolana do bez­wło­sej klatki pier­sio­wej, a Mor­wenna zaczęła deli­kat­nie usu­wać mu cew­nik z penisa. Pod­czas tej ope­ra­cji patrzył jej w twarz i sły­szał tylko szczęk­nię­cia metalu o metal. Pamię­tał, jaki strach poczuł, gdy po raz pierw­szy dotknęła tego miej­sca dłońmi lśnią­cymi jak nożyce. Kocha­nie się z nią było jak seks z mło­car­nią. Ale Mor­wenna ni­gdy go nie zra­niła, nawet gdy nie­chcący sama zadra­snęła swoją wła­sną żywą tkankę.

– W porządku? – spy­tała.

– Dam radę. Szyb­kie wybu­dze­nie nie zdoła popsuć dnia Hor­ri­sowi Quaiche’owi.

– Co za postawa! – rze­kła bez spe­cjal­nego prze­ko­na­nia.

Pochy­liła się, by go poca­ło­wać. Pach­niała per­fu­mami i ozo­nem.

– Cie­szę się, że jesteś przy mnie.

– Pocze­kaj. Przy­niosę ci coś do picia.

Mor­wenna ode­szła od kozetki i wydłu­żyła się do swej peł­nej wyso­ko­ści. Cią­gle nie potra­fił ide­al­nie sku­pić wzroku, ale obser­wo­wał, jak Ultra­ska prze­myka przez pokój do luku, gdzie były wyda­wane roz­ma­ite płyny rege­ne­ru­jące. Jej sta­lo­wo­szare dre­dredy kiwały się przy każ­dym kroku dłu­gich, poru­sza­nych tło­kami nóg.

Mor­wenna wra­cała z kie­lisz­kiem ożyw­czej mik­stury – cze­ko­lady z med­ma­szy­nami – gdy otwarły się drzwi pomiesz­cze­nia. Do środka weszło dwóch Ultra­sów: męż­czy­zna i kobieta. Za nimi, z rękoma skrom­nie zało­żo­nymi za ple­cami, wyło­niła się mniej­sza, nie­zme­cha­ni­zo­wana postać naczel­nego medyka. Miał na sobie brudny biały lekar­ski kitel.

– Jest w dobrym sta­nie? – spy­tał męż­czy­zna.

– Masz szczę­ście, że nie umarł – wypa­liła Mor­wenna.

– Nie bądź melo­dra­ma­tyczna – powie­działa kobieta. – Ni­gdy by nie umarł z powodu nieco szyb­szego niż zwy­kle odmro­że­nia.

– Czy powie­cie nam, co Jasmina od niego chce?

– To sprawa mię­dzy nim a kró­lową – odparła kobieta.

Męż­czy­zna rzu­cił w stronę Quaiche’a piko­waną srebrną szpi­talną koszulę. Mor­wenna bły­ska­wicz­nie wycią­gnęła ramię i zła­pała ją w locie. Pode­szła do Quaiche’a i podała mu koszulę.

– Chciał­bym wie­dzieć, o co cho­dzi – powie­dział Quaiche.

– Ubierz się – pole­ciła kobieta. – Idziesz z nami.

Obró­cił się na kozetce i opu­ścił stopy na zimną pod­łogę. Dole­gli­wo­ści mijały, a ich miej­sce zaj­mo­wał strach. Kutas się skur­czył, wyco­fał do brzu­cha, jakby przy­go­to­wy­wał wła­sny tajny plan ucieczki. Quaiche wło­żył koszulę i zapiął ją w pasie.

– Masz z tym coś wspól­nego? – zwró­cił się do naczel­nego medyka.

Gre­lier mru­gnął.

– Drogi kolego, robi­łem, co mogłem, żeby ich powstrzy­mać przed jesz­cze szyb­szym roz­mro­że­niem cie­bie.

– Docze­kasz się jesz­cze – rzekł Quaiche. – Zapa­mię­taj moje słowa.

– Po co ten ton? Ty, Hor­ris, i ja mamy ze sobą wiele wspól­nego. Dwaj męż­czyźni-ludzie sami na statku Ultra­sów. Nie powin­ni­śmy się kłó­cić, kon­ku­ro­wać o pre­stiż i sta­tus. Należy się wza­jem­nie wspie­rać, cemen­to­wać przy­jaźń. – Gre­lier wytarł wierzch ręka­wiczki o far­tuch, zosta­wia­jąc brzydką rdzawą plamę. – Powin­ni­śmy być sojusz­ni­kami. Razem zaj­dziemy daleko.

– Kiedy lód zetnie pie­kło – odparł Quaiche.

***

Kró­lowa pogła­skała cęt­ko­waną ludzką czaszkę, którą trzy­mała na podołku. Dłu­gie paznok­cie na pal­cach rąk i nóg były poma­lo­wane czar­nym jak smoła lakie­rem. Miała na sobie kami­zelkę z koronką na linii dzie­lą­cej piersi i krótką spód­niczkę z tej samej ciem­nej tka­niny. Czarne włosy zacze­sała do tyłu, zosta­wia­jąc na czole tylko sta­ran­nie ufor­mo­wany kosmyk. Quaiche począt­kowo odniósł wra­że­nie, że kró­lowa ma maki­jaż: od oczu do gór­nej wargi bie­gły pio­nowe czer­wone linie – grube, jakby nama­lo­wane woskiem. Potem zdał sobie sprawę, że wyłu­piła sobie oczy, i prze­biegł go dreszcz.

Mimo to jej twarz na­dal cecho­wało pewne surowe piękno.

Po raz pierw­szy widział ją w postaci cie­le­snej, w jed­nej z form, w jakich wystę­po­wała. Dotych­czas miał z nią do czy­nie­nia z dystansu, za pośred­nic­twem pro­xych poziomu alfa albo przez żywego pośred­nika w rodzaju Gre­liera.

I miał nadzieję, że stale tak będzie.

Cze­kał teraz kilka sekund, słu­cha­jąc wła­snego odde­chu.

– Czy zawio­dłem cię, madame? – zdo­łał wresz­cie powie­dzieć.

– Quaiche, według cie­bie, jakim ja stat­kiem dowo­dzę? Takim, który może sobie pozwo­lić na prze­wo­że­nie zby­tecz­nego ładunku?

– Czuję, że moja passa się zmie­nia.

– Tro­chę na to za późno. Ile przy­stan­ków zro­bi­li­śmy, od kiedy dołą­czy­łeś do załogi? Pięć, prawda? I co nam przy­szło z tych pię­ciu przy­stan­ków?

Już miał odpo­wie­dzieć, gdy dostrzegł cza­jący się w cie­niu za tro­nem ska­fan­der orna­men­to­wany. Obec­ność tego obiektu nie mogła być przy­pad­kowa.

Przy­po­mi­nał mumię wyko­naną z kutego żelaza albo innego metalu. Miał roz­ma­ite wtyczki i przy­łą­cza, a tam, gdzie powinna być przy­łbica, znaj­do­wał się pro­sto­kąt za ciemną maskow­nicą. W miej­scach, gdzie czę­ści wspa­wano lub wepchnięto, widoczne były szramy i szwy po luto­wa­niu. W jed­nym miej­scu wid­niała wstawka gład­kiego nowego metalu.

Inne obszary ska­fan­dra były pokryte skom­pli­ko­waną gra­werką. Na każ­dym wol­nym cen­ty­me­trze kwa­dra­to­wym upchnięto obse­syjne, agre­sywne szcze­góły, zbyt liczne, by ogar­nąć je wzro­kiem. Gdy jed­nak ska­fan­der zaczął wiro­wać nad Quaiche’em, ten roz­po­znał fan­ta­styczne potwory o wężo­wych szy­jach, obu­rza­jąco fal­liczne statki kosmiczne, twa­rze krzy­czą­cych istot i wrzesz­czące demony, dra­styczne sceny seksu i prze­mocy. Wyryte dużym pismem histo­rie, powiastki umo­ral­nia­jące i cheł­pliwe rela­cje han­dlowe roz­wi­ja­jące się spi­ral­nie. Tar­cze zega­rowe i psalmy. Linie tek­stu w języ­kach, któ­rych nie roz­po­zna­wał, strofy muzyczne i cudow­nie wyrzeź­bione liczby. Sekwen­cje kodów binar­nych; zasady DNA. Anio­ło­wie i che­ru­biny. Węże. Mnó­stwo węży.

Głowa go bolała od samego patrze­nia.

Ska­fan­der był pokan­ce­ro­wany i pożło­biony wsku­tek ude­rzeń mikro­me­te­ory­tów i dzia­ła­nia pro­mieni kosmicz­nych; tu i ówdzie sta­lo­wo­szara powierzch­nia miała zie­lone czy brą­zowe prze­bar­wie­nia, a tam, gdzie super­cięż­kie czą­steczki cięły uko­śnie, powstały żłob­ko­wane zadra­pa­nia. Wokół całego ska­fan­dra bie­gła cienka ciemna linia styku dwóch opan­ce­rzo­nych połó­wek, które można było w tym miej­scu otwo­rzyć, a potem znów zespa­wać.

Ska­fan­der to urzą­dze­nie karne. Quaiche sły­szał na jego temat tylko okrutne pogło­ski.

Kró­lowa wkła­dała ludzi do ska­fan­dra. Utrzy­my­wał ich przy życiu i prze­ka­zy­wał infor­ma­cje czu­ciowe. Chro­nił przed gra­dem pro­mie­nio­wa­nia pod­czas podróży kosmicz­nej – przez lata uwię­zie­nia w lodzie powłoki abla­cyj­nej statku.

Szczę­ścia­rze po wycią­gnię­ciu ze ska­fan­dra byli mar­twi.

Quaiche usi­ło­wał powstrzy­mać drże­nie głosu.

– Jeśli się spoj­rzy na sprawy z jed­nej strony, w zasa­dzie… w zasa­dzie nie poszło nam aż tak źle… zwa­żyw­szy na wszyst­kie oko­licz­no­ści. Wśród załogi nie było ofiar ani więk­szych obra­żeń. Żad­nych przy­pad­ków zatru­cia. Żad­nych nie­prze­wi­dzia­nych wydat­ków… – Zamilkł, patrząc z nadzieją na Jasminę.

– Nic lep­szego nie potra­fisz wymy­ślić? Dzięki tobie, Quaiche, mie­li­śmy się stać bogaci. Mia­łeś odmie­nić nasz los w tych trud­nych cza­sach, naoli­wić koła wymiany han­dlo­wej dzięki swo­jemu wro­dzo­nemu uro­kowi i zna­jo­mo­ści pla­ne­tar­nej psy­cho­lo­gii oraz geo­gra­fii. Mia­łeś być naszą zło­to­dajną kurą.

Poru­szył się ner­wowo.

– Ale w pię­ciu ukła­dach zna­leź­li­śmy tylko chłam.

– To wy wybie­ra­cie układy, nie ja. Nie moja wina, że nie było tam nic war­to­ścio­wego.

Kró­lowa powoli pokrę­ciła głową.

– Nie, Quaiche. Oba­wiam się, że to zbyt pro­ste. Musisz wie­dzieć, że mie­siąc temu prze­chwy­ci­li­śmy coś. Dwu­kie­run­kową trans­mi­sję mię­dzy ludzką kolo­nią na Cha­lo­upek i świa­tło­wcem Nie­wy­raźne wspo­mnie­nie o Hoku­saim. Koja­rzysz?

– Nie­zu­peł­nie…

Ale koja­rzył.

– Hoku­sai wcho­dził do Gliese 664 aku­rat wtedy, gdy my opusz­cza­li­śmy ten układ. To drugi układ, który dla nas prze­cze­sa­łeś. Twój raport… – Kró­lowa przy­ło­żyła czaszkę do boku głowy i nasłu­chi­wała traj­ko­czą­cej szczęki. – Zobaczmy… „Niczego war­to­ścio­wego nie zna­le­ziono na Opin­cu­sie ani na żad­nej z trzech pozo­sta­łych pla­net typu ziem­skiego; tylko pomniej­sze przed­mioty porzu­co­nej tech­niki zdo­byto na księ­ży­cach od pią­tego do ósmego, krą­żą­cych wokół giganta Hau­rienta… Nic w wewnętrz­nym pasie aste­ro­idów, rojach typu D, aste­ro­idach tro­jań­skich czy w głów­nych sku­pi­skach Pasa Kuipera”.

Quaiche rozu­miał, do czego to zmie­rza.

– A Nie­wy­raźne wspo­mnie­nie o Hoku­saim?

– Wymiana infor­ma­cji han­dlo­wej była abso­lut­nie fascy­nu­jąca. Wszystko wska­zuje na to, że Hoku­sai zlo­ka­li­zo­wał maga­zyn zako­pa­nych przed­mio­tów mają­cych około jed­nego wieku. Sprzed wojny, z cza­sów przed wybu­chem zarazy. Bar­dzo war­to­ściowe rze­czy. Arte­fakty nie tylko tech­niki, ale też sztuki i kul­tury; więk­szość uni­ka­towa. Zaro­bili na tym tyle, że mogli sobie kupić zupeł­nie nową powłokę abla­cyjną kadłuba. – Spoj­rzała na niego wycze­ku­jąco. – Masz coś do powie­dze­nia na ten temat? Coś ci przy­cho­dzi do głowy?

– Mój raport był uczciwy – stwier­dził Quaiche. – Musieli mieć po pro­stu szczę­ście. Posłu­chaj, daj mi jesz­cze jedną szansę. Zbli­żamy się do jakie­goś innego układu?

Kró­lowa uśmiech­nęła się.

– Zawsze się zbli­żamy do jakie­goś układu. Tym razem nazywa się 107 Piscium, ale, prawdę mówiąc, z tej odle­gło­ści nie wygląda bar­dziej obie­cu­jąco od poprzed­nich pię­ciu. Czy tym razem przy­dasz się na coś?

– Pozwól mi wziąć Dominę – popro­sił, odru­chowo spla­ta­jąc dło­nie. – Pozwól mi pole­cieć do wnę­trza układu.

Kró­lowa mil­czała przez wiele sekund. Quaiche sły­szał tylko wła­sny oddech, prze­ry­wany od czasu do czasu przez słabe skwier­cze­nie zdy­cha­ją­cego owada lub szczura. Coś się leni­wie poru­szyło za zie­loną szybą szkla­nej pół­s­fe­rycz­nej kopuły, osa­dzo­nej w jed­nej z dwu­na­stu ścian pomiesz­cze­nia. Quaiche czuł, że jest obser­wo­wany nie tylko przez bez­oką postać na tro­nie. Choć nikt mu tego nie powie­dział, zro­zu­miał, że obiekt za zie­loną szybą jest rze­czy­wi­stą kró­lową, a uszko­dzone ciało na tro­nie to tylko kukła, którą kró­lowa aktu­al­nie zamiesz­kuje. Te wszyst­kie pogło­ski były praw­dziwe: o jej solip­sy­zmie; o uza­leż­nie­niu od ostrego bólu, będą­cego jej kotwicą w świe­cie rze­czy­wi­stym; o wiel­kim zapa­sie sklo­no­wa­nych ciał, które jakoby trzy­mała w tym jed­nym celu.

– Skoń­czy­łeś, Quaiche? Powie­dzia­łeś wszystko, co mia­łeś do powie­dze­nia?

Wes­tchnął.

– Chyba tak.

– W takim razie bar­dzo dobrze.

Musiała wydać jakiś sekretny roz­kaz, ponie­waż drzwi pomiesz­cze­nia znowu się otwo­rzyły. Quaiche odwró­cił się, czu­jąc na karku powiew zim­nego powie­trza. Weszli naczelny medyk i dwoje Ultra­sów, któ­rzy odwie­dzili Quaiche’a po wybu­dze­niu.

– Skoń­czy­łam z nim – rze­kła kró­lowa.

– Co posta­no­wi­łaś? – spy­tał Gre­lier.

Jasmina ssała pazno­kieć.

– Nie zmie­ni­łam zda­nia. Włóż­cie go do ska­fan­dra orna­men­to­wa­nego.

Cztery

CZTERY

Ara­rat, 2675

Scor­pio dobrze wie­dział, że lepiej nie prze­szka­dzać Cla­va­inowi, gdy się nad czymś zasta­na­wia. Już z pięć minut temu powie­dział mu o obiek­cie, który spadł z kosmosu – jeśli rze­czy­wi­ście obiekt pocho­dził z kosmosu. Cla­vain sie­dział jak pomnik, z poważną, zasty­głą twa­rzą i wzro­kiem wbi­tym w hory­zont.

Scor­pio zaczy­nał już wąt­pić w zdro­wie psy­chiczne przy­ja­ciela, gdy ten się ode­zwał:

– Kiedy to się stało? Kiedy ta rzecz przy­była?

– Praw­do­po­dob­nie w ubie­głym tygo­dniu – odparł Scor­pio. – Zna­leź­li­śmy to dopiero parę dni temu.

Zapa­dło krę­pu­jące mil­cze­nie, tym razem krót­sze. Woda ude­rzała o skały i bul­go­tała w małych wirach, wpły­wa­jąc na ląd i wypły­wa­jąc z małych przy­brzeż­nych sadza­wek.

– A co to wła­ści­wie jest?

– Nie mamy pew­no­ści. Jakaś kap­suła. Arte­fakt ludzki. Naj­praw­do­po­dob­niej gon­dola ratun­kowa, zdolna do wej­ścia w atmos­ferę. Sądzimy, że wodo­wała na oce­anie, a potem wypły­nęła na powierzch­nię.

Cla­vain ski­nął głową, jakby ta infor­ma­cja nie miała więk­szego zna­cze­nia.

– I jeste­ście pewni, że nie zosta­wiła tego Galiana?

Wypo­wie­dział imię kobiety swo­bod­nie, wpa­tru­jąc się w morze, ale Scor­pio domy­ślał się, jaki ból mu to spra­wiło. I że dla Cla­va­ina ocean ozna­cza stratę i okrutną nadzieję.

Przed swoim dobro­wol­nym wygna­niem Cla­vain stwier­dził:

– Teraz wszyst­kie ode­szły. Ocean nic wię­cej nie może mi zro­bić.

– Na­dal tam są – odpo­wie­dział mu wtedy Scor­pio. – Nie zgi­nęły. I ni­gdy nie były tak bez­pieczne.

Jakby Cla­vain sam sobie z tego nie zda­wał sprawy.

– Nie. – Scor­pio spro­wa­dził przy­ja­ciela do aktu­al­nych spraw. – To nie jest od Galiany.

– Myśla­łem, że może tam jest wia­do­mość od niej – rzekł Cla­vain. – Ale chyba się mylę, prawda? Nie będzie żad­nych wia­do­mo­ści. Nie tą drogą. Ani od Galiany, ani od Felki.

– Współ­czuję ci – odparł Scor­pio.

– Nie­po­trzeb­nie. To tak już jest.

Scor­pio znał prze­szłość Cla­va­ina zarówno z pogło­sek, jak i opo­wie­ści przy­ja­ciela. Wspo­mnie­nia zawsze były zawodne, ale w obec­nej dobie stały się pla­styczne jak glina. Pewne aspekty wła­snej prze­szło­ści nawet dla Cla­va­ina były nie­pewne.

Ale prze­cież nie­które fakty były pewne. Cla­vain kochał kie­dyś kobietę o imie­niu Galiana. Ich zwią­zek zaczął się wieki temu i trwał wieki. Powo­łali do życia – lub stwo­rzyli – coś w rodzaju córki, Felkę. Była bar­dzo uszko­dzona i posia­dała nie­zwy­kłą moc. Kochano ją, ale rów­nież się jej bano.

Gdy Cla­vain wspo­mi­nał tamte czasy, prze­peł­niało go szczę­ście przy­tłu­mione świa­do­mo­ścią tego, co nastą­piło póź­niej.

Galiana pra­co­wała jako nauko­wiec, zafa­scy­no­wana zwięk­sza­niem moż­li­wo­ści ludz­kiego mózgu. Jej zain­te­re­so­wa­nia się­gały jed­nak dalej: chciała w końcu osią­gnąć bez­po­średni zwią­zek z rze­czy­wi­sto­ścią, na pozio­mie jej źró­deł. Pro­wa­dziła eks­pe­ry­menty neu­ro­nalne, sta­no­wiące konieczny ele­ment tego pro­cesu. Galiana uwa­żała, że kolej­nym natu­ral­nym kro­kiem powinna być fizyczna eks­plo­ra­cja, wyj­ście w prze­strzeń. Chciała się­gnąć głę­biej, znacz­nie dalej poza postrzę­pioną gra­nicę zma­po­wa­nego kosmosu, by się prze­ko­nać, co tam wła­ści­wie jest. W tam­tym cza­sie znaj­do­wano tylko gruzy i ska­mie­liny – jedyny dowód na ist­nie­nie obcej inte­li­gen­cji – ale nie wie­dziano, co można zna­leźć dalej w galak­tyce. Osad­nic­two czło­wieka obej­mo­wało wów­czas obszar o pro­mie­niu kil­ku­na­stu lat świetl­nych, ale Galiana zamie­rzała odbyć podróż na odle­głość ponad stu lat, a potem wró­cić.

I doko­nała tego. Hybry­dowcy wystrze­lili trzy statki poru­sza­jące się z pręd­ko­ścią nieco mniej­szą od świetl­nej. Wyprawa w głąb prze­strzeni mię­dzy­gwiezd­nej miała potrwać przy­naj­mniej pół­tora stu­le­cia. Cla­vain i Felka, też cie­kawi nowego doświad­cze­nia, pole­cieli z Galianą. Podróż prze­bie­gała zgod­nie z pla­nem: Galiana i jej sojusz­nicy odwie­dzili wiele ukła­dów sło­necz­nych i choć nie napo­tkali jed­no­znacz­nych śla­dów żyją­cych cywi­li­za­cji, udało im się ska­ta­lo­go­wać wiele nie­zwy­kłych zja­wisk oraz odkryć sporo nowych ruin. Potem – ze znacz­nym opóź­nie­niem – dotarły do nich donie­sie­nia o kry­zy­sie na macie­rzy­stej pla­ne­cie: nara­stało napię­cie mię­dzy Hybry­dow­cami a ich umiar­ko­wa­nymi sojusz­ni­kami, Demar­chi­stami. Cla­vain musiał wra­cać do domu i wspo­móc tak­tycz­nie Hybry­dow­ców.

Galiana uznała, że kon­ty­nu­acja eks­pe­dy­cji jest waż­niej­sza. W głę­bo­kim kosmo­sie roz­stali się przy­jaź­nie: jeden ze stat­ków, wio­zący Cla­va­ina i Felkę, zawró­cił do domu, a dwa pozo­stałe podą­żyły głę­biej w płasz­czy­znę galak­tyki.

Pla­no­wali znów się kie­dyś połą­czyć, ale gdy w końcu sta­tek Galiany wró­cił do Mat­czy­nego Gniazda, oka­zało się, że leci na auto­ma­tycz­nym pilo­cie, jest znisz­czony i mar­twy. Gdzieś w kosmo­sie oba statki zostały zaata­ko­wane przez paso­żyta, który znisz­czył jeden z nich. Potem czarne maszyny wpeł­zły do statku Galiany i zabiły po kolei wszyst­kich zało­gan­tów; została tylko Galiana. Czarne maszyny prze­nik­nęły do jej czaszki, wci­ska­jąc się w szcze­liny mózgu. To straszne, ale Galiana cią­gle żyła, nie­zdolna do samo­dziel­nego dzia­ła­nia. Dla paso­żyta stała się żywą pacynką.

Cla­vain zgo­dził się, żeby Hybry­dowcy zamro­zili jej ciało do czasu, aż będą w sta­nie bez­piecz­nie usu­nąć paso­żyta. Mogłoby się to nawet udać, ale w świe­cie Hybry­dow­ców nastą­pił roz­łam i kry­zys, w wyniku któ­rego Cla­vain tra­fił do układu Resur­gamu, a póź­niej na Ara­rat. Pod­czas kon­fliktu zamro­żone ciało Galiany zostało znisz­czone.

Cla­vain pogrą­żył się w głę­bo­kiej żało­bie. To mogłoby go zabić – tak sądził Scor­pio – ale w tam­tym okre­sie ludzie potrze­bo­wali jego przy­wódz­twa. Dzięki ura­to­wa­niu kolo­nii na Resur­ga­mie nie kon­cen­tro­wał się już wyłącz­nie na swym bólu i zacho­wał zdro­wie psy­chiczne.

Z cza­sem przy­szło pocie­sze­nie.

Na Ara­rat nie zapro­wa­dziły ich ślady Galiany, choć oka­zało się, że gdy odłą­czyła się od Cla­va­ina i Felki, odwie­dziła mię­dzy innymi tę pla­netę, gdzie obce istoty wypeł­niały ocean. To był świat Żon­gle­rów Wzor­ców i, co nie­zwy­kle ważne, chyba nikt, kto odwie­dził Żon­gle­rów, ni­gdy nie został cał­ko­wi­cie zapo­mniany.

Żon­gle­rów Wzor­ców spo­ty­kano na wielu pla­ne­tach o podob­nej do Ara­ratu wod­nej powierzchni. Mimo wie­lo­let­nich badań nie uzy­skano jed­no­znacz­nej odpo­wie­dzi na pyta­nie, czy Żon­gle­rzy są isto­tami inte­li­gent­nymi, ale uznano, że cenią inte­li­gen­cję i są jej tro­skli­wymi i odda­nymi kusto­szami.

Gdy ktoś pły­wał w tutej­szych morzach, do jego układu ner­wo­wego prze­ni­kały mikro­sko­pijne orga­ni­zmy. Był to pro­ces łagod­niej­szy od inwa­zji neu­ro­nal­nej, jaka spo­tkała załogę statku Galiany. Żon­gle­rzy doko­ny­wali tylko archi­wi­za­cji wzor­ców neu­ro­nal­nych, po czym się wyco­fy­wali. Umysł pły­waka prze­ni­kał do morza, ale zwy­kle sam pły­wak mógł swo­bod­nie wró­cić na ląd, nie czu­jąc żad­nej zmiany. Cza­sami jed­nak otrzy­my­wał sub­telny pre­zent – ulep­sze­nie archi­tek­tury układu ner­wo­wego, umoż­li­wia­jące nad­ludz­kie pozna­nie lub nad­ludzką prze­ni­kli­wość. Zdol­ność ta trwała zwy­kle zale­d­wie kilka godzin, choć w nie­licz­nych wypad­kach zosta­wała na trwałe.

Nie wia­domo, czy po zanu­rze­niu się w oce­anie Galiana zyskała dodat­kowy dar, ale z pew­no­ścią jej umysł został prze­chwy­cony. W mor­skich głę­bi­nach cze­kał na to, by wdru­ko­wać się w świa­domość jakie­goś innego pły­waka.

Cla­vain się tego domy­ślał, ale nie był pierw­szym, który pró­bo­wał ducho­wej bli­sko­ści z Galianą. Felka dostą­piła tego zaszczytu. Przez dwa­dzie­ścia lat zanu­rzała się we wspo­mnie­niach i zamro­żo­nej świa­do­mo­ści swo­jej matki. Cla­vain nie zde­cy­do­wał się na to, być może z obawy, że kopia umy­słu Galiany wyda mu się w jakimś sen­sie nie­rze­telna, nie­przy­sta­jąca do jego wspo­mnień. Choć z upły­wem lat jego wąt­pli­wo­ści sła­bły, to nie zde­cy­do­wał się na pły­wa­nie. Felka nato­miast, zawsze łak­nąca zło­żo­nych doznań, jakich dostar­czał ocean, pły­wała regu­lar­nie i opo­wia­dała Cla­vainowi o swo­ich doświad­cze­niach. Za pośred­nic­twem córki znów nawią­zał pewien kon­takt z Galianą i na razie to mu wystar­czyło.

Ale dwa lata temu morze zabrało Felkę. Nie wró­ciła.

Scor­pio miał to teraz na uwa­dze, sta­ran­nie dobie­ra­jąc słowa.

– Nevil, wiem, że to dla cie­bie trudne, ale musisz także zro­zu­mieć, że ten obiekt może być bar­dzo ważny dla osie­dla.

– Zro­zu­mia­łem to, Scorp.

– Ale uwa­żasz, że ocean jest waż­niej­szy, prawda?

– Uwa­żam, że nikt z nas nie ma poję­cia, co się w isto­cie liczy.

– Może i nie. Mnie oso­bi­ście nie obcho­dzi szer­sze spoj­rze­nie. To ni­gdy nie była moja mocna strona.

– Obec­nie mamy wyłącz­nie sze­ro­kie spoj­rze­nie.

– Więc według cie­bie tam gdzieś ist­nieją miliony… miliardy ludzi, które zginą? Ludzi, któ­rych ni­gdy nie spo­tka­li­śmy, do któ­rych nie zbli­ży­li­śmy się nawet na rok świetlny?

– Taka jest mniej wię­cej skala.

– Wybacz, ale mój umysł nie pra­cuje w ten spo­sób. Nie potra­fię prze­two­rzyć tego rodzaju zagro­że­nia. Nie obej­muję kwe­stii maso­wego uni­ce­stwie­nia. Sku­piam się na lokal­nych pro­ble­mach. A w tej chwili mam pro­blem lokalny.

– Tak ci się wydaje?

– Sto sie­dem­dzie­siąt tysięcy ludzi, o któ­rych należy się mar­twić. Taka liczba mniej wię­cej mie­ści mi się w gło­wie. Więc gdy coś bez ostrze­że­nia spada z nieba, to nie mogę spać.

– Ale nie widzia­łeś na wła­sne oczy, żeby coś spa­dło z nieba. – Cla­vain nawet nie cze­kał na odpo­wiedź przy­ja­ciela. – Prze­cież w bez­po­śred­nim oto­cze­niu pla­nety roz­mie­ści­li­śmy bierne czuj­niki wszel­kich typów. Jak mogli­śmy nie zauwa­żyć kap­suły, nie mówiąc o statku, który ją wysłał?

– Nie wiem – odparł Scor­pio. Nie potra­fił okre­ślić, czy bra­ko­wało mu argu­men­tów, czy też sta­rał się zająć Cla­va­ina roz­mową o czymś kon­kret­nym, nie­do­ty­czą­cym zagu­bio­nych dusz i kosz­maru maso­wego wymie­ra­nia. – To musiało spaść nie­dawno. Różni się od innych obiek­tów, które wycią­gnę­li­śmy z oce­anu. Tamte były czę­ściowo roz­pusz­czone, nawet gdy leżały na samym dnie, gdzie orga­ni­zmów jest znacz­nie mniej. A ten wygląda, jakby był w wodzie naj­wy­żej kilka dni.

Cla­vain odwró­cił się tyłem do morza. Scor­pio uznał to za dobry znak. Stary Hybry­do­wiec sta­wiał sztywne, oszczędne kroki, z wprawą poru­szał się mię­dzy kału­żami i prze­szko­dami, choć nie patrzył pod nogi.

Wra­cali do namiotu.

– Czę­sto obser­wuję niebo – oznaj­mił Cla­vain. – Nocą, gdy jest bez­chmurne. Ostat­nio zauwa­ży­łem tam różne rze­czy. Bły­ski. Znaki, że coś się rusza. Coś więk­szego, jakby na chwilę roz­su­nęła się zasłona. Według cie­bie zaczy­nam wario­wać, tak?

Scor­pio nie wie­dział, co o tym myśleć.

– Każdy widziałby różne rze­czy, gdyby żył tu samot­nie.

– Ale ostat­nia noc była bez­chmurna – stwier­dził Cla­vain. – I poprzed­nia też. A ja obser­wo­wa­łem niebo i niczego nie zauwa­ży­łem. Żad­nego znaku, że jakiś sta­tek okrąża pla­netę.

– My też niczego nie zauwa­ży­li­śmy.

– Prze­kazy radiowe? Stru­mie­nie lase­rowe?

– Zupeł­nie nic. Masz rację, to się nie klei. Ale jak­kol­wiek na to patrzeć, to kap­suła ist­nieje i nie znika. Chciał­bym, żebyś sam ją zoba­czył.

Cla­vain odsu­nął włosy z oczu. Jego twarz była nie­sa­mo­wi­tym kra­jo­bra­zem pod­da­nym ero­zji, bruzdy i zmarszczki na skó­rze two­rzyły cie­ni­ste roz­pa­dliny i wąwozy. Scor­pio zauwa­żył, że w cza­sie pół­rocz­nego pobytu na wyspie przy­ja­ciel posta­rzał się o dzie­sięć, dwa­dzie­ścia lat.

– Mówi­łeś, że w środku ktoś jest.

Pokrywa chmur zaczęła się roz­pra­szać, two­rzyła pasy. Mię­dzy pasami niebo było nie­sa­mo­wi­cie blade, jak oczy mło­dej kawki.

– To cią­gle tajem­nica – powie­dział Scor­pio. – Tylko kilka osób wie o zna­le­zi­sku. Dla­tego przy­pły­ną­łem tu łodzią. Łatwiej byłoby waha­dłow­cem, ale to rzu­ca­łoby się w oczy. Kiedy ludzie się dowie­dzą, że cię z powro­tem ścią­gnę­li­śmy, pomy­ślą, że nad­cho­dzi kry­zys. Prze­cież wia­domo, że nie tak łatwo cię spro­wa­dzić. Cią­gle myślą, że jesteś po dru­giej stro­nie pla­nety.

– To ty nale­ga­łeś, żeby podać to kłam­stwo?

– A według cie­bie jaka wer­sja bar­dziej by ich uspo­ko­iła? Że wyru­szy­łeś na nie­bez­pieczną wyprawę? Albo że zamiesz­ka­łeś na wyspie i myślisz o samo­bój­stwie?

– Prze­szli przez gor­sze rze­czy. Prze­łknę­liby i to.

– Ponie­waż tyle prze­szli, pomy­śla­łem, że prawda nie jest im potrzebna – stwier­dził Scor­pio.

– A tak w ogóle to nie ma mowy o samo­bój­stwie. – Cla­vain przy­sta­nął, odwró­cił się i spoj­rzał w morze. – Wiem, że ona tam jest, ze swoją matką. Czuję to. Nie pytaj mnie, Scor­pio, jak to wyczu­wam, ale wiem, że ona tam cią­gle jest. Czy­ta­łem o takich zda­rze­niach na innych pla­ne­tach Żon­gle­rów. Od czasu do czasu biorą pły­wa­ków, cał­ko­wi­cie roz­mon­to­wują ich ciała i włą­czają je do matrycy orga­nicz­nej morza. Nikt nie wie, dla­czego. Ale pły­wacy, któ­rzy potem wcho­dzą do oce­anu, twier­dzą, że w jakiś spo­sób czują obec­ność tam­tych zagi­nio­nych osób. Wra­że­nie jest znacz­nie sil­niej­sze, niż gdyby cho­dziło o kon­takt ze zwy­kłymi zma­ga­zy­no­wa­nymi pamię­ciami i oso­bo­wo­ściami. Mówią, że to dozna­nie przy­po­mina roz­mowę.

Scor­pio wstrzy­mał oddech. Dokład­nie to samo sły­szał już wcze­śniej od Cla­va­ina, nim przy­wiózł go na wyspę pół roku temu. Naj­wy­raź­niej okres izo­la­cji nie osła­bił jego prze­ko­na­nia, że Felka się nie uto­piła.

– Wska­kuj do łodzi, pod­rzucę cię i sam zoba­czysz – powie­dział Scor­pio.

– Zro­bił­bym tak, ale się boję.

– Że ocean zabie­rze rów­nież cie­bie?

– Nie. – Odwró­cił się twa­rzą do Scor­pia. Był bar­dziej dotknięty niż zdzi­wiony. – Oczy­wi­ście, że nie. Tego w ogóle się nie boję. Ale prze­raża mnie moż­li­wość, że mógłby mnie pomi­nąć.

Hela, 107 Piscium, 2727